Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

Operacja "Casablanca" - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
10 grudnia 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, PDF
Format PDF
czytaj
na laptopie
czytaj
na tablecie
Format e-booków, który możesz odczytywać na tablecie oraz laptopie. Pliki PDF są odczytywane również przez czytniki i smartfony, jednakze względu na komfort czytania i brak możliwości skalowania czcionki, czytanie plików PDF na tych urządzeniach może być męczące dla oczu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(3w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na laptopie
Pliki PDF zabezpieczone watermarkiem możesz odczytać na dowolnym laptopie po zainstalowaniu czytnika dokumentów PDF. Najpowszechniejszym programem, który umożliwi odczytanie pliku PDF na laptopie, jest Adobe Reader. W zależności od potrzeb, możesz zainstalować również inny program - e-booki PDF pod względem sposobu odczytywania nie różnią niczym od powszechnie stosowanych dokumentów PDF, które odczytujemy każdego dnia.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Operacja "Casablanca" - ebook

Andrzej Woźniak cenił swoją pracę przede wszystkim za bezpieczeństwo. Analiza materiałów źródłowych w poszukiwaniu zaginionych skarbów była emocjonująca, a jednocześnie nie niosła ze sobą żadnego ryzyka. Całe ryzyko brał na siebie Sidney Wolf, jego przyjaciel i agent terenowy zajmujący się weryfikacją przypuszczeń Woźniaka.

Najnowsza sprawa, choć zapowiadała się banalnie, łamie dotychczasowe schematy współpracy. Pojawiają się tajemnice, których nie należy zgłębiać. Czy istnieje przeklęte złoto Indian? Czy nuklearne paliwo sprzed pięciuset lat to autentyk, czy falsyfikat? Czy mityczne państwo przetrwało swój upadek, a może go sfingowało?

Woźniak i Wolf odkryją prawdę lub zginą próbując ją odkryć!

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7995-601-2
Rozmiar pliku: 1,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Spis treści

- Prolog
- Rozdział 1 - Znalezisko
- Rozdział 2 - Miasto czy grobowiec?
- Rozdział 3 - Zwiad i przeszkody
- Rozdział 4 - Odkrycia
- Rozdział 5 - Wśród ciemności i szeptów
- Rozdział 6 - Powiązania
- Rozdział 7 - Na wschód
- Rozdział 8 - Tajemnica klifu
- Rozdział 9 - Gwiazdy na tle ciemności
- Rozdział 10 - Wspomnienia minionych zdarzeń
- Rozdział 11 - RSU „Odyseusz”
- Rozdział 12 - Kule i krew
- Rozdział 13 - Między ogniem a ogniem
- Rozdział 14 - Gdy opada bitewny pył
- Rozdział 15 - Notatnik Dietera Hartmanna
- Rozdział 16 - Robertson kontratakuje
- Rozdział 17 - Jeden z czworga
- Rozdział 18 - Kiedy czas ucieka
- Rozdział 19 - Polowanie na wilki
- Rozdział 20 - Druga Wojna Ocalenia
- Rozdział 21 - Wątpliwości i strach
- Rozdział 22 - Ruch Pająka
- Rozdział 23 - Most ponad myślami
- Rozdział 24 - Podwójne śledztwo
- Rozdział 25 - Finta we flintach
- Rozdział 26 - Notatki zza grobu
- Rozdział 27 - Dziecię Urlandczyków
- Rozdział 28 - Poszukiwacze zaginionego Ostępu
- Rozdział 29 - Szturm i klęska
- Rozdział 30 - Cios i zdrada
- Rozdział 31 - Pod kopułą Rozety
- Rozdział 32 - Rzeź żywych trupów
- Rozdział 33 - Ostatnia tajemnica Urland
- Rozdział 34 - Na śmierć i śmierć
- Rozdział 35 - Prezent na pożegnanie
- EpilogProlog

Galeon wyglądał jak statek widmo, jeden z tych, którymi straszą tawerniane opowieści. Po pokładzie nie snuły się co prawda żadne zjawy czy demoniczne istoty, ludzi jednak też brakowało. Po zniszczeniach widać było, że jednostka przeszła przez piekło. Spoglądając na przechylony w przód, zbyt głęboko zanurzony kadłub, na dwa ocalałe maszty i powiewające na nich strzępy żagli, konkwistador Ignatio Mendez nie mógł się pozbyć złych przeczuć.

Ale pokusa była silniejsza. Jeśli galeon wracał z Nowego Świata, to na pewno po brzegi wypełniały go łupy zdobyte na Indianach. Jeśli coś stało się załodze, należało jej pomóc. Jeśli zginęła – dowiedzieć się dlaczego, a przy okazji rozszabrować, co się da.

Gdy kapitan „Madrida” zarządził utworzenie oddziału zwiadowczego, Mendez pierwszy wyrwał się na ochotnika. Wnet dołączyło do niego trzech innych konkwistadorów. Listę osobową zamknęła dwójka marynarzy. Wszyscy cieszyli się na urozmaicenie półtoramiesięcznej monotonii, na jaką byli skazali w swej podróży to Ameryki. Nie przyszło im do głowy, że będą żałować tej decyzji do końca życia.

Czyli jeszcze przez trzy dni.

Galeon nazywał się „Santa Margaret” i z bliska wyglądał jeszcze gorzej. Brak desek w burtach. Połamany reling. Pozrywane liny i część want. Krzywo wiszące reje. Przechodząc z szalupy na pokład, zwiadowcy obawiali się, że lada moment coś spadnie im na głowy.

Pomijając szum oceanu i trzeszczenie kadłuba, panowała cisza. Żadnych odgłosów napraw. Żadnych rozmów ani śmiechów. Żadnych kroków. Zupełnie jakby cała załoga uciekła. Znikła. Albo umarła co do marynarza.

Mendez podzielił zwiadowców na dwie grupy. Dwóch konkwistadorów i marynarz ruszyli na poszukiwania kapitana i dziennika okrętowego. Ignatio dowodził drugą grupą. Ruszyli pod pokład. Jeśli trafią na żywe dusze, będzie dobrze. Jeśli na nieprzebrane bogactwa w ładowni – dużo, dużo lepiej. Co prawda wówczas załoga „Santa Margaret” będzie stanowić pewien problem, ale przecież można ponegocjować. Na przykład za pomocą boni.

Wyglądało jednak na to, że negocjacje nie będą potrzebne. Na pokładzie działowym Ignatio znalazł trupa.

Ściślej rzecz ujmując, wyczuł go, będąc jeszcze na zejściówce. Kwaśny smród rzygowin, charakterystyczny odór szczyn i niemytego ciała… Ręce, twarz i pierś denata pokrywało coś, co przypominało objawy dżumy: połacie strupów i gnijącego mięsa, spomiędzy których jeszcze niedawno musiała wypływać ropa.

