Księga wszystkich dokonań Sherlocka Holmesa - Arthur Conan Doyle - ebook

Księga wszystkich dokonań Sherlocka Holmesa ebook

Arthur Conan Doyle

5,0
33,30 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Pierwsze polskie wydanie zawierające wszystkie opowiadania i nowele o detektywie wszech czasów, m. in.: Przygody Sherlocka Holmesa (1892), Powrót Sherlocka Holmesa (1905) i Księga przypadków Sherlocka Holmesa (1927).

Sherlock Holmes, najbardziej znany bohater książek sir Arthura Conan Doyle'a, został opisany tak wnikliwie, że przez długie lata wielu czytelników uważało, że żył naprawdę. Sam autor przyznawał, że Holmes był częściowo wzorowany na faktycznie istniejącej osobie - doktorze medycyny sądowej Josephie Bellu, mentorze pisarza i jego opiekunie z czasów studiów w Edynburgu. Bell był postępowym chirurgiem i słynął z dedukcyjnego rozumowania.

Tom zawiera następujące opowiadania:

- STUDIUM W SZKARŁACIE
- ZNAK CZTERECH
- PRZYGODY SHERLOCKA HOLMESA
- DZIENNIKI SHERLOCKA HOLMESA
- POWRÓT SHERLOCKA HOLMESA
- PIES BASKERVILLE'ÓW
- DOLINA STRACHU
- KSIĘGA PRZYPADKÓW SHERLOCKA HOLMESA
- OSTATNI UKŁON

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 2812

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Ilustracja na okładce:

Mark Mechan za zgodą Geddes & Grosset

Przełożyli z języka angielskiego:

Anna Krochmal, Robert Kędzierski:

Studium w szkarłacie (A Study in Scarlet), Znak czterech (The Sign of Four), Dzienniki Sherlocka Holmesa (Memoirs of Sherlock Holmes), Pies Baskerville’ów (The Hound of the Baskervilles), Dolina strachu (The Valley of Fear), Ostatni ukłon (His Last Bow)

Marta Domagalska:

Przygody Sherlocka Holmesa (The Adventure of Sherlock Holmes), Powrót Sherlocka Holmesa (The Return of Sherlock Holmes)

Zofia Wawrzyniak:

Księga przypadków Sherlocka Holmesa (The Case Book of Sherlock Holmes)

Redakcja:

NENYA Julia Celer dla Studio Wydawnicze 69, Olsztyn

Opracowanie typograficzne i projekt okładki:

Studio Gravite, Olsztyn

© Wydawnictwo REA, 2011

Wydanie trzecie, Warszawa 2016

ISBN 978-83-7993-243-6

Wydawnictwo REA-SJ Sp. z o.o.

Dział Handlowy

ul. Kościuszki 21, 05-510 Konstancin-Jeziorna

tel. 22 631 94 23; fax 22 632 21 15

e-mail:[email protected]

www.rea-sj.pl

Skład i łamanie wersji drukowanej: Studio Wydawnicze 69, Olsztyn

Druk i oprawa: Olsztyńskie Zakłady Graficzne, OZGraf SA

Wszelkie prawa zastrzeżone. Każda reprodukcja, adaptacja całości lub części niniejszej publikacji, kopiowanie do bazy danych, zapis elektroniczny, mechaniczny, fotograficzny, dźwiękowy lub inny wymaga pisemnej zgody Wydawcy i właściciela praw autorskich.

Skład wersji elektronicznej: Tomasz Szymański

konwersja.virtualo.pl

STUDIUM W SZKARŁACIE

Z angielskiego przełożyli: Anna Krochmal i Robert Kędzierski

Część pierwszaZe wspomnień Johna H. Watsona, byłego lekarza wojskowego

Rozdział pierwszySherlock Holmes

W 1878 roku uzyskałem tytuł lekarza medycyny na Uniwersytecie Londyńskim, a następnie udałem się do Netley na specjalny kurs dla lekarzy wojskowych. Zakończywszy tam naukę, zostałem przydzielony do 5. pułku fizylierów northumberlandzkich jako asystent chirurga. W owym czasie pułk stacjonował w Indiach. Nim zdołałem do niego dołączyć, wybuchła druga wojna afgańska. Po dotarciu do Bombaju dowiedziałem się, że mój korpus przekroczył już przełęcze i znajdował się głęboko na terytorium wroga. Wyruszyłem jednak za nim wraz z wieloma innymi oficerami, którzy znaleźli się w takiej samej sytuacji jak ja. Udało mi się bezpiecznie dotrzeć do Kandaharu, gdzie odnalazłem swój pułk i od razu przejąłem nowe obowiązki.

Kampania ta przyniosła wielu ludziom zaszczyty i awanse, mnie samemu jednak nie przysporzyła niczego poza nieszczęściem i katastrofą. Zostałem skierowany do królewskiego pułku z Berkshire, w którym służyłem podczas feralnej bitwy pod Maiwand. To właśnie tam zostałem postrzelony w ramię z jezzaila, afgańskiego muszkietu. Kula strzaskała mi kość i uszkodziła tętnicę podobojczykową. Zapewne wpadłbym w ręce okrutnych ghazich, gdyby nie odwaga i poświęcenie mojego ordynansa Murraya. Przerzucił mnie przez grzbiet jucznego konia, i w ten sposób bezpiecznie doprowadził do Brytyjczyków.

Nękany bólem i osłabiony po długich trudach, jakie dane było mi przejść, zostałem wysłany pociągiem wraz z wieloma innymi rannymi do szpitala w Peszawarze. Tam doszedłem trochę do siebie, i moje zdrowie poprawiło się do tego stopnia, że mogłem już wygrzewać się w słońcu na werandzie i chodzić bez niczyjej pomocy. Niestety, wkrótce dopadł mnie dur brzuszny, prawdziwe przekleństwo naszych kolonii w Indiach. Przez wiele miesięcy moje życie wisiało na włosku, a gdy wreszcie odzyskałem siły i rozpocząłem rekonwalescencję, byłem tak słaby i wycieńczony, że konsylium lekarzy orzekło, iż należy bez zwłoki odesłać mnie do Anglii. Popłynąłem więc na okręcie wojennym „Orontes” w charakterze pasażera i miesiąc później zszedłem na nabrzeże w Portsmouth ze zrujnowanym zdrowiem i decyzją rządu angielskiego, umożliwiającą mi poprawienie stanu zdrowia w ciągu dziewięciu miesięcy.

Nie miałem w Anglii krewnych ani przyjaciół, byłem więc wolny jak ptak, a przynajmniej tak wolny, jak pozwala na to człowiekowi dzienny dochód w wysokości jedenastu szylingów i sześciu pensów. W takich okolicznościach w naturalny sposób przyciągnął mnie Londyn, to ogromne bagno, do którego nieuchronnie ściągają wałkonie i obiboki z całego imperium. Zatrzymałem się na jakiś czas w hotelu przy Strandzie, wiodąc niezbyt wygodną, bezsensowną egzystencję i wydając wszystkie pieniądze, jakie miałem, znacznie swobodniej niż powinienem. Wkrótce stan moich finansów zaniepokoił mnie do tego stopnia, że zdałem sobie sprawę, iż albo będę musiał wyjechać z metropolii i zaszyć się gdzieś na wsi, albo dokonać radykalnej zmiany mojego stylu życia. Wybrałem tę drugą alternatywę. Zdecydowałem na początek wyprowadzić się z hotelu i zamieszkać w jakiejś mniej pretensjonalnej i tańszej siedzibie.

W dniu, w którym podjąłem takie postanowienie, siedziałem w barze „Criterion”, gdy nagle ktoś klepnął mnie w ramię. Odwróciłem się i rozpoznałem młodego Stamforda, który był kiedyś moim asystentem w szpitalu św. Bartłomieja. Dla samotnego człowieka w tej ogromnej dżungli, jaką jest Londyn, prawdziwą przyjemnością jest ujrzenie znajomej przyjaznej twarzy. Nigdy nie byliśmy ze Stamfordem szczególnie blisko zaprzyjaźnieni, teraz jednak przywitałem go z entuzjazmem, i wydawało mi się, że on też bardzo się cieszy z tego spotkania. Byłem tak uradowany, że zaprosiłem go na lunch w Holborn, dokąd udaliśmy się dorożką.

– I co porabiałeś, Watsonie? – spytał z nieskrywanym zdumieniem, gdy jechaliśmy zatłoczonymi ulicami Londynu. – Jesteś chudy jak szczapa i brązowy jak orzech!

Opisałem mu pokrótce moje przygody i właśnie kończyłem opowieść, gdy dojechaliśmy na miejsce.

– Biedaczysko! – powiedział ze współczuciem, wysłuchawszy relacji o wszystkich moich nieszczęściach. – I co teraz zamierzasz?

– Poszukam sobie kwatery – odparłem. – Próbuję właśnie znaleźć odpowiedź na pytanie, czy można wynająć wygodne mieszkanie po rozsądnej cenie.

– To doprawdy dziwne – zauważył mój towarzysz. – Jesteś już drugim człowiekiem, który mi dzisiaj coś takiego powiedział.

– A kto był tym pierwszym? – spytałem.

– Pewien mężczyzna, którego widuję w laboratorium chemicznym w szpitalu. Dziś rano uskarżał się, że nie może znaleźć nikogo, kto chciałby wynająć z nim wspólnie pewne ładne mieszkanie, które właśnie znalazł, a które jest zbyt kosztowne na jego kieszeń.

– Na Jowisza! – zawołałem. – Jeśli naprawdę szuka kogoś, kto będzie z nim dzielił mieszkanie i koszty wynajmu, to myślę, że jestem właśnie tym człowiekiem, którego szuka. Zresztą, wolałbym chyba mieć jakiegoś towarzysza, niż mieszkać samemu.

Młody Stamford rzucił mi znad swojego kieliszka z winem dość dziwne spojrzenie.

– Jeszcze nie znasz Sherlocka Holmesa – oznajmił. – Może ci zupełnie nie przypaść do gustu. Życie z nim na co dzień może nie być takie proste.

– A co, masz coś przeciwko niemu?

– Och, wcale tak nie mówiłem. On miewa trochę dziwaczne idee, jest entuzjastą pewnych dziedzin nauki, jednak, o ile wiem, to całkiem przyzwoity człowiek.

– Jak przypuszczam, student medycyny? – spytałem.

