Skald: Wężowy język, część pierwsza - Łukasz Malinowski - ebook + audiobook

Skald: Wężowy język, część pierwsza ebook i audiobook

Łukasz Malinowski

0,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Skald: Wężowy język *
Łukasz Malinowski

 

Nowe rozszerzone wydanie Sagi o Ainarze Skaldzie
Awanturniczy cykl historycznej fantasy osadzony w realiach Europy z połowy X wieku

 

 Ainar Skald walczy z zaciętością berserka, obmyśla plany z przenikliwością Mimira, śmieje się przeznaczeniu w twarz, a na grobach wrogów układa pieśni sławiące jego dokonania.

Wyjęty spod prawa na Północy i znienawidzony na Wschodzie Ainar Skald rusza na kolejną wyprawę. Postanawia, że tym razem naprawdę coś zbuduje – został przecież konungiem. Wprawdzie na razie tylko morskim i bez ziemi, za to dysponującym flotą i bitną armią. Dzioby okrętów skierował ku Miklagardowi, najbogatszemu miastu na świecie. Bogate łupy zawsze się przydają przy budowie królestwa, ale do Bizancjum ciągnie go coś więcej. Wiadomość od tajemniczej kobiety z przeszłości, która nawiedza go we śnie i przypomina o starych występkach.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 541

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 25 min

Lektor: Jarosław Rodzaj

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Opowieść o miłości

Na słupie mieszkał święty mąż. Siedział tam od lat i nikt dokładnie nie wiedział, kiedy i dlaczego wlazł na górę. Przyzwyczajono się do cudaka i szybko uznano za jednego ze słupników, którym przynosiło się chleb i wodę, w zamian prosząc o rady i napomnienia. Czasem odwiedzali pustelnika pijani młodzieńcy. Sikali na pal i drwiąc z chudzielca, wrzucali mu do kosza dzban z winem. Tak napokuszenie.

Pewnego dnia zauważono zepsute jedzenie w leżącym na ziemi koszyku, który od dawna nie był wciągany na górę. Gdy zapytano Słupnika, dlaczego marnotrawi jałmużnę, nie odpowiedział. Nie przejęto się tym zbytnio, bo święty mąż już wcześniej bywał gburem i zdarzało mu się całymi dniami gardzić tak mową, jak i jadłem. Jednak po kilku tygodniach milczenia pustelnika pewien zatroskany młodzieniec wspiął się na wieńczącą pal platformę, gdzie znalazł przegniłe zwłoki starca. Wtedy ludzie jeszcze bardziej utwierdzili się w przekonaniu, że mieli do czynienia z prawdziwym hagiosem1, świętym, którego ciało po śmierci zostało cudownie pozbawione przykrego zapachu, przez co nikt nie wyczuł, że mędrzec odszedł. Nie zwracano uwagi na bezbożnego pijaka opowiadającego przy kielichu, że to mocny zimowy wiatr wywiewał z platformy smród rozkładu, przez co ten nie docierał naziemię.

Słup nie pozostawał długo wolny. Był to w końcu dobry słup, jeden z najlepszych, jakie stały w okolicach Byzantionu. Gruby jak dąb, z solidną i szeroką na dwa kroki platformą, która miała nawet barierkę osłaniającą przed wiatrem, a także niewielki daszek. Podniebną konstrukcję łączyła ze światem jedynie lina, po której można było wspiąć się na górę lub wciągnąć za jej pomocą kosz zjedzeniem.

Któregoś postnego dnia przed dziewięćset pięćdziesiątymi ósmymi urodzinami Kristosa słup zyskał nowego pustelnika. Post był okresem, w którym wielu mnichów wiodło życie w czasowym odosobnieniu, ale ten człowiek został i po świętach. Uznano go zatem za stałego mieszkańca platformy i przyjęto jak swojego.

Głowę mężczyzny stale skrywał kaptur, ale po głosie dało się poznać, że był młodszy od poprzednika i z pewnością nie pochodził z okolic Byzantionu. Podobnie jak staremu Słupnikowi, także i jemu przynoszono jedzenie oraz picie, po czym pytano go o sprawy świata tak doczesnego, jak wiecznego. Wszystko wyglądało jak dawniej, przez co wielu rybaków niemal zapomniało, że na palu dokonała się zmiana. Niemal, ponieważ młodszy pustelnik odpowiadał wszystkim chętnie i życzliwie, mimo iż powtarzał, że wolałby więcej czasu spędzać w samotności. O dziwo, szczególnie dużo miał do powiedzenia nie o pokorze, piekielnych karach czy ubóstwie – na czym znać się winien najlepiej – ale o miłości. Sława mnicha szybko rosła, a że jego rady nader często okazywały się skuteczne, zaczęli do niego przybywać pielgrzymi z sąsiednichtemów.

W trzy niedziele po Wielkiej Nocy odwiedzili Słupnika goście z samego Basilis Polis, miasta autokratora. Przyszli w południe, kiedy pod palem zgromadziła się już spora grupa miejscowych. Wędrowców było sześciu, a każdy mógł się pochwalić odzieniem wartym więcej niż cała pobliska osada rybacka. Trzech nosiło kunsztowne zbroje – jak żołnierze wojsk tagmaty, lecz nie dzierżyli zwyczajowej broni gwardzistów, a siekiery na długich styliskach, jakich używają drwale. Pozostali mieli przypasane miecze, ale nie nosili kolczug. Ich wygląd wskazywał, że żaden nie został zrodzony z kobiety o romejskim pochodzeniu.

Przybysze rozłożyli się przysłupie.

Tego dnia zadawanie pytań zaczął rybak z wielką krostą nanosie.

– Hagiosie Słupniku, ty, który ryb nie łowisz, ale z Kristosem rybakiem jesteś przyjacielem. Powiedz, co mam zrobić, gdy kobieta odrzuca mojezaloty?

– Nie zabieraj czasu świętemu, tylko nos sobie pokrzywami wypoleruj! – rzucił pewien młodzieniec, na co wielu zebranych odpowiedziało śmiechem, a pytający zaczerwienił się, jakby rzeczywiście całą noc owymi pokrzywami sięnacierał.

Słupnik wstał z kolan, poprawił kaptur, by nie było widać jego twarzy, rozłożył ręce i spojrzał na ludzi zgromadzonych u swychstóp.

– Źle czynicie, śmiejąc się z sąsiada. Pytacie o miłość, a okazać jej nie umiecie bliźniemu. A bratu mojemu nieszczęśliwie kochającemu odpowiem: cierpliwości! Kobiece serce bywa bowiem jak skała, więc nie kruszmy jej siłą, lecz za przykładem wody drążmy w niej otwory dla naszej miłości. Upór i łagodność mężczyzny doceni bowiem każdaniewiasta.

– Ale kiedy ja czekać nie mogę – odrzekł brzydal z krostą. – Ojciec nakazał się ożenić do przyszłego roku, bo inaczej wyśle mnie doklasztoru!

– Miłość wystawia nas na próby, jednak warta jest starania. Ręka króla Salomona przez Boga natchniona napisała przecież w świętej księdze, że miłość jest przedniejsza od wina, a radosna jest chwila, gdy wprowadzamy niewiastę do swoich komnat2.

– Jeszcze weselej jest, gdy to mężczyzna wchodzi do dziewczęcych komnat! – rzucił ktoś ze zgromadzonych i znów rozległ się rubasznyśmiech.

Pustelnik poczekał, aż zgromadzenie się uspokoi, po czym – o dziwo, wcale nie będąc oburzonym na tak liche żarty – ciągnął:

– Staraj się więc, bracie, pokazać swój upór i zdecydowanie nie tylko łani, która skradła twoje serce, lecz i ojcu, któremu winien jesteś synowską miłość. Nie sprzeciwem, ale posłuszeństwem wobec rodzica zyskasz jego szacunek i możliwośćwyboru!

Tym razem roześmiał się jeden z przyjezdnych, choć w jego głosie nie słychać było wesołości. Rechot wydawał się raczej szyderczy i złośliwy. Mężczyzna w końcu się uspokoił ikrzyknął:

– Co ty możesz wiedzieć o miłości?! Siedzisz na słupie, patrzysz na wszystkich z góry i mądrzysz się mądrością cudzychksiąg!

Odpowiedziały mu buczenia zebranych. Nie godziło się tak mówić do świętego męża, który przecież tak blisko nieba siedzi i w modlitwach z samym Kristosem oraz jego apostołami rozmawia! Słupnik wcale nie przejął się szyderstwem i ze zrozumieniemodpowiedział:

– Nie pouczam, nie wygłaszam kazań, tylko radzę jak przyjaciel. A skąd wiem tyle o miłości? No cóż. Nie zawsze mieszkałem napalu.

1Na końcu książki znajduje się odautorski słownik wyjaśniający liczne kwestie merytoryczne i nazewnicze (przyp. red.).

2 Słowa zaczerpnięte z Pieśni nad Pieśniami, którą tradycja żydowska, a potem chrześcijańska uznawała za dzieło króla Salomona (ten i dalsze przypisy pochodzą odautora).

Księga IKonungkłopotliwy

Późne lato, 6466 rok po stworzeniu świata wedle rachuby Grikkmadów

1

Trzy długie łodzie zbliżające się do Złotego Rogu zapowiadały krwawy dzionek.

– Wolniej! Zwińcie żagiel i przejdźcie nawiosła.

Załoga „Niegrzecznego Niedźwiadka” żwawo wykonała rozkazy. Podczas podróży Ainar Skald przekonał wszystkich, że nie warto mu się przeciwstawiać. Był morskim królem – władcą bez ziemi, ale za to bogatym w sławę łupieżcy i niszczycielakrólestw.

– I uśmiechać się. Pamiętajcie, że jesteśmykupcami.

Polecenie nie dotyczyło Alego. Pieśniarz najchętniej schowałby Czarnego Berserka w ładowni, lecz ta była już pełna włóczni, mieczy i tarcz załogi. Albo w rozbitym na pokładzie namiocie, jednak tam kryli się hamramirzy, których nie potrafiłby zmienić w kupców nawet zmiennokształtny bóg Arnhöfdi. Vaering musiał więc zadowolić się tym, że Ali ukrył swoje potężne mięśnie pod płaszczem, a groźnie wyglądającą twarz – podkapturem.

– Na razie wszystko idzie zgodnie zplanem.

Jeśli słowa czarnego wojownika miały kogoś uspokoić, na pewno nie podziałały na Ainara. Dla Skalda zabrzmiały jak ostrzeżenie, że spokój to stan przejściowy, a sytuacja rychło zmieni się na gorsze. Im bardziej zbliżali się do miasta, tym mocniej czuł, że ich plan jednak nie jest doskonały. A powzięli go za sprawą opowieści Alego, który odwiedził jużMiklagard.