Nieopodal leżały dwa kolejne ciała. Z identycznymi wykwitami choroby. Złe przeczucia uparcie nie chciały zniknąć. Co tu się, do diabła, stało? Mendez ruszył w stronę dzioba, gdzie powinien znaleźć kwatery załogi. I, być może, odpowiedzi.

Im bliżej był celu, tym większy czuł smród. Odór choroby i ludzkich wydzielin wydawał się przesycać drewno, korytarz, cały kadłub. Tak nie cuchnęły nawet statki wyładowane niewolnikami. Na dodatek do poskrzypywań i trzeszczenia „Santa Margaret” dołączyły nowe odgłosy. Pojękiwania. Bełkot. Niskie, cierpiętnicze wycie. Złe przeczucia podążały za zwiadowcami krok w krok.

Pod kwaterą smród wręcz urywał nos. Drzwi były zamknięte. Mendez naparł na nie raz i drugi, aż puścił zamek. Poprawił kopniakiem. Zatkał nos i wsunął się do środka.

Miał wrażenie, że zwymiotuje od tego widoku. Podświadomie spodziewał się jakichś okropieństw. Ale nie aż takich.

Na stole, na ławach, na kojach i podłodze – dosłownie wszędzie zalegały trupy. Ich skórę pokrywały ciemne plamy, zupełnie jak u ludzi z pokładu działowego, a wiele z tych śladów wyglądało na przypiekane. Czyżby w ten sposób walczyli z chorobą? Odkażając ciało rozpalonym żelazem?

Obok drzwi leżał mężczyzna. Spodnie lepiły mu się do nóg, cuchnące od wymiocin i ekskrementów. Całą twarz miał w czymś, co przypominało liszaje. Z ust ciekła mu ślina. Wodził wokół mętnym wzrokiem. Raz po raz jęczał, mamrotał coś niezrozumiale. Jemu też przeznaczona była śmierć.

Mendez zapragnął uciec jak najdalej stąd. Wycofał się z pomieszczenia do dwójki swych towarzyszy. Ładownia, powtarzał w duchu. Ładownia i skarb. Szukaj. Szukaj i uciekaj.

W głębi statku było niewiele lepiej. Mijali klitki, z których buchał smród. Mijali kolejne ofiary zarazy. Ci, którzy jeszcze trzymali się przy życiu, mamrotali półprzytomnie: coś o złocie, o Bogu, o jakiejś klątwie. „Santa Margaret” nie była statkiem-widmo. Była piekłem.

A na dodatek przeciekała. Spomiędzy desek burt tryskała woda, na niższych pokładach można było pływać, i zwiadowcy zawahali się, czy nie zawrócić. W końcu jednak dotarli do ładowni, a właściwie tej jej części, której jeszcze nie zalało. I faktycznie znaleźli złoto.

W ilości, która przekraczała najśmielsze wyobrażenia.

Góry lśniących sztab, odlanych jeszcze przed wypłynięciem z portu w Nowym Świecie. Kufry pełne monet. Kielichy wysadzane kamieniami szlachetnymi, wewnątrz których lśniły złote ozdoby i biżuteria. Złote wazy. Złote posążki o twarzach jak z najgorszego snu. Złote naszyjniki. Złote bransolety. Cztery długie tuby barwy srebra, oparte o ścianę pomieszczenia. Fortuna. Ten przeklęty statek wiózł łup, o jakim marzył każdy zdobywca.

Zwiadowcy już, już mieli się rzucić do upychania skarbów po kieszeniach, kiedy nagle Mendez krzyknął, by nikt się nie ruszał. W głębi ładowni dostrzegł trzy ciała. Palce, dłonie i przedramiona miały całkowicie czarne.

Klątwa. Tylko to słowo nasuwało się na myśl.

Tego było już za wiele. Niech kto inny bierze sobie to przeklęte złoto! Zwiadowcy uciekli na główny pokład. Dołączyli do towarzyszy, którzy już czekali w szalupie. Jeden z nich trzymał niewielki zeszyt. Pozostała dwójka przeliczała właśnie złote monety.

Niebawem „Santa Margaret” stanowiła tylko punkt na horyzoncie. Jedynym świadectwem jej tragedii był dziennik okrętowy zabrany z kwatery martwego kapitana.

***

Andrzej Woźniak wzdrygnął się na wspomnienie tej historii.

Wstał zza biurka i się przeciągnął. Na szczęście śmierć marynarzy z „Santa Margaret” była tylko nic nie znaczącym epizodem. Przez następnych pięćset lat nie natrafiono na ślad statku-widmo. Z jednej strony szkoda – wyroby, które zrabowano Indianom i wysłano do Hiszpanii, mogłyby sporo powiedzieć o rzemiośle prekolumbijskich złotników. Logika podpowiadała jednak, że dobrze się stało. W końcu wraz z galeonem przepadła i tajemnicza choroba. Ostatnimi jej ofiarami byli zwiadowcy z „Madrida” – zmarli w straszliwych męczarniach trzy dni po powrocie.

Zagadkę stanowił fakt, że zginęli tylko oni. Pozostali marynarze i konkwistadorzy cieszyli się zdrowiem przez resztę rejsu. Część z nich umarła dopiero później: w amerykańskich puszczach, w walkach z Indianami albo z sobie podobnymi. Nieliczni wrócili do domu w jednym kawałku. Przeważnie biedni jak myszy kościelne, ale jednak.

Cóż. Nie na wszystkim da się zarobić, stwierdził w duchu Andrzej. I zaraz skonstatował, że gdy pół roku temu dowiedział się o historii Mendeza, zachowywał się niewiele lepiej. Zwłaszcza gdy dorwał dokumenty z tamtego rejsu. W oczy rzucił mu się wtedy fragment listu kapitana „Madrida” do swoich zwierzchników.

…wedle odnalezionego dziennika, na „Santa Margaret” klątwa została rzucona. Pogańscy bożkowie rozkazali, ażeby każdego grzesznika, co bluźni przeciwko nim, dosięgło cierpienie zarówno w świecie doczesnym, jak też w zaświatach. Cierpienie tak straszliwe, iż nie sposób sobie tego imaginować. Owszem, wedle Kościoła Świętego i logiki wszelakiej jest to zabobon. Ale jakże inaczej wytłumaczyć plagę, jaka opanowała galeon? Plagę, jaka uderzyła w niego tuż po załadunku i wypłynięciu w rejs powrotny?

Woźniak długo śledził ścieżki, którymi na przestrzeni wieków wędrował dziennik „Santa Margaret”. Teraz zeszycisko o pożółkłych kartkach leżało u niego na biurku. Andrzej znów pochylił się nad tekstem. Końcowe wpisy mówiły o rozwoju choroby wśród załogi. Wraz z upływem czasu stawały się one coraz krótsze i bardziej lakoniczne, a kreślone litery mniej czytelne.

Ostatnia notatka nosiła datę piętnastego sierpnia 1537 roku i składała się z jednego zdania.

Boże, dopomóż.