– Nie. Nie mam zielonego pojęcia, co zamierza robić. Wydaje mi się, że świetnie zna się na anatomii i jest pierwszorzędnym chemikiem, jednak, o ile wiem, nigdy systematycznie nie studiował medycyny. Swoje badania naukowe prowadzi bardzo pobieżnie i ekscentrycznie. Zgromadził jednak mnóstwo nietypowej wiedzy, którą mógłby zadziwić swoich profesorów.

– Nigdy go nie pytałeś, czym zamierza się zająć?

– Nie. Jest typem człowieka, z którego trudno coś wyciągnąć, choć potrafi być rozmowny, gdy jest akurat w odpowiednim nastroju.

– Chciałbym go poznać – powiedziałem. – Jeżeli mam już z kimś mieszkać, to wolałbym, żeby ten człowiek był pracowity i spokojny. Nie jestem jeszcze na tyle silny, by znosić hałas czy jakieś szaleństwa. Doświadczyłem tak dużo jednego i drugiego w Afganistanie, że wystarczy mi do końca życia. Gdzie znajdę twojego znajomego?

– Na pewno będzie w laboratorium – odparł mój towarzysz. – Przez wiele tygodni albo omija to miejsce szerokim łukiem, albo przesiaduje tam i pracuje nad czymś od rana do nocy. Jeśli masz ochotę, możemy tam zajrzeć po lunchu.

– Oczywiście – odparłem, i rozmowa zeszła na inne tematy.

Po drodze z Holborn do szpitala Stamford opowiedział mi kilka szczegółów o dżentelmenie, któremu właśnie zamierzałem zaproponować, by został moim współlokatorem.

– Tylko nie wiń mnie później, jeśli ci się z nim nie ułoży – rzekł. – Nie wiem o nim nic, prócz tego, czego się dowiedziałem, widując go od czasu do czasu w laboratorium. To twój pomysł, więc nie spodziewaj się, że będę ponosił za to odpowiedzialność w przyszłości.

– Jeśli nie będzie nam się dobrze układało, to po prostu się rozstaniemy – odparłem. – Wydaje mi się, Stamford – dodałem, przypatrując się badawczo mojemu towarzyszowi – że masz jakieś powody, by umyć ręce od całej tej sprawy. Czy ten człowiek ma aż tak straszne usposobienie, czy też chodzi o coś zupełnie innego? No dalej, przestań owijać w bawełnę!

– Trudno wyrazić to, czego nie można opisać słowami – odparł ze śmiechem. – Holmes jest, moim zdaniem, typem nawiedzonego naukowca. Czasem może się wydawać wręcz nieludzki. Potrafię sobie wyobrazić, jak podaje swojemu przyjacielowi szczyptę jakiegoś nowo odkrytego alkaloidu absolutnie bez złych zamiarów, po prostu w celu potwierdzenia naukowych dociekań, aby dokładnie i precyzyjnie poznać jego działanie. Jednakże gwoli sprawiedliwości muszę dodać, że równie chętnie byłby gotów sam go zażyć. Wydaje mi się, że jego pasją jest ścisła i precyzyjna wiedza.

– I bardzo słusznie.

– Tak, ale z tym również można przesadzić. Okładanie kijem zwłok w prosektorium to, przyznasz, jest dziwacznym przejawem pasji badawczej.

– Bije kijem zwłoki?!

– Tak, żeby sprawdzić, czy i w jakim stopniu można spowodować po śmierci powstanie siniaków. Widziałem na własne oczy, jak to robił.

– Ale przecież mówiłeś, że nie studiuje medycyny.

– Bo nie studiuje. Kto go tam wie, co on właściwie studiuje. Ale właśnie dojeżdżamy. Sam musisz sobie wyrobić zdanie na jego temat.

Gdy wypowiadał te słowa, skręciliśmy w wąską uliczkę. Przez niewielkie boczne drzwi przeszliśmy do jednego ze skrzydeł ogromnego szpitala. Znałem to miejsce i nie potrzebowałem przewodnika, gdy wchodziliśmy do ponurej klatki schodowej, a potem szliśmy długim korytarzem wśród bielonych wapnem ścian i pomalowanych szarą farbą drzwi. Przy końcu korytarza znajdowało się niskie, zwieńczone łukiem przejście, prowadzące do laboratorium chemicznego.

Było to przestronne pomieszczenie z niezliczonymi rzędami butelek. Tu i ówdzie stały szerokie niskie stoły, najeżone retortami, próbówkami i małymi palnikami Bunsena, płonącymi migotliwym niebieskim płomieniem. W pomieszczeniu przebywał tylko jeden student, pochylony nad stolikiem w głębi i pogrążony w pracy. Słysząc nasze kroki, obejrzał się i skoczył na równe nogi.

– Odkryłem to! Odkryłem! – krzyknął tryumfalnie do mojego towarzysza, biegnąc ku nam z próbówką w dłoni. – Znalazłem odczynnik, który jest wytrącany tylko przez hemoglobinę, i przez żadną inną substancję! – Nawet gdyby właśnie odkrył kopalnię złota, nie wywołałoby to na jego twarzy większej satysfakcji.

– Doktor Watson, pan Sherlock Holmes – rzekł Stamford, przedstawiając nas sobie.

– Bardzo mi miło – rzekł serdecznie, ściskając moją dłoń z siłą, o jaką bym go nigdy nie podejrzewał. – Jak widzę, był pan w Afganistanie.

– A jak, u licha, pan na to wpadł? – spytałem zdumiony.

– Nieważne – odparł, chichocząc pod nosem. – Teraz najważniejsza jest hemoglobina. Jak widzę, zapewne nie rozumie pan znaczenia mego odkrycia?

– Z chemicznego punktu widzenia jest to na pewno interesujące – odparłem. – Ale w praktyce…

– Ależ człowieku! To jest najbardziej praktyczne odkrycie medyczno-prawne, i długo jeszcze nikt nic lepszego nie odkryje! Nie widzi pan, że pozwala to na stworzenie niezawodnego testu na wykrywanie plam krwi? Proszę tu podejść!

W swym entuzjazmie schwycił mnie za rękaw płaszcza i pociągnął do stolika, przy którym pracował.

– Pobierzmy trochę świeżej krwi – powiedział, nakłuwając sobie palec długą igłą i zbierając krople pipetą. – Teraz dodam tę odrobinę krwi do litra wody. Jak pan widzi, powstała mieszanka wygląda jak zwykła czysta woda. Stężenie krwi nie jest większe niż jeden do miliona. Jednakże bez wątpienia uda nam się uzyskać charakterystyczną reakcję.

Mówiąc to, wrzucił do naczynia kilka białych kryształów, a następnie dodał parę kropli przejrzystego płynu. Chwilę później zawartość stała się matowa i przybrała mahoniowy kolor, a na dnie szklanego naczynia pojawił się brązowawy osad.

– Ha! Ha! – zawołał, klaszcząc w dłonie; wyglądał przy tym jak dziecko zachwycone nową zabawką. – I co pan o tym sądzi?

– Wydaje się, że to niezwykle czuły test – zauważyłem.

– Cudownie, cudownie! Stary test gwajakolowy był bardzo niepewny i nieporęczny. Podobnie jest zresztą z badaniem próbek na obecność cząsteczek krwi za pomocą mikroskopu. To drugie jest zupełnie bezużyteczne, jeśli plamy mają już parę godzin. Mój test wydaje się działać niezależnie od tego, czy krew jest świeża, czy już zdążyła zakrzepnąć. Gdyby ktoś go wymyślił wcześniej, po świecie nie chodziłyby setki ludzi, którzy dawno powinni zapłacić za swoje zbrodnie.

– To prawda! – wymamrotałem.

– Sprawy kryminalne nieustannie kręcą się wokół tej właśnie kwestii. Jakiegoś człowieka podejrzewa się o przestępstwo być może wiele miesięcy po tym, jak je popełniono. Na jego bieliźnie czy ubraniu znajdują brązowawe plamy. Czy są to plamy krwi? A może plamy po błocie, rdzy, owocach lub czymkolwiek innym? Nad tą kwestią głowiło się już wielu ekspertów. A dlaczego? Bo nie było wiarygodnego testu. Ale teraz mamy test Sherlocka Holmesa, i nie będzie już z tym problemów.

Gdy to mówił, oczy mu płonęły. Następnie, kładąc rękę na sercu, skłonił się w taki sposób, jakby w swojej wyobraźni stał przed wiwatującym tłumem.

– Należą się panu gratulacje – zauważyłem, zaskoczony tym jego entuzjazmem.

– W zeszłym roku głośna była sprawa von Bischoffa z Frankfurtu. Gdyby taki test wtedy istniał, na pewno by go powiesili! I był jeszcze Mason z Bradford i ten słynny Muller, i Lefevre z Montpellier, i Samson z Nowego Orleanu. Mogę wymienić tuziny przypadków, w których ten test miałby decydujące znaczenie.

– Jest pan chyba chodzącą encyklopedią zbrodni – rzekł Stamford ze śmiechem. – Mógłby pan o tym pisać w gazetach w rubryce zatytułowanej „Kroniki policyjne przeszłości”.

– To rzeczywiście byłaby bardzo ciekawa lektura – zauważył Sherlock Holmes, zaklejając niewielkim kawałkiem plastra ślad po nakłuciu na palcu. – Muszę być ostrożny – ciągnął dalej, zwracając się do mnie z uśmiechem – bo sporo się bawię truciznami.

Mówiąc to, wyciągnął rękę; spostrzegłem, że cała upstrzona była podobnymi plastrami i przebarwiona od silnych kwasów.

– Przyszliśmy tu w pewnej sprawie – rzekł Stamford, siadając na stołku z trzema nogami i podsuwając stopą drugi stołek w moim kierunku. – Mój przyjaciel szuka kwatery. A ponieważ skarżył się pan ostatnio, że nikt nie chce wspólnie z panem wynająć mieszkania, pomyślałem, że może was ze sobą poznam.

Sherlock Homes wydawał się zaskoczony pomysłem dzielenia ze mną mieszkania.

– Mam na oku apartament przy Baker Street – powiedział – który by nam doskonale odpowiadał. Mam nadzieję, że nie przeszkadza panu zapach silnego tytoniu?

– Sam palę marynarski tytoń.

– To bardzo dobrze. Ja mam sporo chemikaliów i od czasu do czasu przeprowadzam eksperymenty. Nie będzie to panu przeszkadzać?

– Absolutnie nie.