Pierwotnie poeta chciał postąpić tak, jak nakazywała północna tradycja. Błyskawiczny atak, szybki rabunek, pośpieszny gwałt i rychły odwrót: te cztery zasady udanej wyprawy łupieskiej znał każdy szanujący się Vaering. Ainar miał dwanaście szybkich i zwrotnych snekkji, które świetnie nadawały się do składania niespodziewanych wizyt. Problem polegał jednak na tym, że Grikkmadowie byli w przeszłości często odwiedzani przez łupieżców z Gardariki i nauczyli się skutecznie zamykać dostęp do własnychportów.

– Nie strasz mi ludzi tym czarnowidztwem – odezwał się Skald, trącając przyjaciela w ramię. – Powinniśmy już minąć łańcuch. Zatoka stoi przed namiotworem.

– Rzeczywiście. O ile dobrze pamiętam, łańcuch ciągnie się od tej wieży – Czarny Berserk wskazał na jedną z baszt morskich murów miasta, po czym wycelował palec w jej kamienną siostrę, która wyrastała z zabudowań na przeciwległym brzegu wąskiego gardła wód Złotego Rogu – aż do tamtej. Ale nie ciesz się tak. Mogą jeszcze podnieść łańcuch i zamknąć nas wzatoce.

Pieśniarz wciąż nie mógł sobie wyobrazić, jak można było wykuć tak długi i gruby łańcuch, by przecinał wody całej zatoki albo zbudować tak silne machiny, które zdołałyby podnosić całe to żelastwo. Wobec relacji Alego, a także innych swoich ludzi, musiał jednak uwierzyć w istnienie metalowej zapory i zmienić plan. Przypłynięcie całej floty do miejskiego portu zapewne skłoniłoby obrońców do podniesienia łańcucha, ale kilka statków handlowych nie powinno wzbudzać podejrzeń. Dlatego wydzielił trzy najlepsze snekkje, które były odrobinę bardziej pękate od pozostałych długich łodzi, więc przy dużej dozie grikklandzkiego lekceważenia mogły uchodzić za kupieckie knöry. Reszcie jednostek kazał ukryć się w niewielkiej zatoczce Morza Grikklandzkiego, znajdującej się dzień żeglugi od miasta. Plan był prosty. Codziennie miały przybywać do Miklagardu trzy statki Ainara, których załogi będą udawać kupców. Skald nie liczył na to, że mieszkańcy miasta czteryrazy nabiorą się na tę samą sztuczkę, ale nawet wojownicy z sześciu okrętów wpuszczonych do portu wystarczą, by w razie kłopotów zająć wieże, z których podnoszono łańcuch, i wpuścić resztę flotyVaeringów.

Szybko się okazało, że opuszczenie łańcucha nie oznaczało bezgranicznego zaufania względem przybyszy. Do płynącego na przedzie „Niegrzecznego Niedźwiadka” zbliżały się dwa grikklandzkie okręty – napędzane wiosłami galeidy, które budziły przerażenie nie rozmiarami, ale wyrzeźbionymi na dziobnicach łbami ryczącychkotów.

– Pamiętajcie, że jesteśmy kupcami. – Poeta poprawił szary płaszcz, pod którym nosił kolczugę. – Jeśli uznają, że jest inaczej, wkrótce zmienimy się wpochodnie.

Ali wielokrotnie ostrzegał, że te kocie paszcze mają bardzo gorący oddech. Tajemny mechanizm wyrzucał z ich gardeł grikklandzki ogień, który podobno był trzy razy niebezpieczniejszy od oleju skalnego. Skald widział w Dyragardzie, co olej skalny zrobił z solidnym drewniano-ziemnym wałem, nie łudził się więc, że ich statek okaże się odporny na tę czarodziejskąbroń.

Kiedy okręty zbliżyły się na odległość głosu, stojący na dziobie galeidy krzykacz rozpocząłrozmowę.

– Pyta, kim jesteśmy – wyjaśniłAli.

Skaldowi wydawało się, że Czarny Berserk włada wszystkimi językami świata, a w każdym z nich czuje się tak swobodnie, jak ryba w przerębli. Ainar zawsze uważał, że lepiej mieć coś do powiedzenia w jednej mowie niż bredzić głupoty w wielu, wszakże ostatnio zaczął przełamywać swoją niechęć do obcych języków. Zmierzali w końcu do Miklagardu, największego miasta świata, nie mógł zatem oczekiwać, że wszyscy będą tu znali mowę ludzi Północy. Dlatego w czasie podróży Blamad zaczął go uczyć grikklandzkiego. Postępy nie były jednak tak szybkie, jak oczekiwałpoeta.

– Powiedz mu, że jesteśmy Vaeringami z Glaesiru i mamy do sprzedania zboże, skóry, miód ibursztyn.

Czarny wojownik wykrzyczał, co miał powiedzieć i szybko uzyskał odpowiedź. Ainar zrozumiał co drugie słowo, ale domyślił się, że straż portu przyjęławyjaśnienia.

– Mówią, że przybyliśmy w złą porę. Nikt w mieście nie będzie miał ochoty handlować w czasie wyścigów. Możemy wpłynąć do portu, lecz dla własnego bezpieczeństwa mamy nie opuszczać statków. Podobno zieloni mogą sprawiaćkłopoty.

Pieśniarz nie miał pojęcia, kim są owi zieloni, ale korciło go, by odpowiedzieć, iż nie zwykł ani szukać bezpieczeństwa dla siebie, ani dawać go innym. Udawali jednak kupców, uśmiechnął się więc do strażników równie serdecznie, co obłudnie, i pomachał przyjaźnie.

– Powiedz tym pokurczom udającym mężczyzn, że będziemy grzecznie czekać w porcie, jeśli nas do niegowprowadzą.

Rozmowa między Alim a strażnikami trwała jeszcze chwilkę, ale w końcu grikklandzkie galeidy zawróciły i popłynęły w kierunku przystani.

Skald odetchnął z ulgą. Najniebezpieczniejszą część planu mieli za sobą. Polecenie zostania na statkach działało nawet na ich korzyść. Nie będą musieli udawać, że handlują, co było o tyle dobre, że nie mieli zbyt wielu rzeczy do sprzedania, a na zakazanych mordach jego ludzi trudno się było doszukać życzliwości, tak przecież niezbędnej kupcom. Teraz wystarczyło spokojnie poczekać do jutra, aż pojawią się kolejnestatki.

– Widzisz, Ali, mówiłem, że wszystko się uda. Rozchmurz się i rozejrzyj. Wkrótce będziemy najbogatszymi łupieżcami naświecie.

Czarny Beserk mruknął coś gniewnie, ale pieśniarz nie zwracał uwagi na jego grymaszenie. Oparł się o burtę irozmarzył.

Widok miasta zapierał dech w piersiach. Było wręcz porażające w swoim przepychu i niedorzeczne w bogactwie, sprawiając, iż wszystkie grody, jakie Ainar dotychczas odwiedził, wydały mu się domostwamibiedoty.

Miklagard leżał na półwyspie otoczonym z trzech stron wodami. Od północy zatoką Złoty Róg, od wschodu Cieśniną Grikklandzką, a od południa Jeziorem Grikklandzkim. Takie położenie czyniłoby miasto podatnym na ataki morskich łupieżców, gdyby nie mury, które okalały je ze wszystkich stron. Płynąc przez cieśninę i wpływając do Złotego Rogu, pieśniarz dostrzegał tylko część tych umocnień, ale i tak nigdy wcześniej nie widział tylu kamieni ułożonych w jednym miejscu wedle ludzkiego pomyślunku. Blankowany mur był wysoki na około dwadzieścia łokci i rozciągał się tak daleko, jak sięgał wzrok Skalda. Miał zmyślną, warstwową konstrukcję, co widać było po wąskich, czerwonych pasach, które przedzielały szerokie rzędy białych kamieni. Strzelnicze okienka na całej jego długości zdradzały, że w środku mieściły się pomieszczenia dla straży. Umocnienia przywodziły na myśl nieprzyzwoicie grubego węża Jörmunganda, który zjadając własny ogon, opasywał cały świat. Jednak nie kamienny gad zrobił na pieśniarzu największe wrażenie, ale to, co wzmacniało jego cielsko. Wieże. Powiedzieć, że było ich wiele, to jak przyznać, że w mrowisku mieszka sporo mrówek. Co kilkadziesiąt kroków z muru wyrastały kwadratowe lub okrągłe baszty, których było więcej niż sto, choć Ainar nie był aż tak znudzony, by chciało mu się je dokładnie policzyć. Zdawał też sobie sprawę, że widzi twierdzę tylko od morza, a według zapewnień Alego najpotężniejsze umocnienia miasto posiadało od strony lądowej. Z całą pewnością opowieści o Miklagardzie jako mieście o stu wieżach były błędne. Baszt musiało być co najmniej trzy razytyle!

– Nie istnieje na świecie armia, która mogłaby zdobyć ten kamienny gród – wtrącił Blamad, bezbłędnie odczytując myśli kowalasłów.

– Nasze szczęście, że my tego nie spróbujemy. Chcemy je tylko trochęobrabować.

Odpowiedź była śmiała, ale myśli nie były tak odważne jak język. Im bardziej zbliżali się do miasta, tym plan ataku wydawał się poecie mniej błyskotliwy. Musiał przyznać, że ich trzy niewielkie stateczki wyglądały żałośnie w porównaniu z ogromem twierdzy. Strażnikom na murach musiało się wydawać, że płyną do nich dziecięce łódki, jakimi chłopcy bawią się w sadzawce. Załoga każdej snekkji liczyła około pięćdziesięciu wojów, a Miklagard był tak wielki, że mógłby pomieścić mieszkańców całego Noregu. Już samo obsadzenie jego umocnień wymagało kilkudziesięciu tysięcy zbrojnych. Jeśli taka siła rzeczywiście przebywała w Carogrodzie, Vaeringowie nie mieli co marzyć o wygraniu walnej bitwy. Pieśniarz wiedział jednak, że wielkie armie są jak stare, wyleniałe byki, które wilk zdąży trzy razy ugryźć, nim te go ubodą. Biorąc mieszkańców miasta z zaskoczenia, byli w stanie napełnić statki łupami i odpłynąć, zanim straż zewrze szyki i ruszy do ataku. A sądząc po widokach, nie będą musieli długo szukać rzeczy godnych zrabowania. Za murami można było dostrzec tuziny wysokich iglic i dachów pokrytych miedzią, a to niechybnie oznaczało domostwa bogatych kupców, naczelników i włodarzy miasta. Nad zabudową dominowała kopuła, olbrzymia niczym góra, która za sprawą jakichś czarodziejskich mocy nie zapadała się pod swoim ciężarem. Skald podejrzewał, że właśnie pod nią zgromadzono największe skarby , ponieważ z jej szczytu wyrastał wielki krzyż. Z pobytu na Wyspie Irów zapamiętał, że wyznawcy Krista trzymają najwięcej złota właśnie w swoichświątyniach.