Cztery dni później zjawił się „Madrid”.

Andrzej przetarł oczy i zerknął na zegarek. Trzecia w nocy. A mógłby przysiąc, że jest dopiero wczesny wieczór. Cóż. Przynajmniej nikt mu nie przerywał – ani telefon, ani komunikator internetowy, ani ta stara jędza z mieszkania obok.

Otworzył okno i odetchnął ciężkim od spalin powietrzem. Wpatrzył się w światła okolicznych kamienic, wsłuchał w wycie syren karetek i radiowozów. Wrocław. Nie znosił tego miasta. Marzył, by stąd uciec i zaszyć się gdzieś w tropikach, na drugim końcu świata, z dala od wszystkich problemów. Na razie jednak nie widział na to szans.

Zastanowił się, gdzie może spoczywać „Santa Margaret”. Załoga „Madrida” niedokładnie określiła jej pozycję – około dwustu pięćdziesięciu mil na północny zachód od wyspy Abaco na Bahamach. Zlokalizowanie galeonu byłoby koszmarnie trudne, tym bardziej że przed zatonięciem mógł jeszcze długo dryfować z prądem.

Ale podjęcie poszukiwań kusiło. W ładowniach wraku zalegała przecież olbrzymia ilość złota i indiańskich precjozów. Woźniak znał paru archeologów, którzy sprzedaliby własną matkę, byleby tylko zbadać podobne znalezisko. I nie tylko zbadać. Niejednokrotnie słyszał pogłoski o tajemniczych zaginięciach artefaktów i równie tajemniczych sumach, jakie w tym samym czasie pojawiały się na kontach pewnych naukowców.

Uśmiechnął się ironicznie. Gdyby mu się poszczęściło, nie musiałby pracować w księgowości podrzędnej firmy. Niestety, sprzedaż dziennika nie przyniosłaby mu bogactwa. Zapiski nie przedstawiały żadnej wartości. Chyba tylko dlatego zeszyt nie trafił do kolekcji jakiegoś zbieracza antyków.

Wszedł do łazienki, starając się nie patrzeć w lustro. Nie lubił swojego widoku: ani okrągłej twarzy, ani pełnych policzków, ani oczu barwy chłodnego błękitu, ani wiecznie najeżonych blond włosów. Zwłaszcza włosów – nigdy nie mógł dojść z nimi do ładu. No i nadwaga od stresu i braku ruchu. I jeszcze ta zarwana noc. Minus dziesięć do wyglądu. Należałoby rozwiesić wszędzie kartki z napisem „Andrzej, cholera, weź się w końcu za siebie!” – ale Woźniak nie miał tyle papieru.

Ciekawe, co porabia Sidney, pomyślał. Prawie skakał z radości, kiedy dostał ostatnią znaną pozycję galeonu, ale chyba już się znudził tymi poszukiwaniami. W sumie nie byłoby to nic zaskakującego. Morze zabrało sobie ten cholerny skarb, trzyma i nie odda. A cała wyprawa tego wariata nie…

Nagle rozdzwoniła się komórka.

Andrzej zazgrzytał zębami. Serio? O tej porze? Kto, do cholery, i co on sobie, psiakrew, myśli? Lada chwila obudzi tę wariatkę z sąsiedztwa i zacznie się łomotanie w ścianę. Przypadł do telefonu. Odebrał, nawet nie patrząc, kto dzwoni.

– Czy to nie może poczekać do rana? – jęknął w mikrofon. – Jest środek nocy!

– Andrzej, znaleźliśmy ją.

Znieruchomiał zaskoczony. Znał ten głos.

– Sid… Sidney? – wykrztusił. – Co powiedziałeś? Co znaleźliście?

– „Santa Margaret”. Zawartość ładowni. Furę złota.

Niemożliwe, pomyślał Woźniak. Niesamowite. Ten skurczybyk znowu wygrał!

W tej samej chwili, zgodnie z przewidywaniami, sąsiadka zaczęła łomotać w ścianę. Zignorował ją.

– Nie ruszaj się stamtąd – rzucił do słuchawki. – Cholera, siedź na miejscu, już do ciebie lecę!

– Tak sobie patrzę na dystans między Wrocławiem a Miami i mam wrażenie, że trochę sobie poczekam – zaśmiał się Sidney.

– Dobrze wiesz, o co mi chodzi! Zanim cokolwiek sprzedasz, chcę to obejrzeć. I skatalogować.

– Skatalogować? Litości, jesteś historykiem-amatorem, nie archeologiem. Po co ci to?

– Jeśli ta fura złota zawiera choć jeden obiekt o szczególnej wartości historycznej, oddam go pod lupę specjalistów. To mój pieprzony obowiązek, jasne? Nie dopuszczę, żeby trafił do sejfu jakiegoś bogatego drania, któremu sprzedasz ten towar. Zresztą, co cię to obchodzi? To ja ci powiedziałem, że ten statek w ogóle istnieje. Coś mi się za to należy.

Chwila ciszy wystarczyła za odpowiedź. Pewnie puścił cynk w Internecie i do tej pory dostał zamówienie na cały skarb. Typowe.

– Jak będziesz się pakował, weź ze sobą dziennik okrętowy „Margaret” – powiedział Sidney.

– Po co? Na niego też znalazłeś kupca?

Prychnięcie.

– Odkryłem coś szalenie ciekawego – odparł. Z jego głosu nagle zniknęła cała wesołość.

– O? Niby jak bardzo szalenie?

– Tak szalenie, że wyszło poza skalę. Wiem, co zabiło marynarzy.

Woźniak uniósł brwi. Tego się nie spodziewał. To gonitwa za skarbem nie przyćmiła mu reszty wątków?

– A mianowicie?

– Później – rzucił Sidney. – Na miejscu. To nie jest temat na telefon, Andy. Ale mogę ci powiedzieć jedno: jeśli mam rację, a dziennik nie kłamie, właśnie natknęliśmy się na tajemnicę o gigantycznym kalibrze.

Rozłączył się.

Niedługo później sąsiadka przestała hałasować.

Woźniak podrapał się po głowie. Sid, cholera, o co ci chodzi? – pomyślał, wędrując wzdłuż ścian pokoju. Odkrycie? Wielka tajemnica? Czyżby wrak „Santa Margaret” skrywał coś więcej niż sam skarb? Dlaczego Sidney dał znać o znalezisku w środku nocy i zdradził tak niewiele?

Istniała tylko jedna droga do odpowiedzi. Andrzej wpadł do sypialni, włączył monitor komputera i wyszukał w Internecie połączenia lotnicze do Miami.Rozdział 1

Znalezisko

Woźniak padał z nóg. Latał czasem za granicę, ale ten dystans to była już przesada. Wciskanie się do ciasnego samolotu. Dwanaście potwornie nudnych godzin, spędzonych na wierceniu się w fotelu i podziwianiu widoków. Zmiana klimatu – z chłodnego Wrocławia prosto do sześciomilionowej metropolii, gdzie każdy metr kwadratowy asfaltu skwierczał od upału, a powietrze wibrowało od huku samochodów i łomotu urządzeń klimatyzacyjnych. Najgorsza była jednak zmiana strefy czasowej. Zegar biologiczny domagał się popołudniowej drzemki, a tutaj ledwo wybiła dziesiąta.