– Zastanówmy się… Jakie mam jeszcze wady? Czasami popadam w depresję i całymi dniami się nie odzywam. Nie powinien pan wówczas myśleć, że kiedy tak się zachowuję, jestem obrażony. Trzeba mnie zostawić w spokoju: wkrótce mi przechodzi. A do czego pan chciałby się przyznać? Najlepiej będzie, by dwóch mężczyzn poznało się od najgorszej strony, zanim zdecydują, czy chcą razem zamieszkać?

Roześmiałem się, bo rozbawiło mnie to przesłuchanie.

– Mam małego buldoga, to jeszcze szczeniak – odparłem. – Poza tym nie godzę się na żadne awantury i hałasy, bo mam dość zszargane nerwy. Wstaję o przedziwnych porach, no i jestem beznadziejnie leniwy. Mam też parę innych złych nawyków, ale na razie wymieniłem panu najważniejsze z nich.

– Czy granie na skrzypcach też zalicza pan do awantur? – spytał z niepokojem.

– To zależy od muzyka – odparłem. – Dobra gra na skrzypcach jest darem od bogów… Natomiast kiepska gra…

– Och, w porządku! – zawołał, śmiejąc się wesoło. – Myślę, że możemy uznać sprawę za załatwioną. To znaczy, jeśli mieszkanie się panu spodoba.

– Kiedy możemy je obejrzeć?

– Proszę wpaść tu po mnie jutro w południe, a razem wybierzemy się na Baker Street i wszystko ustalimy – odpowiedział.

– Dobrze, przyjdę punktualnie w południe – odparłem, ściskając mu dłoń na pożegnanie.

Zostawiliśmy Sherlocka Holmesa przy pracy, otoczonego chemikaliami, i poszliśmy razem w stronę mojego hotelu.

– A tak nawiasem mówiąc – spytałem, zatrzymując się i zwracając w stronę Stamforda – skąd on, u diabła, wiedział, że przyjechałem z Afganistanu?

Mój towarzysz uśmiechnął się enigmatycznie.

– Na tym właśnie polega jego wyjątkowość – powiedział. – Wielu ludzi dużo by dało, żeby się dowiedzieć, jak on to wszystko odgaduje.

– Och, a więc to tajemnica?! – zawołałem, zacierając ręce. – To naprawdę intrygujące. Jestem ci bardzo wdzięczny, że poznałeś nas ze sobą. Właściwym przedmiotem badań nad ludzkością jest człowiek.

– W takim razie będziesz miał ciekawy obiekt do badań – rzekł Stamford, żegnając się ze mną. – Przekonasz się jednak, że to trudny orzech do zgryzienia. Założę się, że to on więcej dowie się o tobie niż ty o nim. Do zobaczenia!

– Do zobaczenia! – odparłem i spacerem wróciłem do hotelu, bardzo zaciekawiony moim nowym znajomym.

Rozdział drugiSztuka dedukcji

Następnego dnia spotkaliśmy się tak, jak ustaliliśmy, i obejrzeliśmy mieszkanie przy Baker Street pod numerem 221b, o którym Holmes wspominał podczas naszego pierwszego spotkania. Mieszkanie składało się z dwóch wygodnych sypialni i jednego dużego, przestronnego salonu, bardzo przyjemnie urządzonego, z dwoma wielkimi oknami, przez które wpadało dużo światła. Lokum pod każdym względem było wspaniałe, czynsz dzielony na dwóch okazał się na tyle niski, że od razu dobiliśmy targu, stając się jego lokatorami. Jeszcze tego samego wieczoru przeniosłem swoje rzeczy z hotelu, a następnego ranka Sherlock Holmes zjawił się z kilkoma pudłami i podróżnymi kuframi. Przez kilka pierwszych dni byliśmy bardzo zajęci urządzaniem się i rozpakowywaniem swoich rzeczy. Gdy już to zrobiliśmy, zaczęliśmy powoli odnajdywać się w nowym miejscu i przyzwyczajać do siebie i naszego nowego otoczenia.

Holmes z całą pewnością nie był kłopotliwym współlokatorem. Zachowywał się spokojnie, prowadził regularny tryb życia. Rzadko się zdarzało, by po dziesiątej wieczór jeszcze nie spał, a rano zjadał śniadanie i wychodził, nim zdążyłem wstać z łóżka. Czasami spędzał całe dnie w laboratorium chemicznym, czasami w prosektorium, a zdarzało się również, że chodził na długie spacery, najwyraźniej nie omijając najgorszych dzielnic Londynu. Gdy miał zapał do pracy, nie było bardziej energicznego człowieka niż on. Od czasu do czasu jednak popadał w zupełnie inny nastrój, a wtedy przez wiele dni leżał w salonie na sofie, prawie się do mnie nie odzywając i w ogóle nie wstając – i tak od rana do nocy. Dostrzegałem wówczas rozmarzony, nieobecny wyraz jego oczu; zacząłbym go podejrzewać, że jest uzależniony od jakichś narkotyków, ale jego schludność i wstrzemięźliwość wykluczały taką ewentualność.

W miarę jak mijały kolejne tygodnie, moje zaciekawienie Sherlockiem Holmesem i tym, co zamierza w życiu robić, stopniowo nasilało się i pogłębiało. Sam jego wygląd przykułby uwagę nawet najbardziej nieuważnego obserwatora. Miał ponad sześć stóp wzrostu, a ponieważ był przy tym strasznie chudy, wydawał się jeszcze wyższym. Oczy miał bystre i przenikliwe – z wyjątkiem tych sytuacji, gdy popadał w odrętwienie, o którym już wspominałem – a cienki jastrzębi nos nadawał jego twarzy wyraz czujności i zdecydowania. To wrażenie potęgował również wydatny kwadratowy podbródek. Jego ręce były zawsze poplamione atramentem i chemikaliami. Posiadał on zdolność niezwykle delikatnego obchodzenia się z przedmiotami – często miałem okazję obserwować, jak podczas przeprowadzania eksperymentu posługiwał się kruchymi przyrządami naukowymi.

Czytelnicy być może uznają, że jestem potwornie wścibski, muszę jednak przyznać, iż człowiek ten niezwykle pobudził moją ciekawość. Często próbowałem przebić się przez jego powściągliwość, którą on zasłaniał wszystko, co dotyczyło jego osoby. Nim jednak zostanę negatywnie oceniony, chciałbym przypomnieć o tym, jak bezcelowe było wówczas moje życie i jak niewiele rzeczy potrafiło zająć moją uwagę. Zdrowie nie pozwalało mi wychodzić na zewnątrz, chyba że przy wyjątkowo dobrej pogodzie. Nie miałem też przyjaciół, którzy by mnie odwiedzali, przerywając tym samym monotonię codziennej egzystencji. Dlatego w tych okolicznościach bardzo się cieszyłem z tajemniczości otaczającej mojego towarzysza i spędzałem większość czasu, próbując tę tajemnicę zgłębić.

Sherlock Holmes nie studiował medycyny. Sam o tym kiedyś powiedział, potwierdzając przypuszczenia Stamforda. Nie wyglądało również na to, by uczęszczał na jakieś studia, po których mógłby uzyskać tytuł naukowy lub zdobyć jakiekolwiek inne umiejętności, pozwalające mu wkroczyć do świata uczonych. Pewne dziedziny studiował jednak z ogromnym zapałem i w obszarach swej ekscentrycznej wiedzy potrafił poruszać się tak biegle i precyzyjnie, że jego obserwacje mnie zdumiewały. Z całą pewnością żaden człowiek nie był w stanie ani tak ciężko pracować, ani zdobywać tak szczegółowej wiedzy, jeśli nie miał w tym jakiegoś określonego celu. Ludzie mający pobieżną znajomość przedmiotu rzadko posiadają tak dogłębną wiedzę. Żaden człowiek nie obciąża też swojego umysłu tak wieloma drobiazgami, o ile nie ma ku temu ważkich powodów.

Jego ignorancja w innych dziedzinach wiedzy była równie zaskakująca. Wyglądało na to, że nie ma zielonego pojęcia o literaturze współczesnej, filozofii czy polityce. Gdy zacytowałem Thomasa Carlyle’a, dopytywał się naiwnie, któż to taki i czego dokonał. Moje zaskoczenie sięgnęło jednak zenitu, gdy przez przypadek odkryłem, że nie wie nic o teorii Kopernika i budowie Układu Słonecznego. Fakt, że jakaś cywilizowana istota ludzka żyjąca w dziewiętnastym wieku nie jest świadoma, że to Ziemia obraca się wokół Słońca, wydał mi się tak niesamowity, że po prostu nie wiedziałem, co o tym myśleć.

– Wyglądasz na zdumionego – powiedział z uśmiechem, widząc wyraz zaskoczenia na mojej twarzy. – Teraz, kiedy już o tym wiem, postaram się najszybciej jak potrafię o tym zapomnieć.

– Zapomnieć?!

– Widzisz – wyjaśnił – uważam, że mózg człowieka przypomina niewielkie puste poddasze, które trzeba tak umeblować, by nam to odpowiadało. Głupiec będzie zbierał wszelkiego rodzaju graty, jakie nawiną mu się pod rękę. Wówczas wiedza, która mogłaby mu się przydać, zostaje wyparta lub w najlepszym przypadku upchnięta gdzieś w kąt wraz z mnóstwem innych rzeczy, tak że dostęp do niej będzie później bardzo utrudniony. Rozsądny człowiek natomiast nad wyraz skrupulatnie wybiera to, co wnosi na swoje poddasze, czyli wkłada do swego mózgu. Nie gromadzi tam niczego prócz narzędzi, które będą mu potrzebne w czasie wykonywania pracy, ale posiada ogromny ich asortyment, wszystkie umieszczone w idealnym porządku.

Błędem byłoby myśleć, że to ciasne pomieszczenie ma ściany, które można przesuwać, powiększając jego powierzchnię. Możesz mi wierzyć, że przychodzi taki czas, gdy za każdym razem, kiedy dowiadujesz się czegoś nowego, będziesz zapominał o czymś, co wiedziałeś wcześniej. Dlatego ogromne znaczenie ma to, by nie dopuścić, aby bezużyteczne fakty wypierały takie, które mogą nam się przydać.

– Ale Układ Słoneczny…

– A jakie do diabła ma on dla mnie znaczenie! – przerwał niecierpliwie. – Mówisz mi, że kręcimy się wokół Słońca. Nawet gdybyśmy się kręcili wokół Księżyca, nijak nie miałoby to wpływu na mnie ani na moją pracę.