Już wcześniej dowiedział się, że miasto wyposażone jest w cztery porty, ale dla kupców dostępne były jedynie dwa od strony Złotego Rogu. Galeidy poprowadziły ich do pierwszego z nich, osłoniętego groblą, na której murarze nie zapomnieli wznieść muru, choć nie tak wysokiego jak umocnienia wokół miasta. Statki, które ich pilnowały, zawróciły, gdy tylko snekkje przepłynęły przez bramę przystani i znalazły się na jej spokojnych wodach. Tutaj rolę przewodników przejęły dwie łódki. Ich wioślarze dali im znać gestami, że wskażą miejsce do zacumowania. Pomoc przewodników okazała się cenna, gdyż nie było łatwo przepłynąć między dziesiątkami statków przebywających w porcie. Mijali przede wszystkim niewielkie jednostki kupieckie i rybackie o pękatych kadłubach i dużym zanurzeniu, których widok wywoływał pogardliwe grymasy na twarzach żeglarzy z Północy.

– Tyle złota, tyle wiedzy, a i tak nie potrafią zrobić dobrego statku – oznajmił głośno Ainar, a głośny śmiech załogi utwierdził go w przekonaniu, że wszyscy myśleli podobnie. Może i ich długie łodzie wyglądały niepozorne w porównaniu z ogromem tego miejsca, ale były najlepszymi jednostkami pływającymi na południowych morzach. Świadomość tego dodawała otuchy, zwłaszcza że musieli się liczyć z szybkim odwrotem na obciążonych łupamiokrętach.

Gdy „Niegrzeczny Niedźwiadek” przybił do drewnianego pomostu, dwaj snekkjamadowie rzucili do wody akkeri – linę obciążoną wielkim kamieniem. Kolejny żeglarz przywiązał okręt do palika za pomocą festr – solidnego sznura z wielorybiej skóry. Pozostałe dwie jednostki zacumowały przy sąsiednichpomostach.

Pieśniarz długo czekał na tę chwilę. Wyobrażał sobie, jak to będzie zobaczyć od środka ogromne miasto i usłyszeć gwar tysięcy mieszkańców porozumiewających się w dziesiątkach różnych języków. Dlatego gdy po drewnianym trapie zszedł ze statku, poczuł się mocno zawiedziony. W porcie panowała cisza i nie dało się dojrzeć nawet jednego Grikkmada. Słychać było tylko świst wiatru i stukot burt obijających się opomosty.

– To łatwiejsze, niż podejrzewaliśmy. Moglibyśmy ograbić portowe domy i spokojnie odpłynąć. Tamtym galeidom łatwo uciekniemy.

Poeta obejrzał się, by zobaczyć, któż wpadł na tak znakomity pomysł. Tak jak przypuszczał, był to Gaut, który ostatnio miał zbyt wiele do powiedzenia i za często rzucał różne propozycje za plecami Skalda. W wolnej chwili Ainar będzie musiał z nim porozmawiać o pierwszeństwie i szacunku, jakim powinno się obdarzać morskiegokróla.

– Stoimy u progu największego skarbca na świecie, a mamy zadowolić się sprzętami z jego przedsionka? Nie. Będziemy się trzymać planu. Najpierw się jednak rozejrzymy. Ali! Weź sześciu drengów i za mną! Reszta ma grzecznieczekać.

Pieśniarz zastanowił się, czy nie kazać ludziom wziąć tarcz i hełmów, ale doszedł do wniosku, że wystarczą miecze ukryte pod płaszczami. W razie niebezpieczeństwa będzie im łatwiej udawać zagubionychkupców.

Ruszył przodem, bo konung zawsze powinien napełniać serca ludzi odwagą. Za plecami miał Blamada, co nie było jednak podyktowane zaufaniem, ale wiedzą, że Czarny Berserk nigdy nie zajmie jego miejsca. Vaeringowie nie wybraliby czarnego wojownika na swojego wodza. Poza tym zwalista postura szaleńca rzucała nieco cienia na plecy kowalasłów.

Przedsionek. Skald uświadomił sobie, że użył właściwego słowa. Nieopodal widać było mur morski, który oddzielał port od miastai zagradzał drogę do prawdziwych bogactw. Pierwsze domy od strony przystani były drewnianymi chałupami. Ich ściany łączyły się ze sobą, tworząc zwarte, ogrodzone kompleksy. Możliwość znalezienia w nich czegoś cennego była duża, jednak wydawały się niewarte uwagi wobec kolejnych sadyb. Te musiały należeć do bogatych kupców, gdyż wzniesiono je z kamienia. W słońcu ich białe ściany świeciły niczym lód, a kolumny podpierające wysunięte do przodu dachy dodawały budynkom dostojności. Ludzie Ainara chcieli zajrzeć do środka, ale im zabronił. Na razie mieli tylko namierzyć domostwa warte późniejszegozłupienia.

Skald zwrócił uwagę na wielki budynek znajdujący się nieopodal. Jego dolna połowa była kamienna, a górna – drewniana. Najciekawsze jednak, że stało przed nim dwóch strażników, którzy – na szczęście – nie zwracali na Vaeringówuwagi.

– Muszą tam trzymać coś cennego – oznajmił poeta i rzucił czarnemu przyjacielowi pytającespojrzenie.

– Z pewnością, choć niekoniecznie dla nas. To spichlerz nazboże.

Poszli dalej. Wychodząc z zaułku, natknęli się na staruszkę z trzema nogami – dwiema ludzkimi i laską – która stanęła i zmierzyła ich wzrokiem. Wyglądała na równie zdziwioną, coprzestraszoną.

– Którędy być kościół? – zapytał Skald, kalecząc mowęgrikklandzką.

Odpowiedziała potokiem słów. Ainar nic nie zrozumiał, jednak z ruchu dłoni kobiety, która raz dotykała głowy, a raz wskazywała wielką kopułę świątyni zbudowanej na wzgórzu, pojął że starowinka tłumaczyła im drogę, wątpiąc równocześnie w ich mądrość. Gdy odeszła, Aliwyjaśnił:

– Wydawała się poruszona i ucieszona, że w końcu spotkała młodych mężczyzn zmierzających do świątyni, a nie do satanodromu, tego siedliska grzechu irozpusty.

– Doczego?

– Do satanodromu. Musiało jej chodzić o Hipodrom, w którym organizuje się zabawy dlaludu.

Pieśniarz miał ochotę wrócić do staruszki, by zapytać, w którą stronę do tego przybytku uciech, gdyż wiedział, że to, co dla wyznawców Krista jest grzechem, zwykle oznacza dobrą zabawę. Nie miał jednak czasu na wygłupy, tym bardziej że usłyszał dziwny hałas dobiegający z oddali. Zatrzymał ludzi i zaczął nasłuchiwać. Szybko stało się jasne, że dobiegał ich krzyk setek ludzkich gardeł. Naszły go złe przeczucia. Zdążył się już przyzwyczaić, że gdy fylgja – boska dawczyni szczęścia – za długo całuje go w usta, zaraz potem jakaś przynosząca pecha disa zdzieli go dłonią wpysk.

– Co oni tamwołają?

– Trudno wychwycić w tych wrzaskach, ale chyba coś jak: „Zawsze nad wami! Niebieskimi rzezańcami!” – wyjaśniłBlamad.

Zanim Skald zdążył zapytać, kim mogą być owi niebiescy, zobaczył pierwszych krzykaczy. Byli to mężczyźni o słusznej posturze, może nie tak wysocy jak Vaeringowie, za to krępi i barczyści. Mieli łyse głowy, grube nosy i tępy wyraz twarzy. Wszyscy ubrani byli w zielone kyrtile bez rękawów, które w tych stronach zwano tunikami. Niektórzy nosili zielone opaski na głowach, szyjach lub ramionach, a jeszcze inni dzierżyli coś na kształt wojennych sztandarów przedstawiających chyba wiosenną trawę – tak przynajmniej zdawało się poecie, gdyż nie było na nich nic oprócz zielonego tła. Mężczyźni uzbrojeni byli w pałki, młotki, noże i cepy, przez co wyglądali jak skrzyżowanie rolników z pomocnikami kowalskimi i berserkami. Stanowili rodzaj straży przedniej, gdyż za nimi wyłonił się z zaułku tłum podobnie ubranych, choć nie tak postawnych ludzi, wśród których były ikobiety.

– Wycofujemy się do statków – rozkazał Ainar i nie znalazł się nikt, kto miałby innezdanie.

Wyciągali nogi, ale nie biegli, by nikt nie mógł zarzucić im tchórzostwa. Pieśniarz obejrzał się i ujrzał, że gawiedź ich zauważyła i ruszyła w pościg, coś przy tym pokrzykując. Nakazał swoim ludziom przyspieszyć. Na szczęście dla żeglarzy tłum zatrzymał się przy składzie ze zbożem i zaczął szturmować jego bramę. Strażnicy budynku nie wykazali się odwagą wioślarzy z Północy i zamiast honorowego odwrotu wybrali ucieczkę wpopłochu.

Żeglarze odetchnęli z ulgą. Kilkadziesiąt kroków przeszli nie niepokojeni. Wtedy z zaułku po prawej wypadła setka ubranych na zielono osiłków. Obie grupy zatrzymały się i zmierzyły niepewnymwzrokiem.

Rozmowę zaczął jeden zmiejscowych.

– Pyta, czy trzymamy z niebieskimi? – wyjaśniłAli.

Na szczęście żaden z ludzi morza nie nosił niebieskiego płaszcza, gdyż najwyraźniej w tym mieście nienawidzono tegokoloru.

– Powiedz, że jesteśmy prostymi kupcami z Północy, którzy właśnie wpłynęli doportu.

Gdy Blamad przetłumaczył słowa poety, twarze barczystych Grikkmadów rozpromieniły się uśmiechami. Skald zrozumiał, że mógł popełnić błąd.

– Mówi, żebyśmy im pokazali, gdzie cumują naszestatki.

Tego ostatniego Czarny Berserk mógł nie tłumaczyć. Zamiaru mężczyzn można się było domyślić, widząc, jak pałkami wskazują Vaeringów iprzystań.

– Powiedz, że chętnie sprzedamy im nasze towary. Niech idą zanami.

Ali przetłumaczył jego słowa, co zaowocowało śmiechem i radosnymi pokrzykiwaniamizielonych.

– Tak. My zrobić dobry handel – odezwał się jeden z osiłków, zaskakując kowala słów szczątkową znajomością mowyPółnocy.

Ainar ruszył przodem, gestem powstrzymując swoich ludzi od dobycia broni i nakazując im, by trzymali się blisko niego. Dłuższym spojrzeniem zmroził berserka, który był wyraźnie rozdrażniony. Odkąd kilka tygodni temu zjadł pewnego kagana, coraz łatwiej popadał wgniew.

Wioślarze z „Niegrzecznego Niedźwiadka” zauważyli ich z daleka, więc pieśniarzzawołał:

– Będziemy handlować. Przygotujcie nasze wyroby dopokazania!