Jazzowa muzyka, sącząca się z radia taksówki, potęgowała senność.

Przeciągnął się na tylnej kanapie. Za oknami migały wieżowce i chodniki, ciągnęły się sznury zaparkowanych wozów. Gdzieniegdzie dostrzegał skwery i palmowe drzewa, wyrastające rzędami po bokach szosy. Nie zwracał na nie jakiejś szczególnej uwagi. Przyleciał tu w innym celu.

Od czasu nocnej rozmowy minęły trzy dni, podczas których uporał się z nawałem pilnych i mniej pilnych spraw. Nie miał pojęcia, kiedy wróci do Polski – za tydzień, miesiąc, może za pół roku, w zależności od tego, co odkrył jego przyjaciel. Przez lata znajomości zdążył się przekonać, że Sidney Wolf to człowiek, który potrafi zaskakiwać. Nie zawsze pozytywnie, ale jednak.

Jedyną wiadomością, jaką dostał po tamtej wymianie zdań, był e-mail o treści: „Miami, Dodge Island, port towarowy, terminal 1, dok 110”. W załączeniu znajdowało się kilkanaście fotografii. Przedstawiały złotą biżuterię, naczynia i posążki bóstw, które na pewno pochodziły z czasów, gdy Kolumb biegał po rodzinnym mieście z innymi zasmarkanymi dzieciakami.

Woźniak nie popierał łowców skarbów. Mieli w zwyczaju iść na noże z instytucjami ochrony zabytków, za to handel precjozami na czarnym rynku przychodził im zdumiewająco łatwo. Sidney Wolf zachowywał balans między jednym a drugim podejściem. Złoty Środek można by uznać za jego czwarte imię – zaraz po Wariacie i Śliskim Sidzie.

Taksówka jechała teraz po moście łączącym wybrzeże z Dodge Island. Dało się stąd dostrzec dużą część Miami: rozpartego wzdłuż wybrzeża molocha, który napierał na niebo dziesiątkami klockowatych wieżowców. Andrzej nigdy nie przepadał za tego typu zabudową. Wśród zawrotnie wysokich wież, błyszczących odbitym światłem nad potokami samochodów, czuł się tak żałośnie drobny – w przeciwieństwie do Sidneya, dla którego było to środowisko naturalne.

Mieszkał w Stanach od urodzenia. Był potomkiem imigrantów, którzy tuż przed drugą wojną światową wyjechali z Polski. Po przodkach odziedziczył żyłkę do interesów, logistyki i zawierania kontaktów – firmę Wolf Search Limited zbudował sam od podstaw i sprawił, że z miejsca zaczęła przynosić zyski. „Casablanca” stanowiła najlepsze świadectwo tego sukcesu.

– …środa, dwudziesty trzeci maja dwa tysiące osiemnastego roku – rozległo się w głośnikach taksówki. – Dwanaście osób zginęło w ataku na tankowiec „PanArabia”, należący do firmy Saudi Aramco. Wszystkie ofiary to członkowie załogi tankowca i wynajęta przez nich ochrona. Somalijscy piraci przeprowadzili zmasowany ostrzał i usiłowali dokonać abordażu. Zostali odparci. Teraz ściga ich okręt francuskiej Marynarki Wojennej „La Fayette”. Przebieg operacji możecie państwo śledzić na naszej stronie internetowej…

– Piraci, niech ich ciężka cholera weźmie – mruknął taksówkarz, barczysty facet o łysej głowie. – Ile to jeszcze potrwa, powie mi pan? Te porwania tankowców, gazowców, wszystkiego, co pływa po tych cholernych morzach. Ceny skaczą przez to jak szalone. Wybić ich to za mało. Ich trzeba powiesić i pokazywać publicznie we wszystkich portach.

Właśnie, piraci – westchnął w duchu Andrzej. Takie ISIS, tylko na morzu. To głównie z ich powodu unikał eskapad Sidneya. Nie miał zamiaru dać się zastrzelić przy pierwszym lepszym abordażu.

– Gdyby NATO nie spieprzyło ataku na Somalię, może by ich powiesili – odparł po angielsku, uśmiechając się ironicznie. – Byłoby w tym coś z ducha minionych epok.

– Nie za szyję powiesili. Za jaja.

Wysiadł przy jednym z pomostów, przy których cumowały transatlantyki i wielkie wycieczkowce. Rząd statków ciągnął się wzdłuż nabrzeża jak miniaturowe miasto. Długie i wysokie jednostki o burtach poznaczonych setkami okien przypominały smukłe wieżowce, którym ktoś kazał się położyć, pływać i przynosić krociowe zyski.

Dodge Island dzieliła się na dwie części. W pierwszej, turystycznej, ludzie krzątali się między statkami a nabrzeżem, rozglądali się, robili zdjęcia, szukali taksówek… Niektórzy siedzieli na walizkach w oczekiwaniu na rejs, inni lekkim krokiem schodzili z trapów. Harmider był tylko trochę mniejszy niż w mieście i Andrzeja znów zaczęła boleć głowa.

Zarzucił na ramię plecak, poprawił ciemne okulary, wygładził koszulę. Ruszył w stronę tej mniej zatłoczonej części portu.

Wrócił pamięcią do historii „Santa Margaret”. Zbudowana na potrzeby szybkiego transportu towarów przez Atlantyk, w swój ostatni rejs wypłynęła drugiego sierpnia 1537 roku. Według notatek kapitana Vincenta de Castillo od chwili załadunku załogę prześladował pech. W knajpianej burdzie zginął dowódca oddziału konkwistadorów, którzy wracali do Hiszpanii w chwale i z wypchanymi sakwami. Tej samej nocy zabito pierwszego oficera – jego ciało znalazło się dopiero późnym popołudniem. Morderstwo wyglądało na zemstę, tym bardziej że oficer miał na pieńku z miejscowym półświatkiem.

Cztery dni po wypłynięciu galeon natknął się na wyspę, której nie było na żadnych mapach. Należało ją zająć w imieniu króla Hiszpanii, a następnie zbadać i ewentualnie ograbić. Tym ostatnim mieli się zająć konkwistadorzy – ich doświadczenie w rabowaniu tubylców robiło wrażenie.

Na lądzie nie znaleźli żywej duszy. Odkryli za to coś dziwnego.