Właśnie miałem go zapytać, co to za praca, ale coś w jego zachowaniu ostrzegło mnie, że takie pytanie nie byłoby mile widziane. Zastanawiałem się jednak nad naszą krótką rozmową i próbowałem wyciągnąć z niej jakieś logiczne wnioski. Powiedział, że nie chce zdobywać żadnych wiadomości, które niczego nie wnoszą do jego pracy. Tak więc cała wiedza, jaką posiadał, musiała mu być do czegoś potrzebna. Wyliczałem w głowie wszystkie najróżniejsze dziedziny, w których był wyjątkowo biegły. Wziąłem nawet do ręki ołówek i je wypisałem. Gdy lista była gotowa, nie mogłem powstrzymać uśmiechu. Wyglądało to tak.

SHERLOCK HOLMES –JEGO OGRANICZENIA I PREDYSPOZYCJE

1. Znajomość literatury – żadna.

2. Znajomość filozofii – żadna.

3. Znajomość astronomii – żadna.

4. Znajomość polityki – słaba.

5. Znajomość botaniki – różnie. Świetnie zna się na belladonie, opium i ogólnie na truciznach. Nie ma zielonego pojęcia o praktycznym ogrodnictwie.

6. Znajomość geologii – wiedza praktyczna, lecz ograniczona. W jednej chwili potrafi określić rodzaje gleby. Po powrocie ze spaceru pokazuje mi plamy na swoich spodniach i na podstawie ich koloru i konsystencji określa, z której części Londynu pochodzą.

7. Znajomość chemii – dogłębna.

8. Znajomość anatomii – precyzyjna, lecz nieusystematyzowana.

9. Znajomość literatury kryminalnej – wszechstronna. Wydaje się, że zna każdy szczegół wszystkich przestępstw popełnionych w tym stuleciu.

10. Dobrze gra na skrzypcach.

11. Doskonale walczy, posługując się kijem, jest świetnym bokserem i szermierzem.

12. Posiada dogłębną praktyczną znajomość prawa brytyjskiego.

Gdy dotarłem do tego punktu, cisnąłem, zrozpaczony, listę do ognia. Jeżeli tylko mam się przekonać, do czego zmierza ten człowiek, godząc ze sobą te dziedziny, i odkryć zawód, w którym wszystkie one byłyby przydatne, równie dobrze mogę się od razu poddać.

Napomknąłem, że Holmes dobrze grał na skrzypcach. Jego zdolności w tym względzie były naprawdę niezwykłe, lecz tak jak i pozostałe, również ekscentryczne. Doskonale wiedziałem, że potrafi grać znane kompozycje, nawet bardzo trudne, ponieważ na moją prośbę zagrał niektóre z pieśni Mendelssohna i inne ulubione przeze mnie utwory. Jeśli jednak zostawiało się go samemu sobie, rzadko można by nazwać muzyką to, co wówczas grał. Nawet nie silił się nadawać wydobywanym z instrumentu dźwiękom jakieś konwencjonalne brzmienie. Wieczorami, siadając wygodnie w swoim fotelu, przymykał oczy i niedbale rzępolił na skrzypcach opartych na kolanach. Czasami rozbrzmiewały dźwięczne melancholijne akordy, innym razem słychać było radosne i pełne fantazji melodie.

Najwyraźniej odzwierciedlały myśli, które akurat go pochłaniały, jednak nie byłem w stanie odgadnąć, czy ta muzyka pomagała mu w rozumowaniu, czy może grał z czystego kaprysu. Może i zbuntowałbym się przeciwko tym dość męczącym solówkom, gdyby nie fakt, że na zakończenie zazwyczaj grał całą serię moich ulubionych utworów, jeden po drugim, jako niewielkie zadośćuczynienie za to, że nadużywał mojej cierpliwości.

Przez pierwszy tydzień nie mieliśmy żadnych gości, i już zacząłem myśleć, że mój współlokator jest tak samo samotny jak ja i nie ma żadnych przyjaciół. Niebawem jednak odkryłem, że miał licznych znajomych, i to pochodzących z najróżniejszych klas społecznych. Był wśród nich pewien niski mężczyzna o szczurzej twarzy, ziemistej cerze i ciemnych oczach, którego przedstawiono mi jako pana Lestrade’a. W ciągu jednego tygodnia był u nas trzy, a może nawet cztery razy. Pewnego ranka przyszła jakaś młoda, modnie ubrana dziewczyna i została pół godziny, a może nawet dłużej. Tego samego dnia po południu przybył brudny, niechlujny siwowłosy jegomość, wyglądający jak żydowski domokrążca, który wydał mi się czymś bardzo podekscytowany, a wkrótce po nim zjawiła się starsza, dość zaniedbana kobieta. Był u nas też jakiś starszy siwy dżentelmen, a jeszcze innym razem pojawił się bagażowy z dworca kolejowego w welwetowym uniformie. Zawsze gdy zjawiał się któryś z tych dziwnych ludzi, Sherlock Holmes zwykł mnie pytać, czy nie mam nic przeciwko temu, by mógł skorzystać z salonu, wówczas udawałem się do swojej sypialni. Kiedy gość wychodził, zawsze przepraszał za niewygody.

– Używam tego pokoju do pracy – powiedział. – A ci ludzie są moimi klientami.

Za każdym razem przy okazji tych wizyt miałem możliwość zadać mu decydujące pytanie, jednak moje poczucie taktu powstrzymywało mnie przed zmuszaniem drugiego człowieka do zwierzeń. Wyobrażałem sobie wówczas, że może ma jakieś wystarczająco ważkie przyczyny, by nie wspominać o swoim fachu. Wkrótce jednak rozwiał moje wątpliwości, z własnej woli poruszając ten temat.

Działo się to czwartego marca. Mam powód, aby zapamiętać tę datę. Wstałem nieco wcześniej niż zazwyczaj i odkryłem, że Sherlock Holmes jeszcze nie skończył śniadania. Nasza gospodyni tak przyzwyczaiła się już do mojego późnego wstawania, że na stole nie było jeszcze dla mnie ani nakrycia, ani kawy. Z bezsensownym rozdrażnieniem przywołałem ją dzwonkiem, by dać do zrozumienia, że już nie śpię. Następnie wziąłem czasopismo, próbując umilić sobie czekanie, podczas gdy mój towarzysz w milczeniu przeżuwał swój tost. Nagłówek jednego z artykułów był zakreślony ołówkiem, więc zacząłem go czytać.

Tytuł – „Księga życia” – był dość pretensjonalny, a autor próbował wykazać, jak wiele może się dowiedzieć pilny obserwator dzięki dokładnej i systematycznej analizie wszystkiego, co stanie mu na drodze. Uderzyła mnie ta dziwaczna mieszanka przemyślności i absurdu. Rozumowanie było precyzyjne i dość głębokie, jednak wnioski wydawały się zbyt naciągane i przesadnie optymistyczne. Autor twierdził, że dzięki wyrazowi twarzy, drgnięciu jednego mięśnia czy też przelotnemu spojrzeniu można poznać najgłębiej skrywane myśli człowieka. Według niego, wyćwiczonego obserwatora, potrafiącego wprawnie analizować fakty, nie można w żaden sposób oszukać. Wnioski były równie niezawodne co wiele twierdzeń Euklidesa. Uzyskane wyniki miały wydawać się niewtajemniczonym tak niepokojące, że dopóki nie poznali procesu rozumowania, który je poprzedzał, mogli uważać go za kogoś w rodzaju nekromanty.

„Z jednej kropli wody – pisał autor – człowiek rozumujący w sposób logiczny może wywnioskować istnienie Atlantyku lub Niagary, choć nigdy ich nie widział ani o nich nie słyszał. Każdy przejaw życia jest długim łańcuchem przyczyn i skutków, którego natura staje się znana za każdym razem, gdy ujrzymy jedno jego ogniwo. Podobnie jak wszelkie inne umiejętności, sztukę dedukcji i analizy można opanować tylko dzięki długiej i cierp-liwej pracy, a życie jest za krótkie, by jakikolwiek śmiertelnik mógł osiągnąć perfekcję w tej sztuce. Zanim jednak badacz skieruje uwagę na moralne i intelektualne aspekty tej sprawy, stanowiące największą trudność, powinien zacząć od rozwiązywania elementarnych zadań. Niech na przykład, rzuciwszy jedno spojrzenie na pierwszego napotkanego śmiertelnika, spróbuje od razu określić jego przeszłość, profesję lub zainteresowania. Choć takie ćwiczenie może się wydawać infantylne, wyostrza ono zdolności obserwacji i uczy nas, na co powinniśmy patrzeć i czego szukać. Na podstawie paznokci człowieka, rękawów jego płaszcza, butów, stanu spodni na kolanach, zgrubień skóry na palcu wskazującym i kciuku, wyrazu twarzy, mankietów koszuli można precyzyjnie określić, czym taki człowiek się zajmuje. Ponadto pewne jest, że wszystkie te szczegóły pozwolą uzdolnionemu obserwatorowi na wyciągnięcie prawidłowych wniosków”.

– Co za potworny bełkot! – zawołałem, ciskając czasopismo na stół. – W życiu nie czytałem takich bredni.

– A o co chodzi?

– O ten artykuł – odparłem, wskazując na niego łyżeczką do jajek, bo zasiadłem już do śniadania. – Widzę, że już go czytałeś, bo jest zaznaczony. Nie przeczę, że został inteligentnie napisany, ale mimo to jest wybitnie irytujący. Wyraźnie widać, że to teoria kogoś, kto nie rusza się z fotela i wymyśla wszystkie te swoje hipotezy, siedząc w gabinecie, z dala od prawdziwego życia. To zupełnie niepraktyczne. Chciałbym go spotkać w metrze w wagonie trzeciej klasy. Poprosiłbym go wówczas, by podał mi zawody wszystkich podróżnych znajdujących się wokół. Postawiłbym tysiąc do jednego, że nie dałby rady.

– Straciłbyś swoje pieniądze – zauważył spokojnie Sherlock Holmes. – A co do tego artykułu, to ja go napisałem.

– Ty?!

– Tak, ja. Mam zdolności zarówno do obserwacji, jak i do dedukcji. Te teorie, które tam opisuję i które wydają ci się tak chimeryczne, są w rzeczywistości niezwykle praktyczne. Do tego stopnia praktyczne, że to dzięki nim mogę zarabiać na chleb.

– A w jaki sposób? – wyrwało mi się.