Starannie wybrał załogę swojego najlepszego statku, dlatego wiedział, iż snekkjamadowie poznają się na jego zamiarach. Nie pomylił się. Vaeringowie zachowali spokój i posłusznie wpuścili na okręt najpierw Skalda i jego ludzi, a potem dziesięciu barczystych młodzianów, którzy chcieli obejrzeć towar przedwyładowaniem.

– Pytają, czym handlujemy – Czarny Berserk przetłumaczył słowa jednego z miejscowych, choć z gniewu zgrzytał już spiłowanymizębami.

– W ładowni pod pokładem mamy zboże, skóry i miód, ale największe skarby trzymamy w namiocie. To skrzynie wypełnione bursztynem. Jeśli chcecie je zobaczyć, opuśćcie statek i schowajcie broń. W naszych stronach handluje się bez ostrzy przygardłach.

Poeta poczekał, aż czarny przyjaciel powtórzy wszystko w mowie Grikkmadów i spokojnie wysłuchał rechotu osiłków. Od dziecka był pijany miodem mądrości Mimira, dlatego z łatwością przewidywał zachowanie głupców. Pozwolił nawet, by jeden z rabusiów go odepchnął, a reszta zielonych przeszła koło niego. Gdy pierwszy z mieszkańców Miklagardu odchylił poły namiotu, Ainarkrzyknął:

– Dobroni!

W namiocie rzeczywiście ukryto skarb. Był on jednak przeznaczony do tego rodzaju handlu, który pozwalał kupującemu wziąć wszystko, co chciał, nic za to nie płacąc. Osiłek, który zajrzał w czeluść wejścia, zostawił głowę w środku. Ciało padło na deski, a krew z szyi siknęła na łydki pozostałych Grikkmadów.

Pierwszy z namiotu wyskoczył Gaupahedin z dwoma toporkami w rękach. Z jednego zlizywał juchę, drugim rzucił w stojącego trzy kroki przed nim zielonego. Ostrze wbiło się w pierś aż po sam trzonek. Pozostali miejscy rabusie rzucili się na bestialskiego wojownika, ale temu z odsieczą przyszli bracia, którzy ze zwierzęcymi okrzykami na ustach wybiegli z namiotu. Urrhedin pchnął żelazną kulą w brzuch najbliższego napastnika, Svinhedin nadział na włócznię kolejnego. Ulfhedin zasłonił się tarczą przed ciosem młotka i uciął mieczem nogę innego wroga. Berhedin przeciągnął się leniwie, jak niedźwiedź po zimowym śnie, wzniósł ogromną maczugę zakończoną czaszką niedźwiedzia o żelaznych włosach, lecz chwilowo nie miał jej na kogo opuścić. Pozostali wojowie pieśniarza, ci trochę mniej szaleni od hamramirów, też nie gryźli węgla, tylko zajęli się resztąprzeciwników.

Poeta wykorzystał to, że chciwi mieszkańcy Miklagardu zostawili go za swoimi plecami. Dobył miecza i wbił go pod pachę łysego grubasa. Dla Kvernbita, Gryzącego Kamień, cienka wełniana tunika i spora warstwa tłuszczu nie były żadnymiprzeszkodami.

Czarny Berserk w końcu uwolnił swój gniew i gołymi rękami zatłukł na śmierć barczystego krzykacza, który zamachnął się na niego pałką. Pozostali rabusie zostali podziurawieni saksami i mieczamizałogi.

Tharbrand, sternik „Niegrzecznego Niedźwiadka”, wraz z kilkoma snekkjamadami zablokował trap przed wdzierającymi się na pokład zielonymi. Inni żeglarze zdążyli już otworzyć ładownię i rozdawali tarcze, hełmy, topory, łuki iwłócznie.

– Nacierać! – rozkazał Skald, gdy wszyscy napastnicy na pokładzie zostali jużzgładzeni.

Nie było to trudne. Vaeringów może i było dwukrotnie mniej niż przeciwników, ale stanowili drużynę wprawionych w zabijaniu drengów. Motłoch nie mógł się z nimi równać. Szybko posuwali się naprzód, tak że wszyscy żeglarze zdołali opuścić statek i utworzyć zwarty „świński łeb”, który klinem wdarł się w Grikkmadów i wytrwale ichwyrzynał.

Załogi pozostałych dwóch okrętów zorientowały się w sytuacji i pośpieszyły z pomocą. Oddziały snekkjamadów uderzyły na tłum młodych bandytów z obu stron. Kilkadziesiąt trupów wystarczyło, by reszta zielonych zachowała się jak dmuchawiec na wietrze. Rozpierzchli się na wszystkiestrony.

– Może wrócimy na statki i odbijemy od brzegu? – zaproponował Gaut.

– Nie zdążymy – powiedział Ainar i wskazał mieczemnabrzeże.

Motłoch, który dotychczas zajęty był grabieniem magazynu ze zbożem, zobaczył śmierć swoich pobratymców i rzucił się do ataku. W pojedynkę każdy z nacierających miał taką wartość bojową jak kobieta z motyką, ale razem byli niebezpieczni niczym sfora wygłodniałych kundli. Tysiąc napastników przeciw stu pięćdziesięciu wojownikom. To zrobiło wrażenie nawet napieśniarzu.

– Skjaldborg! – rozkazał. Wiedział, że ściana tarcz była ich jedyną szansą. Miał nadzieję, że jeśli uda im się zabić odpowiednią liczbę zbirów, reszta ucieknie jak ichpoprzednicy.

Ustawili się w trzy rzędy. Wojowie z mieczami stanęli w pierwszym i postawili zaporę z tarcz, łącząc je na zakładkę. Żeglarze z drugiego szeregu także mieli drewniane osłony i w razie potrzeby mogli nimi wzmocnić pierwszą linię. Teraz jednak trzymali je zawieszone na plecach, szykując się do ataku, a nie obrony. Wyposażeni byli we włócznie i topory na długich styliskach, którymi mogli zabijać przeciwników, nie przepychając się do przodu. Ostatni rząd był mniej liczny i tworzyli go Vaeringowie z łukami, procami i lekkimi oszczepami dorzucania.

Bitewny szyk ludzi Północy wyglądał schludnie i groźnie. Nie tyczyło się to jednak hamramirów. Skald już dawno zaprzestał prób wyjaśniania im korzyści płynących z walki w zwartym szeregu, ponieważ szaleni wojownicy zawsze robili to, do czego zmuszał ich zwierzęcy zew. Dziś ustawili się w luźnym oddziale na prawo od snekkjamadów. Dołączył do nich Ali, który nie lubił walczyć z tarczą. Kowal słów pomyślał, że może to i lepiej, gdyż ostatnio zdarzało się berserkowi ranić w gniewie własnychtowarzyszy.

Poeta ustawił się na przedzie skjaldborga ikrzyknął:

– Teraz!

Strzały, kamienie i włócznie powaliły pierwszych napastników, oddalonych o trzydzieści kroków. Kolejne pociski poleciały już bez rozkazu, a na trzecią kolejkę nie starczyło czasu. Wojownicy weszli w zwarcie z rozwrzeszczanątłuszczą.

Ciosy młotków, pałek i noży zastukały o drewniane, wzmocnione skórą i żelaznymi umbami osłony, ale napór tłumu był tak duży, że fałszywi kupcy cofnęli się o trzy kroki. Topornicy i włócznicy z drugiego szeregu zrobili jednak swoje – u stóp wojowników z Północy zaczęli padać martwi zieloni, a nic tak nie przeszkadza w natarciu, jak konieczność deptania zwłok rodaków. Napór gawiedzi zelżał, dzięki czemu Vaeringowie znów zwarli szyki. Na miejsce poległych z pierwszego rzędu weszli wojownicy ztyłu.

Zieloni ginęli, ale tłum nie wydawał się mniejszy, gdyż ciągle był zasilany przez kolejnych Grikkmadów. Na szczęście zapał atakujących szybko opadał. Co innego znaleźć chętnych na obrabowanie bezbronnych kupców, a co innego przekonać ludzi, by walczyli ze świetnie uzbrojonym i wyszkolonym wojskiem. Oraz z hamramirami, którzy skutecznie przekonywali, że lepiej nie wchodzić im wdrogę.

Szaleni wojownicy uważali, że skoro ich boski opiekun sam przybił się włócznią do drzewa, tym bardziej raduje go okrucieństwo zadawane innym. Czynili więc zadość pragnieniom Göllnira. Zabijali niczym wściekłe bestie, wzbudzając przerażenie wśród przeciwników. Rozdzielili się zaraz po rozpoczęciu potyczki. Gaupahedin i Ulfhedin pobiegli wzdłuż nabrzeża, po czym przedostali się na tyły wroga. Wybierali najsłabsze sztuki w stadzie, zajęcze serca, którym nie było śpieszno do pierwszego szeregu. Siekli tchórzy na kawałki, ucinali głowy, wyrywali wnętrzności, a krwawe ochłapy rzucali w tłum. Spowodowali tym spory popłoch na tyłach, które szybko zaczęły rzednąć wskutek masowychucieczek.

Svinhedin, Urrhedin i Berhedin trzymali się razem nieopodal prawego skrzydła Vaeringów i po prostu wdzierali się w tłuszczę, zabijając każdego, kto znalazł się w zasięgubroni.

Ainar przyjął na tarczę uderzenie grabi, po czym pchnął mieczem. Trafił w czyjś brzuch. Równocześnie towarzysz po prawej uszczelnił ścianę swoim skjaldem i osłonił lewe ramię pieśniarza przed uderzeniem cepa. Poeta pomyślał niemal z urazą, że przyszło im walczyć z głupcami, którzy nie wiedzą, iż skjaldborg najskuteczniej atakować od dołu, mierząc w nogi tarczowników.

Kowal słów, podobnie jak Czarny Berserk, nie lubił walczyć w ścisku, gdzie każdy wojownik jest sobie równy i trudno o pojedyncze popisy. Wprawdzie czuł się zobowiązany dawać przykład ludziom, ale zabijanie szybko mu się znudziło. Wolał się trochęporozglądać.

– Zastępstwo! – krzyknął i się cofnął. Dreng stojący za jego plecami zajął miejsce w pierwszym szeregu. Skald poszedł na tyły i wspiął się na pomost, by mieć lepszywidok.

Sprawy przybierały dobry obrót. Spora część zielonych doszła do wniosku, że korzystniej dla nich będzie, jeśli odpuszczą uzbrojonym kupcom i poszukają łatwiejszego łupu. Grupki Grikklanczyków wycofywały się z bitwy, a następnie wdzierały do pobliskich domów. Gorzej, że niektórzy zmierzali w stronę statków. Dwie snekkje, zacumowane kilkadziesiąt kroków od miejsca walki, a teraz pilnowane tylko przez garstkę żeglarzy, były zagrożone. Poeta zaczął machać, by ich załogi odbiły od brzegu. Po chwili zauważył, że zostałzrozumiany.