Tuż przed linią dżungli wznosił się ołtarz. Na drewnianym rusztowaniu, otoczone dzidami i zeschniętym zielskiem, spoczywały cztery długie, srebrne tuby. Całą ich powierzchnię pokrywały tajemnicze inskrypcje podobne do tych, jakie spotykało się w świątyniach Nowego Świata. Obok konstrukcji Hiszpanie znaleźli jedenaście ludzkich szkieletów. Doszli do wniosku, że wyspa jest miejscem jakiegoś makabrycznego kultu, i postanowili zakończyć ten proceder. Rozebrali ołtarz i spalili rusztowanie, zaś broń i metalowe tuby zabrali na statek w celu późniejszej sprzedaży.

Już wtedy po „Santa Margaret” krążyły plotki, jakoby wieziony przez nią ładunek był przeklęty. Ponoć to przez niego zginął pierwszy oficer i szef zdobywców. Gdy statek opuścił tajemniczą wyspę, sytuacja się nie poprawiła. Dwa dni później z masztu spadł majtek i złamał sobie kark. Część załogi zaczęła chorować. Marynarze skarżyli się na ogólne osłabienie i dezorientację, drgawki i wymioty, krwawą biegunkę. Zaraza rozprzestrzeniła się w błyskawicznym tempie. Nie oszczędziła nikogo.

Pedro, Indianin wcielony do załogi galeonu, w kółko powtarzał, że złoto z ładowni jest obłożone starożytną klątwą. Śmiałkowie, którzy przywłaszczali sobie własność bogów, mieli umrzeć w straszliwych męczarniach. Sytuacja zdawała się potwierdzać te rewelacje. Wzrosła liczba wypadków; marynarze byli coraz mniej chętni do pracy. Wkrótce większość z nich opadła z sił. Ropiejące rany i czarne plamy masowo atakowały ich ciała.

W takim stanie zaskoczył ich sztorm. Garstka najsilniejszych wilków morskich przeprowadziła galeon przez to piekło, ale potem i oni się poddali. „Santa Margaret” dryfowała z prądem niczym statek-widmo, coraz bardziej nabierając wody.

„Boże, dopomóż” – napisał przed śmiercią kapitan de Castillo. Jak na ironię tym razem to indiańskie bóstwa były górą. Andrzej prawie współczuł ofiarom klątwy.

Uśmiechnął się krzywo. Jaka klątwa? Marynarze zaczęli chorować zaraz po opuszczeniu wyspy z ołtarzem, zatem nie było wątpliwości co do przyczyny epidemii. Konkwistadorzy zawlekli na statek jakąś miejscową zarazę. Ot i cała tajemnica.

Teraz Sidney Wolf dobrał się do wraku. Po pięciu stuleciach „przeklęty” ładunek zmienił właściciela.

Andrzeja dobiegł warkot silników. Szybko dostrzegł sznur ciężarówek, sunący miedzy wzgórzami kontenerów.

– Ciekawe, co wieziecie – mruknął pod nosem, odprowadzając je wzrokiem. Minęły bramki bez zatrzymywania i pomknęły drogą w osi wyspy, ku szosie. Wkrótce znikły Woźniakowi z widoku.

Towarowy rejon Dodge Island w niczym nie przypominał części turystycznej. Wśród kontenerów i palet krzątali się robotnicy w zabrudzonych drelichach, co chwila klnąc, pokrzykując i poganiając się nawzajem. Przy nabrzeżu cumowały statki towarowe, głównie kontenerowce. Po prawej Andrzej zlokalizował ten, którego szukał.

„Casablanca”. Sidneyowe narzędzie do robienia pieniędzy.

Miała długość ponad siedemdziesięciu metrów i szerokość około dziesięciu. Jej pokład opadał schodkowo w kierunku rufy. Wzdłuż burt ciągnęły się wysięgniki, do których umocowane były rozmaite urządzenia badawcze: cylindryczna echosonda, podwodny robot poszukiwawczy i jego mniejszy kuzyn służący do eksploracji dna i znalezisk… Na tyłach „Casablanki” stała miniaturowa łódź podwodna. Wolf używał jej, by z bliska przyjrzeć się odkrytym wrakom.

Właściciel całej tej imprezy czekał u szczytu trapu i machał przyjacielowi na powitanie.

Wyglądał prawie tak samo jak dziesięć lat temu, gdy spotkali się po raz pierwszy. Rondo kowbojskiego kapelusza rzucało cień na jego pociągłą twarz, ale blizna na lewym policzku i tak była widoczna. Białą marynarkę przerzucił przez ramię, jedną rękę wepchnął w kieszeń spodni. Stał tak do czasu, aż Andrzej uścisnął mu dłoń.

– Witaj, zbóju – rzucił Woźniak. – Gdzie złoto?

– Też się cieszę, że cię widzę, grubasie – odparł z uśmiechem Wolf. Klepnął towarzysza w plecy i ruszyli w stronę nadbudówki.

– Złośliwy jak zawsze.

– A ty jesteś zgryźliwy jak zawsze. Nie mów, że moja wiadomość rozwaliła jakieś twoje ważne plany… Co tak na mnie patrzysz?

Płynnie mówił po polsku, aczkolwiek wymowa niektórych słów wołała o pomstę do nieba – to też nie bardzo się zmieniło przez ostatnią dekadę. Czasem Woźniak miał wrażenie, że jego przyjaciel robi to specjalnie.

– Już ty dobrze wiesz, dlaczego, Sid.

Wolf oparł się o ścianę nadbudówki i wbił wzrok w port. Ściągnął kapelusz, odsłaniając krótko ścięte czarne włosy, i zakręcił nim na palcu.

– Minąłeś się ze swoim złotem… No co? Nie rób takiej miny! Przepraszam, okej?

– Sid. Psiakrew. Ściągnąłeś mnie do obejrzenia pustej ładowni?

– „Casablanca” to nie muzeum, a mnie goniły terminy! Słuchaj, porobiliśmy od cholery zdjęć, filmów i holosymulacji. Wszystko jest w bazie danych, zaraz dam ci dostęp. Nie będziesz zawiedziony.

Andrzej zerknął na niego z ukosa. Przypomniał sobie konwój ciężarówek nadjeżdżający od strony „Casablanki”. Westchnął z rezygnacją.

– Dlaczego mnie to nie dziwi…

Przekroczyli próg nadbudówki, skręcili w odnogę korytarza i po spiralnej klatce schodowej zeszli na niższy poziom. Mijali rzędy drzwi, za którymi mieściły się magazyny, składy narzędzi i części zamiennych. Lampy dawały światło o ciepłej barwie. Za ciągami rur rysowały się cienie.

– Co słychać tak poza tym? – zapytał naraz Andrzej.

– Stara bieda.

– Nie możesz mówić „stara bieda”. Raz, że nie jesteś w Polsce. Dwa: ty i bieda? Bądźmy poważni. – Woźniak wyszczerzył się bezczelnie. – Silv na miejscu?

Sidney spojrzał na przyjaciela podejrzliwie.

– Jak to ona – rzekł ostrożnie. – Zatęskniłeś za wredotą?