– Mam bardzo rzadką profesję. Przypuszczam, że jestem jedynym w swoim rodzaju detektywem-konsultantem, o ile rozumiesz, co mam na myśli. Tutaj, w Londynie, jest mnóstwo detektywów policyjnych i prywatnych. Kiedy już nie wiedzą, co począć, przychodzą do mnie, a ja naprowadzam ich na właściwy trop. Przedstawiają mi wszystkie dowody, i jestem zazwyczaj w stanie ustalić, z pomocą mojej wiedzy o historii zbrodni, o co w tym wszystkim chodzi. Zbrodnie wykazują silne powinowactwo, i jeśli masz w jednym palcu szczegóły tysiąca z nich, istnieje spora szansa, że będziesz w stanie rozwiązać zagadkę tysiąc pierwszej. Lestrade jest znanym detektywem. Ostatnio zgubił trop w sprawie fałszerstwa, i właśnie to sprowadziło go do mnie.

– A pozostałe osoby?

– Najczęściej przysyłają ich do mnie prywatne agencje detektywistyczne. Wszystko to są ludzie, którzy mają jakieś problemy i potrzebują rady czy pomocy w ich rozwiązaniu. Słucham ich historii, oni słuchają moich uwag, a potem zgarniam do kieszeni honorarium.

– Czy chcesz przez to powiedzieć – spytałem – że nie opuszczając mieszkania, potrafisz rozwikłać jakieś pogmatwane sprawy, nad których rozwiązaniem głowią się ludzie, obeznani ze szczegółami zdarzenia dużo lepiej niż ty?

– Owszem, mam swoistą intuicję. Od czasu do czasu pojawia się nieco bardziej złożona sprawa. Wtedy muszę wokół niej pochodzić, rozejrzeć się i zobaczyć wszystko na własne oczy. Jak wiesz, posiadam specjalistyczną wiedzę w rożnych dziedzinach, którą wykorzystuję w rozwiązywaniu problemów, i to mi bardzo ułatwia proces dochodzenia do prawdy. Te zasady dedukcji opisane w artykule, który wzbudził w tobie taką pogardę, są dla mnie bezcenne w działaniach praktycznych. Obserwowanie jest moją drugą naturą. Wyglądałeś na zaskoczonego, gdy podczas naszego pierwszego spotkania powiedziałem ci, że przyjechałeś z Afganistanu.

– Na pewno ktoś ci o tym powiedział.

– Nic podobnego. Ja po prostu wiedziałem, że przyjechałeś z Afganistanu. Mam tę umiejętność już od dawna: ciąg myśli błyskawicznie przelatuje mi przez głowę, i formułuję wniosek; niekiedy nawet nie uświadamiam sobie poszczególnych etapów tego procesu. Ciąg rozumowania w twoim przypadku przebiegał mniej więcej tak. Mamy tutaj dżentelmena o wyglądzie lekarza, który równocześnie sprawia wrażenie wojskowego. Tak więc jest to najwyraźniej lekarz wojskowy. Niedawno wrócił z tropików, bo ma ogorzałą twarz, a nie jest to naturalny kolor jego skóry, bo nadgarstki ma jasne. Przeszedł wiele trudów i chorobę, o czym świadczy jego mizerny wygląd. Był ranny w lewe ramię, widać, że dotychczas nie odzyskał w nim pełni władzy. Gdzie w tropikach angielski lekarz wojskowy mógłby doznać wielu trudów i zostać ranny w ramię? Oczywiście w Afganistanie. Cały ten ciąg myślowy nie trwał nawet jednej sekundy. Powiedziałem wtedy, że przyjechałeś z Afganistanu, a ty się bardzo zdziwiłeś.

– Teraz, kiedy wyjaśniasz, wydaje się to proste – powiedziałem z uśmiechem. – Przypominasz mi Dupina z opowiadań Edgara Allana Poe. Nie miałem pojęcia, że tacy ludzie istnieją naprawdę.

Sherlock Holmes podniósł się i zapalił fajkę.

– Bez wątpienia myślisz, że porównując mnie do Dupina, obdarzasz mnie komplementem – zauważył. – Moim zdaniem Dupin wcale nie był utalentowany. Ta jego sztuczka z odczytywaniem myśli przyjaciół i wygłaszanie jakiejś związanej z tym uwagi po kwadransie milczenia jest w rzeczywistości bardzo powierzchowna i na pokaz. Miał pewne genialne zdolności analityczne, co do tego nie ma wątpliwości, ale bynajmniej nie był takim zjawiskiem, jak wydawało się to Poemu.

– Czytałeś powieści Gaboriau? – spytałem. – Czy Lecoq był według ciebie prawdziwym detektywem?

Sherlock Holmes prychnął z pogardą.

– Lecoq był beznadziejnym nieudacznikiem – odparł gniewnym tonem. – Posiadał tylko jedną zaletę, a była nią jego energia. Doprawdy, po tej lekturze zrobiło mi się niedobrze. Co za problem ustalić tożsamość osoby, która przebywa w więzieniu. Zrobiłbym to w ciągu dwudziestu czterech godzin. Lecoqowi zajęło to sześć miesięcy. Tę powieść można traktować jako podręcznik dla detektywów, z którego uczyliby się, jak nie należy postępować.

Holmes tak lekceważąco mówił o dwóch moich ulubionych postaciach z książek, które zawsze podziwiałem, że byłem bardzo oburzony. Podszedłem do okna i wyjrzałem na ruchliwą ulicę. Ten Holmes może jest i bystry, ale z całą pewnością również bardzo zarozumiały.

– Nie ma w dzisiejszych czasach ani prawdziwych zbrodni, ani prawdziwych przestępców – rzekł markotnym tonem. – Do czego w naszym zawodzie może się jeszcze przydać mózg? Dobrze wiem, że posiadam takie zdolności, które mogłyby rozsławić moje imię. Nie ma na świecie drugiego tak utalentowanego człowieka jak ja, który wniósłby tyle dokonań do sztuki wykrywania przestępstw. I jaki jest tego skutek? Nie ma godnych mnie przestępstw do wykrycia. Co najwyżej jakieś nędzne łotrostwa z tak oczywistymi motywami, że potrafi je odkryć nawet policjant ze Scotland Yardu.

Wciąż byłem poirytowany jego przemądrzałym stylem prowadzenia rozmowy. Pomyślałem, że najlepiej będzie zmienić temat.

– Ciekawe, czego szuka ten jegomość? – spytałem, wskazując na energicznego, prosto odzianego mężczyznę, który szedł wolnym krokiem drugą stroną ulicy, pilnie przyglądając się numerom domów. W dłoni trzymał niebieską kopertę i najwyraźniej chciał dostarczyć komuś jakąś wiadomość.

– Chodzi ci o tego emerytowanego sierżanta piechoty morskiej? – spytał Sherlock Holmes.

„Czcze przechwałki – pomyślałem sobie. – Doskonale wie, że nie będę w stanie sprawdzić, czy dobrze to odgadł”.

Ledwie ta myśl przeszła mi przez głowę, gdy człowiek, którego obserwowaliśmy, zauważył numer na naszych drzwiach i szybkim krokiem przeszedł przez ulicę. Usłyszeliśmy głośną rozmowę, niski głos dobiegający z dołu i ciężkie kroki na schodach.

– Dla pana Sherlocka Holmesa – powiedział, wchodząc do pokoju i podając list mojemu przyjacielowi.

Pomyślałem, że nadarzyła się doskonała okazja, aby go trochę wyleczyć z zarozumialstwa. Na pewno tego nie przewidział, gdy tak strzelał na ślepo.

– Czy mogę pana zapytać – odezwałem się najbardziej bezbarwnym tonem, na jaki mnie było stać – czym się pan zajmuje?

– Jestem gońcem, sir – odparł szorstko. – Odesłałem uniform do naprawy.

– A przedtem był pan…? – spytałem, rzucając nieco złośliwe spojrzenie mojemu towarzyszowi.

– Sierżantem, sir. Królewska piechota morska, sir.

Zwracając się do Holmesa, zapytał:

– Nie będzie odpowiedzi? Dobrze, sir.

Strzelił obcasami, zasalutował i wyszedł.

Rozdział trzeciTajemnica Lauriston Gardens

Muszę przyznać, że ten najnowszy dowód praktycznego zastosowania teorii mojego towarzysza bardzo mnie zaskoczył. Od tej pory mój szacunek dla jego zdolności analitycznych ogromnie wzrósł. Nie mogłem jednak pozbyć się podejrzenia, że wszystko to zostało zaaranżowane z góry po to, żeby mnie olśnić. Ale jakież ten człowiek mógłby mieć powody, żeby mnie tak nabierać? Tego za nic nie byłem w stanie zrozumieć. Gdy spojrzałem na niego, właśnie skończył czytać list; jego oczy straciły blask, a wzrok stał się roztargniony, co wskazywało na to, że pogrążył się w rozmyślaniach.

– Jakim cudem udało ci się to wydedukować? – spytałem.

– Co wydedukować? – spytał rozdrażnionym tonem.

– To, że ten człowiek był emerytowanym sierżantem piechoty morskiej.

– Nie mam teraz czasu na takie błahostki – odparł opryskliwie, lecz po chwili uśmiechnął się i dodał: – Wybacz mi moją nieuprzejmość, ale przerwałeś mi pewien tok myślowy… Zresztą, może to i lepiej. A więc naprawdę nie poznałeś, że był to sierżant piechoty morskiej?

– Naprawdę.

– Łatwiej mi się było tego domyślić, niż wytłumaczyć, jak do tego doszedłem. Gdyby ktoś cię poprosił, żebyś udowodnił, że dwa i dwa to cztery, mógłbyś mieć z tym pewne problemy, choć przecież jesteś pewien, że to prawda. Mimo że był po drugiej stronie ulicy, zauważyłem wielką niebieską kotwicę wytatuowaną na grzbiecie jego dłoni. To nasuwało skojarzenie z morzem. Miał jednak postawę zawodowego wojskowego i regulaminowe bokobrody. Wszystko to pasowało do żołnierza piechoty morskiej. Po sposobie, w jaki trzymał głowę i wymachiwał swoją laską, stwierdziłem, że najwyraźniej ma o sobie bardzo wysokie mniemanie; jego zachowanie wydawało się nieco władcze. Z wyrazu twarzy natomiast można było wywnioskować, że jest to zrównoważony, budzący szacunek mężczyzna w średnim wieku. Wszystkie wymienione fakty przemawiały za tym, że musiał być w randze sierżanta.