Poszukał wzrokiem Alego i skrzywił się z obrzydzenia. Życiu Blamada raczej nic nie zagrażało, lecz zawładnął nim berserksgang. Czarny wojownik trzymał w jednej ręce miecz, zwany wymownie Ludożercą, a w drugiej uciętą w kolanie czyjąś nogę, którą raz uderzał niczym maczugą, a raz pogryzał. Zgubił swoją skórę z grzywiastego kota, przez co odsłonięty został wytatuowany na plecach i głowie Blamada błękitny wąż, który przy każdym ruchu wojownika prężył się i wił niczym prawdziwy gad. Wokół szaleńca rychło zrobiło się luźno, bo ani Vaeringowie nie chcieli bić się u jego boku, ani napastnicy nie śpieszyli, by z nim walczyć. Poeta martwił się jednak o towarzysza, bo po ostatnich atakach gniewu coraz trudniej było przywołać go doporządku.

Bitwa wyglądała na wygraną. Ponad połowa Zwycofała się z walki, a pozostałym brakowało tylko małej zachęty, by pójść w rozsypkę. Okazała się nią śmierć największego osiłka, któremu czaszkę zgniotła maczuga Berhedina.

– Stać! Trzymaćszereg!

Rozkaz Ainara powstrzymał kilku bardziej zapalczywych snekkjamadów, którzy przejawiali ochotę na ściganie pierzchających miklagardczyków. Wojowie musieli trzymać się razem, bowiem była ich tylko garstka wobec ciżby pustoszącej port. W takiej sytuacji należało się zadowolić lżeniem przeciwników i zwycięskimiokrzykami.

Skald, stojąc najwyżej, jako pierwszy dostrzegł nowe niebezpieczeństwo. Zaklął, ubliżając odpowiedzialnym za szczęście i pecha fylgjom, hamingjom i disom, które ciągnęły za jego wojskiem. Po chwili wszyscy drengowie dołączyli doprzekleństw.

Przenikliwy wódz powinien się domyślić, że uciekinierzy sprowadzą pomoc. Poeta uważał się właśnie za takiego dowódcę, ale miał nadzieję, że odsiecz nadejdzie trochę później, gdy Vaeringowie będą już na morzu. Tymczasem zza portowych domów wyszli zbrojni i zaczęli ustawiać się w dwóch rzędach. Widać było, że to karni, dobrze wyszkoleni żołnierze, którzy nosili szyszkowate hełmy i długie kolczugi. Pieśniarz naliczył cztery setki. Za dużo, nawet jak dla jego ludzi. Część snekkjamadów mogła spróbować przedostać się na „Niegrzecznego Niedźwiadka”, ale że pozostałe dwa okręty odbiły już od brzegu, reszta ludzi Północy zostałaby skazana naśmierć.

Grikklandzkie wojsko ruszyło doataku.

– W końcu się przekonam, ile jesteście warci! Z tamtym motłochem poradziłyby sobie waszematki!

Drengowie nie dali się nabrać na tę prostą sztuczkę. Karmiciel kruków pojął, że grzebanie mieczem w ich zranionym honorze nie wystarczy. Był jednak sprawny w strof składaniu, więc i przedbitewna mowa nie była dla niego wyzwaniem. Zawsze trzymał na końcu języka kilka słów, które potrafiły omotać prostychzabijaków.

– Co czeka was w domu? Oranie pola, wypas bydła i wmawianie sobie, że bachor, który urodził się zaraz po waszym powrocie, jest jednak wasz! Co czeka was tutaj? Dobre rąbanie i upijanie się krwią Grikkmadów! Pokażcie męstwo i dumę! Zdobywajcie sławę, by jej blask oślepiał wrogów. A jeśli będziecie mieć szczęście i polegniecie w boju, zyskacie możność dalszej walki w Gmaszysku Zarżniętych, gdzie czeka na was morze piwa i miodu oraz tabun zawsze chętnych dziewek! Wiem, że niektórzy okażą się pechowcami i przeżyją, ale niech i oni się nie martwią! Na osłodę dostaną obietnicę zemsty i tyle złotych monet, ilu przeciwników zabiją! Czy zatem jesteście gotowido...

Urwał przemowę, widząc, że grikklandzkie wojsko niespodziewanie skręciło i obrało nowy cel. Zaatakowałograbieżców!

Vaeringowie nadal trzymali szyk, lecz nie bardzo wiedzieli, co począć. Zew krwi, który obudziła w nich przemowa Skalda, kazał im szykować się do natarcia, ale dziwne zachowanie obrońców miasta zatrzymywało ich wmiejscu.

– Pozycje obronne! – Ainar natychmiast dostosował działania do nowej sytuacji. Straż najwyraźniej nie miała zamiaru z nimi walczyć, choć mogła zmienić zdanie, jeśli pomyli ich z motłochem.

– Wycofujemysię?

Poeta bez patrzenia wiedział, że to znów Gaut. Młodzieniec nie gadał głupio. Mogli skorzystać z zamieszania i wrócić na okręty. Wystarczyło dać znać żeglarzom na snekkjach, by po nich przypłynęli. Tak byłoby bezpieczniej i rozsądniej. W żyłach pieśniarza płynęły jednak krnąbrność, bezczelność i zamiłowanie dokłopotów.

– Zostajemy! Plecy prosto, pierś do przodu, broń w gotowości! Macie wyglądać jak doborowa straż samego gardskonungaMiklagardu!

Stali zatem, umilając sobie południe obserwacją lania, które dostawali zieloni. Okazało się, że straż z rzadka używała ostrej broni, a uspokajała grabieżców za pomocą pałek i batogów. Opór tłuszczy, przetrzebionej wcześniej przez Vaeringów, nie trwał długo. Gdy ostatni zieloni uciekli, wojsko znów stanęło w dwóch równych liniach i pomaszerowało na snekkjamadów.

Morski konung zszedł z pomostu i ustawił się przed pierwszym szeregiem swoichludzi.

– Opuśćcie broń, ale jej nie chowajcie!

– Jakże to? – W głosie Gauta słychać było nie tylko zdziwienia, lecz igniew.

– Wykonać!

Ostrza mieczy skierowano w dół, a groty włóczni wycelowano w niebo. Na szczęście także hamramirzy sami się uspokoili, gdy zabrakło im ludzi do zabijania, choć ich zachowanie dalekie było od poprawności. Berhedin ocierał się o pal przy nabrzeżu, Svinhedin tarzał się w błocie i krwi, Urrhedin przeżuwał kawałek mięsa, Gaupahedin ostrzył toporki, a Ulfhedin obsikiwał jedyne drzewo, które rosło w porcie. Najgorzej jednak było z Alim, który z mieczem i uciętą nogą w dłoniach stał nad stosem trupów. Dyszał przy tym jak młodzieniec na pokładzinach i z szalonym błyskiem w oku szukał kolejnychprzeciwników.

– Do wody z nim – zadecydowałAinar.

– Alejak?

– Użyjciewioseł.

Trzech ludzi pobiegło na „Niegrzecznego Niedźwiadka”, wróciło z drągami, a następnie ostrożnie podeszło do Czarnego Berserka i spróbowało skierować go w stronę morza. Szaleniec nie dał się łatwo zrzucić z pomostu. Potężnym uderzeniem Ludożercy wytrącił broń jednemu wioślarzowi, a w drugiego rzucił uciętą nogą, trafiając w czoło. Trzeciemu udało się w końcu zepchnąć berserka do zatoki. W samą porę, ponieważ grikklandzkie wojsko właśnie zatrzymało się dziesięć kroków od Vaeringów, przepuszczając bogato, choć niezbyt praktycznie odzianego mężczyznę. Nosił krótki pancerz zrobiony z zachodzących na siebie żelaznych łusek, które były zabarwione na biało (pieśniarz dowiedział się później, że taki typ zbroi nazywano klivanion), niebieską tunikę (w języku miejscowych: chiton) zdobioną na brzegach złotą nicią oraz błękitne spodnie nakrapiane białymi plamami. Plecy okrywał mu biały płaszcz zapięty na prawym ramieniu złotą fibulą. O dziwo, jasne okrycie tylko gdzieniegdzie było pobrudzone krwią, co znaczyło, że żołnierz nie uczestniczył wwalce.

Dowódca, bo niewątpliwie był nim czyścioch w rybiej zbroi, przywitał ich w tutejszej mowie. Skald odruchowo czekał na tłumaczenie Alego, ale ten zajęty był próbami wydostania się na brzeg. Użytecznością wykazał sięGaut:

– Mówi, że nazywa się Orestes Parsakoutenos i jest trybunem Noumeroi. Dziękuje nam za pomoc w tłumieniu zamieszek i pyta, kim jesteśmy.

Ainar uniósł dłoń w północnym geście powitania i przybrał obrażoną minę. Nie wiedział, kim są owe „numerki” ani co kryje się pod nazwą „trybun”, ale babka zawsze mu prawiła, iż „człek bystry kryje się z niewiedzą, a matoł szczyci się głupotą”. Göllnir krzyknął mu do ucha szalony pomysł, ale Mimir kapnął mu miodem mądrości do ust, by umiał ładnie ubrać myśli wsłowa.

– Zwą mnie Ainarem Skaldem i jestem konungiem Vaeringów. Z mocy bogów jestem prawowitym dziedzicem wszystkich krajów Północy, a kristiańscy władcy Vallandu co rok płacą mi daninę. Jestem tym, który spustoszył Wyspę Irów, spopielił domostwa Noregu i zniszczył potęgę Odainsaku. Władca Glaesiru oddał mi swoje bogactwa i armię, bym mógł przypłynąć do Miklagardu i rozmówić się z samymgardskonungiem!

– To już nie jesteśmy prostymikupcami?

– Mów, jakpowiedziałem.

Chwilę trwało, zanim Gaut wszystko powtórzył. Nie był tak biegły w mowie Grikkmadów jak Czarny Berserk. Na odpowiedź musieli poczekać, bo czterech miklagardzkich żołnierzy podeszło do dowódcy i chwilę się naradzali. W końcu mężczyzna w białym płaszczuprzemówił.

Tym razem Gaut na chwilę wstrzymał się z tłumaczeniem, jakby chciał podkreślić, że powodzenie rozmów zależy od jego zdolności językowych. Pod groźnym spojrzeniem pieśniarza zrobił jednak to, co do niegonależało.

– Prosi o wybaczenie. Z powodu brudu i łachmanów, które mamy na sobie, wziął nas za drobnych handlarzy. Pyta też, kim są szaleńcy, którzy zachowują się jakzwierzęta.

W porównaniu do lśniących kolczug straży oraz ich hełmów zdobionych białymi kitami odzienie drengów rzeczywiście wyglądało marnie. Większość wojowników nie zdążyła nawet przywdziać zbroi przed walką.

– Gdyby gościnnie powitano nas w tym mieście, ubralibyśmy się bardziej stosownie. Trudno mieć czysty kyrtil, gdy musisz bronić swojego życia. A ci szaleńcy to ogary, którymi szczuję wrogów. Ten czarny demon, który właśnie wychodzi z wody, jest najstraszniejszy znich.