– Wredotą? – powtórzył Andrzej jak echo. – Jak możesz tak mówić o swojej…

– Ona mówi o mnie gorzej. – Teraz to Wolf się uśmiechnął. – Takie charaktery. Dlatego między nami gra. Cieszysz się z takiej odpowiedzi?

– Tylko trochę mniej, niż gdybyś w końcu się szarpnął na pierścionek. Najwyższy czas, Sid. Pora dorosnąć.

– Śmiałe słowa jak na wiecznego kawalera – rzucił Wolf i nie czekając na kontrę, zmienił temat: – Słyszałeś o tej akcji na Oceanie Indyjskim? Piraci z wizytą na saudyjskim tankowcu. Wymiana ognia jak na wojnie.

– Obiło mi się o uszy – odparł Andrzej obojętnie. – Francuzi już ich gonią. I mam nadzieję, że rozniosą na kawałki.

– Właśnie o tę sprawę chodzi. Jest nowe info. Koniec pościgu.

– I co?

– I Francuzi dostali łomot. „La Fayette” poważnie oberwał, a piraci uciekli.

Andrzej westchnął ponownie. Cała ta chora sytuacja po prostu nie mieściła się w głowie.

– Nie boisz się, że ty będziesz następny? – zapytał. – Zapuszczasz się na najgorsze zadupia. Nie zawijasz do portu tygodniami. Wozisz w ładowniach diablo cenne przedmioty. Chyba tylko cudem nikt cię jeszcze nie okradł i nie zatopił.

Wolf podrapał się po bliźnie na policzku. Odruch niemalże bezwarunkowy.

– Ostatnio paru próbowało. Teraz szukają zębów po drugiej stronie kontynentu. Wiedziałeś, że ISIS też się bawi w piractwo?

– Myślałem, że to plotki. Co im zrobiłeś?

– Ja? Nic. – Sidney zrobił minę niewiniątka. – Ale komando Hassana podjęło wyzwanie. Tylko potem ciężko było domyć pokład.

Przeszli przez kolejną gródź i znaleźli się w obszernym gabinecie. Przy ścianie po prawej stał regał; półki uginały się pod ciężarem segregatorów, książek i pudeł z elektronicznymi nośnikami danych. Przez bulaj w lewej ścianie widać było port. Pośrodku pomieszczenia stało biurko, na nim zaś szklana piramida, klawiatura i trackball. Andrzej zagwizdał z podziwem na widok stanowiska komputerowego.

– Holomonitor? – spytał, patrząc na piramidę. – Myślałem, że takie zabawki kosztują fortunę.

– Ostatnio wymieniłem trochę sprzętu. – Sidney ruszył kulką trackballa i monitor ożył. Wewnątrz czworościanu pojawiła się trójwymiarowa projekcja „Casablanki”. Obraz wideo, generowany przez cztery projektory, był rzutowany na przezroczyste ściany urządzenia. Wyraźne detale, poprawnie odwzorowane kolory… Odnosiło się wrażenie, że w gabinecie zawisła miniaturowa kopia statku.

Wolf zakręcił trackballem, przebiegł palcami po klawiaturze. Model zniknął, zastąpiony holograficznymi zdjęciami.

Gdyby nie bariera ścian piramidy, Andrzej wziąłby projekcję za prawdziwy posążek. Zawsze imponował mu kunszt, z jakim prekolumbijscy złotnicy tworzyli swoje wyroby. Zastanowił się, jaką cenę uzyskałaby figurka na czarnym rynku.

– Ile tego masz? – zapytał.

– Siedem katalogów po kilkaset holofotografii i filmów, w tym szczegółowe zdjęcia wraku „Santa Margaret”. Będziesz miał co przeglądać.

– Substytut.

– Zupełnie jak twoja wypłata. Sprawdzałeś konto, zanim poleciałeś?

– Ech ty… – westchnął ciężko Andrzej. – Tak. Sprawdzałem. I chyba tylko dlatego nie szukasz zębów na Hawajach. Niechaj klątwa nałożona na ten skarb spadnie na nowego właściciela, a szczury zjedzą jego gnijące wnętrzności! A ty, który rozkopujesz groby i plądrujesz wraki…

– Uważaj, bo wykraczesz – zaśmiał się Sidney. – Ale skoro już przy tym jesteśmy, mam do ciebie pytanie.

– Wal.

– Jak myślisz, co zabiło marynarzy? Klątwa ładunku? Sabotaż? Coś innego?

– Zdecydowanie jakieś choróbsko. Złapali je jeszcze w porcie albo, co bardziej prawdopodobne, po lądowaniu na wyspie z ołtarzem. Konkwistadorzy znaleźli trupy, pamiętasz? To pewnie szczątki tubylców, których zabił ten sam mikrob.

– A jeśli nie?

– Chyba nie wierzysz w klątwę pogańskich bóstw? – Woźniak nachylił się nad hologramem. – No chyba że ukradkiem wymiotujesz, a pod ubraniem ukrywasz ropiejące plamy… Chciałbym zobaczyć wrak. Możesz go wyświetlić?

– W centrum operacyjnym mam lepszy monitor. Chodźmy.

Wyszli z gabinetu i innym korytarzem ruszyli w stronę rufy.

Teraz znajdowali się w sekcji z kwaterami mieszkalnymi. Mijali rzędy drzwi. Zza niektórych dochodziły echa rozmów i śmiechy. Załoga „Casablanki” zawsze liczyła czterdzieści kilka osób: mechaników, techników robotów głębinowych, medyków, kucharzy, a nawet komando najemników do ochrony. Najwyraźniej spora część załogi wzięła sobie wolne. Reszta rozrywała się we własnym gronie bądź siedziała w Internecie.

Sidney zapukał do drzwi jednej z kabin. Odpowiedziało mu metaliczne echo i nic więcej.

– Pewnie siedzi przed ekranem i przegląda zdjęcia skarbu – uznał.

– Kto taki?

– Nasz nowy nabytek, specjalistka od starożytnych języków. Pół roku temu próbowała się wprosić do mojego zespołu. Po prostu nie miałem serca jej odmówić.

– Ładny chociaż ten nabytek? Głupie pytanie, oczywiście, że ładny. Pewnie właśnie uroda cię skusiła, co?

Wolf parsknął śmiechem.

– Nie uroda, tylko zobowiązania. Miałem u jej ojca pewien dług i wypadało go w końcu spłacić. Oraz: tak, jest dość ładna.

– Jest taki przesąd, że kobieta na pokładzie równa się nieszczęściu – stwierdził prowokacyjnie Andrzej.

– Wyszło mi, że dostaniesz dwanaście ciosów w zęby, po jednym od każdej. – Sidney pstryknął palcami. – Nie, czekaj, czternaście. Bestyjkę i Silv liczymy podwójnie.

– Będę miał na uwadze.

– Miej. Oszczędzisz na dentyście.

– To kiedy ślub?

– Albo i nie oszczędzisz. – Wolf uśmiechnął się wrednie.

Andrzej aż się skrzywił.

