Klasztor della Barbara - Karol May - ebook

Klasztor della Barbara ebook

Karol May

5,0

Opis

"W kancelarii klasztoru delia Barbara w Santa Jaga siedział nad książką doktor Hilario. Była to „Sztuka władania królami” Luigi Regerdisa. Tak się pogrążył w lekturze, że nie usłyszał dwukrotnego pukania do drzwi. Dopiero gdy zapukano po raz trzeci, mocniej już i niecierpliwiej, spojrzał na zegar, zmarszczył czoło i zawołał ściągnąwszy brwi: "Wejść!". Na widok wchodzącego do pokoju niskiego, krępego człowieczka rozchmurzył się i szybko podniósł z krzesła. Pulchna, okrągła twarz gościa świadczyła, że jedzenie sprawia mu przyjemność, małe oczka patrzyły życzliwie i wesoło. Dla bystrego obserwatora jednak było jasne, że pod maską dobroduszności i jowialności kryć się może zupełnie inny, groźny nawet człowiek." (fragment) Tagi: klasyka, przygodowa

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 112

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Klasztor della Barbara

Karol May

Strona redakcyjna

ISBN: 978-83-7991-098-4 Licencja: Tekst z domeny publicznej. Źródło: Polska Biblioteka Internetowa Opracowanie tej wersji elektronicznej: © Masterlab, 2014. Język i pisownia mogą być miejscami archaiczne - zachowane w brzmieniu zgodnym z oryginalnym wydaniem. Zdjęcie na okładce: Jorge Carnaya
MASTERLAB Wydawanie i konwersja ebooków E-mail: [email protected] www.masterlab.pl

JAK KOSZMARNY SEN

Kurt Unger, Sępi Dziób, kapitan Wagner i marynarz Peters przybyli na dworzec w Veracruz. Na peronie zauważyli francuskiego żołnierza; na ramieniu miał przepaskę z napisem „zwrotniczy kolejowy”. Kurt podszedł do niego i zapytał po francusku:

— Długo tu pracujecie, kolego?

Żołnierz wyczuł widać, że ma do czynienia z oficerem, bo odparł uprzejmie:

— Od pewnego czasu, monsieur. Jestem ranny. Czekam na okręt, który zabierze mnie do ojczyzny. Ale że chodzić mogę, zarabiam tu na drobne wydatki.

Kurt wyjął z kieszeni pięciofrankówkę.

— Będziecie za to mogli kupić sporo tytoniu. O której zaczęliście dziś służbę?

Żołnierz zasalutował.

— Dziękuję, monsieur. Odprawiłem już trzy pociągi.

— Kiedy odszedł ostatni?

— Przed jakąś godziną, do Lomalto. To końcowa stacja.

— Czy widzieliście w pociągu osoby cywilne?

Żołnierz chytrze zmrużył oczy.

— Właściwie nie.

— A niewłaściwie?

— Tego nie wolno mi zdradzić. Jestem tylko podrzędnym pracownikiem i wykonuję polecenia przełożonych.

— Dobrze. Więc formalnie nie widziałeś. A naprawdę ile ich było?

— Tylko trzy. Wsiadły do przedziału służbowego.

Kurt był zadowolony z informacji. Chcąc się jednak upewnić, że chodzi o tych samych mężczyzn, pytał dalej:

— Jak wyglądali?

Żołnierz opisał całą trójkę. Gdy skończył, kapitan Wagner wykrzyknął:

— Oni, bez wątpienia oni! Nie wiem tylko, kim jest ten trzeci. Na pewno nie było go na pokładzie.

— Dowiemy się i tego. — Kurt zwrócił się znowu do żołnierza: — Kiedy odchodzi następny pociąg?

— Dopiero za trzy godziny. Trzeba czekać na lokomotywę z Lomalto. Przyciągnie skład pełen żołnierzy.

— A wcześniej nie ma żadnego pociągu, choćby towarowego?

— Nie.

Podziękowawszy zwrotniczemu, Kurt odszedł wraz z towarzyszami.

— A więc umknęli! — zdenerwował się kapitan. — To moja wina! Co robić?

— Cierpliwości, drogi przyjacielu — uspokajał go Kurt. — W każdym razie nie ulega wątpliwości, że pojechali do stolicy. Jadę za nimi i mam nadzieję, że ich spotkam.

— Czy pozwoli pan, panie poruczniku — spytał Wagner — aby przyłączył się do pana mój goniec, którego muszę wysłać do Meksyku i do hacjendy del Erina z raportami okrętowymi?

— Oczywiście. Pod warunkiem, że nie będzie mi zawadą.

— Może pan być spokojny. Co by pan powiedział, gdybym to zadanie powierzył Petersowi?

— Dobry pomysł. Zna chyba naszych zbiegów?

— Lepiej ode mnie. No i  co ty na to, Peters?

— Bardzo się cieszę, panie kapitanie.

— Rozumiesz trochę po hiszpańsku, co?

— Tak. Mogę się od biedy rozmówić.

— A po francusku?

— Akurat tyle, aby powiedzieć, jak bardzo kocham Maksymiliana.

— Chodźmy więc na pokład! Uporządkuję swoje rzeczy i dam ci odpowiednie instrukcje. Gdzie się spotkamy, panie poruczniku?

— Najlepiej w restauracji, na dworcu. Kapitan udał się z Petersern na przystań. Kurt zaś z Sępim Dziobem do biura naczelnika stacji.

— Kiedy odchodzi następny pociąg do Lomalto? — spytał Kurt.

Urzędnik uważnie przyjrzał się pytającemu.

— Za dwie i pół godziny. Chce pan pojechać tym pociągiem? Nie zabieramy ani cywilów, ani obcokrajowców.

— Pozwoli pan, że się przedstawię. Podał naczelnikowi dokument. Ten rzuciwszy nań Okiem, od razu zmienił ton.

— Jestem do pańskich usług, panie poruczniku. Ile miejsc pan potrzebuje?

— Trzy.

— Zarezerwuję panu przedział pierwszej klasy.

— Dziękuję. Czy pociąg ma połączenie z dyliżansem pocztowym?

— Nie, nie ma. Niewielka to jednak strata. Radziłbym panu pojechać konno.

— Nie mam koni.

— Ach, tu wszyscy, je mają. Jeżeli pan dłużej pozostanie w naszym kraju, będzie pan musiał kupić sobie konia. — Mam zamiar zrobić to w stolicy.

— Dlaczego dopiero tam? Zapłaci pan o wiele drożej niż u nas.

— Ale skąd tu wziąć dobrego wierzchowca?

— Żaden problem. Nawet ja mam kilka rasowych. Należały do francuskich oficerów, nie chcieli zabierać ich do kraju. Kosztują niewiele. Chce pan obejrzeć?

— Owszem, senior.

— Jeżeli ubijemy interes, nie będzie pan musiał czekać w Lomalto na dyliżans. Do Lomalto konie przewieziemy pociągiem, za transport nic nie doliczę.

Transakcja doszła do skutku. W ciągu pół godziny Kurt został właścicielem trzech koni. Wydawało się, że mają wszystkie zalety, o których mówił naczelnik.

— Chwała Bogu! — ucieszył się Sępi Dziób. — Nareszcie będę mógł dosiąść konia! Ależ mi się ckni za nim! Już nieraz kalkulowałem, jak by pogalopować na własnym nosie.

Godzinę przed odejściem pociągu w restauracji dworcowej zjawili się kapitan Wagner z Petersem.

— Chłopcze, czy umiesz jeździć konno? — zwrócił się Sępi Dziób do marynarza. — Kupiliśmy konie. Z Lomalto do Meksyku pojedziemy konno. Czy wiesz, co to jest siodło?

— Sądzi pan, że marynarze nie znają się na koniach? Jako młody chłopak dosiadałem najdzikszych ogierów.

— Twoje szczęście. Nie mielibyśmy czasu na podnoszenie cię co pięć minut.

Usiedli przy stoliku. Wagner opowiedział pokrótce o swym spotkaniu z don Fernandem i o podróży na wyspę. Kurt z kolei zrelacjonował, co zaszło od chwili lądowania w Guaymas. Wagner słuchał z wielką uwagą.

— A więc znowu zaginęli?! — zawołał zrozpaczony.

— Niestety, tak. Mam jednak nadzieję, że uda mi się natrafić na ich ślad.

— Może już jesteśmy na tropie? — Sępi Dziób był optymistą. — Różne myśli snują mi się po głowie. Dokąd udaje się Landola i Cortejo?

— Prawdopodobnie tam, gdzie ich sojusznicy.

— To chyba niebezpodstawne przypuszczenie. W kadym razie musimy tych dwóch odszukać. Wtedy dowiemy się jakie żywią zamiary.

— Ale nie możemy zwlekać — przynaglał Wagner. — Chciałbym uchronić swoich chłopców od niebezpieczeństwa febry.

— Niech więc pan znajdzie inny port w pobliżu Veracruz.

— Dobrze. Przepłynę do zatoki Vermeja i tam będę czekał. Ale co z wami i z tymi biedakami?...

Kapitan Wagner tak się martwił losem swych przyjaciół, że trudno go było uspokoić. Klął siarczyście Corteja i jego towarzyszy. Dopiero sygnał do odjazdu pociągu przerwał potok wyzwisk.

Upewniwszy się, że konie odbędą podróż w dobrych warunkach, Kurt wraź z Petersem i Sępim Dziobem zajął wyznaczony przedział. Pożegnanie z Wagnerem było krótkie, ale bardzo serdeczne. Gdy pociąg ruszył, kapitan machając czapką krzyknął:

— Szczęśliwej podróży, panie poruczniku! Proszę wracać ze wszystkimi przyjaciółmi. A tych szubrawców, tych łotrów niech pan zetrze w pył!

Po dwóch godzinach przybyli do Lomalto. Kierownik pociągu otworzył przedział. Kurt domyślił się, że ten sam człowiek wiózł poszukiwaną trójkę. Zapytał więc o to wprost.

Zaskoczony konduktor odpowiedział niepewnym głosem:

— Tak, monsieur...

— Niech się pan niczego nie obawia — uspokoił go Kurt. — Chciałbym tylko wiedzieć, dokąd zamierzali się udać.

— Do Meksyku. Jechali w moim przedziale i pytali dokładnie o drogę do stolicy. Widziałem, jak wszyscy trzej wsiedli do dyliżansu pocztowego przed dworcem.

Kurt dał mu napiwek. Zadowolony konduktor osobiście wyprowadził ich konie.

Zakupiwszy nieco prowiantu na drogę, dosiedli koni i ruszyli galopem. Sępi Dziób objął dowództwo.

Podczas tej uciążliwej podróży Peters okazał się całkiem dobrym jeźdźcem. Jednakże z powodu złego stanu drogi nie udało się dogonić dyliżansu, ciągnionego przez czterokonny zaprzęg. Po przybyciu do stolicy dowiedzieli się, że dyliżans przybył przed południem, a więc przed kilkoma godzinami.

— Jak znaleźć tych łotrów w takim wielkim mieście? — złościł się Sępi Dziób. — Niech diabli porwą te ulice i uliczki! W gąszczu leśnym czy na prerii z pewnością by mi nie uszli.

— Jestem przekonany, że znajdzie się na to sposób — zauważył spokojnie Kurt. — Przypuszczam, że po pierwsze będą próbowali się dostać do pałacu Rodrigandów...

— Do licha, racja! Musimy go odszukać, i to natychmiast! A po drugie...?

— Wiecie, że grób don Fernanda jest pusty?

— Oczywiście, nawet widziałem „nieboszczyka”!

— Cortejo i Landola są przekonani, że my udamy się właśnie do grobowca. Będą więc starali się włożyć do trumny ciało innego zmarłego.

— Tego się można po tych łotrach spodziewać! Panie poruczniku, muszę przyznać, że mimo młodego wieku jest pan bardzo przebiegły. Powinniśmy ich uprzedzić. A więc w drogę! Każda minuta jest cenna.

Dotarłszy do miasta zatrzymali się w pierwszej gospodzie. Wypocząwszy nieco, Kutr poszedł do pałacu Rodrigandów. Z odnalezieniem go nie miał kłopotu.

Przed bramą zatrzymał go wartownik. Kurt wyjaśnił, wręczając swoją wizytówkę (tak samo jak Cortejo), że chciałby się widzieć z administratorem. Zarządca był tym razem w kancelarii i przyjął go natychmiast.

— Czym mogę służyć, monsieur? — zapytał uprzejmie.

— Proszę mi wybaczyć — Kurt lekko się skłonił — przychodzę w sprawie osobistej. Chciałbym otrzymać pewne, bardzo ważne dla mnie informacje. Czy nie odwiedził dziś pana pewien człowiek, który się podawał za agenta hrabiego Rodrigandy?

— Owszem, był u mnie przed południem. Co chciałby pan wiedzieć?

— Czy nie wypytywał przypadkiem o szczegóły dotyczące zarządzania dobrami hrabiego?

— Nie tylko. Chciał nawet objąć zarząd majątku.

— Spodziewałem się tego. Czy przedstawił się jako Antonio Veridante?

— Rzeczywiście, tak.

— A może zna pan miejsce pobytu tego człowieka?

— Nie.

— Zależy mi bardzo, aby się tego dowiedzieć. To wyjątkowo niebezpieczny i Wyrafinowany przestępca. Nie jest wykluczone, że wróci tu jeszcze. Gdyby się tak stało, proszę bardzo o zatrzymanie go i powiadomienie posła pruskiego pana von Magnusa.

— Zatrzymać go? Na jakiej podstawie? Tego nie wolno mi robić bez nakazu władz!

— Nie będzie to wbrew prawu. Rzekomy Veridante to nie kto inny, tylko sam Gasparino Cortejo, brat Pabla Corteja, którego pan z pewnością zna.

— Oczywiście, że tak.

— Natomiast jego rzekomym sekretarzem jest niejaki Enrique Landola, znany jako Grandeprise, kapitan pirackiego okrętu „Lion”. Obydwaj posługują się fałszywymi paszportami. Ścigam ich od Veracruz.

— To mi wystarczy; gdy tylko zobaczę tego Corteja, każę go niezwłocznie aresztować.

 (...)

Koniec wersji demo