Ali jak zwykle wyczuł odpowiednią porę na uśmiech. Otrzepał się z wody niczym mokry kot i zaprezentował przybyszom dwie piły wustach.

Orestes przyjął uszczypliwości z kamienną twarzą. Po chwili Gaut przekazał jegoodpowiedź.

– Jeśli złożymy broń, pozwolą nam stanąć przed obliczemwładz.

– Nikomu nie oddamy naszych mieczy. Raczej wsiądziemy na statki i odpłyniemy, by rozpowiadać po całym świecie, że w Miklagardzie wita się władców, podróżników i kupców za pomocążelaza.

Wśród żołnierzy, zwłaszcza tych strojniej odzianych, zapanowało poruszenie. Ainar dobrze wiedział, że bogactwo miasta pochodzi z handlu i jego władca zrobi wszystko, by Carogród uchodził za miejsce przyjazne kupcom.

– Nikomu nie musimy oddawać broni. – Gaut był ucieszony, jakby to on zmusił Grikkmadów do ustępstw. – Po prostu mamy zostawić ją na statkach. Prawo miasta mówi, że tylko wojsko Rómverjar może chodzić po ulicach z orężem przypasie.

Skald wygrał i dobrze wiedział, że nie uzyska niczego więcej. Przez chwilę stał jednak w milczeniu, dumnie zadzierając nosa jak urażony konung. Uznał, że miejscowym przyda się trochę niepewności. W końcu skinął głową i już bez niczyjej pomocyoznajmił:

– My sięzgadzać.

2

„Pandokeion nie jest złym miejscem na spędzenie nocy” – tak przynajmniej twierdził Czarny Berserk, który podczas swoich podróży odwiedził wiele oberż, a poprzez obserwację i porównania poznał liczne murarskie tajemnice. Patrzenie na stabilne konstrukcje, które mimo pośpiechu świata pozostawały dostojne i nieruchome, zawsze go uspokajało. Okazały dwupoziomowy budynek z czerwonego kamienia wyglądał na siedzibę bogacza. Od przodu zdobiły go dwa rzędy ustawionych na sobie kolumn, które wraz z kamiennym daszkiem i wysuniętymi do przodu narożnikami gospody tworzyły u góry uroczy taras, a na dole niewielką galeryjkę. Jak większość budynków w mieście, również i ten pokryty był czerwoną dachówką, zabrudzoną odchodami gołębi, które przesiadywały na kalenicy. Wejście znajdowało się między dwoma wrośniętymi w ścianę pilastrami stanowiącymi podstawę kamiennego łuku. Był on rozciągnięty nad dębowymi drzwiami, na których skrzydłach wyrzeźbiono pochylone ku sobie kielichy. Pilastry i łuki otaczały też okna, które tworzyły dwa równe szeregi na każdej ze ścian budynku.

Oberża była przestronna, solidna i bezpieczna, mimo to goście nie wyglądali na zadowolonych. Ali spojrzał z politowaniem na Skalda, który z ponurą miną siedział przy stole i rzeźbił. Drewniana ryba z rogiem na czole była już prawie gotowa – brakowało jej tylkoogona.

– To ty kazałeś wrzucić mnie do wody – stwierdził, a nie zapytał Blamad. Wiedział, że nikt inny by się na to nie odważył. Vaeringowie bali się go i prędzej strzeliliby mu w plecy z łuku, niż próbowaliuspokoić.

– Aha.

Ainar nawet nie podniósł wzroku znadfigurki.

– Dobrze zrobiłeś. Wieluzabiłem?

– Kilku. Razem padła może setka Grikkmadów. Ale na razie nikt nam tego niewypomniał.

Na razie. Mieli do czynienia z kupieckim ludem, którego przedstawiciele uśmiechali się i zbywali machnięciem dłoni wszelkie urazy, ale przypominali je sobie w odpowiednim dla siebie czasie. Zwykle wtedy, gdy winowajca czegoś od nichchciał.

– Nadal trzymamy sięplanu?

– Tak. Czekamy do południa, aż przypłyną trzy kolejnestatki.

– Jak każesz, konungu całejPółnocy.

Poeta w końcu oderwał oczy od drewnianej rybki i przywołał jedną ze swoich gniewnych min. Uniósł brwi, zatańczył nimi i wykrzywił usta na wilczą modłę. Czarny Berserk dobrze wyczuł, że dla Ainara jest to drażliwa sprawa. Dumny pieśniarz oczekiwał, że gdy tylko ogłosi się władcą całej Północy, Grikkmadowie otworzą przed nim wierzeje pałacu i wyprawią ucztę na jego cześć. A tymczasem kazano im czekać. Najpierw całe popołudnie w porcie, a potem noc w pandokeionie o wdzięcznej nazwie „Słodkie Winogrona”. Owoce rzeczywiście były tu słodkie, ale nie zatarły goryczy zawodu. Tym bardziej że Skald zabronił ludziom uczcić winem poległych towarzyszy, ponieważ jutro mogła ich czekać kolejna bitwa. Przez całą wieczerzę naburmuszeni Vaeringowie wpatrywali się tylko w kielich z winogronami, utworzony z malutkich kamyczków na środku głównej sali gospody. Najdłużej mozaikę oglądał sam Ainar, jakby próbował zapamiętać ułożenie wszystkich części układanki. Czarny Berserk nie napominał go, że ozdobę można wydłubać nożem, ale nie da się jej ukraść. Bawiła go sama myśl o przyjacielu próbującym odtworzyć ów wzór w jakimś domu na dalekiejPółnocy.

– Nie drwij sobie ze mnie, czarna maso. Mój umysł był pełen dobrych pomysłów, gdy ty jeszcze ssałeś cycki kozy, nazywając ją swojąmatką.

Tym razem to Ali przybrał groźną minę – uśmiechnął się. Wcale się jednak nie gniewał. Od tygodni obrażali się w ten sposób, ćwicząc cierpliwość i zacieśniając dziwną przyjaźń, która ich połączyła. Braterstwo zawarte poprzez wzajemne zdzielenie się w pysk miało swojeprawa.

– Ale jednak prościej byłoby udawać kupców. Teraz będą na nas skierowane oczy połowy mieszkańców miasta – wtrącił się do rozmowy Gaut, za co poeta zaszczycił go przelotnym i na pozór nic nieznaczącym spojrzeniem. Młody żeglarz zdawał się nie zauważać, że ten wzrok był o wiele groźniejszy niż poprzednia mina konunga. Gaut nie był Czarnym Berserkiem, nie mógł więc pozwalać sobie na wymianę złośliwości ze swoimwładcą.

– Jako kupcy musielibyśmy handlować, zamiast bawić w tym pięknym przybytku. Poza tym nasza opowieść stała się bardziej wiarygodna. Miklagardczycy łatwiej uwierzą, że skoro nie jesteśmy kupcami, to nie mamy nic wspólnego z handlarzami, którzy przypłynądzisiaj.

Była to prawda, choć jutro i tak czekał ich ten sam problem – czy straż po raz kolejny nabierze się na kłamstwo o trzech kupieckich statkach, które nie mają nic wspólnego z tymi poprzednimi? Inna sprawa, że w oczach mieszkańców miasta dostojeństwo konunga Północy wielce straciło po wczorajszej nocy. Co prawda dzięki trzeźwości obyło się bez bijatyk, ale zachowanie Vaeringów dalece odbiegało od tutejszego wyobrażenia o nich i ich władcach. Żeglarze odrzucili bowiem propozycję Grikkmadów, by tylko Ainar i jego najbliżsi ludzie zamieszkali w pandokeionie, a reszta zanocowała w pobliskiej długiej drewnianej chacie. Nie zwracając uwagi na zdziwienie straży, wszyscy wojowie ulokowali się w kamiennym budynku i jeszcze prawili o niezwykłej przestronności wnętrza. Tylko hamramirzy wzgardzili gościną i na nocleg wybrali przylegającą do oberży stajnię, z której zaraz po ich wejściu uciekły wszystkie zwierzęta. Tak samo postąpili miejscowi goście karczmy, przerażeni widokiem ponad setki brodatych wojów rozkładających posłania nie tylko na sypialnianym piętrze, ale i na dole, w jadalni. Blamad ani myślał wspominać snekkjamadom, że za nocleg i wyżywienie w tego typu przybytkach drogo się płaciło. Wolał poczekać na minę Skalda, kiedy gospodarz będzie próbował go zmusić do uregulowanianależności.

– A skoro już jesteśmy przy kupczeniu... – podjął rozmowę rzeźbiarz. – Bergthor i Runolf, skoczcie zobaczyć, jak wygląda sytuacja wporcie!

„W końcu jakaś słuszna decyzja” – pomyślał Blamad. Na statkach została ich broń oraz wszystkie towary przeznaczone na handel, a choć nie było ich wiele, jednak należały do cennych. Zwłaszcza bursztyn wart był tu podobno swojej wagi w złocie. Łodzi pilnowało kilku snekkjamadów, którzy pechowo wyciągnęli najkrótsze losy. Przy okrętach pozostawiono również grikklandzką straż, a jej przywódca zapewnił, że zamieszki zostały już stłumione i sam basileus gwarantuje kupcom nienaruszalność ich dóbr. Jednak, jak mawiało się w ojczyźnie Alego, „przezornego hieny nie zeżrą”.

Słońce już dawno wzeszło, by chwalić wielkość Allaha lub, jak wolą inni, Ormuzda. W dawnych czasach Ali byłby już po salat as-subh, a w czasach nieco bliższych – po jaszcie na cześć Wertragny, lecz ostatnio nie miał ochoty na modlitwy. Zaczynał wierzyć, że nigdy nie zdoła pozbyć się gniewu, przestał więc prosić bogów o łaskę spokoju. Chęci do śpiewania hymnów nie przejawiał też żaden ze snekkjamadów, którzy coraz liczniej podnosili się z podłogi sali jadalnej albo schodzili zpiętra.

– Kogo trzeba tu zabić za śniadanie? – krzyknął Skald, a kiedy nikt się nie zgłosił na ochotnika, skierował wzrok na berserka. – Przydaj się na coś Ali i pośpiesz naszegogospodarza.

Czarny Berserk już dawno przywykł do roli straszaka. Przeszedł się po domu, ale nie znalazł ani oberżysty, ani nikogo z jego rodziny. Pomyślał, że właściciel pandokeionu zmądrzał po wczorajszej kolacji i ulotnił się, ponieważ rzeczywiście oszczędniej było zostawić cały przybytek w rękach snekkjamadów niż spełniać wszystkie zachcianki takich gości. Należało się zatem samemuugościć.