– No co? – rzucił, rozkładając ręce. – Sid, serio. Normalny związek nie zrujnuje ci życia. Nie zatopi statku. Myślałeś kiedyś, co o tym wszystkim pomyśli Agnes? No? Przyjdzie kiedyś do was i zacznie zadawać kłopotliwe pytania. Na przykład takie: „Dlaczego wujka Andy’ego znam lepiej niż własnego ojca?”

Sidney wciągnął powietrze w płuca. Powoli. Teraz chyba zabolało.

– Po pierwsze – rzekł z irytacją – ona tak nie mówi. Po drugie: załatwiamy papierologię. Stopniowo. Zajmij sobie głowę czym innym, dobrze ci radzę. Na przykład twoją seksistowską teorią o damskim nośniku katastrof. Jak to zgrasz z faktem, że „Madridem” nie płynęła żadna kobieta?

Andrzej spojrzał z ukosa na przyjaciela.

– Wirusom wszystko jedno, kogo infekują.

– Więc jak wytłumaczysz los marynarzy? Tych, co robili zwiad na „Santa Margaret”? Zmarli z objawami tej samej choroby co ludzie z „Margaret”. Skoro nasz wirus położył całą załogę galeonu, dlaczego nie zainfekował wszystkich na drugiej jednostce? „Madrid” szczęśliwie dopłynął do Ameryki. Choroba zaatakowała tylko tych, którzy stanęli na przeklętych deskach przeklętego statku i weszli w kontakt z przeklętym ładunkiem.

Woźniak wzruszył ramionami.

– A bo ja wiem? Nie jestem biologiem. Ale jeśli nie choroba, to pasożyty. Wniknęły w ciała marynarzy i wywołały ogólnoustrojowy szok, który zakończył się zgonem. Albo zabiła ich jakaś toksyna, z którą tylko oni mieli styczność. Istnieje sporo możliwych rozwiązań, ale jeśli ty masz pewność co do klątwy, to proszę bardzo, wykrzycz to na cały świat. Naprawdę ściągnąłeś mnie tylko po to, żebym cię wyśmiał?

Sidney klepnął przyjaciela w plecy.

Po spiralnej klatce schodowej wspięli się na wyższy poziom. Weszli do centrum operacyjnego: dużego pomieszczenia z mnóstwem monitorów i pulpitów sterowniczych, które podczas poszukiwań stawało się sercem „Casablanki”. Ściany były zastawione stanowiskami komputerowymi. Na części konsol dało się dostrzec dżojstiki, dźwignie i skomplikowane czytniki.

Pośrodku pomieszczenia wznosił się stelaż. Owinięty wężowiskiem kabli, stabilizował kolejny holoekran: przezroczystą piramidę o szerokości trzech metrów.

– Nie zastanawiałeś się może nad ozdobieniem tej salki hieroglifami? – spytał Andrzej, uśmiechając się szeroko.

– Może kiedyś.

– Tylko nie nawieźcie mi tu piasku, bo zabiję – wtrącił po polsku ktoś trzeci.

Dopiero teraz Woźniak spostrzegł, że nie są sami. Od jednego ze stanowisk wstała kobieta. Była smukła i niewysoka, brązowe włosy opadały jej do ramion. Ściągnęła z nosa okulary i uśmiechnęła się. To był naprawdę uroczy uśmiech – nic dziwnego, że Sidney dał się na niego złapać.

– Justyna Sznajder – przedstawił ją Wolf. – Odwaliła kawał dobrej roboty przy badaniach naszego znaleziska.

Uścisnęła Andrzejowi dłoń.

– Założę się, że stworzymy świetny zespół – powiedziała.

Woźniak uniósł brew.

– Zespół? – Zerknął na przyjaciela z ukosa. – O czym jeszcze mi nie powiedziałeś?

– O tym za chwilę. – Wolf wybrał kombinację klawiszy na jednym z pulpitów. – Na razie wrak.

Kilka sekund później pośrodku pomieszczenia zawisła „Santa Margaret”.

W niczym nie przypominała dumnego galeonu, jakim była przed laty. Z oceanicznego dna, na podobieństwo żeber zdechłego zwierzęcia, sterczały wręgi i resztki burt. Z pozostałości pokładu wystawał kikut masztu. Bukszpryt gdzieś zniknął, strzaskany galion pokrywała warstwa glonów i morskich organizmów. Podobne narośle były zresztą wszędzie: w każdej szczelinie między deskami, na fragmentach podłóg i ścian, na schodach i drzwiach, w schowkach…

– Tak wyglądała, kiedy wysłaliśmy do niej „Jeźdźca” – powiedziała Justyna. – „Jeździec” to nasz robot do eksploracji wraków. Na podstawie fotografii, filmów, warunków środowiskowych, rozkładu prądów oceanicznych i innych parametrów program analityczny zmontował tę projekcję. Rewelacyjny przewodnik po znalezisku. Symulacje mogą z dużym prawdopodobieństwem określić, w którym miejscu zatonęła „Margaret”, jak daleko zniósł ją prąd, pod jakim kątem uderzyła w dno. Wystarczy wybrać odpowiednią warstwę danych.

– A teraz skupmy się na przeklętym ładunku – rzekł Sidney. Rejon ładowni powiększył się i wyostrzył.

Andrzej rozmyślał nad celem tej szopki. Wolf nie zwykł owijać w bawełnę. Jeśli coś znalazł, informował o tym. Jeśli chciał się pochwalić, robił to, ale nie ściągał w tym celu ludzi z drugiego końca świata. O co mu, do diabła, chodziło?

Obok kadru wyświetliło się okno z filmem, który nagrały kamery „Jeźdźca”, gdy ten wpływał coraz głębiej w trzewia wraku. Promienie reflektorów ślizgały się po rozrzuconych sprzętach, wyrastających z warstwy mułu, kamieni i podwodnego zielska. Resztki zydli, sztućce, klamry pasków i coś, co kiedyś mogło pełnić funkcję butów… Woźniak poczuł dreszcze. Choć od śmierci załogi minęło prawie pięćset lat, tragedia wciąż porażała.

Robot wpłynął do ładowni. Boczne ściany nie przetrwały, ale ładunek był na miejscu. Mimo upływu lat indiańskie rękodzieło wciąż robiło wrażenie. Andrzej zazgrzytał zębami na myśl, że konkwistadorzy przetopili na sztaby większość zrabowanych precjozów.

Raptem dostrzegł coś jeszcze. Na skraju ładowni, na wpół zakopane w piachu, dostrzegł cztery długie walce. Omiecione snopem światła, połyskiwały metalicznie.

– Zupełnie o nich zapomniałem – powiedział Woźniak. – Podczas międzylądowania konkwistadorzy rozebrali jakiś ołtarz, a jego najcenniejsze elementy zabrali na statek.

Sidney skinął głową.

– Zgadza się. Mamy powody sądzić, że to właśnie te walce ściągnęły na „Santa Margaret” śmiertelną zarazę.

