Czwarta ściana - Sorj Chanlandon - ebook

Czwarta ściana ebook

Sorj Chalandon

5,0

Opis

"Bejrut, rok 1982. Samuel – Grek, Żyd. Wszystkiego po trochu. Ten niegdyś młody lewicowy student o poglądach propalestyńskich, teraz reżyser na łożu śmierci, miewa piękne, choć szalone pomysły. W ogarniętym wojną domową Libanie zamierza wystawić „Antygonę” Jeana Anouilha. Ten projekt wydaje się być obłędem, bowiem Samuel chce, by na scenie zagrali obok siebie chrześcijanie, szyici, Palestyńczycy i druzowie. Z powodu choroby nie może jednak udać się do Bejrutu osobiście, prosi więc o to swego przyjaciela Georges’a. Francuz niewiele myśląc, wsiada do samolotu i leci do ogarniętego wojną Libanu. Czwarta ściana to dzieło wyjątkowe, w którym mała historia przeplata się z wielką, kameralność z tragedią grecką zrewidowaną przez dramaturga Jeana Anouilha. Powieść głęboko porusza, szczególnie we fragmentach o Libanie, gdy po masakrze palestyńskich obozów w Sabrze i Szatili rodzi się ból i wściekłość. „Chciałem podzielić się tymi trudnymi sprawami, a byłem z tym wszystkim zupełnie sam. To tak, jakbym niósł worek z kamieniami. Gdy oddawałem wam po jednym, mój wór stawał się lżejszy”. Sorj Chalandon"

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 286

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł oryginału:

LE QUATRIÈME MUR

Copyright © Éditions Grasset & Fasquelle, 2013.

Copyright © 2015 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2015 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga

Cet ouvrage, publié dans le cadre du Programme d'aide à la publication BOY-ŻELEŃSKI, a bénéficié du soutien du Service de Coopération et d’Action Culturelle de l’Ambassade de France en Pologne.

Książkę wydano dzięki dofinansowaniu Wydziału Kultury Ambasady Francji w Polsce w ramach Programu Wsparcia Wydawniczego BOY-ŻELEŃSKI.

Projekt graficzny okładki: Monika Drobnik-Słocińska

Redakcja: Bożena Sęk

Konsultacja językowa arabistyczna: Marek M. Dziekan

Korekta: Joanna Rodkiewicz, Iwona Wyrwisz

ISBN: 978-83-7999-534-9

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:[email protected]

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2015

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Dla Valentine,

która pyta, czy będzie mogła

zabrać swoją przytulankę do nieba…

Prolog

Otóż tak. Te tutaj osoby odegrają dla was historię Antygony. Antygona to ta mała chuderlawa, co tam przycupnęła i nic nie mówi. Patrzy prosto przed siebie. Rozmyśla. Rozmyśla o tym, że już za moment stanie się Antygoną, że nagle przeobrazi się w nią z chuderlawej, czerniawej i skrytej dziewczyny, której nikt w rodzinie nie brał dotąd na serio, że stanie sama jedna w obliczu świata, sama wobec Kreona, swojego wuja, który jest królem. Rozmyśla o tym, że umrze, że jest młoda i że ona także bardzo by chciała żyć. Na imię jej Antygona i będzie musiała odegrać swą rolę do końca…1

JEAN ANOUILH

Antygona(1942)

1Trypolis, północny Libanczwartek, 27 października 1983 roku

Upadłem. Podniosłem się. Wszedłem do garażu, potykając się o gruz. Płomienie, dym, kurz, wypluwałem gips, który palił mi gardło. Zamknąłem oczy, zatkałem uszy. Uderzyłem o murek, pośliznąłem się na kablach. Wybuch oberwał połowę sufitu. Wszędzie wokół spadał z plaskaniem rozżarzony beton. Za wrakiem samochodu dziura. Zrobiona przez wojnę szczelina, asfalt rozchylający swe płatki aż do jądra z piasku. Rzuciłem się w rumowisko jak ktoś, kto traci równowagę, jak szmaciana lalka, z żołądkiem w strzępach. Trząsłem się. Nigdy jeszcze tak się nie trząsłem. Moja prawa noga chciała uciec, opuścić mnie niczym wystraszony pasikonik w letniej trawie. Przygwoździłem ją do ziemi obiema rękami. Moja szalona noga krwawiła. Nic nie poczułem. Myślałem, że rana i ranny tworzą jedność. Że w chwili uderzenia ból z wrzaskiem daje o sobie znać. Ale to krew oznajmiła mi złą nowinę. Nie wstrząs, nie cierpienie, tylko mój lepki sok. Miałem rozdarte spodnie. Dymiło się z nich. Noga rwała mnie z przeszywającą siłą. Koszula kleiła mi się od potu. Chwyciłem torbę, ale nie wziąłem z samochodu Marwana kurtki, papierów, pieniędzy, niczego, co mi zostało. Nie przypuszczałem, że czołg może otworzyć ogień do taksówki.

– Wysiadaj, Georges!

Jechaliśmy wzdłuż wybrzeża. Za wzgórzami wstawało słońce. Tuż za zakrętem przyczajony olbrzymi czołg syryjski w piaskowym kolorze. Tarasował nam drogę. Mój druz zaklął. Zahamował gwałtownie. Spałem. Poderwałem się. Spanikował, wycofał się na górującą nad morzem skarpę.

Pancerz się obudził. Prawie nic, podmuch. Obracająca się metalowa lufa.

– Schowaj się, kurwa mać!

Wysunąłem rękę w kierunku tylnego siedzenia, chwyciłem torbę, wymacałem kurtkę, paszport, nie spuszczając wzroku ze śmierci. A potem zrezygnowałem. Przed nami ział stalowy pysk. Huczało mi w głowie.

– Nie strzeli! Przecież nie może strzelić do taksówki!

Na wieżyczce namalowany był czerwony romb i żółte kółko. Figury znane ze szkolnej tablicy. A także odrysowane od szablonu trzy białe cyfry arabskie. Marwan przechodził przez drogę zgięty wpół. Zmierzał do kryjówki, do rozwalonego garażu. Mury były podziurawione odłamkami, czarne od sadzy. Otworzyłem drzwi, pobiegłem do ziejącej ruiny z rozdziawionymi ustami.