Zapachy doprowadziły go do spiżarni. Wojownik z dalekiego Wagadou sięgnął po kosz z czerstwym chlebem i dzban z kozim mlekiem. Kiedy wrócił do jadalni, spotkała go niewybaczalna zniewaga – jego miejsce po prawicy Skalda było zajęte przez rudego drenga. Blamad stanął za plecami zuchwalca. Czarne ciało wojownika rzuciło cień na pół stołu, a oddech Alego stał się ciężki i nieco chrapliwy. Taka zaczepka zwykle wystarczała, by snekkjamad sięgał po miecz, ale nikt z nich nie miał broni, nikt też nie chciał denerwować Czarnego Berserka. Rudzielec, widać przywykły do słońca, długo nie wytrzymał siedzenia w cieniu. Wstał, chwycił się za przyrodzenie i wyszedł z budynku, udając konieczność pójścia za potrzebą. Wytatuowany olbrzym usiadł na należnym mumiejscu.

– Dawniej nie bawiły cię takie gierki. – Ainar zmarszczył brwi i uniósł prawy kącikust.

To prawda. W czasach, gdy starał się panować nad gniewem, Ali unikał wszelkich zaczepek. Teraz nie tylko szybko dopuszczał, by opanowała go furia, ale lubił denerwować innych – niemal tak samo jak pieśniarz.

– Jeszcze w Dyragardzie ostrzegałem cię przed złością Czarnego Berserka.

– Dalej się wściekasz o tego Tirusa? Powinieneś to jużprzetrawić.

Przetrawić. Blamad docenił żart słowny, ale się naburmuszył. Wspomnienie małego kagana tkwiło w nim jak kość wgardle.

Niegdyś gorliwy wyznawca Allaha, czciciel Wertragny i pokorny sługa Bidy położył jadło na stole. Kosz i dzban zaczęły krążyć najpierw wokół tych, którzy siedzieli na ławach, a potem dotarły do mężczyzn podpierających ściany i wycierających spodnie o kamienie posadzki. Nie starczyło tego nawet na zaspokojenie pierwszego głodu wojowników. Ali już miał się podzielić z Vaeringami wiedzą, gdzie znajdą spiżarnię i więcej jedzenia, gdy drzwi otworzyły się z hukiem, a do środka weszło trzechludzi.

– Nie, nie, nie. Tak nie może być. Moje drogie brodate misiaczki jeszcze nic porządnego niepapusiały?

Człowiek, który wypowiedział te słowa w mowie Północy, miał wysoki, słowiczy głos, a nosił zielono-niebieską tunikę, sandały ze sznurowaniem aż do kolan i żółty płaszcz zapinany na ramieniu, nazywany tutaj chlamys. Osobnik był szczupły, miał wąskie ramiona, długie nogi, a także bardzo długie ręce, które niemal sięgały kolan. Bujne, zaplecione w dziesiątki warkoczyków włosy opadały na ramiona, odsłaniając różową twarz, gładką jak tyłek niemowlaka. Roztaczał wokół siebie woń piżma i oliwy, co było miłym powiewem świeżości w zestawieniu z zapachem spoconych żeglarskich ciał. Ali domyślił się, z kim mają do czynienia, ponieważ niegdyś w Serklandach zetknął się z podobnymi ludźmi. Vaeringowie nie byli jednak tak przenikliwi. Kłótnie o resztki chleba stały się jakby cichsze, a większość żeglarzy wyprostowała plecy. Snekkjamad, który stał najbliżej przybysza, szczypnął go w tyłek, na co ten zareagował piskiem i chichotem. Nie było wątpliwości, że wyposzczeni wioślarze brali go zakobietę.

Dwóch pozostałych mężczyzn nie wzbudziło już takiego zainteresowania. Byli w końcu tylko strażnikami zwłóczniami.

– Taką lichą gościnę nam tu okazują – odpowiedział Skald, który nigdy nie chował ręki przed darczyńcami i zawsze potrafił ich zachęcić dohojności.

– Wybaczcie mi, dzielni wojowie o rumianych licach. To się zaraz zmieni. Teofanesie!

Przybysz wyjął sakiewkę spod płaszcza i rzucił ją szerokim łukiem, niemal pod sufit. Wszyscy Vaeringowie utkwili w niej wzrok i śledzili lot mieszka, zastanawiając się pewnie, gdzie wyląduje. I wtedy stały się czary. Jak spod ziemi pojawił się na sali oberżysta, który pewnym chwytem złapał sakiewkę, zważył ją w dłoni irzekł:

– Jaki to zaszczyt gościć władcę Północy i przyjaciela naszego autokratora!

Ali uśmiechnął się, ale inni nadal mieli niepewne miny, ponieważ karczmarz wygłosił te słowa w mowieGrikkmadów.

– Mówi, że dostaniemy jadła, jakim nie wzgardziłby sam konung Carogrodu – wyjaśniłBlamad.

Pandokeion rozbrzmiał wesołymi okrzykami, choć wielu Vaeringów, zamiast się cieszyć, spoglądało łakomie na przybysza. W ich oczach musiał być wymarzonym materiałem na żonę – bogato odzianą i śmiałą kobietą o dwornych manierach, a do tego chowającą pękate sakiewki pod płaszczem. Ta ostatnia zaleta przysłaniała wszelkie niedostatkiurody.

Niemal tak szybko, jak sam Teofanes, w gospodzie pojawili się jego pomocnicy, którzy zaczęli wnosić potrawy. Przed gośćmi stanęły misy z ptisáne, póltos i pyroí hefthoí. Podawane przez gospodarza nazwy dań nic Alemu nie mówiły, ale po smaku poznał, że są to zupy gotowane z różnego rodzaju zbóż z dodatkiem octu winnego i oleju. Wniesiono też więcej chleba, a według zapewnień niosących go chłopców były to: ártos kríthinos, ártos pýrinos, ártos ázymos, ártos zymítes, ártos katharós, ártos synkomistós, ártos ryparósi ártos dípyros. Vaeringowie nie byli ciekawi, czym różnią się od siebie te rodzaje pieczywa, tylko ładowali do ust po ćwierć bochenka naraz, popijając kęsy olejem z ziołami, który podawano w drewnianych miseczkach. Berserk, który jako jedyny wiedział, iż chleb jest tylko przystawką przed lepszymi daniami, nie obżerał się, ale urywał kawałki pieczywa i przed zjedzeniem maczał je w oleju, jak prawdziwy Grikkmad. Smak i wzrok podpowiedziały mu, że spożywa wypieki z jęczmienia i pszenicy, zarówno przaśne, jak i fermentowane, białe i ciemne, a nawet takie, które były dwukrotniewypiekane.

– Siadaj z nami, pani. – O dobrych obyczajach przypomniał sobie Gaut, który starał się konkurować w dostojności z Ainarem.

Pieśniarz przeżuwał chleb, spokojnie kończył rzeźbić swoją figurkę i uśmiechał się kpiąco, jakby przeczuwał nieuchronnekłopoty.

– Zapraszamy – zachęcił przybysza. – Przysiądź u boku mojego dzielnegodoradcy.

Darczyńca uczty zachichotał jak trzpiotka i potruchtał do stołu. Vaeringowie posłusznie zrobili mumiejsce.

– Pani? No, nie wygłupiajcie się, chłopcy. Zachowujecie się, jakbyście nigdy nie widzieli mężczyzny bez brody. Oj, wy łobuziaki – powiedział i pogroził impalcem.

Przy stole zapanowało poruszenie. Ali spokojnie sięgnął po boukelláton – bułkę w kształcie pierścienia – i zamoczył ją w oliwie. Kątem oka zauważył, że poeta wreszcie skończył rzeźbić i kładzie przed sobą gotową drewnianąrybkę.

– Jak... jak to mężczyzny? – wyjąkał Gaut i z obrzydzeniem zerwał się nanogi.

– Misiaczki, misiaczki. Chłopiec, który w dzieciństwie został rozbrojony, nadal może zostać mężczyzną. Nazywam się Slavomirus i należę do domu samego autokratoraByzantionu!

– Jak... jak to mężczyzny? – powtórzył młody Vaering, jakby miał kamienie w głowie. – To znaczy, że ty... – Nie dokończył, tylko chwycił przybysza za ubranie, postawił na nogi i rozerwał mu tunikę. Nikt nie dostrzegł tam śladów kobiecychpiersi.

– Nie tak ostro, misiaczku. Uczono mnie, jak zaspokoić jurnego woja, ale potrzeba do tego niecospokoju.

Gaut poczerwieniał na twarzy i zacisnął pięści. Denerwując go, rzezaniec wykazał się tym rodzajem odwagi, który płynie z niewiedzy i głupoty. Jeśli myślał, że obroni go dwóch strażników przy drzwiach, grubo się mylił. Ludzie Północy byli co prawda bez broni, lecz ani myśleli rozstępować się przed Grikkmadami, którzy z nastawionymi włóczniami szykowali się do obrony wyrośniętegochłopca.

– Stój! – Słowo pieśniarza w ostatniej chwili powstrzymało pięść młodego snekkjamada. – Posadź go namiejscu.

– Nie będzie mnie obrażał jakiś Grikkmad bezmłota!

– Już więcej nie będzie. Prawda?

Eunuch zatracił całą wcześniejszą wesołość i teraz był bliski płaczu.

– Nigdy nie miałem zamiaru obrażać gości naszego basileusa! Przyjmij moje przeprosiny, jeśli ci czymś uchybiłem. A wy, dzielni włócznicy, wymierzcie groty w sufit i nie brudźcie juchą podłogi tego zacnegopandokeionu.

Gaut burknął coś w odpowiedzi i pchnął Slavomirusa na ławę. Sam opuścił swoje miejsce i przeszedł w głąb sali, jakby chciał pokazać, że brzydzi się każdym kontaktem ze zniewieściałym dziwolągiem. Czarny Berserk musiał przyznać, że bogowie przychylnie spoglądają na pieśniarza. Kowal słów świetnie rozegrał to zamieszanie i złowił dwa pstrągi jednym rzutem oszczepu – pozbawił grikklandzkiego rozmówcę animuszu oraz ośmieszył zuchwałegożeglarza.

– W naszych stronach też spotyka się mężczyzn w sukienkach. – Konung mówił głośno, by usłyszeli go ludzie w najdalszych zakątkach jadalni. – Ale są to krótkie i gwałtowne spotkania, kończące się śmiercią zniewieściałego woja. Na morzu przywiązujemy takiego do wiosła i wyrzucamy za burtę, a na lądzie wieszamy, po czym stawiamy mu słup hańby, by wszyscy ludzie i bogowie wiedzieli o jego wstydzie. – Pomieszczenie rozbrzmiało uderzeniami pięści w stół i okrzykami zgody. Rzeźbiarz poczekał, aż jego ludzie trochę się uspokoją, po czym przesunął drewnianą rybkę w stronę rzezańca i powiedział: – Twoje szczęście, że nie jesteśmy w naszych stronach. Co więcej, przybyliśmy tutaj jako goście, dlatego odwdzięczę ci się podarunkiem za podarunek. W zamian za ucztę dam ci tę wspaniałąfigurkę.

Czarny Berserk uśmiechnął się, ale tym jeszcze bardziej wystraszył rzezańca. Tymczasem Alemu rzeczywiście było wesoło, gdy patrzył na Slavomirusa, który z udawaną, podyktowaną strachem wdzięcznością przyjmował rzeźbę wartą najwyżej trzy miedziane follisy. Pieśniarz nie lubił mieć długów, więc właśnie spłacił ucztę w najtańszy możliwysposób.

– A teraz opowiedz nam o sobie. Tylko pamiętaj, że jeśli jeszcze raz nazwiesz któregoś z nas misiaczkiem, osobiście zapoznam cię z tradycjąPółnocy.

– Źle to wszystko zaczęliśmy, moje drogie mi... znaczy, moi mili. Przecież wielu z was jest moimi rodakami. W dzieciństwie porwano mnie z Gardariki, sprzedano w niewolę i usunięto mi barbarzyństwo płynące z chuci. Miałem to szczęście, że trafiłem do domu Konstantyna Porfirogenety i dzięki temu mogę służyć basileusom biegłą znajomością językówPółnocy.

– Do rzeczy! Czego od naschcesz?

– Kiedy ja niczego od was nie chcę. Wręcz przeciwnie. Autokrator przysyłał mnie, bym zaoferował wam wszelką pomoc. Mam dbać, by dobrze was traktowano i niczego wam nie brakowało. Jestem tłumaczem, przewodnikiem i strażnikiem waszej wygody. Wasza wola jest moją powinnością, wasze słowa – moimi rozkazami, a...

„a moje oczy – oczami basileusa” – dokończył w myślach Ali, nie słuchając dalszych wyjaśnień Grikkmada, gdyż chodziło w nich tylko o zamaskowanie tej jednej prawdy, że eunuch miał pilnować każdego ich kroku. Zrozumiał to i Skald, który tonem nieznoszącym sprzeciwuoznajmił:

– Poradzimy sobie bez ciebie. Możeszodejść!

Zbity z tropu rzezaniec spojrzał niepewnie na pieśniarza, a kiedy napotkał jego srogi wyraz twarzy, wbił wzrok w posadzkę, po czym cichowymamrotał:

– Jeśli nie odpowiada wam moja osoba, zastąpi mnie inny mężczyzna bez brody. Wiedz jednak, że zgodnie z wolą autokratora żadna grupa obcych nie może przebywać w mieście bezopiekuna.

Blamad prędzej by się spodziewał Ainara modlącego się w kristiańskiej świątyni niż proszącego o radę. A jednak pieśniarz poszukał wzrokiem spojrzenia Alego, kiedy zaś ten skinął głową, rzekł:

– Zostań, jeślichcesz.

Trzebieniec najwyraźniej chciał, nawet jeśli jego chciejstwo brało się jedynie z poczucia obowiązku wobec gardskonunga, ponieważ uśmiechnął się nieśmiało i delikatnie zaklaskał wdłonie.

– Wspaniała decyzja. Jestem pewien, że moja osoba zadba o każdą waszą zachciankę. Zacznę może od tego, iż zorganizuję wam coś do picia. Oínoskai brýton, Teofanesie!

Poeta uczył się od Blamada języka grikklandzkiego, a choć nauka szła mu opornie, dwa słowa przyswoił sobie błyskawicznie: wino to oínos, a piwo tobrýton.

– Nie. Moi ludzie nie będę dzisiaj pić – oznajmił krótko wódz snekkjamadów, co stało się przyczynkiem do ogólnego jękuzawodu.

– To może chociaż foúska?

– Fouska?

– To mieszanka wody i octu winnego z domieszką anyżu i mięty. Wspaniały kwaskowaty napój, który przegna każdą senną słodycz i przygotuje człowieka na trudy dniapowszedniego.

– Niechbędzie.

Na polecenie rzezańca gospodarz z pomocnikami wnieśli dzbany i postawili je na stole. Vaeringowie po raz kolejny udowodnili, że rzeczywiście muszą być potomkami ludu Jaguga i Maguga, których nie da się nauczyć dobrych obyczajów. Brudnymi łapskami sięgali po naczynia, żłopali zachłannie napój i z nieodłącznym beknięciem przekazywali sobie dzbany. Nikt, za wyjątkiem Alego, eunucha i Skalda, nie skorzystał z ustawionych na stole cynowych kubków. Jako że pieśniarz i trzebieniec dostali własny niewielki dzbanuszek z napojem, Blamad musiał wyrwać inne naczynie z rąk siedzącego obok drenga.

Fouskarzeczywiście była kwaśna i podobnie jak goryczkowate piwo zaostrzała głód. Na szczęście nie zapomniano również o jedzeniu. Wniesiono półmiski z gotowanym, pieczonym i smażonym mięsem. Kury, gołębie, kaczki i wróble walczyły u śniadających o uwagę z sarniną, baraniną i koziną. Nie brakowało ryb, choć Ali nie znał się tak dobrze na stworzeniach zamieszkujących okoliczne wody, by umiał dokładnie rozpoznać dania. Zapamiętał jednak, że drobnicę morską podawaną w miskach z olejem i ziołami Grikkmadowie nazywali afýe, a zgadywał, że galeós to jakiś tutejszy rekin. Gospodarz musiał mieć więcej spiżarni niż tę jedną, którą wcześniej znalazł berserk, a najpewniej posłał też kogoś po świeże produkty, skoro tak szybko zorganizował aż tylejadła.

– Jeśli już jesteś naszym niewolnym thraellem, to opowiedz o wczorajszych zamieszkach – zaproponował eunuchowi pieśniarz, zajadając się wróbelkami wśmietanie.

– To brodacze z Północy nic nie wiedzą? A wszyscy w mieście mówią tylko o tym, że Błękitni mają nowych potężnych stronników. Zieloni nie są ostatniolubiani.

– My na Północy też znamy różne kolory. Taki czerwony, dajmy na to, to ładna barwa. Praktyczna, bo nie znać na niej krwi i plam po winie, a jednocześnie dostojna i uroczysta. Zawsze noszę kyrtil w takim kolorze, bo dobrze wygląda zarówno podczas bitwy, jak i między ściągniętymi z ciała kochanki ubraniami. Ale nawet nasze kobiety niezbyt baczą na kolory, w jakich noszą się ich mężowie, synowie iojcowie.

– Och, jak to dobrze że nasz autokrator, zrodzony w purpurze trzynasty apostoł Kristosa, w swojej nieskończonej mądrości oddał mnie do was na służbę... nie w niewolę. – Delikatnie pokreślił Slavomirus, po czym splótł dłonie, podstawił je sobie pod brodę i załamał w kolebkę. Głośno westchnął. – Tyle rzeczy muszę wam wyjaśnić. Wczoraj w Hipodromie odbyły się wyścigi kwadryg. Większość zgromadzonych w cyrku ludzi dopinguje wedle zachcianki dnia, ale część najzagorzalszych widzów podzielona jest na cztery demy, czyli stronnictwa, które organizują poszczególne zawody i noszą się w określonych kolorach. Mamy zatem Zielonych, wiosennych chłopców, którzy na nocnym niebie wyszukują Wenus i w ziemskim żywiole dostrzegają możność wzmocnienia swojej potęgi. Ich zagorzałymi przeciwnikami są Błękitni, dzieci jesieni, którzy w mściwym Saturnie i kapryśnym morzu widzą sojuszników. Tak jak wiosna zapowiada nastanie upałów, tak Zieloni objęli swoją opieką Czerwonych: miłośników lata, ognia i Marsa. Uwielbiający pożółkłe liście Błękitni również mają sprzymierzeńców, a są nimi Biali, którzy miłują zimę i powietrze oraz wyczekują władzy Jupitera na nieboskłonie. Jako że mamy jesień, a słońce znajduje się między gwiazdozbiorami Wagi i Skorpiona, co daje nam dominację żywiołów powietrza i wody, Błękitni i Biali wydają się mieć przewagę. Mimo tego Zieloni wiedzą swoje i nie przejmują się złym układem planet, ponieważ mają świetnegowoźnicę.

Ali wystarczająco długo przebywał w Serklandach, by poznać kilka tajników nocnego nieba i przeczytać pracę Abu Masara Gafara ibn Muhammada ibn Umara al-Balhiego3, za to sroga mina Ainara świadczyła, że ten nie ma pojęcia, o czym mówi trzebieniec. Astrologiczna wiedza pieśniarza ograniczała się do tego, że znał położenie Gwiazdy Przewodniej, a w innych ciałach niebieskich widział kaganki, które oświetlały mu drogę podczas nocnych wędrówek popijanemu.

– Błękitni trzymają z Białymi, a Zieloni z Czerwonymi. Ale o co się wadzą? – ponaglił rzezańca, gdyż zanosiło się, że ten ma ochotę przekazać im całą swoją niepraktycznąwiedzę.

– Jak już mówiłem, w Hipodromie odbywały się wyścigi. Najlepsze zaprzęgi wystawili Zieloni i Błękitni. W głównej gonitwie konie szły łeb w łeb i końcową linię przekroczyły niemal równocześnie. Zieloni uważali, że wygrał ich zaprzęg, przeciwnicy byli odmiennego zdania. Na szczęście kombinografowie dobrze śledzili zawody i ocenili, że zwyciężył woźnica Błękitnych. Przegrani poczuli się oszukani i ruszyli w miasto. Jak zwykle w takich sytuacjach dołączyło do nich sporo rzezimieszków mających nadzieję na łatwyłup.

Czarny Berserk ugryzł jedną z loukánikai odkrył, że niewielkie kiełbaski zrobione są tak, jak lubił: na ostro. Udał, że nie widzi gniewnej miny poety i nie ma pojęcia, dlaczego ten rzuca mu karcące spojrzenia. Przywykł już do nich, tak jak i do tego, że kowal słów wiecznie ma do niego o cośpretensje.

Vaering nie dał się jednak zbyć obojętnościąprzyjaciela.

– To doprawdy zdumiewające. Wydaje się, że te... demy są bardzo ważne dla mieszkańców Miklagardu, a mimo to mój doradca nic mi o nich niepowiedział.

Podczas ostatniej wizyty w Carogrodzie Blamad spędził w mieście kilka tygodni, szukając kupca, który zabierze go na północ. Słyszał wtedy różne pogłoski, także i o demach, ale musiał trafić na okres wolny od wyścigów, ponieważ w Hipodromie nic się wtedy nie działo. Nie mógł więc poznać niesnasek między kibicami. Jednak teraz, w imię spaczonego braterstwa, które łączyło go z rzeźbiarzem, nie zamierzał się przyznawać do niewiedzy i tracić okazji na podrażnienie towarzysza. Dlatego cmoknął, podrapał się po łysej głowie ioznajmił:

– Prawdę może poznać tylko ten, kto zadaje właściwe pytania. Twój wężowy język wpełzł do wielu jam mojego umysłu, lecz nie odwiedził tej, w której ukryte było jajo z tajemnicądemów.

– Czarne i pokrętne są myśli Blamadów. Z Gestumblindim wygrywam w turnieju na zagadki, ale nie wpadłem na to, że nie da się dotrzeć do łba Czarnego Berserka inaczej niż nożem. Powiedz, w