– Cudowne! – zawołałem.

– Raczej pospolite – odparł Holmes, choć widząc wyraz jego twarzy, pomyślałem, że moje oczywiste zdumienie i podziw musiały sprawić mu przyjemność. – Dopiero co powiedziałem, że nie ma prawdziwych przestępców. Wygląda na to, że byłem w błędzie. Spójrz tylko na to!

Rzucił mi na stół notatkę, którą przyniósł posłaniec.

– Coś podobnego! – krzyknąłem, przebiegłszy ją szybko oczyma. – To potworne!

– Faktycznie, wydaje się, że to nie jest przeciętna sprawa – zauważył spokojnie. – Mógłbyś mi przeczytać na głos?

A oto list, który mu odczytałem:

Drogi Panie Holmes!

W domu pod numerem 3 przy Lauriston Gardens w pobliżu Brixton Road doszło nocą do tragicznych wydarzeń. Nasz posterunkowy zobaczył tam podczas patrolu około drugiej nad ranem światła, a ponieważ dom był opuszczony, nabrał podejrzeń, że dzieje się coś złego. Drzwi były otwarte; pierwszy pokój, do którego wszedł, był pozbawiony jakichkolwiek mebli. W tym oto pokoju odkrył ciało pewnego dobrze ubranego dżentelmena; w jego kieszeniach znalazł wizytówki o treści: „Enoch J. Drebber, Cleveland, Ohio, Stany Zjednoczone”. Ten człowiek nie został obrabowany; nie było żadnych przesłanek wskazujących na to, w jaki sposób mógł umrzeć. W pomieszczeniu były ślady krwi, jednak na ciele ofiary nie znaleziono żadnej rany. Nie potrafimy również odkryć, w jaki sposób dostał się do pustego domu. W rzeczywistości cała ta sprawa pozostaje dla nas zagadką. Gdyby zechciał pan tu zajrzeć o dowolnej porze przed dwunastą, zastanie mnie pan na miejscu. Niczego nie dotykaliśmy; wszystko pozostanie tak, dopóki się pan nie odezwie. Jeśli nie będzie mógł pan przybyć, podam więcej szczegółów. Uznałbym za ogromną uprzejmość z pana strony, gdyby zechciał pan podzielić się ze mną swą opinią.

Z poważaniem,

Tobias Gregson

– Gregson jest najbystrzejszy w całym Scotland Yardzie – zauważył mój przyjaciel. – On i Lestrade są jedynymi ludźmi, którzy się wyróżniają wśród tej beznadziejnej zbieraniny. Obaj działają szybko i energicznie, ale konwencjonalnie… Nad wyraz konwencjonalnie. Poza tym stale kopią pod sobą dołki. Są o siebie tak zazdrośni, jak zazdrosne bywają rywalizujące ze sobą ślicznotki. Z tą sprawą też będzie niezła zabawa, jeśli obaj wpadną na jakiś trop.

Zdumiał mnie spokój, z jakim rzucał leniwie te uwagi.

– Ale przecież nie ma chwili do stracenia! – zawołałem. – Mam pójść i zamówić dorożkę?

– Nie wiem jeszcze, czy tam pojadę. Jestem chyba najbardziej nieuleczalnym leniem, jaki kiedykolwiek chodził po ziemi. To znaczy, kiedy dopadnie mnie taki nastrój, bo czasami bywam nawet dość energiczny.

– Jak to? Przecież to jest właśnie szansa, na której tak bardzo ci zależało!

– Mój drogi przyjacielu, jakie to ma dla mnie znaczenie? Jeśli rozwiążę tę sprawę, możesz być pewien, że Gregson, Lestrade i Scotland Yard zgarną wszystkie pochwały. To są właśnie te ujemne strony, jeśli angażujesz się w jakąś sprawę nieoficjalnie.

– Ale przecież on prosi cię o pomoc!

– Tak. Wie, że nie może się ze mną równać, i przyznaje się do tego przede mną. Wolałby jednak odgryźć sobie język, niż wyznać to przed kimś innym. Właściwie możemy tam pojechać i popatrzeć. Rozpracuję to dla własnej przyjemności. Skoro nie będę miał innej satysfakcji, to przynajmniej się z nich pośmieję. Chodź!

Szybko zarzucił płaszcz i zaczął gorączkowo krzątać się po mieszkaniu, co świadczyło o tym, że jego apatię zastąpił właśnie przypływ energii.

– Weź kapelusz! – rzucił.

– Chcesz, żebym pojechał z tobą?

– Tak, jeśli nie masz nic lepszego do roboty.

Po chwili siedzieliśmy obaj w dorożce, pędzącej ulicą Brixton Road.

Był mglisty, pochmurny poranek, a nad dachami wisiała brudnoszara zasłona wyglądająca niczym odbicie zabłoconych ulic. Mój towarzysz był w wybornym nastroju i paplał coś o skrzypcach z Cremony oraz o tym, czym się różni Stradivarius od Amatiego. Ja natomiast pogrążyłem się w milczeniu, bo przygnębiająca pogoda i ta ponura sprawa, w którą się zaangażowaliśmy, popsuły mi nastrój.

– Nie myślisz o sprawie, którą masz się zająć – odezwałem się wreszcie, przerywając wywody Holmesa o muzyce.

– Nie znam jeszcze wszystkiego – odparł. – Tworzenie teorii przed poznaniem dowodów jest kardynalnym błędem. Nie można wówczas obiektywnie ocenić sytuacji.

– Wkrótce zdobędziesz te swoje dowody – zauważyłem, wskazując palcem przez okno dorożki. – To już Brixton Road, i o ile się nie mylę, tu właśnie jest ten dom, do którego jedziemy.

– W istocie. Stop, woźnico! Wysiadamy!

Wciąż byliśmy jakieś sto jardów od celu naszej podróży, uparł się jednak, byśmy wysiedli trochę wcześniej i ostatni odcinek naszej podróży odbyli pieszo.

Trzypiętrowy dom pod numerem 3 przy Lauriston Gardens wyglądał posępnie i złowieszczo. Był jednym z czterech budynków stojących w niewielkiej odległości od ulicy. Dwa z nich były zamieszkane, dwa inne, bezbarwne o ponurym wyglądzie, opustoszałe, spoglądały na nas pustymi melancholijnymi oknami. Na brudnej szybie jednego z nich tkwiła niczym bielmo na oku kartka z napisem: „Do wynajęcia”. Mały ogródek, oddzielający budynki od ulicy, pełen był chaotycznie rosnących cherlawych roślin. Przez ogródek prowadziła wąska ścieżka o lekko żółtawym kolorze, utworzona najwyraźniej z mieszaniny gliny i żwiru. Całe otoczenie prezentowało się wyjątkowo obskurnie, głównie za sprawą padającego w nocy deszczu. Wzdłuż ulicy ciągnął się wysoki na trzy stopy ceglany murek, zwieńczony drewnianą barierką. O ten murek opierał się krzepki konstabl otoczony niewielkim wianuszkiem gapiów, na próżno wyciągających szyje i wytężających wzrok w nadziei, że dowiedzą się, co takiego wydarzyło się wewnątrz.

Wyobrażałem sobie, że Sherlock Holmes natychmiast pospieszy do budynku i pogrąży się w badaniach zmierzających do rozwiązania tej tajemniczej zbrodni. Jednakże nie mogłem się bardziej mylić. Z nonszalancją, która w tych okolicznościach wydawała się graniczyć z megalomanią, spacerował powoli tam i z powrotem po chodniku, wpatrując się pustym wzrokiem w ziemię, niebo, przeciwległe domy i barierkę na murku. Gdy skończył je oglądać, powoli ruszył ścieżką ze wzrokiem wbitym w ziemię, lustrując pasmo trawy rosnącej obok. Dwa razy się zatrzymał, a raz zobaczyłem, że się uśmiecha. Usłyszałem też, jak z satysfakcją wymruczał coś do siebie pod nosem. Na gliniastej ziemi widniały liczne ślady butów, ale ponieważ policjanci biegali tamtędy we wszystkie strony, nie miałem pojęcia, jak mój towarzysz mógłby coś z tych śladów wyczytać. Niemniej dostarczył mi już tylu niezwykłych dowodów swoich ogromnych zdolności obserwacji, iż nie wątpiłem, że będzie w stanie zobaczyć o wiele więcej niż policja i dowie się takich rzeczy, które również przede mną pozostawały ukryte.

Z drzwi domu wyszedł nam na spotkanie wysoki blady mężczyzna o włosach koloru lnu, trzymając w dłoni notes. Zobaczywszy Holmesa, podbiegł ku nam i wylewnie ścisnął dłoń mojego towarzysza.

– Doprawdy, to bardzo miło z pańskiej strony, że pan się zjawił – rzekł. – Nie pozwoliłem niczego dotykać.

– Z wyjątkiem tego! – odparł mój przyjaciel, wskazując na ścieżkę. – Gdyby przebiegło tędy stado bizonów, nie narobiłoby większego bałaganu. Nie wątpię jednak, panie Gregson, że nim pan do tego dopuścił, wyciągnął pan już jakieś wnioski.

– Miałem mnóstwo roboty wewnątrz domu – rzekł wymijająco detektyw. – Ale jest tu mój kolega, pan Lestrade. Liczyłem na to, że on się tym zajmie.

Holmes spojrzał na mnie, unosząc ironicznie brwi.

– Skoro tą sprawą zajęło się takich dwóch specjalistów jak pan i Lestrade, niewiele mi już pozostało do odnalezienia.

Gregson z wyraźną satysfakcją zatarł ręce.

– Sądzę, że zrobiliśmy tutaj wszystko, co było możliwe – odparł. – Niemniej jest to dziwna sprawa, a wiem, że lubi pan takie tajemnice.

– Przyjechał pan tutaj dorożką? – spytał Sherlock Holmes.

– Nie, sir.

– A Lestrade?

– Też nie.

– W takim razie chodźmy już obejrzeć ten pokój. – Wygłosiwszy tę nie związaną z poprzednim pytaniem uwagę, wszedł do domu, a za nim podążył Gregson, na którego twarzy malowało się ogromne zdziwienie.

Krótki korytarz, obity gołymi deskami i strasznie zakurzony, prowadził do kuchni i pomieszczeń służbowych. Było tu dwoje drzwi, jedne po lewej, a drugie po prawej stronie. Jednych z nich najwyraźniej nie otwierano od wielu tygodni. Drugimi drzwiami wchodziło się do jadalni, w której zostało popełnione to zagadkowe przestępstwo. Holmes wszedł do środka, a ja podążyłem za nim z tym tłumionym w sercu uczuciem, jakim zawsze napawa człowieka obcowanie ze śmiercią.

Było to duże kwadratowe pomieszczenie, a brak jakichkolwiek mebli sprawiał, że wydawało się jeszcze większe. Ściany ozdabiała dość pospolita tapeta, tu i ówdzie widniały na niej plamy wilgoci i pleśni. W niektórych miejscach szerokie pasma odkleiły się i zwisały w dół, obnażając żółtawy tynk. Naprzeciw drzwi znajdował się dość pretensjonalny kominek, zwieńczony półką wykonaną z imitacji białego marmuru. Na końcu tej półki stały resztki wypalonej czerwonej świecy. Jedyne okno w pomieszczeniu było tak brudne, że sączące się przez nie światło wydawało się zamglone i niepewne, nadając wszystkiemu, na co padało, szary, ponury odcień. Wrażenie to pogłębiała jeszcze gruba warstwa kurzu pokrywająca wszystko, co się tu znajdowało.

Każdy z tych szczegółów zauważyłem jednak dopiero później. W tej chwili moja uwaga skupiła się na samotnej ponurej, zastygłej w bezruchu postaci, która leżała rozciągnięta na deskach podłogi. Jej puste niewidzące oczy wpatrywały się w wyblakły sufit. Był to mężczyzna w wieku około czterdziestu trzech czy czterdziestu czterech lat, średniego wzrostu o szerokich ramionach z krótkimi kręconymi czarnymi włosami i krótką szczeciniastą bródką. Ubrany był w surdut z cienkiego czarnego sukna, kamizelkę oraz jasne spodnie; kołnierzyk i mankiety były nieskazitelnie czyste. Obok niego na podłodze leżał wymuskany cylinder. Dłonie miał zaciśnięte, ramiona rozpostarte; jego nogi natomiast były podkurczone, tak jakby umierał w straszliwych męczarniach. Na twarzy zastygł wyraz przerażenia i, jak mi się wydawało, nienawiści tak silnej, jakiej nie widziałem jeszcze u żadnego człowieka. Ten potworny grymas w połączeniu z niskim czołem, szerokim nosem i wysuniętą szczęką nadawały zmarłemu małpi wygląd, a wrażenie to dodatkowo pogłębiała poskręcana nienaturalna pozycja ciała. Widywałem już wiele przypadków śmierci, nigdy jednak nie ukazała mi ona swego bardziej przerażającego oblicza niż tutaj, w tym ciemnym obskurnym domu, którego okna wychodziły na jedną z głównych arterii przedmieść Londynu.

Chudy, mający w sobie coś z fretki Lestrade stał przy drzwiach. Gdy weszliśmy, przywitał się z moim towarzyszem i ze mną.

– Będzie sporo szumu wokół tej sprawy, sir – zauważył. – Nie spotkałem się do tej pory z czymś takim, a sporo już w życiu widziałem.

– Nie ma żadnego tropu? – spytał Gregson.

– Nic. Absolutnie nic – z żalem potwierdził Lestrade.

Sherlock Holmes zbliżył się do zwłok, uklęknął przy nich i bardzo wnikliwie je zbadał.

– Jesteście, panowie, pewni, że nie ma żadnej rany? – spytał, wskazując na liczne plamki i kałuże krwi wokół.

– Z całą pewnością! – odpowiedzieli obaj detektywi.

– W takim razie ta krew, oczywiście, musiała należeć do innego człowieka. Zapewne do mordercy, o ile popełniono tu jakieś morderstwo. Przypomina mi to okoliczności towarzyszące śmierci Van Jansena w Utrechcie w 1834 roku. Czy pan kojarzy sobie tę sprawę, Gregson?

– Nie, sir.

– Powinien pan o tym poczytać. Naprawdę polecam. Nic nowego pod słońcem. Wszystko to już kiedyś było.

Gdy to mówił, jego zręczne palce poruszały się wokół, dotykając, naciskając, odpinając guziki i badając, podczas gdy oczy zachowywały ten sam nieobecny wyraz, o którym już wspominałem. Przeprowadził to badanie tak szybko i sprawnie, że trudno byłoby się nawet domyślić dokładności i precyzji, z jaką tego dokonał. Na koniec pochylił się nad twarzą zmarłego i wciągnął przez nos powietrze, a następnie spojrzał na podeszwy jego butów z lakierowanej skóry.

– Czy niczego tu nie ruszano? – spytał.

– Tylko to, co było konieczne dla celów naszego śledztwa.

– Może go pan już odesłać do kostnicy – rzekł Holmes. – Niczego więcej się tu nie dowiemy.

Gregson miał w pobliżu czterech ludzi. Na jego rozkaz weszli do pokoju i ułożyli ofiarę na noszach. Gdy ją podnosili, na podłogę z brzękiem upadł pierścionek i potoczył się przez pokój. Lestrade podniósł go i wpatrywał się w niego zdumionymi oczyma.

– Była tu jakaś kobieta! – zawołał. – To kobieca obrączka!

Mówiąc to, uniósł pierścionek na dłoni. Wszyscy stłoczyliśmy się wokół niego, przyglądając się temu znalezisku. Nie mogło być żadnych wątpliwości, że ta wykonana z czystego złota obrączka zdobiła kiedyś palec panny młodej.

– To komplikuje sprawę – rzekł Gregson. – A Bóg wie, że już i tak była skomplikowana.

– Jest pan pewien, że to jej nie upraszcza? – spytał Holmes. – Ale wpatrując się w nią, niczego się nie dowiemy. Co znaleźliście u niego w kieszeniach?

– Tu mamy wszystko – powiedział Gregson, wskazując na stertę przedmiotów chaotycznie rzuconych na jeden z dolnych stopni schodów. – Złoty zegarek od Barrauda w Londynie nr 97163, złoty łańcuszek do zegarka, bardzo ciężki i solidny, złoty pierścień z masońskimi symbolami, złota szpilka do krawata w kształcie głowy buldoga z rubinowymi oczami, skórzany pokrowiec z wizytówkami Enocha J. Drebbera z Cleveland, co odpowiada inicjałom E.J.D. wyhaftowanym na koszuli i bieliźnie. Nie miał przy sobie portfela, ale w kieszeniach było trochę pieniędzy, dokładnie siedem funtów i trzynaście pensów. Ponadto znaleźliśmy wydanie kieszonkowe Dekameronu Boccaccia, podpisane nazwiskiem „Joseph Stangerson” na pierwszej stronie i dwa listy: jeden do E.J. Drebbera, a drugi do Josepha Stangersona.

– Na jaki adres?

– Giełda Amerykańska, Strand. Do odbioru na wezwanie. Oba przesłano z kompanii „Guion”, obsługującej parowce; dotyczą wypłynięcia ich statku z Liverpoolu. To jasne, że ten nieszczęśnik miał zamiar wracać do Nowego Jorku.

– Dowiadywał się pan czegoś na temat tego Stangersona?

– Zrobiłem to natychmiast, sir – rzekł Gregson. – Rozesłałem ogłoszenia do wszystkich gazet, jeden z moich ludzi udał się do budynku Giełdy Amerykańskiej, ale jeszcze nie wrócił.

– Kontaktował się pan z Cleveland?

– Wysłaliśmy telegram dziś rano.

– Jak on brzmiał?

– Zawiadomiliśmy o zdarzeniu i poprosiliśmy o jakiekolwiek informacje, które mogłyby nam pomóc.

– Nie zapytał pan o szczegóły żadnej z kwestii, które wydawały się panu kluczowe?

– Pytałem o Stangersona.

– I nic więcej? Czyżby nie było żadnych innych okoliczności związanych z tą sprawą? Zamierza pan wysłać kolejny telegram?

– Zapytałem o wszystko, co uważałem za niezbędne – rzekł Gregson urażonym tonem.

Sherlock Holmes parsknął cicho i właśnie miał wygłosić jakąś uwagę, gdy Lestrade, który był w pokoju, podczas gdy my prowadziliśmy tę rozmowę w korytarzu, znów pojawił się na scenie, zacierając ręce, dumny jak paw i bardzo z siebie zadowolony.

– Panie Gregson – obwieścił – właśnie dokonałem odkrycia o wielkim znaczeniu. Gdybym nie zbadał dokładnie ścian, przeoczylibyśmy coś bardzo ważnego.

Kiedy to mówił, jego oczy błyszczały, a głos był pełen tryumfu, bo udało mu się właśnie zdobyć punkt przewagi nad swoim kolegą po fachu.

– Chodźcie tutaj, panowie – powiedział, energicznie zawracając do pokoju, w którym atmosfera wyraźnie się poprawiła, odkąd wyniesiono stamtąd ciało. – A teraz stańcie tutaj! – Skrzesał o but zapałkę, uniósł ją i przysunął do ściany. – Spójrzcie tylko na to! – rzekł dumnie.

Wspominałem już, że w niektórych miejscach tapeta całymi pasmami odkleiła się od ściany. W tym kącie pokoju też odpadł spory jej kawałek, obnażając żółty kwadrat szorstkiego tynku. Na tej wolnej przestrzeni nabazgrano krwią jedno tylko słowo:

RACHE

– I co o tym sądzicie? – zawołał detektyw tonem kuglarza zachwalającego swe występy. – Przeoczono to dlatego, że napis był w najciemniejszym kącie pokoju i nikt nie wpadł na pomysł, by tu zajrzeć. Morderca (którym mogła być także kobieta) napisał to własną krwią. Proszę zwrócić uwagę na te zacieki, tam, gdzie krew spłynęła po ścianie. Tak czy inaczej wyklucza to samobójstwo. A czemu morderca wybrał właśnie ten kąt? Powiem wam! Spójrzcie, panowie, na tę świeczkę nad kominkiem. Wtedy się paliła, i wówczas ten kąt pokoju był najjaśniejszym, a nie najciemniejszym fragmentem ściany.

– No dobrze, ale skoro już pan znalazł ten napis, to niech nam pan powie, co on oznacza – odezwał się Gregson kpiącym tonem.

– Oznacza? Cóż, oznacza to, że ten, kto to pisał, chciał napisać imię Rachel, ale coś mu przerwało, zanim zdążył dokończyć. Zapamiętajcie sobie moje słowa. Kiedy ta sprawa dobiegnie końca, przekonamy się, że kobieta o imieniu Rachel odegrała w niej istotną rolę. A pan z czego się śmieje, panie Holmes? Może jest pan bystry i inteligentny, ale koniec końców to stary wyga okazał się tym razem najlepszy.

– Doprawdy, bardzo przepraszam! – rzekł mój przyjaciel, który najwyraźniej zirytował niskiego policjanta swoim głośnym wybuchem śmiechu. – Z całą pewnością trzeba przyznać, że pan pierwszy znalazł ten napis, i jak pan mówi, wszystko wskazuje na to, że nakreślił go drugi uczestnik tajemniczych wydarzeń, które rozegrały się tu ubiegłej nocy. Nie miałem jeszcze czasu, by zbadać cały pokój, ale za pańskim pozwoleniem, chciałbym zrobić to teraz.

Mówiąc to, wyciągnął z kieszeni miarkę i dużą lupę. Trzymając te dwa przyrządy, zaczął bezgłośnie obchodzić całe pomieszczenie, czasem się zatrzymując, klękając, raz nawet położył się płasko na brzuchu. Był tak pochłonięty tym, co robił, że wydawało się, iż zapomniał o naszym istnieniu. Przez cały czas szeptał coś pod nosem, pokrzykiwał, pogwizdywał i wydawał z siebie sugestywne odgłosy zachęty lub zadowolenia. Gdy go tak obserwowałem, nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że przypomina mi rasowego i dobrze wyszkolonego psa myśliwskiego, który biega tam i z powrotem po zaroślach, skomląc niecierpliwie, póki nie odnajdzie zgubionego tropu. Kontynuował swe poszukiwania przez dwadzieścia minut, mierząc z pedantyczną starannością odległość pomiędzy śladami, które dla mnie były zupełnie niewidoczne, i od czasu do czasu, w równie niezrozumiałym celu, przykładając miarkę do ściany. W jednym miejscu pieczołowicie zebrał z podłogi odrobinę szarego kurzu i włożył go do koperty. Wreszcie obejrzał przez lupę słowo napisane na ścianie, wpatrując się szczegółowo w każdą literę po kolei. Kiedy już skończył, sprawiał wrażenie usatysfakcjonowanego, bo schował miarkę i lupę do kieszeni.

– Powiadają, że geniusz polega na nieskończonych zdolnościach do podejmowania wysiłku – zauważył z uśmiechem. – To wyjątkowo kiepska definicja, jednak pasuje do pracy detektywa.

Gregson i Lestrade spoglądali na poczynania detektywa-amatora ze znacznym zaciekawieniem i odrobiną pogardy. Najwyraźniej nie zdawali sobie sprawy z tego (a co ja zacząłem już sobie uświadamiać), że nawet najdrobniejsze poczynania Sherlocka Holmesa zawsze prowadzą ku jakiemuś określonemu celowi.

– I co pan o tym sądzi, sir? – spytali obaj.

– Panowie, pozbawiłbym was zasług, jakie mogą wam przypaść za rozwiązanie tej sprawy, gdybym wam podpowiadał – zauważył mój przyjaciel. – Radzicie sobie, panowie, tak świetnie, że byłoby wielkim nietaktem, gdyby ktoś wam przeszkadzał w dochodzeniu – jego głos wręcz ociekał sarkazmem. – Jeśli powiadomicie mnie, panowie, jak posuwa się śledztwo, z radością pomogę wam w miarę swych możliwości. Tymczasem chciałbym porozmawiać z konstablem, który odnalazł ciało. Możecie mi podać jego nazwisko i adres?

Lestrade zajrzał do swego notesu.

– John Rance. Obecnie jest po służbie. Znajdzie go pan przy Audley Court pod numerem 46, przy Kennington Park Gate.

Holmes zanotował sobie adres.

– Chodź, doktorze – powiedział. – Udamy się tam i porozmawiamy z nim.

Zwracając się do dwóch detektywów, dodał:

– Zdradzę wam, panowie, jedną rzecz, która może wam dopomóc w tej sprawie. Popełniono morderstwo. Sprawcą był wysoki, mierzący ponad sześć stóp mężczyzna w kwiecie wieku. Miał dość małe stopy jak na swój wzrost i masywne buty z kwadratowymi noskami. Palił cygaro marki „Trichinopoly”. Przyjechał tutaj ze swoją ofiarą dorożką, którą ciągnął koń podkuty trzema starymi podkowami i jedną nową na prawej przedniej nodze. Morderca najprawdopodobniej miał rumianą twarz i wyjątkowo długie paznokcie u palców prawej ręki. To tylko garstka wskazówek, ale być może one przydadzą się panom.

Lestrade i Gregson spojrzeli po sobie z uśmiechem niedowierzania.

– Skoro ten człowiek został zamordowany, to w jaki sposób? – spytał pierwszy detektyw.

– Trucizna – rzekł lakonicznie Sherlock Holmes i energicznie skierował się w stronę wyjścia. – Jeszcze jedno, Lestrade – dodał, odwracając się w drzwiach. – „Rache” oznacza po niemiecku „zemsta”, więc niech pan nie traci czasu, szukając panny Rachel.

Rzuciwszy tę uwagę na odchodnym, wyszedł, pozostawiając dwóch rywali patrzących za nim ogłupiałym wzrokiem.

Rozdział czwartyCo miał do powiedzenia John Rance

Gdy opuszczaliśmy dom numer 3 przy Lauriston Gardens, była godzina pierwsza. Sherlock Holmes zabrał mnie ze sobą do najbliższego biura telegraficznego, skąd nadał długi telegram. Następnie przywołał dorożkę i kazał woźnicy zawieźć nas pod adres podany przez Lestrade’a.

– Nic nie może się równać z informacjami z pierwszej ręki – zauważył. – Tak naprawdę mam już swoje zdanie o tej sprawie, ale nic nie stoi na przeszkodzie, aby dowiedzieć się wszystkiego, co możliwe.

– Zdumiewasz mnie, Holmesie – powiedziałem. – A jeśli chodzi o wszystkie te szczegóły, które im podałeś, to przecież nie możesz być ich aż tak pewien. Zgrywałeś się przed nimi?

– Nie ma tu miejsca na żaden błąd – odparł. – Pierwszą rzeczą, jaką zauważyłem po przybyciu do tamtego domu, były dwie koleiny, jakie dorożka pozostawiła przy krawężniku. Przez cały tydzień aż do ubiegłej nocy nie padało, a więc koła, które pozostawiły tak głębokie ślady, musiały przejechać tamtędy właśnie ubiegłej nocy. Były też odciski końskich kopyt, przy czym zarys jednego z nich był o wiele wyraźniejszy niż pozostałych trzech, co wskazywało na nową podkowę. Ponieważ dorożka przyjechała, gdy już zaczął padać deszcz, a nie było jej tam rano, jak potwierdził Gregson, oznacza to, że musiała tam być w nocy i że to właśnie tą dorożką przyjechali ci dwaj osobnicy.

– Wydaje się to dość proste – powiedziałem. – Ale skąd wiedziałeś, jakiego wzrostu był ten drugi?

– No cóż, w dziewięciu przypadkach na dziesięć wzrost człowieka można określić na podstawie długości jego kroku. Oblicza się to bardzo prosto, ale nie ma sensu, żebym zanudzał cię liczbami. Widziałem ślady kroków tego człowieka, zarówno odciśnięte w glinie na zewnątrz, jak i w kurzu wewnątrz mieszkania. Później udało mi się znaleźć sposób, aby sprawdzić moje obliczenia. Gdy człowiek pisze coś na ścianie, instynktownie robi to mniej więcej na poziomie swoich oczu. To słowo zostało napisane na wysokości trochę ponad sześć stóp nad ziemią. Jak widzisz, to było dziecinnie proste.

– A jego wiek? – spytałem.

– Cóż, jeśli człowiek bez najmniejszego wysiłku jest w stanie stawiać kroki mierzące cztery i pół stopy, to nie może być zniedołężniałym starcem. Taka była właśnie szerokość kałuży na ścieżce w ogrodzie, nad którą najwyraźniej przechodził. Ten w butach z lakierowanej skóry obszedł ją, ale ten w butach z kwadratowymi noskami przeskoczył kałużę. Nie ma w tym nic tajemniczego. Po prostu stosuję w praktyce kilka metod obserwacji i dedukcji, o których pisałem w artykule. Czy coś jeszcze nie daje ci spokoju?

– Jego paznokcie i cygaro marki „Trichinopoly” – podsunąłem.

– Wysoki mężczyzna napisał to słowo na ścianie swoim palcem wskazującym, umoczonym we krwi. Dzięki lupie udało mi się zaobserwować, że lekko zarysował przy tym tynk, co nie miałoby miejsca, gdyby miał krótko obcięte paznokcie. Zebrałem też odrobinę popiołu, która spadła na podłogę. Był ciemny i puszysty, a taki właśnie popiół powstaje wyłącznie z cygara „Trichinopoly”. Przeprowadziłem specjalne badania popiołu pochodzącego z różnych cygar. Tak naprawdę to napisałem o tym nawet monografię. Mogę się pochwalić, że jednym spojrzeniem potrafię odróżnić popiół powstający po spaleniu cygara każdej znanej marki lub też po wypaleniu tytoniu fajkowego. To właśnie takimi umiejętnościami różni się uzdolniony detektyw od ludzi typu Gregsona i Lestrade’a.

– A ta rumiana twarz? – spytałem.

– Ach, to już była bardziej ambitna hipoteza. Niemniej nie wątpię, że miałem rację. Ale proszę, nie pytaj mnie o to teraz, na tym etapie śledztwa.

Potarłem ręką czoło.

– W głowie mi się kręci – powiedziałem. – Im więcej się o tym myśli, tym bardziej tajemnicza robi się cała sprawa. W jaki sposób tych dwóch mężczyzn, o ile obaj byli mężczyznami, dostało się do pustego budynku? Co się stało z dorożkarzem, który ich przywiózł? W jaki sposób można zmusić drugiego człowieka, żeby zażył truciznę? Skąd się wzięła krew? Co chciał osiągnąć morderca, skoro nie był to rabunek? Jak tam trafiła kobieca obrączka? A co najważniejsze, dlaczego ten drugi miałby napisać na ścianie niemieckie słowo Rache, nim się stamtąd ulotnił? Muszę przyznać, że nie zdołam w żaden sposób pogodzić tych faktów.

Mój towarzysz uśmiechnął się z aprobatą.