– Jak spadają pociski, otwieraj usta – powiedział mi przyjaciel za pierwszym razem. – Jeśli nie zmniejszysz ciśnienia, popękają ci bębenki.

Kiedy wszedłem do garażu, on właśnie z niego wybiegał.

– Zostawiłem kluczyki na desce rozdzielczej!

Kluczyki? Zdanie to brzmiało absurdalnie. Lufa podążała za nami. Za mną, który wchodziłem, za nim, który wychodził. Wahała się między naszym strachem.

Wystrzał rozległ się w chwili, gdy stawiałem stopę na cieniu.

Upadłem jak ktoś, kto umiera, na brzuch, z potłuczonym czołem, z karkiem rozpłaszczonym na ziemi przez podmuch ognia. Częściowo w środku, częściowo na zewnątrz, ze stopami na krawędzi szczeliny, z dłońmi na betonie. Moje ciało było w szoku. Beton rozdzierało przysypane pyłem światło. Podniosłem się. Ciężki dym, szary kurz. Dusiłem się. Miałem piasek w gardle, rozciętą wargę, włosy mi dymiły. Byłem ślepy. Powieki rozrywały mi srebrne drobinki. Pocisk uderzył, lecz jeszcze nie przemówił. Grom po błyskawicy, rozpruta stal. Zapach prochu, gorącego oleju, spalonego metalu. Rzuciłem się do rowu, gdy rozległ się huk. Żołądek podjechał mi do gardła. Zwymiotowałem. Strumień żółci i kawałków mnie. Wykrzyczałem swój strach. Z zaciśniętymi pięściami, z krwawiącymi uszami, pokryty słoną ziemią i przesłonięty tłustym cieniem.

Tank podążał naprzód. Sunął ze zgrzytem w stronę garażu. Nie widziałem go, słyszałem jego siłę. Lufa się wahała. W prawo, w lewo, zgrzytanie mechanizmu. Łuska pocisku została odrzucona. Trzask wydrążonego metalu spadającego na drogę. Cisza.

– To sowiecki T55, stary dziadek.

Drgnąłem. Ochrypły głos, kiepska angielszczyzna. W półmroku obok mnie w dziurze leżał na plecach starszy mężczyzna. Nie zauważyłem go wcześniej.

– Opuść głowę, zaraz zacznie od nowa.

Kufija, biała broda, papieros trzymany w dwóch palcach. Mimo czołgu, zagrożenia, końca naszego świata palił z rozchylonymi ustami, pozwalając, by spokojny dymek błądził po jego wargach.

– Wygodnie tak?

Wskazał gestem na mój brzuch. Przygniatałem jego broń, kolba przylegała mi do uda, a magazynek wbijał się w piersi. Rzuciłem się na karabin, chcąc uniknąć pocisku. Nawet nie drgnąłem. Pokiwał głową z uśmiechem. Na zewnątrz tank ruszył. Ryk obcesowo potraktowanego silnika.

– Cofa się – szepnął starzec.

Cień czołgu ustąpił miejsca światłu brzasku i zwęglonej trawie. Tank nadal się cofał. Czekałem na śmiech mew, by oddychać. Podniosłem się. Na łokciu, z otwartymi ustami. Poszukałem Marwana w zgiełku, potem w ciszy. Łudziłem się, że mój przyjaciel pojawi się roześmiany, wymachując kluczykami od samochodu nad głową. Śpiewając, że chyba zwariował, skoro wrócił się do taksówki. Zwariował przede wszystkim dlatego, że dał mi się wciągnąć w tę idiotyczną historię. Obejmie mnie w braterskim uścisku, dziękując niebiosom, że nas oszczędziły. Długo się łudziłem. Na zewnątrz ludzie strzelali z lekkiej broni. Krzyki, rozkazy, wojenny harmider. Długa seria z karabinu maszynowego. Przeturlałem się na bok. Z nogi sikały mi silne strumienie krwi. Palestyńczyk zdjął mi bez ceregieli pasek i zrobił z niego opaskę uciskową na wysokości uda. Leżałem na plecach. Ból atakował z siłą młota. Mężczyzna podsunął mi pod głowę koc, uniósłszy mnie delikatnie pod krawędź dziury.

Wtedy ujrzałem Marwana. Jego nogi wystawały na drogę. Upadł na plecy, zakrwawiony i nagi, eksplozja zerwała z niego ubranie.

Czołg ciągle kaszlał, wyżej. Znów rozległ się jęk wiatru. Oddech morza. Stary Palestyńczyk przewrócił się na bok, opierając łokieć na ziemi i kładąc policzek na dłoni. Przyjrzał mi się. Pokręciłem głową. Nie, nie płakałem. Zabrakło mi łez. Powiedział, że trzeba zachować ich troszkę na życie. Że mam prawo do strachu, do gniewu, do smutku.

Usiadłem z trudem. Odepchnąłem stopą jego broń. Przysunął się. On i ja w dole. W klapce kieszonki emaliowany znaczek FATAH-u. Chwycił mnie delikatnie za podbródek, nie stawiałem oporu. Odwrócił mi twarz ku światłu dnia. A potem się pochylił. Pod wytartym wąsem widniały otwarte usta. Pomyślałem, że zaraz mnie pocałuje. Wpatrywał się we mnie. Szukał czegoś. Spoważniał.

– Otarłeś się o śmierć, ale nie zabiłeś – szepnął.

Sądzę, że poczuł ulgę. Zapalił papierosa, przysiadł na piętach. Następnie zamilkł, wpatrzony w wątłe światło na zewnątrz.

Ja zaś nie miałem odwagi mu powiedzieć, że się myli.

2Samuel Akunis

Przez wiele miesięcy nie miałem pojęcia, że Sam jest Żydem. Był Grekiem i nie twierdził nic innego. Ja i moi koledzy często jednak zadawaliśmy pytania. Był cudzoziemcem, starszym od nas, innym niż my. Pamiętam, jak pewnego kwietniowego dnia 1974 roku maszerowaliśmy w Paryżu na Palais de la Mutualité. Zajmowaliśmy całą ulicę. Z powodu zadyszki Sam szedł chodnikiem. Był spięty, miał zaciętą twarz. Na nasze okrzyki „Palestyna zwycięży” odpowiadał „Palestyna będzie żyła”, ja zaś nie zastanawiałem się nad różnicą, jaką dostrzegał pomiędzy zwyciężeniem a przeżyciem. Niosłem puszkę zielonej farby. Towarzysze z tyłu taszczyli białą, czerwoną i czarną. Na dwie godziny przed zebraniem syjonistów mieliśmy namalować przed drzwiami budynku palestyńską flagę.

– To nie jest dzień na wywieszanie flag – sprzeciwił się Sam.

Poprzedniego dnia, w czwartek 11 kwietnia 1974 roku, trzej członkowie Ludowego Frontu Wyzwolenia Palestyny dokonali zamachu w mieście Kirjat Szemona w Galilei. Chcieli napaść na szkołę, tylko że była zamknięta z powodu święta Paschy. Wobec tego weszli do pierwszego lepszego budynku i zabili osiemnaście osób, w tym dziewięcioro dzieci, po czym targnęli się na własne życie.

– Moglibyśmy przełożyć naszą akcję, nie? – podsunął Sam.

Z całej naszej grupy tylko on sprzeciwiał się temu wojennemu malowaniu. Poddaliśmy jego propozycję pod głosowanie. Po jednej stronie on, zupełnie sam. Po drugiej ci, którzy uważali, że ta rzeź nie ma żadnego wpływu na ból Palestyny.

– To cena walki – stwierdził wręcz jeden z nas.

– Dziewięcioro dzieci? – zapytał Sam.

Wstał potężny, spokojny. W ciągu trzech miesięcy jego uchodźstwa we Francji nigdy nie słyszałem, żeby używał ostrego tonu, nigdy nie widziałem, żeby zaciskał pięści czy marszczył brwi. Kiedy się biliśmy, nie odmawiał chwytania za żelazny pręt. Powtarzał, że butelka z benzyną to nie jest argument. Sam był wysoki, sterany i zarazem umięśniony, mocny niczym sękate drzewo oliwne. Czasami ludzie brali go za gliniarza. Te jego krótkie siwe włosy pośród naszych lewicowych czupryn, ta jego tweedowa marynarka przy naszych kurtkach, ten jego sposób przyglądania się uważnie jakiemuś miejscu, patrzenia komuś w oczy. Ten jego zwyczaj, by nigdy nie ustępować. Chyba że cofać się powoli, wyzywająco mierząc wzrokiem przeciwnika zmrożonego jego lodowatym uśmiechem. Obawialiśmy się równocześnie policji, skrajnej prawicy albo zasadzki syjonistów, ale jemu nic z tego nie było straszne. Poznawszy dyktaturę, zamieszki w Atenach i więzienie, twierdził, że nasze walki to coś w rodzaju operetki. Nie oceniał naszego zaangażowania. Zapewniał po prostu, że nazajutrz rano nikogo nie zabraknie. Że nigdy nie zostawimy za sobą martwego ciała. Mawiał, że nasz gniew to slogan, nasze rany to siniaki, a przelana przez nas krew zmieści się w chustce do nosa. Obawiał się pewników, nie przekonań.

– Jesteś stuknięty!

Prowadził mnie do kordonu policji niczym inspektor w cywilu ciągnący swą ofiarę do radiowozu.

– Pokaż mi Brunnera, Georges! No dalej!

Staliśmy naprzeciwko kordonu CRS, sami na środku ulicy, gdy tymczasem nasi towarzysze wycofywali się na wszystkie strony. Policjanci szykowali się do natarcia. Oficer szedł wzdłuż szeregów, wrzeszcząc, żeby zwarli szyki.

– Który z nich to Brunner? No powiedz!

Nie zwalniał uścisku. Kolejno wskazywał palcem mężczyzn w hełmach.

– Ten? Ten? Gdzie się ukrywa ten łajdak?

Po czym mnie puścił. Policjanci napierali z rykiem. Otworzył drzwi jakiegoś budynku i wepchnął mnie do środka. Płakałem, trząsłem się z braku powietrza. A on się dusił. Za zamkniętymi drzwiami walczyła ulica. Wrzaski, jęki, huk gazu łzawiącego. Siedziałem pod skrzynkami na listy, oparty o drzwi wejściowe. A Sam przycupnął naprzeciw mnie, z ręką na ścianie łapiąc oddech. Palcem zsunął mi chustę.

– Aloisa Brunnera tam nie było, Georges. Ani żadnego innego esesmana. Ani ich psów, ani ich pejczów. Więc nigdy więcej nie chrzań takich głupot, dobra?

Zgodziłem się z nim. Trochę. To nie było łatwe. Mogłem odpowiedzieć, że slogan to obraz, kontur, zarys myśli, nie miałem jednak ani ochoty, ani odwagi tego zrobić. Wiedziałem, że on ma rację.

– Chroń inteligencję, proszę – rzekł Sam.

Po czym pomógł mi wstać.

W Atenach śpiewał „Chleba, nauczania, wolności”. Najpiękniejsze hasło, nigdy nieprzerobione przez ludzki gniew, mawiał. I właśnie on, grecki dysydent, sprzeciwiał się pomysłowi z palestyńską flagą. Powtarzał, że mazanie po ulicy nazajutrz po masakrze to błąd. Był bardziej spięty niż zwykle. Spoglądał każdemu w oczy, usiłując nas przekonać. Z trudem oddychał, zapominał francuskie słowa, mieszał nasz język ze swoim, powracał do wymowy wygnańca. Myślę, że tamtego dnia przemawiał przez niego w tajemnicy Żyd, człowiek, który chciał żyć, a nie zwyciężyć. Przy głosowaniu podniósł rękę. On jeden. Zaś my wszyscy podnieśliśmy swoje, żeby zmusić go do uległości. Przegrał. Pamiętam, że klaskałem bez sensu. Wszyscy przyjaciele, dziewczyny i chłopaki, cieszyli się jak w cyrku. Nie po to, żeby uczcić śmierć dziewięciorga dzieci, tylko żeby ogłosić własną determinację.

– Nikt z was nigdy nie był w niebezpieczeństwie – odparł Sam.

Mój grecki przyjaciel spuścił wzrok. Mógłby wyjść z sali, ale to nie leżało w jego zwyczaju. Nigdy nie trzasnąłby drzwiami przed przyjaciółmi. Po prostu powiedział, co uważa za słuszne. A nawet zgłosił się na ochotnika, żeby nam towarzyszyć.

– Dzięki temu nie namalujecie flagi odwrotnie – rzucił bez uśmiechu.

*

W styczniu 1974 roku, kiedy Samuel Akunis wkroczył w moje życie, mieliśmy już w naszych szeregach dwóch Chilijczyków. Należeli do Ruchu Lewicy Rewolucyjnej. Opuścili Santiago kilka dni po zamachu stanu. Po miesięcznym pobycie w Londynie wybrali Francję ze względu na język i Paryż ze względu na Komunę. Żyli tu w ukryciu. Z kolei Grek przyjechał ot tak. Przybył z Aten do auli 34 B w kampusie Jussieu, aby dać świadectwo o dyktaturze pułkowników. Sala była wypełniona po brzegi, ja siedziałem w pierwszym rzędzie na stopniach z prawą nogą wyprostowaną. Zadrżałem. Oto mieliśmy przed sobą dysydenta.

– Nazywam się Samuel Akunis. I przywożę wam dzisiaj pozdrowienie od studentów politechniki, którzy rzucili wyzwanie czołgom dyktatury…

– A od studentek nie? – przerwał czyjś głos z sali.

Cisza wśród zgromadzonych. Kilka kobiet przyklasnęło tej uwadze. Natomiast Grek się uśmiechnął. Był rozbawiony. Popatrzył na dziewczynę stojącą w rzędzie krzeseł. Miała na imię Aurore.

– Myślałem, że to się rozumie samo przez się, panienko. Ale najwyraźniej w waszym kraju tak nie jest.

Władał znakomitą francuszczyzną, jakby nauczył się tego języka po kryjomu. Wypił szklankę wody stojącą na stole, obserwując milczący tłum. Siedzący obok mężczyzna zachęcił go, by mówił dalej. Nie był to ani żaden z naszych towarzyszy, ani profesor. Wszedł do sali razem z Grekiem. Jego twarz była mi znajoma.

– A więc nazywam się Samuel Akunis. I przywożę wam dzisiaj pozdrowienie od studentek i studentów politechniki, którzy rzucili wyzwanie czołgom dyktatury; słowo to zasługiwałoby na rodzaj męski…

Oklaski, śmiechy. Nawet Aurore podniosła rękę na znak, że się poddaje. A potem Samuel rozpoczął swą opowieść. Pozbawioną efektów, emocji, konkretną ponurą opowieść. 14 listopada 1973 roku związek studentów Politechniki Ateńskiej ogłasza strajk. Przyłączają się do niego setki studentów ze wszystkich uczelni, nawołując do obalenia dyktatury. W nocy tysiące zbierają się wokół budynku. Nazajutrz przybywają posiłki mieszkańców. Młodzi, starzy, rodziny z dziećmi. Następuje okupacja politechniki, studenci zamykają bramy na kłódkę. Powołuje się służby porządkowe, przydziela zadania. Aprowizacja, noclegi, kontrola wchodzących. Powstaje izba chorych, wykonane domowym sposobem wolne radio nadaje w całym mieście. Na ulicach wznosi się barykady. I oto przybywają komitety rolników, robotników, zwykli ludzie, którzy mają dosyć pułkowników. Oto Nikos Ksyluris, kreteński artysta, śpiewa wśród strajkujących: „Wróg wszedł do miasta”.

Grek cały czas mówił. Aula milczała. Nie przywykliśmy do takiej oszczędności słów i gestów. Opowiadał tak, jakby to była spowiedź, nabierając powietrza jak po wynurzeniu się z wody. Przyszła mi na myśl astma. A zatem i Guevara. Nie oczekiwał od nas ani gratulacji, ani współczucia dla tego, co miało nastąpić. Dla końca, który znaliśmy na pamięć, ponieważ tyle razy czytaliśmy o nim w nic nierozumiejących gazetach. Dla bohaterstwa, które podzielaliśmy z całą wściekłością, dla patetycznego piękna gołych rąk naprzeciw luf pojazdów pancernych. Ilu z nas widziało się przykutych do bram uczelni, stawiających czoło śmierci? Ja byłem jednym z nich. Wyobraziłem sobie, jak wdrapuję się na czołg, wrzucam do wieżyczki granat, a tłum wiwatuje na moją cześć, unosząc pięści. Powtarzałem ów bohaterski gest w myślach. Czasami wymachiwałem grecką flagą, innym znów razem czerwonym sztandarem. Po kilku piwach, niesiony przez muzykę skrzypiec Mikisa Theodorakisa, padałem pod ryczące gąsienice. Oglądając film „Z”, ratowałem Grigorisa Lambrakisa i dźwigałem na plecach Yves’a Montanda.

Siedziałem tam, naprzeciwko Greka, i chłonąłem każde jego słowo. Wstydziłem się swoich tajemnych wizji. Tuż przed zaśnięciem stawiałem czoło historii gołymi pięściami. I to było śmieszne. W 1967 roku, w proteście przeciw wojnie w Wietnamie, spaliłem książeczkę wojskową w Central Parku. W 1969 broniłem katolickich gett w Belfaście. W 1971 uwolniłem Angelę Davis, a potem się z nią ożeniłem. W 1973 ratowałem greckich rebeliantów. W 1974 spuszczałem wzrok przed partyzantem.

Marzyłem, że jestem bohaterem. Nie miałem już odwagi spojrzeć Samuelowi Akunisowi w oczy.

Opowiadał o tragicznej sobotniej nocy 17 listopada. Po pięćdziesięciu sześciu godzinach okupacji uczelnię otacza ponad dwadzieścia pojazdów opancerzonych. W środku jest przeszło pięć tysięcy ludzi, a na przyległych ulicach dziesięć tysięcy. „Nie bójcie się czołgów!”, powtarza w kółko dysydenckie radio. Studenci próbują wynegocjować honorowe wyjście. Żądają pół godziny na opuszczenie kampusu. Tylko że czołg M40 taranuje bramę w blasku wojennych reflektorów. Miażdży żelazne wrota, za którymi skupili się studenci. I nie ma nikogo, kto wskoczyłby na wieżyczkę. Nie ma granatu. Nie ma marzenia. Nie ma małego francuskiego Mao na postumencie. Po prostu klapa.

– Siedziałem okrakiem na bramie, kiedy wjechał w nią czołg. Pospadaliśmy jeden na drugiego. Policjanci strzelali gazem łzawiącym. Inni celowali w nas z karabinów. W całym mieście ginęli ludzie. Trzydzieścioro, być może czterdzieścioro. Były setki rannych. Wielu odmówiło pójścia do szpitala, żeby ich nie aresztowano.

Grek wypił kolejną szklankę wody.

– Zranił mnie pręt od bramy, który wbił mi się w udo jak strzała. Dokuśtykałem do domu, wrzuciłem parę rzeczy do torby i pojechałem się ukryć u przyjaciół w Salonikach. Byłem znany jako opozycjonista. Na drugi dzień przyszła po mnie policja, ale się spóźniła. Dopiero po roku otrzymałem paszport turystyczny i wizę ważną na Europę. Po tygodniu byłem we Włoszech. A dzisiaj jestem tutaj, wśród was, którzyście nas wspierali. Wiem o tym i dziękuję wam za to.

Pokryłem zakłopotanie kaszlnięciem. Reszta klaskała. Jakiś chłopak z najwyższego rzędu wyjął z torby grecką flagę i wymachiwał nią jak chusteczką na peronie.

– Samuel Akunis niewiele mówił o sobie, wobec tego ja to zrobię – oświadczył mężczyzna siedzący obok niego. – Ze względu na zaszczyt, jaki nam uczynił, będąc dzisiaj jednym z nas.

Grek sprawiał wrażenie poirytowanego, mimo to tamten mówił dalej. Po kilku zdaniach, które wypowiedział, starannie, przypomniałem go sobie. Zwłaszcza jego głos. Pełen melancholii, coś pomiędzy szeptem a poufałością. Był to aktor, drugoplanowy aktor teatralny. Widziałem go jesienią w „Chorym z urojenia”, w kostiumie zaprojektowanym przez Jacques’a Marilliera. Dzisiaj jednak, wśród nas, z powodu marynarki, dżinsów, rozpiętej pod szyją koszuli i braku makijażu nie rozpoznałem go.

– Człowiek, który przed nami stoi, sprzeciwił się reżimowi Papadopulosa już dwudziestego drugiego kwietnia sześćdziesiątego siódmego roku, nazajutrz po zamachu stanu – zaczął aktor. – Była to sobota, a ja znajdowałem się w Atenach…

W przeciwieństwie do Greka on deklamował. Przybierał pozy, pozwalał sobie na miny. Z jego wypowiedzi biła powaga, publiczność słuchała go w skupieniu. Mnie ów intruz przeszkadzał, w auli panowało wszakże cudowne napięcie. Skupiłem więc całą uwagę na Akunisie, tak aby do moich uszu docierała wyłącznie treść słów tamtego.

– Ogłoszono stan wyjątkowy. Żołnierze przy wsparciu czołgów zajęli pozycje w całym mieście, otaczając budynki publiczne. Nie było gazet, telefonów, żadnego radia poza radiem sił zbrojnych. Banki pozamykano, podobnie jak restauracje, muzea. Na skrzyżowaniach nie było już świateł. Przestały jeździć autobusy, taksówki, tylko karetki i dżipy. Całe miasto poruszało się na piechotę i w zwolnionym tempie. Żołnierze ostrzegali, że po zachodzie słońca będą strzelać do każdego.

Grek napełnił swoją szklankę wodą i podsunął ją aktorowi.

– Jeszcze tego samego wieczoru zarezerwowałem bilet na „Ubu króla” wyreżyserowanego po francusku przez Samuela Akunisa.

Byłem pod wrażeniem. Wyreżyserowanego. Reżyser. Grek przychodził z teatru tak jak ja. Rozbolało mnie kolano. Podniosłem się. Pozycja siedząca przestała mi odpowiadać. Oparłem się o ścianę, stanąłem ramię w ramię z towarzyszami. Reżyser. Oczywiście. Rzecz jasna. Ten jego sposób porządkowania gestów, słów, ta elegancja umożliwiająca zajmowanie przestrzeni przy jednoczesnym pozostawieniu nas w świetle. Serce mi waliło. Postawa, krok, spojrzenie. Grek, dysydent, artysta. To wiele jak na jednego człowieka.

– Byłem przekonany, że Teatr Rebetiko zostanie zamknięty jak wszystkie inne, ale postanowiłem sprawdzić. Nie wykazałem się żadną odwagą, znajdował się naprzeciw mojego hotelu. Światła fasady były pogaszone, afisze pozdejmowane, lecz jakiś młody człowiek trzymał uchylone drzwi i wprowadzał tych, którzy się tam zapuścili. Był to Samuel Akunis. Zamknął za mną bramę. W teatrze była nas zaledwie trzydziestka, poza tym brakowało dwojga aktorów: królowej Rozamundy i rotmistrza Bardiora.

Aktor opróżnił szklankę. Grek nie wiedział, co zrobić z oczami.

– Było to osobliwe przedstawienie, pomieszanie aktorów i kukiełek. Lecz tamtego wieczoru trupa improwizowała. To, co rozgrywało się na scenie, odpowiadało teatrowi ulicy.

Po czym aktor stanął przed tłumem. Przybierał rozmaite pozy, przeskakiwał z miejsca na miejsce, naśladując kolejno główne postaci. Mimo tej pantomimy na sali nie rozległ się żaden śmiech. Wszyscy mieli skupione twarze.

UBU

Grrówno!

UBICA

Och! Ładnie, mości Jeorjos, straszliwe z ciebie chamidło.

UBU

Iżbym cię nie zakatrupił, mościa Ubu.

UBICA

Nie mnie, Jeorjos, ale kogo innego trzeba by zakatrupić3.

Aktor zamilkł, unosząc wyimaginowany sztylet, po czym usiadł z powrotem.

– Jak zrozumieliście, Samuel Akunis kazał aktorom zastąpić „Ubu Ojca” Jeorjosem, imieniem szefa junty wojskowej. – Aktor odwrócił się w stronę Greka. – Wśród widzów znajdował się szpicel. Albo ktoś, kto nie zniósł znieważenia Jarry’ego. Dwa dni później obecny tu nasz przyjaciel zostaje zatrzymany i przesłuchany przez Asfalię w budynku bezpieki. Wyrwano mu paznokcie, przypalono pierś papierosami, podeszwy stóp pokaleczono ołowianą rurką. Oprawcy dusili go gazem, chlorem w aerozolu wtłaczanym do ust.

Zamilkł, obserwował, jakie zrobił wrażenie, niczym adwokat, który zdobywa przysięgłych.

To nie była astma.

– Nigdy nie został osądzony ani uwięziony, lecz deportowany na rok do obozu w Oropos razem z setkami innych, w tym z Mikisem Theodorakisem.

Fala gorąca. Spuściłem głowę.

– Po zwolnieniu był śledzony, nie chciał jednak opuścić kraju. Dopiero po strajku okupacyjnym na politechnice, gdzie dał przedstawienie „Antygony” Anouilha na dziko, Samuel Akunis zdecydował się na wygnanie.

Następnie aktor wstał po raz ostatni. Chwila ta musiała być jedną z jego najpiękniejszych ról. Odwrócił się w stronę Greka, skłonił, a potem zaklaskał na jego cześć. Ja klaskałem razem z nim. Przed innymi, przed całą aulą, na stojąco, zagłuszając ciszę z zaciśniętymi zębami.

Wtedy właśnie przepchnąłem się przez tłum. Podszedłem do biurka. Aurore również zeszła z torbą przewieszoną przez ramię. Grek ani drgnął. Wpatrywał się we własne dłonie, kiedy wyciągnąłem do niego rękę.

– Mam na imię Georges, jestem reżyserem.

– Ja jestem Aurore. Próbuję robić teatr.

Wstał lekko zaskoczony. Uśmiechnął się do nas.

Nie lubiłem tej dziewczyny. Po swym drapieżnym wystąpieniu przyszła się pokajać z oczyma pełnymi łez. Jej obecność zakłócała naszą intymność.

– Ja też dostałem w nogę…

Grek ponownie skupił uwagę na mnie.

– W zeszłym roku, od faszystów.

Skinął głową. Nie wiem, dlaczego mu to powiedziałem. Bez ogródek po tym wszystkim, co ten człowiek nam wyjawił. Zrobiło mi się wstyd. Znów spuściłem wzrok. Strzeliło mi w kolanie. Wyprostowałem się. On nadal trzymał moją dłoń w swojej.

– To zaszczyt – szepnął Samuel Akunis.

Liczył wtedy 34 lata, Aurore 22, a ja 24.

Miał mi być jak brat. Ona zaś miała zostać moją żoną.

3Alois Brunner

W dniu 23 lipca 1974 roku Sam zabrał mnie na jednego na boulevard de Sébastopol. Tylko mnie, nie naszą małą trupę. Przyszedł po mnie do gimnazjum po moim dyżurze. Rozszyfrowaliśmy się wzajemnie jako przeciwstawne zwierzęta. On wesołość, ja smutek. On wiosenne serce, ja ponura jesienna mina.

– Zbyt wiele wycierpiałem, żeby być nieszczęśliwym – powtarzał często. Po czym spoglądał na mnie z uśmiechem. – Ale ty możesz sobie jeszcze na to pozwolić.

Od tamtej pory dzieliliśmy między siebie świat, żartując. Dla mnie to co mroczne, dla niego to co pełne blasku. Jego przebłyskom dowcipu odpowiadał mój niezręczny humor. Nasze rozmowy przebiegały wedle tego przepisu i nigdy jeszcze nie posunęliśmy się dalej. Nie było między nami bliskości. Z mojej strony wstydliwość, również szacunek. Ilekroć szliśmy razem, odgrywałem niezgrabnie świtę człowieka udręczonego.

– Jesteś bardziej udręczony ode mnie – rzucił pewnego dnia, gdy we wszystko zwątpiłem.

Tamtego wieczoru na tarasie było mi wszakże niemal lekko na sercu. Od samego rana w radiu mówiło się wyłącznie o Grecji. Po zamachu stanu na Cyprze pułkownicy oddali władzę cywilom. Koniec dyktatury. Siedem lat nieszczęścia wymazane ot tak. Powiedziałem o tym uczniom na przerwie tonem nauczyciela, który oddaje znakomite prace domowe.

W tamten lipcowy poranek, kiedy Sam zjawił się w naszej siedzibie w Jussieu, dziewczyny wycałowały go i złożyły mu gratulacje. Chłopcy natomiast pytali, kiedy wyjeżdża.

– Pewnie kiedyś – odparł Grek.

Dawno już zrozumiałem, że złożył nam wizytę grzecznościową. Jeśli wziął udział w kilku zebraniach, jeśli podnosił ospale czerwony sztandar, jeśli czasem manifestował w naszych szeregach, nie robił tego z przekonania, tylko po to, by podziękować za wsparcie. A zresztą co z nas zostało?

Nasi przywódcy rozwiązali Ruch. Gazetka „La Cause du peuple” przestała się ukazywać dziewięć miesięcy wcześniej. Od tamtej pory kumple pogubili się w życiu. Jeden z towarzyszy się powiesił. Inny strzelił sobie w usta. Michel, który powrócił do łobuzerki, zginął z rąk właścicielki bistra. Wielki Jacques, robotnik w fabryce Renault, znów pracował przy taśmie. Ci, którzy nadal się trzymali, jeszcze walczyli, za to z ciężkim sercem. Nowi zwolennicy stali się na powrót dziećmi i kolejno uciekali z frontu na banalne tyły. Siedziba pełna ulotek, porozrzucanych niczym zwiędłe kotyliony, wyglądała jak sala balowa o świcie. Trudno było nam przestać śpiewać bojowe pieśni. Myślałem o żołnierzu, który odniósł rany w czasach pokoju, o powrocie szarej rzeczywistości, o normalności, o ciszy. Po wyczerpaniu pewników staliśmy się sierotami ideologii. Ja zaś wiedziałem, że kolejne dni będą świętować bez nas.

Właśnie dlatego zależało mi na Samie. On był moją resztką oczywistości. Nie slogan, nie fragment książki ani rozkaz wymalowany na miejskim murze, lecz Samuel Akunis ucieleśniał naszą walkę. Jego wstąpienie w nasze szeregi, nawet spóźnione, nawet nieśmiałe, dodało mi z powrotem odwagi. On był moim oporem i naszą godnością.

– Godność? Najpiękniejsze słowo w języku francuskim – uśmiechał się Sam.

Siedząc na tarasie przy owym smutnym bulwarze, spoglądałem na innych przechodniów. Sam zamówił piwo, ja sączyłem kieliszek białego wina. Czekałem. Skoro poprosił, bym mu towarzyszył, to znaczy, że miał mi coś do powiedzenia. Nigdy dotąd nie byliśmy sami. On się ze mną droczył przy wszystkich, ja próbowałem ripostować.

– Jesteś szczęśliwy?

Powiedziałem to, żeby przerwać milczenie. Pokiwał głową z ustami w pianie i z błyszczącymi oczami.

– Dwaj ludzie zapewniają mi dzisiaj szczęście.

Przysunąłem się bliżej. Uwielbiam chwile zwierzeń.

– Po pierwsze, Karamanlis. On do nas wróci, to pewne. Utworzy rząd, obali monarchię, usunie wszystkie te sta­rocie.

Sam przyglądał mi się znad szklanki.

– Wyobrażasz sobie Konstandinosa? Mojego przyjaciela jako premiera?

Pokiwałem głową ze śmiechem. Nie. Nie wyobrażałem sobie. Nie wiedziałem nawet, że Karamanlis ma greckich przyjaciół we Francji.

Sam otworzył starą torbę Olympic Airlines ozdobioną kolorowymi kółkami. Ten stary plastikowy worek był jedną z niewielu rzeczy, jakie pozostały mu z kraju. Wyciągnął złożoną gazetę i rozpostarł na całą szerokość.

– A moje drugie szczęście nazywa się Eddy Merckx!

Zatkało mnie. Przez całe lata czytałem wyłącznie „La Cause du peuple”, ostatecznie przystałem na „Libération”, Sam zaś czytał „L’Équipe”. Położył dziennik na stole, odsunąwszy szklanki, a wraz z nimi całą Grecję.

– Osiem wygranych etapów, wyobrażasz sobie? Był pierwszy w prologu i wygrał dwudziesty drugi etap!

Nie wyobrażałem sobie, nie. Ciągle nie. Tour de France zakończył się przed dwoma dniami. Belg zwyciężył po raz piąty. I co z tego? No co? Dla mnie owego 21 lipca cypryjska Gwardia Narodowa obroniła miasto Kyrenia przed tureckim najazdem. A południowowietnamskie marionetki właśnie rozpoczęły wielką ofensywę przeciw komunistom z Tây Ninh.

Czułem się niezręcznie. Mówił głośno, śmiał się, zapominał francuskich słów. Twierdził, że to też jest życie, człowiek na rowerze, który pokonuje kolejne kilometry, wrzeszcząc z bólu. Twierdził, że sport to inny sposób stawiania czoła. Sobie, trudnościom, złej pogodzie, melancholii, która tak bardzo do mnie pasuje.

– Słuchasz mnie, Georges?

Drgnąłem. Byłem trochę rozczarowany, błądziłem myślami gdzie indziej. Owa magiczna chwila między nim a mną, między greckim bojownikiem a działaczem internacjonalistą, przeobraziła się w karawanę samochodów na Tour de France wraz z klaksonami, reklamami proszku do prania i trąbkami kibiców.

– Byli w ogóle jacyś greccy kolarze?

Sam roześmiał się z moich starań. Myślę, że czytał we mnie jak w otwartej księdze.

– Był wyścig o Trofeum Starożytności, coś w rodzaju Tour de Grèce. Tylko że koszulka lidera miała kolor niebieski.

– Nie znam się na sporcie, nie jestem nacjonalistą – oznajmiłem.

Zdanie to wypowiedziałem przez zęby, rzuciłem je znienacka. Sam zastygł z podniesioną szklanką, nie spuszczając ze mnie wzroku.

– Wyznajesz antynacjonalizm? To luksus człowieka, który ma naród.

Miał ponurą minę, ociężałe ruchy i zamglony wzrok. Nigdy go takiego nie widziałem.

– Opowiedz mi o swoich rodzicach, Georges.

Drgnąłem. Wyznałem mu wcześniej niewiele, żeby nie zdradzić się z sieroctwem. Matka zmarła, kiedy byłem mały. Następnie ojciec, całkiem przytłoczony mną, dźwigający ciężar życia aż do grobu.

Sam pozwolił, by moje milczenie podszepnęło resztę. Nikt nie zdołałby poskładać do kupy ucznia, który zrywa kwiatek, aby pożegnać matkę.

– A ja? Wiesz, kim jestem i skąd pochodzę?

Machnąłem ręką, jakby to było coś oczywistego. Samuel Akunis, grecki partyzant.

– Urodziłem się w Salonikach czwartego stycznia czterdziestego roku jako syn Joszuy Akunisa i Racheli Aelion. Mój starszy brat miał na imię Pepo, a siostra Reina.

Wpatrywałem się w niego, nie pojmując. A raczej pojmując. Dostałem gęsiej skórki. Drżałem z niecierpliwości, by się dowiedzieć. Samuel Akunis był Żydem.

– Przodkowie mojego ojca przybyli z hiszpańskiej Majorki. Przodkowie matki z Portugalii. Wieki wymazały pamięć o nich i ich imiona. Wiem, że trudnili się wytwarzaniem wełny dla imperium osmańskiego. Mój ojciec był komunistą, matka syjonistką. On był piekarzem, ona wychowywała dzieci. Mieszkaliśmy w dzielnicy Hirsch, blisko dworca. W październiku czterdziestego roku, jak Włosi napadli na nasz kraj, Joszua Akunis zaciągnął się do armii greckiej. Został ranny w brzuch. Uważał, że jesteśmy Grekami na zawsze. Tylko że był w tym osamotniony.

Sam wstał, zostawiając pełną szklankę. Zaskoczył mnie tym. Położył na stole kilka monet, płacąc za swoje piwo i moje wino. Po czym zachęcił mnie, bym także wstał. Odsunąłem więc krzesło. Sam nie odchodził, nie opuszczał mnie tam. Po prostu musiał iść. Tak jakby tego wszystkiego nie dało się opowiedzieć na siedząco, ze szklanką w dłoni. Spoglądał przed siebie na beztroski tłum, na chylący się ku zachodowi dzień, na drzewa szepczące o lecie.

– Moi rodzice nie mieli narodu, mieli gwiazdę.

Przeprosiłem. Uśmiechnął się.

– Za co ty przepraszasz?

Po nadejściu Niemców Samuela oddano pod opiekę Allegry, jego ciotki. Kobieta zabrała dziecko na Korfu, do włoskiej strefy, gdzie ukrywali się przez całą wojnę, chowając się wśród drzew oliwnych u pewnej rodziny robotników rolnych. Joszuę, Rachelę, Pepa i Reinę wywieziono do Birkenau w transporcie 15 marca 1943 roku.

Sam przerwał swą opowieść.

– Wiesz, ilu Żydów z Salonik zginęło w obozach?

Pokręciłem głową.

Podjął swój powolny spacer po paryskim bulwarze.

– Prawie pięćdziesiąt pięć tysięcy. Właśnie Brunner zaplanował zagładę Żydów. – Dał mi kuksańca w bok. – Alois Brunner. Przypominasz sobie?

Wpatrywał się w moje pełne żalu oczy. Roześmiał się. Powiedział, że mam pstro w głowie i o jedno serce za dużo.

*

Kilka dni później po raz pierwszy rozmawialiśmy o teatrze. Sam został zaproszony na festiwal w Vaison-la-Romaine, gdzie wystawiano „Antygonę” Anouilha w reżyserii Gérarda Dournela. Liliane Sorval grała córkę Edypa, króla Teb. Natomiast w rolę jej wuja Kreona wcielił się Jean-Roger Caussimon. Przedstawienia w młodzieżowych domach kultury, próby generalne z wielką pompą czy poufne debaty – grecki przyjaciel nie odmawiał żadnej prośbie. Był symbolem teatru zakazanego.

– Niedługo znów zabiorę się do pracy, ale jeszcze nie jestem gotowy. Patrzę, uczę się, słucham, nadrabiam stracone dni.

Wtedy wspomniał mi o „Antygonie” po raz drugi. Wystawiał ją na Politechnice Ateńskiej, zanim nadjechały czołgi. Teraz wyjeżdżał, aby ją odnaleźć na południu Francji.

Wyciągnął z torby egzemplarz „Antygony” wydany w 1945 roku nakładem La Table Ronde, z litografiami w kolorach umbry i czarnym autorstwa Jane Pécheur. Potrząsnął nim jak uniesioną pięścią.

– Cierpiałem razem z „małą chuderlawą”. A ona walczyła u mojego boku.

Znajdowaliśmy się na place du Palais-Royal, pijąc kolejne piwo na chodniku.

– Małą chuderlawą?

Sam zesztywniał. Ten jego sposób marszczenia brwi. Zawsze mrużył oczy, jakby intensywnie rozmyślał.

– Nie pamiętasz prologu? „Otóż tak. Te tutaj osoby odegrają dla was historię Antygony. Antygona to ta mała chuderlawa, co tam przycupnęła i nic nie mówi”.

Jego teatralny głos miał inne brzmienie. Szeptał jedwabiście.

– Kiedy kurtyna idzie w górę, aktorzy są na scenie zajęci niepatrzeniem na nas, osłonięci czwartą ścianą.

– Czwartą ścianą?

Słyszałem już to wyrażenie, choć nie znałem jego znaczenia.

– Czwarta ściana to coś, co nie pozwala aktorowi flirtować z publicznością – odparł Samuel Akunis.

Wyimaginowana fasada, którą aktorzy stawiają na krawędzi sceny, aby podkreślić iluzję. Mur, który chroni ich osoby. Dla jednych lekarstwo na tremę. Dla drugich granica z rzeczywistością. Niewidzialne przepierzenie, w którym robią niekiedy wyłom jakąś kwestią wypowiedzianą do publiczności.

– Przypomnij sobie pierwsze sekundy. Wszyscy aktorzy są obecni, za kulisami nie ma żadnego. Nie ma zascenia, głośnych wejść, wyjść z oklaskami, trzaskania drzwiami. Tylko krąg światła, w który wchodzi ten, kto mówi. I ciemność, która otula tego, kto przed chwilą mówił. Dekoracje? Schody, kurtyna, starożytna kolumna. To nagość, czyste piękno.

Ciągle to jego spojrzenie.

– Nie mów, że zapomniałeś „Antygonę”!

Grałem na zwłokę, zanurzywszy wargi w winie.

– Czytałem ją, podobnie jak Borisa Viana. Bagaż nastolatka. Na pierwszym roku pracowałem nawet nad wymyśloną rozmową między Voltaire’em a nią.

– Voltaire’em?

– „Kandyd”, optymizm w stosunku do człowieka. Już nie pamiętam.

– A Antygona to pesymizm?

Sam się roześmiał. Bez złośliwości. Nigdy nie ranił swego rozmówcy.

– Jutro pójdę kupić „Antygonę” u Maspera. Chcę, żebyś ją przeczytał na nowo.

– Tę Anouilha?

Sam wzruszył ramionami. Tak, Anouilha. Jasne, że Anouilha. Pewnie, że Anouilha.

– A Sofoklesa?

Grek machnął lekceważąco ręką na to imię. Redukował tym „Antygonę” Sofoklesa do siostrzanej powinności i więźniarki bogów.

– Jej gniew jest posłuszny boskości. Natomiast mała chuderlawa jest podobna do ciebie.

– Podobna do mnie?

– W ciągu dwudziestu czterech wieków przeszła od rytualnego chóru poświęconego Dionizosowi do współczesnej historii, od religijności do polityki i od tragizmu do tragedii absolutnej…

– Co to ma wspólnego ze mną?

– Bohaterka „nie”, która broni własnej wolności… Zgadnij!

Odwzajemniłem uśmiech Sama. Zgoda co do Anoui­lha. Dzięki, że mi go podaruje. Przeczytam. Przyrzekłem mu to tak, jak się podaje godzinę spieszącemu się przechodniowi. Nie zdawałem sobie sprawy z wagi podarunku, który właśnie otrzymałem od Sama Akunisa. On także nie przypuszczał, że owa lipcowa pogawędka na tarasie odmieni życie jego i moje. Chwilowo czuł, że go nie słucham. Moja luźna obietnica, obojętne ciało zwrócone w stronę kelnera, by zamówić jeszcze jeden kieliszek wina… Nie miał jednak do mnie o to żalu.

Nazajutrz Sam podarował mi książkę. Umówiliśmy się w siedzibie maoistów. Korzystając z tego, że były wakacje, robotnicy wymieniali zamki w salach wykładowych. Woźni pilnowali, jak pracują. Dwóch z nich weszło do pokoju, który zajmowaliśmy w Jussieux nielegalnie od dwóch lat.

– Mogę w czymś pomóc? – zapytał Sam.