Robot oczyścił znalezisko. Całą powierzchnię artefaktu pokrywało indiańskie pismo.

– „Virakocza przeklął głupców. Virakocza przeklął bluźnierców. Virakocza zesłał zarazę na zabójców, ażeby w życiu i po życiu cierpieli nieopisane męki. Niech ropa, ból i robaki wypełnią ich plugawe trzewia” – wyrecytowała Sznajder. – Tak brzmi ta część inskrypcji, którą zdołałam przetłumaczyć.

– Czyli jednak klątwa? – zamyślił się Andrzej. – Niemożliwe. Może tubylcy w to wierzyli, ale…

– Pozwól, że dołożę do układanki jeszcze jedną rzecz – przerwał Wolf. – Patrz na wskazania czujników „Jeźdźca”.

To mówiąc, wywołał obok hologramu okno z wykresami, histogramami i macierzami danych. Część odczytów była szczególnie intrygująca. Według nich, wszystkie cztery walce emitowały słabe promieniowanie radioaktywne. Woźniak spojrzał pytająco na Sidneya. Potem na Justynę. I znów na Wolfa.

– Więc co to niby jest, rad? – zapytał z irytacją. – Indianie prekolumbijscy i materiały rozszczepialne? Co oni mieli na tej wyspie, kopalnię?

– Nie rad, tylko uran – poprawił Wolf. Podobnie jak podczas tamtej rozmowy telefonicznej, teraz też z jego głosu zniknęła wesołość. – Wydobyliśmy te walce. Otworzyliśmy je, przebadaliśmy i wypieprzyliśmy z powrotem na dno. Nie chciałem trzymać cholerstwa dłużej niż potrzeba.

Andrzej powoli pokiwał głową. Indianie w jakiś sposób zdobyli uran i na samotnej wyspie wznieśli radioaktywny ołtarz. Konkwistadorzy przejęli jego najbardziej niebezpieczną część, po czym zmarli z powodu promieniowania alfa, beta i gamma. Powolna, niezbyt elegancka śmierć. W pewnym sensie porównanie do klątwy było uzasadnione.

Jasne jak słońce. Albo i nie. Woźniak jeszcze nie skończył z pytaniami.

– Złoto – rzucił. – Jaki stopień napromieniowania?

– Teraz? Nie bardziej niż skorupa ziemska – odparł Sidney – chociaż jeszcze pół wieku wstecz nikt by tego nie ruszał bez ekranów antyradiacyjnych. Jest bezpieczne, ale i tak się cieszę, że draństwo sprzedałem.

– Cholernie ryzykowałeś.

– Już nigdy tego nie powtórzę, wierz mi.

Akurat, westchnął w duchu Andrzej. Prędzej piekło zamarznie, niż ty przestaniesz grać z losem w rosyjską ruletkę.

– Wychodzi na to, że galeon miał naprawdę nieziemskiego pecha – stwierdził. – Trafić na tak wyrafinowane urządzenie do zabijania…

– Mylisz się – przerwała mu Sznajder.

– Bo?

Zastukała w klawiaturę konsoli. W miejscu wraku pojawił się hologram jednego z walców. Obiekt ustawił się pionowo i zawirował powoli wokół własnej osi. Raptem pokrył się liniami działowymi i rozwarstwił na dwa płaszcze: zewnętrzny i wewnętrzny. Ten pierwszy z pewnością wyszedł spod indiańskiej ręki – wskazywał na to rodzaj metalu i sposób jego obróbki. Ale najważniejsza okazała się warstwa numer dwa.

Cieńsza i bardziej delikatna, i na niej znajdowały się napisy. Czcionka była jednak wyraźniejsza, większa, bardziej znajoma. Uderzająco podobna do pisma, jakiego używano przed setkami lat. W Europie.

Andrzej przetarł oczy. Teoria, którą przed chwilą zbudował, zaczęła się niebezpiecznie chwiać.

Wewnętrzny płaszcz skrywał uranowy pręt z grafitowymi cylindrami na obu jego końcach. Obok obrazu widniały wyniki symulacji komputerowej. Program zanalizował skład izotopowy znaleziska. Na podstawie czasu połowicznego rozpadu wyliczył przybliżony wiek pręta i dawkę promieniowania, jaką w 1537 roku wchłonęła załoga galeonu.

Trzydzieści sześć grejów. Żadne naturalne źródło promieniowania nie było aż tak mocne.

– Poddaję się – mruknął Woźniak. – Po prostu mi powiedzcie, co to jest. I skąd się tu, do diabła, wzięło.

Wolf i Sznajder wymienili spojrzenia.

– Pierwsza część pytania jest prosta – rzekł Sidney. – Znalezisko to nic innego jak pręt paliwowy. Taki sam jak te, których używano do zasilania pierwszych reaktorów atomowych. Kiedy przechwycili go konkwistadorzy, był prawie całkiem zużyty, przez co walił promieniowaniem na potęgę. To ich zabiło: ostra odmiana choroby popromiennej.

– Paliwo jądrowe?!

– Zgadza się – przyznała Justyna. – Czterysta pięć lat przed uruchomieniem pierwszego reaktora.

Wolf mówił, że trafił na trop wielkiej tajemnicy. Miał rację. Jak zacofani Indianie znaleźli sposób na obróbkę i wykorzystanie uranu?!

Istniała co prawda jedna jedyna możliwość, która wyglądała w miarę sensownie, ale na razie Andrzej wolał się wstrzymać ze spekulacjami. Usiadł na pierwszym z brzegu fotelu i wbił wzrok w hologram. To odkrycie mogło obalić od groma teorii na temat historii obu Ameryk. Mogło zmienić sposób myślenia na temat starożytnych cywilizacji – a jednocześnie niosło ze sobą zagrożenie.

– To co robimy? – zapytał. – Publikujemy informację? Czy nic nie mówimy? Ostrzegam: jeden zły ruch i światek archeologów uznaje nas za wariatów. Zwłaszcza że wyrzuciliście pręty.

Sidney uśmiechnął się szeroko.

– Trzecia możliwość: drążymy dalej. Dlatego cię tu ściągnąłem, Andy. Nie chcieliśmy angażować ludzi z zewnątrz. Twoja wiedza historyczna przyda się nam w poszukiwaniach.

– W poszukiwaniach czego?

– A jak myślisz? W poszukiwaniach prawdziwych twórców tych prętów! Ktoś je zaprojektował. Ktoś je zbudował. Ktoś dysponował technologią, która na to pozwalała, i ten ktoś zdołał ją ukryć przed światem na pół tysiąca lat. Zresztą nie wiesz jeszcze wszystkiego. Justyna, powiedz mu.

Sznajder znów przywołała na usta ten swój uroczy uśmiech.

– Namierzyliśmy wyspę, gdzie znaleźli te pręty. Jutro wypływamy szukać źródła ich pochodzenia.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: