Żywi i umarli - Nele Neuhaus - ebook + książka

Żywi i umarli ebook

Nele Neuhaus

4,6

Opis

Nele Neuhaus w najlepszym wydaniu – wiarygodne postaci, akcja trzymająca w napięciu. W szóstej części serii wraz z Pią Kirchhoff śledzimy snajpera – zabójcę uderzającego zawsze z ukrycia, często ze znacznego oddalenia. Przesyła on policji specjalnie przygotowane nekrologi z informacją, dlaczego dana osoba musiała zginąć. Ofiary to niewinni ludzie, bliscy osób, które snajper chce ukarać. Morderca terroryzuje ludność Frankfurtu i okolic, uderzając systematycznie i precyzyjnie i nie dając policji chwili wytchnienia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 781

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (136 ocen)
93
35
8
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
iwrusak

Nie oderwiesz się od lektury

Znakomita książka. Świetnie się ją czytało.Para śledczych w najlepszym swoim wydaniu rozwiązuje kolejną, mroczną zagadkę kilku ofiar snajpera. A fabuła jest oparta na ważnym temacie tj. transplantologi organów. Kiedy uznaje się chorego za zmarłego. Jak wpłynąć na rodzinę aby wydała zgodę na pobranie narządów? Bardzo ciekawa książka gdzie jest dużo akcjii. Bardzo polecam. mniej
00
KEmiliaM

Nie oderwiesz się od lektury

super
00
wojciechowskak

Nie oderwiesz się od lektury

jedna z lepszych książek tej serii!
00
ElbietaN

Nie oderwiesz się od lektury

Majstersztyk!!! Cała seria jest fantastyczna. Poruszona sprawa przeszczepów napewno jest prawdopodobna , niestety pogoń za sławą jest chorobą .
00
acinka83

Nie oderwiesz się od lektury

Wciągająca
00

Popularność




Tytuł oryginału DIE LEBENDEN UND DIE TOTEN

Copyright © Ullstein Buchverlage GmbH, Berlin Published in 2014 by Ullstein Verlag Copyright © 2015 for the Polish edition by Media Rodzina Sp. z o.o.

Zdjęcie na okładce Shutterstock, Inc.

Projekt logotypu Gorzka Czekolada Dorota Wątkowska

Projekt okładki Agata Wodzińska-Zając

Wszelkie prawa zastrzeżone. Przedruk lub kopiowanie całości albo fragmentów książki — z wyjątkiem cytatów w artykułach i przeglądach krytycznych — możliwe jest tylko na podstawie pisemnej zgody wydawcy.

ISBN 978-83-8008-093-5

Media Rodzina Sp. z o.o. ul. Pasieka 24, 61-657 Poznań tel. 61 827 08 [email protected]

Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer.

Dla Matthiasa. Forever and for always

ŚRODA 19 GRUDNIA 2012

Temperatura na zewnątrz wynosiła trzy stopnie Celsjusza. Brak wiatru. Według prognozy pogody nie miało padać. Idealne warunki.

Ósma dwadzieścia jeden.

Widział, jak się zbliża. Jej różowa czapka była niczym lampion pośród łupkowej szarości rozpoczynającego się zimowego dnia. Była sama, jak zawsze. Obok niej dreptał pies; ciemny, zwinny cień pośród pozbawionych liści krzaków. Staruszka codziennie wybierała tę samą drogę. Najpierw szła Lahnstrasse, mijała plac zabaw, drewnianym mostkiem na drugą stronę strumienia Westerbach, a potem chodnikiem wzdłuż niego, w prawą stronę. Kawałek dalej asfalt skręcał w lewo, w kierunku szkoły. Tutaj znajdował się najdalszy punkt jej porannego spaceru. Stąd wracała, najpierw kilometr przez pola drogą Dörnweg, która prowadziła z Eschborn do Niederhöchstadt, potem skręcała w lewo, przechodziła przez ten sam drewniany mostek i była już niemal w domu.

Pies załatwił się na placu zabaw, na trawniku przed huśtawkami. Kobieta starannie posprzątała po swoim pupilu do plastikowej torebki, którą wyrzuciła do kosza na śmieci na skrzyżowaniu. Przeszła nie więcej niż dwadzieścia metrów obok niego, lecz go nie zauważyła. Przyglądał się jej z ukrycia. Widział, jak przechodzi przez mostek, którego drewniane belki połyskiwały ciemno wilgocią, a potem jak znika za drzewami po drugiej stronie. Przygotował się na dobre pół godziny czekania. Ułożył się na brzuchu pod ciemnozieloną pałatką, poprawił wygodnie i znieruchomiał. Gdyby było trzeba, mógłby tak leżeć godzinami. Cierpliwość była jego największym atutem. U jego stóp bulgotał i szumiał strumień, który latem był ledwie strumyczkiem. Tuż obok podskakiwały dwa kruki. Przez chwilę przyglądały mu się z zaciekawieniem, ale szybko straciły zainteresowanie. Mimo specjalnego ubioru marzły mu nogi. Gdzieś pośród pozbawionych liści gałęzi dębu pohukiwał gołąb. Po drugiej stronie strumienia biegła jakaś młoda kobieta. Poruszała się lekko, jakby niesiona muzyką, której słuchała. W oddali turkotał pociąg, a w powietrzu niósł się melodyjny sygnał dzwonka na przerwę.

W końcu pośród czarnoszarej plątaniny gałęzi dostrzegł różowy punkcik. Zbliżała się. Momentalnie przyspieszył mu puls. Spojrzał przez celownik optyczny, wyrównał oddech, rozprostował palce prawej dłoni. Skręciła w prawo, w drogę, która łukiem prowadziła do mostku. Pies truchtał kilka metrów za nią.

Oparł palec na spuście. Z ostrożności, nie odwracając głowy, spojrzał w prawo i w lewo, lecz nie dostrzegł nikogo. Poza nią oczywiście. Skręciła razem z drogą i tak, jak sobie zaplanował, widział jej lewy profil.

Tłumik odbierał broni nieco precyzji, jednak przy niecałych osiemdziesięciu metrach to nie miało znaczenia. Huk wystrzału mógłby niepotrzebnie wzbudzić zbyt wiele zainteresowania. Odetchnął głęboko. Był skoncentrowany. Nie widział niczego poza swoim celem. Delikatnie nacisnął spust. Odrzut, na który był przygotowany, uderzył go kolbą w obojczyk. Ułamek sekundy później pocisk Remington Core-Lokt rozerwał jej czaszkę. Staruszka osunęła się bezgłośnie na ziemię. Trafiona.

Wystrzelona łuska parowała na wilgotnej ziemi, wyrzucona z komory karabinu. Podniósł ją i schował w bocznej kieszeni kurtki. Miał trochę sztywne kolana po długim leżeniu w zimnie. Kilkoma ruchami rozłożył broń i ukrył w sportowej torbie, do której trafiła również starannie złożona zielona pałatka. Upewnił się, że nikogo nie ma w pobliżu, i wyszedł z krzaków. Przeszedł przez plac zabaw i ruszył w stronę Wiesenbad, gdzie zostawił samochód. Było trzynaście minut po dziewiątej, kiedy opuszczał parking i skręcał w lewo, na główną drogę.

W TYM SAMYM CZASIE…

Nadkomisarz policji kryminalnej Pia Kirchhoff miała urlop. Po raz ostatni w pracy była w zeszły czwartek, a powrót zaplanowała na szesnastego stycznia przyszłego roku. Pełne trzy tygodnie! Poprzedni urlop z prawdziwego zdarzenia wzięła niemal cztery lata wcześniej: w 2009 roku poleciała z Christophem do Republiki Południowej Afryki. Później zdarzały się jej jakieś krótsze wyjazdy, lecz tym razem zaplanowali coś specjalnego: lecieli na drugą półkulę, do Ekwadoru, a stamtąd statkiem na wyspy Galapagos. Christoph już nieraz był zatrudniany przez organizatorów luksusowych rejsów jako przewodnik, a tym razem ona miała mu towarzyszyć w zupełnie nowej roli — jako żona.

Pia usiadła na brzegu łóżka i zamyślona spojrzała na wąską złotą obrączkę na palcu. Urzędnik stanu cywilnego wydawał się nieco zdezorientowany, kiedy Christoph wsunął ją na jej lewą dłoń. Wyjaśniła wtedy, że przecież serce znajduje się po lewej stronie i dlatego postanowili nosić obrączki na lewej dłoni. I było w tym trochę prawdy, lecz przy tej decyzji kierowali się przede wszystkim pragmatycznymi względami. W czasie pierwszego małżeństwa z Henningiem Pia nosiła obrączkę jak zwykło się nosić w Niemczech, czyli na prawej dłoni. Nie była co prawda nadmiernie przesądna i wiedziała, że to nie miało wpływu na rozpad ich związku, jednak uznała, że lepiej nie kusić losu. Po drugie — i to był właściwy powód — nienawidziła, gdy ktoś silnym uściskiem dłoni sprawiał jej ból, miażdżąc palce obrączką.

W zeszły piątek udała się z Christophem do Urzędu Stanu Cywilnego w Höchst, który miał siedzibę w pawilonie ogrodowym pałacu rodziny Bolongaro, i tam, w tajemnicy, odbył się ich dyskretny ślub. Bez przyjaciół, bez rodziny, bez świadków i bez powiadamiania kogokolwiek. Zaplanowali, że podzielą się tą wieścią dopiero po powrocie z wyprawy do Ameryki Południowej, a później, w wakacje, wydadzą wielkie przyjęcie u siebie w gospodarstwie.

Pia oderwała w końcu wzrok od obrączki i wróciła do pakowania stosów rzeczy z łóżka do dwóch walizek, w taki sposób, by zajęły jak najmniej miejsca. Grube swetry i kurtki nie będą potrzebne. Za to letnie ubrania jak najbardziej. Koszulki z krótkim rękawkiem. Krótkie spodenki. Kostiumy kąpielowe. Cieszyła się, że umknie w ten sposób zimie i świętom Bożego Narodzenia, których nie darzyła szczególnym sentymentem i, zamiast marznąć w kraju, będzie wygrzewać się na pokładzie luksusowego wycieczkowca, czytać książki i odpoczywać. Christopha czekała co prawda ciężka praca, ale i on będzie mógł cieszyć się wolnym czasem. Poza tym noce będą należeć tylko do nich. Przez chwilę zastanawiała się, czy nie wysłać z wycieczki kartek z życzeniami do rodziców, siostry i brata — o tak, a przede wszystkim do jego aroganckiej żony, i nie przekazać im w ten sposób szczęśliwej wiadomości. Wciąż jeszcze pamiętała pogardliwy komentarz szwagierki Sylvii, kiedy ta dowiedziała się o jej rozwodzie z Henningiem. „Kobietę po trzydziestce prędzej trafi piorun, niż znajdzie kolejnego męża”, mruknęła wtedy. Pesymistka. Jednak rzeczywiście, kiedy pewnego czerwcowego ranka przed sześcioma laty Pia stanęła przed wybiegiem dla słoni w ogrodzie zoologicznym, jakby trafił ją piorun. Tam właśnie po raz pierwszy spotkali się z dyrektorem zoo, doktorem Christophem Sanderem, i zakochali się w sobie od pierwszego wejrzenia. Przed czterema laty zamieszkali razem w jej gospodarstwie w Unterliederbach i szybko doszli do wniosku, że chcą być razem już do końca życia.

Naraz rozdzwonił się telefon, który zostawiła na szafce w kuchni. Zbiegła na parter, weszła do kuchni i spojrzała na wyświetlacz, żeby sprawdzić, kto chce z nią rozmawiać.

— Mam urlop — przywitała się. — Właściwie to już wyjechałam.

— „Właściwie” to niezbyt precyzyjny termin, pozostawiający pole do różnych interpretacji — odparł Oliver von Bodenstein, jej szef. Oliver miał denerwujący zwyczaj czepiania się słówek. — Bardzo mi przykro, że akurat teraz zawracam ci głowę, ale mam mały problem.

— Mhm.

— Mamy zwłoki. Całkiem niedaleko ciebie — ciągnął Bodenstein. — Ja jeszcze zajmuję się sprawą o podpalenie, Cem wyjechał, a Kathrin jest na chorobowym. Może mogłabyś tam podskoczyć i załatwić formalności? Kröger i jego ludzie są już w drodze, a jak tylko będę wolny, natychmiast popędzę do ciebie i wszystko dokończę.

Pia zastanowiła się szybko i w myślach sprawdziła listę rzeczy, które jeszcze miała do zrobienia. Całkiem dobrze stała z czasem i wszystko, co miała do załatwienia w związku z trzytygodniowym wyjazdem, zdążyła załatwić już wcześniej. Dokończenie pakowania walizek było kwestią trzydziestu minut, a Bodenstein nie prosiłby o pomoc, gdyby naprawdę jej pilnie nie potrzebował. Tych kilka godzin mnie nie zbawi, pomyślała.

— Niech będzie — zgodziła się. — Dokąd mam jechać?

— Dzięki, Pia, to bardzo miło z twojej strony. — W głosie Bodensteina słychać było ulgę. — Jedź proszę do Niederhöchstadt. Najprościej będzie, jeśli zjedziesz tam z głównej na Steinbach i po około ośmiuset metrach w polną drogę w prawo. Stamtąd cię już poprowadzą, bo nasi są na miejscu.

— W porządku. — Pia zakończyła rozmowę, zdjęła obrączkę z palca i schowała do kuchennej szuflady. — Widzimy się później.

JAK ZWYKLE w podobnych sytuacjach Pia nie miała pojęcia, co ją czeka w miejscu znalezienia ciała. Kiedy skontaktowała się ze stanowiskiem dowodzenia policji, dyżurny funkcjonariusz poinformował ją jedynie o zwłokach kobiety o nieustalonej tożsamości, na które natrafiono w Niederhöchstadt. Minęła tablicę z nazwą miejscowości, skręciła w prawo, w asfaltową drogę pośród pól i już z daleka dostrzegła kilka radiowozów i karetkę. Kiedy podjechała bliżej, zauważyła też volkswagena busa, którym poruszał się zespół techników kryminalistycznych zabezpieczających miejsca zbrodni, oraz kilka cywilnych samochodów. Zaparkowała na niewielkim trawniku nieopodal kępy krzaków, z tylnego siedzenia sięgnęła beżową kurtkę puchową i wysiadła.

— Dzień dobry — przywitał się młody funkcjonariusz prewencji, który stał przy policyjnej taśmie i pilnował, żeby nikt postronny nie wszedł dalej. — Musi pani przejść kawałek na dół. Za krzakami w prawo.

— Dzień dobry i dziękuję — odparła Pia i ruszyła drogą, którą jej wskazał. Gęste zarośla tworzyły wyspę lasu pośród wolnej przestrzeni. Obeszła ją i pierwszą osobą, jaką spotkała, był Christian Kröger, szef ekipy techników z komendy policji w Hofheim, K11.

— Pia! — Christian nie ukrywał zaskoczenia. — Co ty tu robisz? Przecież miałaś być…

— …na urlopie, wiem — przerwała mu z uśmiechem. — Oliver zadzwonił z prośbą, czy mogłabym podskoczyć i zacząć formalności. Zaraz ma dołączyć i mnie zwolnić. Dobra, to co my tu mamy?

— Paskudna sprawa — odparł Kröger. — Zamordowana kobieta. Strzał w głowę i to za dnia, niecały kilometr od komisariatu w Eschborn.

— O której konkretnie się to stało? — zapytała.

— Tuż przed dziewiątą rano — odparł Kröger. — Rowerzysta widział z daleka, jak ofiara pada na ziemię. Tak ni z tego, ni z owego. Nie słyszał wystrzału. Jednak lekarz sądowy uważa, że sprawca skorzystał z karabinu i to z pewnej odległości.

— Czyżby Henning? Bo powiem szczerze, że nie zauważyłam jego auta.

— Nie, na całe szczęście przyszedł ktoś nowy. Od kiedy twój były dochrapał się dyrektorskiego stołka, nie ma już czasu na pracę w terenie. — Kröger wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu. — Ale spokojnie, nie tęsknię za nim!

Christian Kröger, z pełną wzajemnością zresztą, nie znosił Henninga Kirchhoffa. Obaj, niczym nadęte primadonny, ścinali się nieraz przy okazji spotkań na miejscu jakiejś zbrodni, co jednak w najmniejszym stopniu nie wpływało na staranność ich pracy. I choćby tylko z tego powodu wszyscy akceptowali trwające od lat kłótnie i dziecinne spory o kompetencje, a o ich niektórych potyczkach słownych krążyły legendy.

Kiedy profesor Thomas Kronlage przeszedł latem na emeryturę, na wakujące stanowisko dyrektora Instytutu Medycyny Sądowej został powołany właśnie Henning. Co prawda początkowo uniwersytet planował ogłoszenie otwartego konkursu, lecz kwalifikacje Henninga na polu antropologii sądowej były tak cenne i bezsprzeczne, że aby nie odszedł z Instytutu, zaproponowano mu ten awans.

— Kim jest nowy? — zainteresowała się Pia.

— Wybacz, zapomniałem, jak się nazywa — wymamrotał Kröger.

Mężczyzna w białym kombinezonie jednorazowym, który kucał obok zwłok, zsunął kaptur z głowy, wyprostował się i ruszył w jej stronę. Nie jest już taki młody, pomyślała Pia, jednak ogolona głowa i gęsta broda utrudniały jej właściwą ocenę wieku. Łysi mężczyźni zawsze wyglądają kilka lat starzej, pomyślała.

— Doktor Frederick Lemmer. — Medyk sądowy zdjął rękawiczkę i podał jej dłoń. — Bardzo mi miło panią poznać.

— Cała przyjemność po mojej stronie — odparła Pia i uścisnęła jego dłoń. — Pia Kirchhoff z K11, Hofheim.

Miejsce znalezienia zwłok nie sprzyjało kurtuazyjnym rozmowom, dlatego Pia poprzestała na tych kilku słowach. Przygotowała się wewnętrznie na widok, który spodziewała się ujrzeć, po czym podeszła do martwej kobiety. Różowa wełniana czapka i siwe włosy denatki stanowiły uderzająco kontrastową plamę na tle szarego asfaltu, błota i czarnej kałuży zakrzepłej krwi.

— Lista Schindlera — szepnęła.

— Słucham? — Doktor Lemmer spojrzał na nią nieco zagubionym wzrokiem.

— Film z Liamem Neesonem i Benem Kingsleyem — wyjaśniła policjantka.

Medyk momentalnie zrozumiał, o co jej chodziło, a na jego twarzy pojawił się uśmiech.

— Racja. Bardzo podobnie to wygląda. Ten film był czarno–biały i tylko płaszczyk jednej dziewczynki był czerwony.

— Jestem wzrokowcem. Pierwsze wrażenie i ocena miejsca zbrodni mają dla mnie kluczowe znaczenie — dodała Pia, po czym włożyła rękawiczki i przykucnęła. Lemmer zrobił to samo. Przez wiele lat pracy w K11 Pia nauczyła się zachowywać wewnętrzny dystans w podobnych sytuacjach, bo tylko w ten sposób mogła radzić sobie z przerażającym widokiem okaleczonych i zmasakrowanych zwłok.

— Pocisk trafił ją w lewą skroń. — Doktor Lemmer wskazał na czysty otwór rany wlotowej na głowie denatki. — Wychodząc, roztrzaskał doszczętnie całą prawą część czaszki. Charakterystyczne obrażenia dla amunicji półpłaszczowej większego kalibru. Jeśli zaś chodzi o broń, to moim zdaniem sprawca korzystał z karabinu, a strzał oddał z większej odległości.

— A że w tej okolicy nie może być mowy o wypadku przy polowaniu, musiało chodzić o celowe działanie — dokończył Kröger gdzieś zza jej pleców.

Pia potaknęła i zamyślona przyglądała się temu, co pozostało z twarzy staruszki. Dlaczego ktoś miałby strzelać do kobiety między sześćdziesiątką a siedemdziesiątką, i to na ulicy? A może była tylko przypadkową ofiarą, bo znalazła się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej porze?

Ludzie Krögera ubrani w białe kombinezony przeczesywali wykrywaczami metalu pobliską łąkę, szukając pocisku, inni robili zdjęcia i za pomocą elektronicznego miernika starali się ustalić kierunek, z jakiego padł strzał.

— Wiecie w ogóle, kto to jest? — Pia wstała i spojrzała na Krögera.

— Nie, niestety. Ma przy sobie jedynie klucze. Ani portfela, ani telefonu, nic — odparł. — Chcesz porozmawiać z naocznym świadkiem? Siedzi w karetce.

— Już, zaraz. — Pia rozejrzała się i zmarszczyła czoło. Nagie pola i łąki. W oddali migające światła na wieży telewizyjnej i panorama Frankfurtu, rozświetlona słabym słońcem, mozolnie przebijającym się przez warstwę chmur. Niecałe czterdzieści metrów dalej szpaler wysokich drzew ciągnący się wzdłuż strumienia. Między ich nagimi gałęziami widać plac zabaw, a jeszcze dalej domy dzielnicy Eschborn, Niederhöchstadt. Asfaltowe alejki z latarniami ciągnące się między polami i łąkami. Okolica rekreacyjna, prawie park, tylko że bez drzew. Idealna do jazdy na rowerze, biegania, spacerów i…

— A gdzie jest jej pies? — zapytała nagle Pia.

— Jaki pies? — Kröger i doktor Lemmer spojrzeli na nią zaskoczeni.

— To jest przecież smycz. — Nachyliła się i wskazała na ciemnobrązową, dość mocno zużytą skórzaną smycz, którą kobieta miała przewieszoną przez ramię i zapiętą przy drugim boku. — Była tutaj na spacerze z psem. A to, że nie ma przy sobie kluczyków do samochodu, oznacza, że musi mieszkać gdzieś w pobliżu.

— NAWET NIE WIESZ, jak się cieszę z tych trzech tygodni urlopu. — Karoline Albrecht westchnęła zadowolona i wyprostowała nogi. Siedziała w salonie domu rodziców, a przed nią, na stole, czekała filiżanka jej ulubionej herbaty — waniliowej rooibos — i czuła, jak schodzi z niej napięcie ostatnich tygodni i miesięcy, ustępując miejsca głębokiemu odprężeniu.

— Wrócimy z Gretą do domu i spędzimy ten czas razem albo będziemy przesiadywać u was.

— Wiesz przecież, że zawsze jesteś miłym gościem. — Matka Karoline uśmiechnęła się i spojrzała na nią znad okularów do czytania. — Ale czy przypadkiem nie chciałyście polecieć dokądś, gdzie jest ciepło?

— Oj, mamo, wiesz, ja chyba w tym roku dłużej siedziałam w samolocie niż Carsten. A przecież on jest pilotem! — Karoline uśmiechnęła się szeroko i upiła łyczek herbaty. Jej wesołość była jednak udawana.

Osiem lat wcześniej została wspólnikiem zarządzającym dużej firmy doradczej specjalizującej się w międzynarodowym konsultingu, restrukturyzacji i wprowadzaniu firm na światowe rynki, a przed dwoma laty objęła kierownictwo nad całą działalnością konsultingową. Od tamtej chwili mieszkała niemal jedynie w hotelach, a większość czasu spędzała na lotniskach w strefach przeznaczonych dla najważniejszych klientów. Była jedną z bardzo niewielu kobiet piastujących podobne stanowiska i zarabiała tak ogromne pieniądze, że czasem wydawało jej się to aż niemoralne. Córka Greta zamieszkała w przyszkolnym internacie, jej małżeństwo się rozsypało, a wszystkie przyjaźnie z powodu braku dbałości i czasu rozmyły gdzieś po drodze. Praca miała dla niej najwyższy priorytet, jak zawsze zresztą. Już na maturze, na której dostała same piątki, wiedziała, że chce być najlepsza. W czasie studiów na kierunku zarządzanie i marketing na najlepszych uniwersytetach w kraju i w USA dawała z siebie wszystko i pokończyła je z wyróżnieniami, a później zrobiła błyskawiczną karierę.

Jednak od kilku miesięcy czuła się wyczerpana i wypalona, a wraz ze zmęczeniem przyszło zwątpienie w sens pracy. Czy to, co robiła, naprawdę było aż tak niesamowicie ważne? Czy mogło być ważniejsze niż czas spędzony z córką i korzystanie z życia? Miała czterdzieści trzy lata i właściwie to nigdy tak naprawdę nie żyła. Od dwudziestu lat pędziła z jednego spotkania na kolejne, żyła na walizkach. Otaczali ją ludzie, którzy się dla niej nie liczyli, ba, byli jej całkowicie obojętni! Za to Greta świetnie się czuła w nowej rodzinie Carstena. Podobało jej się, że ma przyrodnie rodzeństwo, psa i zastępczą matkę, z którą była bliżej niż z nią! Karoline poczuła, że to najprostsza droga, by bezpowrotnie utracić córkę. Co gorsza, sama byłaby temu winna, bo przez własne decyzje stała się jej niepotrzebna.

— Ale praca cały czas jest dla ciebie wyzwaniem, prawda? Lubisz ją jeszcze?

Głos matki wyrwał Karoline Albrecht z zamyślenia.

— Sama nie wiem. Naprawdę — odparła i odstawiła filiżankę na stolik. — Dlatego postanowiłam, że w przyszłym roku zrobię sobie przerwę. Chciałabym spędzić nieco czasu z Gretą. Poza tym zastanawiam się, czy nie powinnam sprzedać domu.

— Pierwsze słyszę! — Margarethe Rudolf uniosła brwi, lecz mimo to nie wydawała się zaskoczona wyznaniem córki. — Skąd taki pomysł?

— Jest dla nas stanowczo za duży — wyjaśniła Karoline. — Poszukam dla nas czegoś mniejszego, przytulniejszego. Czegoś takiego jak wasz dom.

Karoline miała dokładnie taką willę, jakiej sobie zażyczyła: stylowe, luksusowe i bardzo oszczędne energetycznie czterysta metrów kwadratowych eleganckich posadzek ze szlachetnego betonu, wyposażone w każde udogodnienie, o jakim można zamarzyć. Jednak nigdy nie poczuła się tam naprawdę u siebie, a skrycie tęskniła za miejscem takim jak to — starą willą rodziców, w której się wychowała: ze skrzypiącymi schodami, wysokimi sufitami, wyszczerbionymi płytkami ułożonymi w czarno-kremową szachownicę w kuchni, pokojami z wykuszami i staromodnymi łazienkami.

— Za takie plany powinnyśmy wznieść toast — zaproponowała matka. — Co ty na to?

— Z chęcią, w końcu mam urlop. — Karoline się roześmiała. — Masz coś w lodówce?

— Pewnie. I to nawet szampana. — Starsza pani puściła do niej oko.

Nieco później siedziały naprzeciwko siebie z kieliszkami w dłoniach i wznosiły toasty za szczęśliwe święta i za postanowienie Karoline, by zmienić coś w życiu.

— Wiesz co, mamo — zaczęła — byłam chyba zbyt surowa i za wszelką cenę chciałam stworzyć siebie na podobieństwo jakiegoś wyidealizowanego obrazu, który widziałam w oczach innych ludzi: zdyscyplinowana, rozsądna, odpowiedzialna i przede wszystkim zorganizowana. Byłam przez to ciągle spięta, bo robiłam wszystko nie z przekonania, ale dlatego, że chciałam spełnić oczekiwania innych.

— Ale właśnie się od tego uwolniłaś — stwierdziła matka.

— Tak. Uwolniłam się. — Karoline ujęła dłonie matki. — Znów mogę spokojnie oddychać i spać przez całą noc! Mamo! Mam wrażenie, że ostatnie lata żyłam gdzieś pod wodą, a teraz nagle się wynurzyłam i dopiero zauważyłam, że świat jest piękny! Praca i pieniądze nie są najważniejsze w życiu.

— Nie są, Karoline, nie są. To prawda. — Margarethe Rudolf uśmiechnęła się, lecz jej twarz wyrażała smutek. — Niestety, twój ojciec wciąż nie jest w stanie tego pojąć. Może jeszcze nadejdzie taki dzień? Kiedy przejdzie na emeryturę?

Karoline nie żywiła nadziei, żeby to marzenie matki miało się ziścić.

— Wiesz co, mamo? Pójdziemy razem na zakupy — powiedziała zdecydowanym głosem. — A w Wigilię wszystko przygotujemy razem. Tak jak dawniej.

Matka uśmiechnęła się ze wzruszeniem i potaknęła.

— Cudownie. Zróbmy tak. A jutro wieczorem przyjdźcie z Gretą piec pierniczki. Żebyście miały co chrupać w czasie świąt.

PÓŁ GODZINY PÓŹNIEJ na miejscu znalezienia zwłok pojawił się Oliver von Bodenstein.

— Dziękuję, że zgodziłaś się to ogarnąć — zwrócił się do Pii. — Teraz mogę już wszystko przejąć.

— Nie ma o czym mówić. Poza tym i tak nie mam już dzisiaj co robić, więc jeśli chcesz, zostanę z tobą — powiedziała.

— Takiej oferty się nie odrzuca.

Uśmiechnął się szeroko, a Pia pomyślała, że przez ostatnie dwa lata jej szef przeszedł naprawdę wielką przemianę. Tuż po rozpadzie swojego małżeństwa był rozkojarzony i zdekoncentrowany, ale teraz znów powrócił do dawnego profesjonalizmu i błyskotliwości. Co więcej, stał się dla siebie znacznie bardziej wyrozumiały, choć wcześniej nie przejawiał takiej cechy. I tak jak wcześniej to Pia była stroną, która wysuwała najbardziej karkołomne teorie i energicznie popychała śledztwa do przodu, tak teraz można było odnieść wrażenie, że zamienili się z Oliverem rolami.

Tylko ktoś, kogo dotknęła strata i podniósł się po niej z kolan, jest w stanie dojrzeć i zmienić swoje życie. Pia przeczytała kiedyś tę maksymę i uznała, że zawiera prawdę o jej szefie, ale też o niej samej. Tkwiąc w jakimś związku, człowiek może sobie bardzo długo coś wmawiać, nie dostrzegać rzeczywistości i udawać, że wszystko jest w jak najlepszym porządku. Lecz nieubłaganie będzie zbliżał się dzień, w którym pęknie stworzona bańka złudzeń i człowiek stanie przed wyborem, czy zostać, czy też odejść — przeżyć jedynie, czy zacząć w końcu żyć.

— Rozmawiałaś już ze świadkiem? — zapytał Bodenstein.

— Tak — potwierdziła Pia i narzuciła kaptur na głowę. Wiał lodowaty wiatr. — Jechał rowerem wzdłuż Dörnweg, czyli drogą łączącą obie części miasta, z Eschborn w stronę Niederhöchstadt. Mniej więcej na wysokości tamtego słupa energetycznego zobaczył, że jakaś kobieta pada na ziemię. Pomyślał, że to zawał albo coś, więc szybko podjechał sprawdzić, co się stało. Twierdzi, że nie słyszał żadnego strzału.

— Znamy personalia ofiary?

— Nie, na razie nie. Ale myślę, że mieszkała gdzieś w pobliżu, bo była tu na spacerze z psem i nie miała przy sobie kluczyków do auta.

Odeszli kawałek na bok, żeby zrobić miejsce busowi do przewozu zwłok.

— Znaleźliśmy pocisk — ciągnęła Pia. — Dość mocno zdeformowany, ale bez najmniejszych wątpliwości to amunicja karabinowa. Doktor Lemmer twierdzi, że zabójca zastosował pocisk półpłaszczowy. Takie naboje są wykorzystywane przez myśliwych, my zresztą też ich używamy, bo mają dużą moc obalającą. Jednak wojsko nie może ich mieć w arsenale, bo zabrania tego konwencja haska.

— I wiesz to wszystko od doktora Lemmera? — W głosie Bodensteina słychać było delikatną kpinę. — Wyjaśnisz mi w ogóle, kto to taki, ten doktor Lemmer?

— Wyobraź sobie, że wiedziałam to już wcześniej — odparła Pia chłodno. — A doktor Frederick Lemmer jest nowym medykiem sądowym.

Naraz rozległ się głośny gwizd. Pia i Bodenstein jak na komendę spojrzeli za siebie i zobaczyli Krögera, który kawałek dalej w dole strumienia machał rękoma, żeby ich przywołać.

— Christian chyba coś znalazł — powiedziała Pia. — Ciekawe, co takiego.

Chwilę później drewnianym mostkiem przeszli na drugą stronę strumienia i weszli na teren placu zabaw. Huśtawki, kolorowe drabinki, piaskownica, karuzela i tyrolka zajmowały spory kawałek łąki.

— Tutaj! — zawołał Kröger, podekscytowany jak zawsze, kiedy trafił na jakiś ważny ślad. — Patrzcie! Musiał leżeć dokładnie tutaj, w tych zaroślach! Trawa jeszcze się nie podniosła… a tutaj… o właśnie… widzicie… odcisk dwunogu! Nieco zamazany, ale wystarczająco wyraźny.

Mimo wysiłków Pia niczego takiego nie dostrzegła pośród mokrej trawy, starych liści i wilgotnej ziemi.

— Czyli twierdzisz, że sprawca czekał tutaj na ofiarę? — upewnił się Bodenstein.

— Tak, bez wątpienia. — Kröger potaknął zdecydowanie. — Nie mogę oczywiście powiedzieć, czy zaczaił się tutaj akurat na nią, czy też na kogokolwiek, ale jednego jestem za to pewien: ten gość nie jest amatorem, który strzela sobie dla zabawy. Leżał tutaj przyczajony, miał karabin z tłumikiem i stosował naprawdę paskudny typ amunicji…

— Pociski półpłaszczowe. — Bodenstein wszedł mu w słowo i puścił oko do Pii.

— No właśnie. Z tego, co słyszę, zostałeś już wprowadzony — odparł Kröger wyraźnie poirytowany, bo nie lubił, kiedy mu się przerywało. — Wracając do tego, o czym mówiłem. Wydaje mi się, że sprawca leżał właśnie tutaj, prawdopodobnie nawet w jakimś stroju typu ghillie.

— Gili co? — Bodenstein uniósł brwi.

— Niech cię szlag, Oliver, czasem nie wiem, o co ci chodzi. Udajesz ograniczonego, czy co? — Kröger zdenerwował się nie na żarty. — Strój maskujący ghillie suit to specjalny kamuflaż stosowany przez myśliwych i snajperów, bo ukrywa kształt ludzkiego ciała i pozwala strzelcowi stopić się z otoczeniem. Zresztą nieważne. Niezależnie od tego, co sprawca miał na sobie, tutaj leżał ktoś z karabinem wspartym na dwunogu, żeby oddać pewniejszy strzał. Reszta należy do was. A tymczasem zajmijcie się dopilnowaniem, żeby nikt nie przeszkadzał nam w pracy.

I po tych słowach odwrócił się na pięcie i zostawił ich samych.

— Christian chyba pomyślał, że się z niego nabijasz. — Pia spojrzała na szefa.

— Ale ja naprawdę nie wiedziałem, co to jest ten strój ghillie suit! — Starał się usprawiedliwić Bodenstein. — To znaczy teraz, jak już mi przypomniał, to wiem, że wiedziałem, ale przed sekundą nie pamiętałem.

— Chcesz powiedzieć, że wypadło ci to z głowy — pomogła mu Pia.

— Lepiej się tego ująć nie da.

Rozdzwoniła się komórka Bodensteina.

— Idę zająć się tamtymi. — Pia wskazała głową na grupkę ludzi, która zebrała się na drodze. Z każdą chwilą było ich więcej. Część gapiów unosiła nad głowę komórki i usiłowała robić zdjęcia, choć poza biało-czerwoną taśmą i technikami w białych kombinezonach nie było nic widać. Pozostali jedynie przyglądali się ciekawsko i zawzięcie dyskutowali, o co może chodzić. Pia nie miała wątpliwości, że przyciągnęła ich prastara ludzka fascynacja okropnościami. Za każdym razem w podobnej sytuacji dziwiła się, jak to możliwe, że brutalna śmierć jednego człowieka wywoływała w innych aż taką reakcję.

Pia dołączyła do jednego z funkcjonariuszy, który usiłował powstrzymać dwie młode matki z dziećmi przed wejściem na teren placu zabaw.

— Ale my przecież jesteśmy tutaj co środę! Zawsze! — utyskiwała jedna z nich. — Dzieciaki cały tydzień się na to cieszą!

Policjant w mundurze skrzywił się, zdenerwowany.

— Za kilka godzin plac zabaw będzie ponownie dostępny — wyjaśnił. — Na razie jest wyłączony z użytkowania.

— No ale dlaczego, ja się pytam? I co, mostek niby też? Dlaczego go zamknęliście? — mówiła z gniewem inna matka. — To jak niby mamy przejść na drugą stronę, co?

— Proszę udać się drogą w stronę pływalni. Tam znajdą panie kolejny mostek — poradził funkcjonariusz.

— Co za bezczelność! — oburzyła się matka numer jeden, a druga stała się agresywna i zaczęła perorować na temat brutalności policji i ograniczaniu jej wolności.

— Ja się tym zajmę. — Pia skinęła policjantowi głową. — Pan niech przesunie blokadę aż na skrzyżowanie i do ulicy. Proszę wezwać wsparcie, gdyby pojawiły się problemy.

Uparta kobieta wykorzystała chwilę nieuwagi i przejechała wózkiem pod biało-czerwoną taśmą.

— Stać! — powiedziała Pia i zatrzymała się na środku chodnika. — Proszę opuścić ogrodzony teren!

— Niby dlaczego? — Kobieta wysunęła zadziornie podbródek. Jej oczy błyszczały. — Komu będzie przeszkadzało, że nasze dzieci pobawią się trochę w piasku?

— Nam to będzie przeszkadzało w pracy — odparła Pia chłodno. — Bardzo panią proszę o opuszczenie terenu.

— Jesteśmy w swoim kraju i mamy prawo chodzić tam, gdzie chcemy! — zawołała matka. — No proszę, widzi pani, co pani narobiła? Dzieci już się boją, bo wielka pani policjantka zabroniła im się bawić na placu zabaw! One nic z tego nie rozumieją!

Pia miała już na końcu języka, że upór i agresja mają znacznie gorszy wpływ na dzieci niż otaczająca plac zabaw biało-czerwona taśma, lecz uznała, że ani to odpowiedni czas na kłótnie, ani nie przyniosłoby to skutku.

— Zwracam się do pani po raz ostatni — powiedziała z naciskiem. — Proszę opuścić ogrodzony teren. Jeśli pani tego nie zrobi, utrudni pani funkcjonariuszom prowadzenie czynności policyjnych. Będziemy zmuszeni panią spisać i oskarżyć. Jestem przekonana, że to nie będzie dobrym wzorcem dla dzieci, rozumiemy się?

— Jesteśmy tu co środę, specjalnie przyjeżdżamy z Kronbergu, a tu coś takiego! — Kobieta spojrzała na nią wściekłym wzrokiem i fuknęła, a nie widząc żadnej reakcji ze strony Pii, cofnęła się, głośno psiocząc: — Złożymy na panią skargę! Mój mąż zna ważnych ludzi w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych!

Oto ktoś, kto koniecznie musi mieć ostatnie słowo, pomyślała Pia. Nie kontynuowała słownych przepychanek, lecz w duchu bardzo współczuła mężowi kobiety.

— Skąd się tacy biorą? — Umundurowany policjant stanął obok Pii i z niedowierzaniem potrząsnął głową. — I wie pani co? Jest coraz gorzej. Ludziom się chyba wydaje, że mają tylko prawa! A obowiązki? To dla nich jakieś obce słowo.

Bodenstein czekał kawałek dalej. Pia zostawiła rozemocjonowanych gapiów pod opieką funkcjonariuszy prewencji i podeszła do szefa. Ruszyli przez plac zabaw, a mokra trawa skrzypiała pod ich butami.

— Będziemy teraz dzwonić po kolei do każdych drzwi i pytać, czy ktoś zna siwowłosą starszą panią, która chodziła tu z psem na spacery — powiedział Bodenstein. — Powinno się udać, pod warunkiem, że kogoś zastaniemy, bo mieszkańcy okolicy mogą stać w tłumie gapiów.

Zatrzymali się przed pierwszym szeregowcem na ulicy, lecz zanim Oliver nacisnął dzwonek, Pia zauważyła ciemnobrązowego labradora, który drżał ze strachu, schowany między dwoma zaparkowanymi samochodami.

— Idę o zakład, że to jest pies naszej denatki — powiedziała. — Może uda mi się go złapać.

Ostrożnie ruszyła w jego stronę, przykucnęła i wyciągnęła rękę. Pies miał już swoje lata, o czym świadczył posiwiały pysk. Nieszczególnie ufał obcym, bo na widok Pii zerwał się na równe nogi i skrył za samochodem, po czym skoczył w krzaki i pobiegł w stronę sąsiedniej ulicy. Bodenstein i Pia ruszyli za nim, lecz kiedy dotarli do skrzyżowania i rozejrzeli się, po zwierzęciu nie było już śladu.

— Wiesz co, dzwonię, jak popadnie — oznajmił Oliver i otworzył furtkę najbliższego domu. Nikt nie zareagował. W drugim domu również nikogo nie było. Dopiero w trzecim ktoś im otworzył.

Drzwi uchyliły się nieznacznie, a w szparze nad łańcuszkiem zabezpieczającym pojawiła się nieufna twarz starszej kobiety.

— O co chodzi?

— Dzień dobry, policja kryminalna. — Pia zdążyła się przyzwyczaić, że kiedy z Bodensteinem stawała pod czyimiś drzwiami, ludzie często brali ich za świadków Jehowy albo akwizytorów. Dlatego miała w dłoni przygotowaną legitymację, którą teraz uniosła i pokazała. Gdzieś ze środka domu dobiegł męski głos. Kobieta odwróciła głowę.

— Policja! — krzyknęła, po czym zamknęła drzwi, wysunęła łańcuszek z gniazda i ponownie otworzyła, tym razem na całą szerokość.

— Czy ktoś mieszkający na pani ulicy albo w okolicy posiada starszego, ciemnobrązowego labradora? — zapytała Pia.

Zza pleców staruszki wyjrzał siwy mężczyzna w wełnianym swetrze i kapciach.

— To może być Topsi od tej, no, Renate — stwierdziła kobieta. — A dlaczego o to pytacie? Coś się stało?

— A wie pani może, jak się „ta Renate” nazywa i gdzie mieszka? — Bodenstein zignorował jej pytanie.

— No a jak! Ta Renate to Rohleder jest — odparła staruszka, potakując. — Żeby tylko Topsi była cała, bo jak mu się co trafiło, to Renate serce pęknie!

— Mieszka pod numerem czterdzieści cztery — dokończył mężczyzna. — Tutaj, na ulicy. Żółty dom z białą ławką przy wejściu.

— Tak między nami, to dom jej starego — dodała staruszka konfidencjonalnym szeptem, a jej oczy rozbłysły. — No i wie pan, siedem lat będzie, jak on odszedł. Trzy dni przed Bożym Narodzeniem to było, a potem to się jej matka wprowadziła.

— Ale na co to policji? — upomniał mąż gadatliwą kobietę. — Do nich należy kwiaciarnia, przy Unterortstrasse. Ale w domu na pewno złapiecie Ingeborg. O tej porze idzie po psa, żeby wziąć go na spacer.

— Dziękujemy za informacje — powiedział Bodenstein. — Bardzo nam państwo pomogli. Bylibyśmy jednak bardzo zobowiązani, gdyby nie dzwonili państwo do kwiaciarni.

— Na pewno nie będziemy — zapewniła staruszka, choć w jej oczach widać było zawód. — Poza tym nie jesteśmy z Renate aż tak blisko.

Bodenstein i Pia pożegnali się i ruszyli w górę ulicy. Pod numerem czterdzieści cztery znajdował się narożny dom w przyjaźnie słonecznym kolorze, dzięki czemu wyróżniał się spośród szeregu identycznych budynków. Pod wiatą z jasnego drewna stał stary, ale bardzo zadbany opel, a niewielki ogródek od frontu został starannie przygotowany na zimę. Jutowe worki chroniły część roślin przez mrozem i śniegiem, na jednym z krzaków wisiały bombki, a bukszpan zdobiły kolorowe światełka. Przed drzwiami ozdobionymi wieńcem adwentowym siedziała ciemnobrązowa labradorka i, trzęsąc się, czekała, aż ją ktoś wpuści.

ODEZWAŁ SIĘ DZWONEK trącony drzwiami wejściowymi, a wilgotne i gorące powietrze przesycone aromatem kwiatów i igliwia otoczyło ich, jeszcze zanim przekroczyli próg sklepu, nad którego witryną wisiał staromodny szyld z napisem „Kwiaty Rohleder — od pięćdziesięciu lat!”

Kwiaciarnia z zaparowanymi szybami była pełniusieńka — wypełniali ją klienci, kwiaty, stroiki i wszelkiego rodzaju ozdoby poukładane w drewnianych otwartych witrynach, na regałach i w koszach. Za długą ladą stały trzy kobiety i układały bukiety i wiązanki.

Bodenstein musiał przezwyciężyć pierwszy odruch, by odwrócić się na pięcie i wyjść ze sklepu, gdyż słodki, duszny zapach kwiaciarni bardzo przypominał mu przycmentarne kostnice. W ogrodzie czy na łące kwiaty stanowiły przepiękny widok, lecz ścięte i w wazonach napawały go przygnębieniem.

Minął kolejkę czekających, wystawiając się na atak jednej ze starowinek, która z maleńką gwiazdą betlejemską czekała posłusznie na swoją kolej do kasy.

— Tak nie wypada, młody człowieku — zwróciła mu uwagę trzęsącym się głosem, po czym szturchnęła go laską z siłą niekorespondującą z kruchym wyglądem.

— Serdecznie dziękuję za tego młodego człowieka — odparł Bodenstein oschle, tym bardziej że w sytuacjach takich jak ta czuł się wyjątkowo staro. Przekazywanie rodzinie informacji o tragicznej śmierci krewnego nawet po dwudziestu pięciu latach służby w policji sprawiało mu tyle samo trudności, co na początku.

— Ja mam dziewięćdziesiąt sześć lat! — oznajmiła staruszka z dumą. — W porównaniu ze mną wszyscy jesteście szczawiki!

— To zmienia postać rzeczy, proszę, niech pani podejdzie pierwsza. — Bodenstein stanął nieco z boku i cierpliwie poczekał, aż kobieta zapłaci za swoją gwiazdę betlejemską i odbierze ją starannie zapakowaną. Pia rozejrzała się w tym czasie po sklepie, po czym podeszła do szefa.

— Czego pan sobie życzy? — Obfita blondynka z nieco zbyt intensywnym makijażem i spierzchniętą od pracy z mokrymi kwiatami skórą na dłoniach spojrzała na niego i uśmiechnęła się serdecznie.

— Dzień dobry. Nazywam się Bodenstein i jestem z policji kryminalnej w Hofheim, a to moja partnerka Pia Kirchhoff — odpowiedział. — Chcielibyśmy zamienić kilka słów z panią Renate Rohleder.

— To ja. W czym mogę pomóc? — Uśmiech zniknął z twarzy blondynki, a Bodenstein pomyślał, że tak prędko na nią nie wróci.

Dzwonek zawieszony nad drzwiami wejściowymi oznajmił przybycie kolejnego klienta. Właścicielka kwiaciarni nie zwróciła na niego uwagi, bo była zbyt skupiona na Pii i Bodensteinie, jakby spodziewała się, że przynoszą jej wieść o nieszczęściu, które odmieni jej życie.

— Czy… czy coś się stało? — wyszeptała.

— Może udałoby się pani znaleźć jakieś spokojniejsze miejsce na rozmowę? — zaproponował Bodenstein.

— Tak… oczywiście. Proszę tędy. — Przytrzymała dla nich drewniane drzwi na końcu lady. Bodenstein i Pia znaleźli się w maleńkim, beznadziejnie zagraconym biurze.

— Obawiam się, że przynosimy bardzo złe wieści — zaczął Oliver. — Dzisiaj przed dziewiątą rano na polnej drodze łączącej Eschborn i Niederhöchstadt znaleziono ciało starszej kobiety. Zmarła miała siwe włosy, oliwkową kurtkę i różową czapkę…

Renate Rohleder cofnęła się o krok i osunęła na krzesło. Niedowierzaniu towarzyszyło odrzucenie, naturalny odruch obronny. To nie może być ona, to na pewno jakaś pomyłka!

— Po spacerze z Topsim chciała przyjść do sklepu pomóc w pracy. Przed świętami mamy tu urwanie głowy. Chciałam do niej zadzwonić, ale nie miałam jeszcze czasu — wyjaśniła głuchym głosem. — Mama miała różową wełnianą czapkę. Dostała ją trzy lata temu. Ode mnie, na Gwiazdkę. Była w komplecie z różowym szalem. A na spacery z psem zawsze wkładała starą pikowaną kurtkę. Paskudną i śmierdzącą…

Jej oczy wypełniły się łzami.

Niedowierzanie, odrzucenie — a teraz, w miarę jak docierała do niej nieodwracalność tego, co się stało, ogarniał ją szok.

Bodenstein i Pia wymienili szybkie spojrzenia. Różowa czapka, labrador, oliwkowa kurtka. Nie mieli już wątpliwości, że zastrzeloną osobą była Ingeborg Rohleder.

— Co się stało? Czy to był… zawał? — wyszeptała Renate Rohleder i podniosła głowę. Po jej policzkach spływały łzy i mieszały się z czarnym tuszem do rzęs. — Muszę ją zobaczyć. Zaprowadźcie mnie…

Niespodziewanie zerwała się z krzesła, sięgnęła po telefon i kluczyki do samochodu, które leżały na biurku, a z wieszaka przy drzwiach chwyciła kurtkę.

— Proszę, niech pani poczeka! — Bodenstein położył delikatnie dłoń na ramieniu roztrzęsionej kobiety i przytrzymał ją. — Proszę. Odwieziemy teraz panią do domu. W tej chwili nie może pani zobaczyć matki.

— Dlaczego nie? Może wcale nie umarła… może żyje, tylko jest nieprzytomna… albo w śpiączce!

— Bardzo mi przykro. Niestety, pani matka została zastrzelona.

— Zastrzelona?! Moja mama została zastrzelona?! — wyszeptała kwiaciarka i jeszcze bardziej pobladła. — To niemożliwe! Kto i po co miałby do niej strzelać? To była najbardziej przyjazna i ciepła osoba na świecie!

Renate Rohleder zatrzęsła się i osunęła na kolana. Bodenstein ją podniósł i posadził na krześle. Kobieta się załamała. Spojrzała na niego i zaczęła krzyczeć, ogłuszająco, żałośnie i rozpaczliwie. Jej głos jeszcze przez wiele godzin dźwięczał Oliverowi w uszach.

SPOTKANIE W POKOJU odpraw wydziału K11 w Hofheim wyglądało jak zawsze. Bodenstein i Pia zasiedli po jednej stronie owalnego stołu konferencyjnego, doktor Nicola Engel wybrała krzesło u jego szczytu, a przy pustym boku miejsce zajął Kai Ostermann, żeby nikogo nie zarażać. Co chwila zanosił się kaszlem, miał zatkany nos i ogólnie czuł się bardzo osłabiony. Kiedy Bodenstein kończył sprawozdanie, za oknami było ciemno. Przez chwilę panowała cisza.

— Myślę, że powinniśmy rozważyć zwrócenie się z apelem do lokalnej społeczności — oznajmiła Nicola Engel. — Być może ktoś widział strzelca, gdy opuszczał plac zabaw. Dzięki naocznemu świadkowi bardzo dokładnie znamy czas dokonania morderstwa.

— To całkiem dobry pomysł, jednak obawiam się, że w tej chwili nie mamy dość ludzi, żeby się na to zdecydować — zaprotestował Bodenstein. — Pia zgodziła się dzisiaj nam pomóc, ale ma urlop. Gdybym miał teraz wyznaczyć ludzi do dyżurowania na gorącej linii dla ludności, zostałbym chyba sam.

— No dobrze, co w takim razie proponujesz w zamian? — Nicola Engel uniosła starannie wyregulowane brwi.

— W tej chwili nie wiemy jeszcze, czy Ingeborg Rohleder została zastrzelona z premedytacją, czy też była przypadkową ofiarą — odparł policjant. — Musielibyśmy dowiedzieć się czegoś więcej o kręgu jej znajomych i dopiero mając więcej informacji na jej temat, zgłosić się do ludzi. Po rozmowie z córką ofiary, pracownikami kwiaciarni i kilkoma najbliższymi sąsiadami denatka jawi się jako powszechnie lubiana i serdeczna staruszka, bez choćby jednego wroga. W tej chwili nie mamy żadnych informacji, które przynajmniej sugerowałyby osobisty motyw zbrodni.

— Przypomnijcie sobie sprawę Very Kaltensee. Wtedy było tak samo. — Pia włączyła się do rozmowy. — Z początku wszyscy myśleliśmy, że to kochana i szanowana staruszka i odrzucaliśmy wszelkie podejrzenia.

— No nie, tych dwóch przypadków nie można porównywać — zaprotestował Bodenstein.

— Niby dlaczego? — Pia wzruszyła ramionami. — Siedemdziesięciolatka ma za sobą dość czasu, żeby nabroić i zaleźć innym za skórę.

— Ja mogę się zająć prześwietleniem przeszłości ofiary — wychrypiał Kai Ostermann.

— Nie brałem nikogo innego pod uwagę. — Bodenstein pokiwał głową. — Może badania balistyczne pocisku pozwolą dowiedzieć się czegoś na temat broni, z jakiej korzystał strzelec.

— Dobrze. — Nicola Engel wstała. — Oliver, informuj mnie, proszę, na bieżąco.

— Oczywiście.

— Powodzenia. — Ruszyła w stronę drzwi, jednak zanim wyszła, spojrzała na nich raz jeszcze. — Dziękuję, koleżanko Kirchhoff, że dołączyła pani dzisiaj do obsady. Przy okazji życzę miłego wypoczynku i wesołych świąt.

— I nawzajem — odparła Pia. — Dziękuję.

Ostermann wstał z krzesła i, kaszląc, pokuśtykał do swojego biura. Pia ruszyła za nim. Na biurku Kaia stała bateria różnych lekarstw, termos herbaty i pudełko chusteczek jednorazowych.

— Jeszcze nigdy nie byłem aż tak przeziębiony — westchnął Ostermann. — Gdyby nie to, że mamy morderstwo na tapecie, jutro nie wstawałbym z łóżka. Pia, znikaj lepiej do domu, bo jeszcze się zarazisz i będziesz siąkać i kichać na tym swoim statku.

— Kai, nawet nie wiesz, jakie mam wyrzuty sumienia, że zostawiam cię w takim stanie samego. — Policjantka pokręciła głową.

— Oj, już nie gadaj. — Ostermann kichnął i wydmuchał nos. — Ja bym nie miał żadnych, gdybym zabukował urlop, a ty byś siedziała tutaj, dusząc się od kataru.

— Dzięki. Wiedziałam, że zawsze mogę na ciebie liczyć. — Pia zarzuciła sobie na ramię mały skórzany plecaczek i uśmiechnęła się szeroko. — W takim razie życzę ci szybkiego powrotu do zdrowia i wesołych świąt! Pa!

— Pozdrów ode mnie słońce na równiku! — Kai Ostermann puścił do niej oko i znów kichnął. — A teraz znikaj stąd! I to szybko!

CZWARTEK 20 GRUDNIA 2012

Bodenstein nie mógł dospać. Przez pół godziny przewracał się z boku na bok, aż w końcu, o wpół do piątej rano, postanowił wstać. Nie chciał obudzić Inki, która leżała obok i spała, cicho pochrapując. Po ciemku wyszedł z sypialni, na piżamę włożył polarową bluzę i zszedł piętro niżej. W kuchni uruchomił nowiutki półautomatyczny ekspres do kawy, który kupił sobie jako wcześniejszy prezent na Gwiazdkę, i podstawił filiżankę pod dyszę.

Dwie osoby z K11 na zwolnieniach chorobowych, Cem Altunay i Pia na urlopach, i morderstwo, które, jak wskazywały wszystkie znaki na niebie i ziemi, nie będzie łatwe do wyjaśnienia. Co gorsza, szalejąca epidemia grypy nie dawała nadziei na wsparcie w postaci kolegów i koleżanek z innych wydziałów.

Zaszumiał wbudowany młynek do ziaren i po chwili filiżanka wypełniła się gorącym naparem, roztaczając cudowny aromat. Bodenstein wsunął bose stopy w miękkie, obszyte futrem kapcie i wyszedł na taras. Upił łyk kawy — lepszej nie pił nigdy w życiu — usiadł na skrytej pod dachem kanapie z polirattanu i przykrył się kocem, który leżał starannie złożony na fotelu obok. Powietrze było orzeźwiająco zimne i całkowicie klarowne. Bodenstein widział ze swojego miejsca światła pozycyjne samolotu lądującego na lotnisku. Panorama obejmująca część terenów między Renem a Menem, przez Frankfurt, tereny przemysłowe Höchst, aż do frankfurckiego lotniska wciąż zapierała dech w piersiach, niezależnie od tego, czy się ją podziwiało w dzień czy w nocy, latem czy zimą. Kochał ten widok, kochał siedzieć na tarasie, rozmyślać i patrzeć przed siebie. Ani razu nie żałował, że kupił połowę bliźniaka w Ruppertshain, dzielnicy Kelkheim. Przeprowadzka tutaj stanowiła dla niego punkt zwrotny, powrót do normalnego życia, które przed czterema laty, po rozwodzie z Cosimą, z dnia na dzień posypało się jak domek z kart. Jedyną stałą wartością, której mógł się trzymać przez ten czas chaosu, była praca, a to, że ją utrzymał, zawdzięczał jedynie Pii, która nie raz i nie dwa ratowała mu tyłek. Przez rozkojarzenie i brak koncentracji pozwolił sobie na kilka naprawdę poważnych błędów, których później bardzo się wstydził. Ona tymczasem ani razu mu ich nie wypomniała, ba, zawsze go kryła i nie usiłowała wygryźć, żeby zająć jego stanowisko. Jakkolwiek by patrzeć, Pia była najlepszą współpracowniczką, jaką kiedykolwiek miał, i myśl, że sprawę morderstwa staruszki z Eschborn będzie wyjaśniać bez niej, niepokoiła go bardziej, niż był gotów przyznać. Nagle usłyszał przesuwanie drzwi. Zaskoczony odwrócił głowę i zobaczył starszą córkę, Rosalie.

— Cześć, moja panno, już na nogach?

— Obudziłam się i nie mogłam zasnąć — wyjaśniła. — Mam straszny mętlik w głowie.

— Chodź, siadaj. — Bodenstein zrobił jej miejsce obok siebie. Przez chwilę oboje w milczeniu podziwiali rozciągający się przed nimi widok i cieszyli spokojem wczesnego zimowego poranka. Oliver czuł, że coś nie dawało córce spokoju, jednak wolał poczekać, aż sama mu powie, o co chodzi. Decyzja, by w wieku dwudziestu czterech lat wyjechać do Ameryki i przyjąć stanowisko zastępczyni szefa kuchni w jednym z najlepszych hoteli w Nowym Jorku z całą pewnością była bardzo odważna — szczególnie w jej wypadku. Rosalie bowiem bólem brzucha reagowała na każdą zmianę i to już od wczesnego dzieciństwa. Rok wcześniej zdała egzamin mistrzowski i zakończyła formalną część edukacji w zakresie bycia szefem kuchni, przy czym zdobyła najwyższe oceny z całej grupy, a opiekunem praktycznej części jej kształcenia był bardzo utytułowany kucharz Jean-Yves St. Clair, i to on jej doradził, by na jakiś czas wyjechała i zdobywała doświadczenie za granicą.

— Wiesz, nigdy wcześniej nie byłam z dala od domu dłużej niż dwa tygodnie — zaczęła cicho. — I nigdy wcześniej nie mieszkałam sama. Zawsze z mamą albo z tobą. A teraz od razu na inny kontynent. I to do Nowego Jorku!

— Jedni wcześniej opuszczają dom, inni później — odpowiedział Bodenstein i objął córkę. Rosalie podkurczyła nogi, przykryła się ciepłym kocem i przytuliła do niego. — Wielu młodych ludzi wprawdzie już na studia jedzie gdzieś dalej, ale i tak przez wiele lat żyje na koszt rodziców. Ty za to już od dawna sama na siebie zarabiasz i jesteś całkowicie samodzielna. Poza tym, jakkolwiek by patrzeć, prowadzisz cały dom. Nawet nie masz pojęcia, jak bardzo będzie mi ciebie brakowało!

— Ciebie też będzie mi brakowało, tato! Jejku, ależ będę za tym wszystkim tęskniła! Wiesz przecież, że nie nadaję się do życia w mieście. — Rosalie oparła głowę na ramieniu ojca. — Co mam robić, gdy tęsknota nie będzie dawała mi spokoju?

— Przede wszystkim nie wierzę, żebyś w ogóle miała czas na tęsknoty. — Bodenstein się uśmiechnął. — Ale gdyby jednak ci się udało zatęsknić, będziesz miała Skype’a. Dzięki temu zawsze uda ci się skontaktować z ludźmi, których będzie ci brakowało. Albo zadzwonisz. W weekendy, czy jak dostaniesz kilka dni wolnego, możesz pojechać na Long Island czy do Berkshire Hills, to przecież żabi skok z Nowego Jorku. A na tyle, na ile znam twoją matkę, nie odpuści i kilka razy na pewno przyleci cię odwiedzić.

— Też tak sądzę. — Rosalie pokiwała głową i westchnęła. — Właściwie to się nawet cieszę na ten cały Nowy Jork, na nową pracę i nowych ludzi. A mimo to jest mi jakoś tak ciężko.

— Zdziwiłbym się, gdyby było inaczej — odparł ojciec. — Ale wiedz, że jestem z ciebie szalenie dumny. Kiedy zaczynałaś naukę, byłem przekonany, że zabrałaś się za gotowanie tylko z przekory i lada chwila ci minie. A jednak nie tylko ci nie minęło, ale też stałaś się jedną z najlepszych w swoim fachu.

— Wiesz, że czasem byłam naprawdę blisko rzucenia tego w diabły? — zdradziła Rosalie. — Nigdy nie mogłam wychodzić z koleżankami na koncerty, imprezy czy do klubów. Jednak kiedy się zastanowiłam, doszłam do wniosku, że one wszystkie były takie… chaotyczne. Pozbawione planu. I wyszło na to, że tylko ja jedna mam pracę swoich marzeń.

Bodenstein uśmiechnął się w ciemności. Rosalie była bardzo, bardzo podobna do niego, i to nie tylko w kwestiach przywiązania do rodzinnych stron i tradycji. Przede wszystkim potrafiła radzić sobie z odpowiedzialnością i zrezygnować z wielu rzeczy, żeby doprowadzić do końca to, co miało dla niej znaczenie. Po matce odziedziczyła za to te cechy, których jemu brakowało, czyli przede wszystkim nieokiełznaną ambicję, dzięki której parła do przodu.

— To dużo znaczy. Sukces można odnieść tylko wtedy, kiedy robi się coś z niewymuszoną chęcią i znajduje się w tej pracy spełnienie — powiedział Bodenstein. — Jestem przekonany, że podjęłaś właściwą decyzję. Rok w Ameryce da ci perspektywę i rozwój w każdej dziedzinie.

Odwrócił głowę i dotknął policzkiem włosów córki.

— A jeśli kiedykolwiek twoje życie zacznie przypominać wzburzone morze, tutaj znajdziesz spokojną i bezpieczną przystań. Zawsze będzie tu dla ciebie miejsce.

— Dzięki, tato — mruknęła Rosalie i ziewnęła. — Chyba lepiej już pójdę. Może uda mi się jeszcze na chwilę usnąć.

Wstała, pocałowała go w policzek i wróciła do domu.

Dzieci dorastają i odchodzą, pomyślał Bodenstein w przypływie zadumy i wzruszenia. Ależ ten czas pędzi! Lorenz i Rosalie już od dawna byli samodzielni, a Sophia ledwie kilka tygodni temu skończyła sześć lat! Za osiemnaście, kiedy będzie w tym wieku, co Rosalie teraz, on będzie miał niemal siedemdziesiątkę! Czy spoglądając za siebie, na swoje życie, poczuje zadowolenie? Półtora roku temu, kiedy zaproponowano mu, by zajął stanowisko Nicoli Engel, którą zastępował w czasie jej zawieszenia w obowiązkach, grzecznie podziękował i odmówił. Uznał, że za bardzo wiązałoby się to z biurokracją i polityką. Tymczasem on chciał prowadzić śledztwa, a nie siedzieć za biurkiem. Dopiero poniewczasie zorientował się, że swoją odmową zamknął przed Pią drzwi do dalszej kariery, przynajmniej w ramach regionalnych struktur policji. Dwa lata temu awansowała na pierwszą nadkomisarz i miała wszelkie kompetencje i kwalifikacje, by zostać świetną szefową wydziału K11. Jednak tak długo, jak on zajmował to stanowisko, będzie musiała jej wystarczyć satysfakcja bycia częścią zespołu. Jak długo tak wytrzyma? Czy to rozwiązanie na dłuższą metę? Co się stanie, jeśli pewnego dnia zechce się przenieść gdzieś indziej, by móc zrobić kolejny krok w karierze? Bodenstein dopił zimną już kawę. Myślami wrócił do sprawy morderstwa, która czekała na wyjaśnienie. Spodziewał się, że w ciągu najbliższych dni przekona się, jak będzie wyglądała praca bez Pii.

PIA KIRCHHOFF długo nie mogła usnąć i to z bardzo podobnego powodu, który kazał jej szefowi siedzieć na tarasie i rozmyślać: nie potrafiła przestać rozważać sprawy morderstwa staruszki. W przeciwieństwie do niektórych współpracowników, którzy utrzymywali, że nie mają najmniejszych problemów z oddzieleniem życia prywatnego od zawodowego i ledwie wrócą do domu, przestają myśleć o pracy, jej tylko z rzadka udawała się ta sztuka. Po jakimś czasie wstała z łóżka, na palcach zeszła na parter i włożyła ciepłe ubranie. Psy zwlokły się niechętnie z posłań w przedpokoju i z poczucia obowiązku, ziewając, ruszyły za nią na dwór, nie udając nawet entuzjazmu. Pia zajrzała do obu koni, które spały na stojąco w swoich boksach, a potem usiadła na ławce przed stajnią.

Zgodnie ze wstępnymi informacjami, Ingeborg Rohleder była w naturalny sposób serdeczną, starszą kobietą, która przez całe życie pracowała w prowadzonej przez rodzinę kwiaciarni i wśród mieszkańców swojej miejscowości cieszyła się powszechną sympatią. I ani sąsiedzi, ani wstrząśnięci pracownicy kwiaciarni, których policja zdążyła już przepytać, nie potrafili sobie wyobrazić, że ktokolwiek mógłby mieć powód, by strzelić jej w głowę. Czy to możliwe, że została z kimś pomylona? A może stała się przypadkową ofiarą tego strzelca? Ta ewentualność była chyba najgorsza z możliwych. W Niemczech niemal w siedemdziesięciu procentach przypadków ofiara jest w jakiś sposób związana z mordercą, ba, często sprawca morderstwa pochodzi z najbliższego kręgu zamordowanej osoby. Najczęściej w grę wchodzą bardzo silne emocje, takie jak wściekłość, zazdrość czy strach przed wyjawieniem prawdy o jakimś innym czynie karalnym. Morderstwa popełniane dla samego pozbawienia kogoś życia, i to bez znaczenia kogo, należą do rzadkości. Jeśli jednak już się zdarzają, są nadzwyczaj trudne do wyjaśnienia właśnie ze względu na brak jakichkolwiek związków między sprawcą a ofiarą. Policja jest wtedy zdana na łut szczęścia w postaci przypadkowego świadka, śladów biologicznych, na podstawie których można by ustalić kod DNA sprawcy, czy jakichś innych drobiazgów, które morderca przeoczył. Całkiem niedawno Pia brała udział w szkoleniu, na którym omawiano między innymi temat przestępstw przeciwko zdrowiu i życiu z wykorzystaniem broni palnej. I nawet ona była zaskoczona tym, jak mało morderstw popełnianych jest w ten sposób, bo zaledwie czternaście procent w skali całego kraju.

Zrobiło jej się zimno. Na autostradzie za wybiegiem i łąką niewiele się o tej porze działo i jedynie od czasu do czasu przejeżdżał jakiś samochód, omiatając okolicę blaskiem reflektorów. Wiedziała, że najpóźniej za dwie godziny sytuacja się diametralnie zmieni. Spojrzała na swoje psy, które, trzęsąc się z chłodu, siedziały przed nią z minami świadczącymi o wielkiej tęsknocie za miękkimi i ciepłymi legowiskami.

— No dobrze, chodźcie już, wracamy do środka — powiedziała i wstała. Psy zerwały się z miejsca i popędziły przodem, żeby czekać na nią pod drzwiami. Ledwie je uchyliła, wepchnęły się do środka. Pia zdjęła kurtkę i buty, po czym na palcach wróciła do sypialni i wsunęła się pod kołdrę.

— Uuu, co się dzieje? Skąd w łóżku bryła lodu? — wymamrotał Christoph, kiedy przytuliła się do jego ciepłego ciała.

— Wyszłam na chwilę na dwór — wyjaśniła.

— Która godzina?

— Za dwadzieścia piąta.

— Co się dzieje? — Odwrócił się w jej stronę i ją przytulił.

— Nie mogę przestać myśleć o tej ofierze z wczoraj — odparła Pia.

Poprzedniego dnia wieczorem opowiedziała mu o zastrzelonej staruszce, żeby wyjaśnić, dlaczego mimo urlopu poszła do pracy. Nikt nie potrafił zrozumieć jej lepiej niż Christoph, który swoją pracę dyrektora zoo traktował z równym zaangażowaniem i namiętnością, a kiedy zachodziła taka potrzeba, potrafił zarywać weekendy i wolne dni.

— To zwykła, miła staruszka, którą wszyscy kochali — ciągnęła Pia. — Sprawca użył jakiegoś karabinu z tłumikiem.

— Co to oznacza? — Christoph stłumił ziewnięcie.

— Jesteśmy co prawda dopiero na początku dochodzenia, ale mam wrażenie, że ona przez przypadek została ofiarą zabójcy — wyjaśniła Pia. — A to oznacza, że mielibyśmy do czynienia ze snajperem strzelającym do Bogu ducha winnych przechodniów.

— A tobie to nie daje spokoju, bo większość ludzi z waszego wydziału jest na urlopach albo na chorobowym.

— Zgadza się — potaknęła. — Ruszałabym na ten urlop znacznie spokojniejsza, gdybym wiedziała, że Cem i Kathrin są na miejscu.

— Słuchaj, kochanie. — Christoph wziął ją w ramiona i pocałował w policzek. — Nie przejmuj się mną, bo ja zrozumiem, jeśli uznasz, że w tej sytuacji wolałabyś zostać. Dla mnie to tak czy inaczej bardziej praca niż wakacje…

— Nie puszczę cię samego w naszą podróż poślubną! — zaprotestowała Pia.

— Spokojnie, miesiąc miodowy możemy nadrobić w bardziej sprzyjających okolicznościach. — Christoph uśmiechnął się ciepło. — Poza tym zastanów się, czy w ogóle byś wypoczęła, zadręczając się wyrzutami sumienia.

— Nie ma mowy, muszą sobie poradzić beze mnie — oznajmiła Pia, choć bez wielkiego przekonania. — Dziś też jest dzień i istnieje szansa, że wszystko się wyjaśni.

— Jak chcesz, ale zastanów się. — Christoph przyciągnął ją bliżej. Jego emanujące ciepłem ciało działało na nią uspokajająco. Pia poczuła, jak ogarnia ją senność i zmęczenie.

— Zastanowię — wymamrotała. — Mam jeszcze czas.

I zapadła w sen.

STRONA PO STRONIE przejrzał całą gazetę i przeczytał wszystkie artykuły. Nic. Ani słowa o morderstwie w Eschborn. Również w Internecie nic nie znalazł — i to ani w wiadomościach, ani w raportach policyjnych. Najwyraźniej uznano, że lepiej na razie trzymać prasę z dala. Jemu to też było na rękę. Ale za kilka dni wszystko się zmieni. Do tego czasu niewiedza społeczeństwa była dla niego niczym dodatkowa ochrona przed przypadkowymi świadkami. Mógł się swobodnie przemieszczać.

Był zadowolony ze strategii, którą opracował. Wszystko poszło dokładnie tak, jak zaplanował. Na parkingu przy pływalni minął kilka matek z dziećmi, ale nikt nie zwrócił na niego uwagi, kiedy najpierw wrzucił do bagażnika sportową torbę z bronią, a potem wsiadł do samochodu i odjechał.

Na iPadzie załadował stronę z prognozą pogody. Już od kilku tygodni robił to parę razy dziennie, bo warunki na dworze stanowiły jeden z najważniejszych czynników decydujących o powodzeniu planu.

— Cholera — mruknął.

Prognoza na najbliższe trzy dni bardzo się od wczoraj zmieniła. Przeczytał o silnych i obfitych opadach śniegu, które miały potrwać do piątku wieczór włącznie. Zmarszczył czoło.

Śnieg to zła wiadomość. Na śniegu widać ślady. Co teraz? Plan przemyślany w najdrobniejszych szczegółach, w którym wszystko, co narażało go na jakiekolwiek ryzyko, zostało zminimalizowane, był warunkiem powodzenia całego przedsięwzięcia. Nic nie stanowiło większego zagrożenia niż spontaniczność. Jednak cholerny śnieg przekreślał jego plany. Przez chwilę siedział zamyślony przy stole i zastanawiał się, co dalej, po raz kolejny analizując wszystkie szczegóły planu. Wszystko na nic. Śnieg stanowił zbyt poważne ryzyko, dlatego musiał dostosować założenia czasowe do nowej sytuacji. I to natychmiast.

— ALEŻ ty wyglądasz, Kai! Powinieneś był zostać w łóżku! — oznajmił Bodenstein, kiedy wszedł do sali odpraw K11 i zobaczył, w jakim stanie jest jego ostatni pracownik, który stawiał się jeszcze w biurze.

— W łóżku ludzie umierają. — Komisarz Kai Ostermann machnął ręką. — Poza tym czuję się lepiej, niż wyglądam.

Uśmiechnął się i zaraz zaniósł kaszlem, na co Bodenstein przyjrzał mu się sceptycznie.

— Niech ci będzie. Dziękuję w każdym razie, że nie zostawiłeś mnie z tym wszystkim samego — dodał i usiadł przy dużym stole.

— Raport balistyczny pocisku dotarł kilka minut temu — wycharczał Kai i podsunął szefowi kilka zadrukowanych kartek. — Sprawca użył kuli kaliber .308 Winchester. Niestety, trzysta ósemka Winchester to bardzo popularny kaliber, stosowany między innymi przez wojsko, myśliwych, sportowców i również przez policję. Każdy producent amunicji ma coś takiego w ofercie i to przynajmniej w kilku rodzajach.

Ogrzewanie było ustawione na pełną moc i choć Bodenstein pocił się niemiłosiernie, Ostermann zdawał się nie zauważać upału. Owinięty dodatkowo szalem i w grubej bluzie włożonej na sweter zdawał się czuć w sam raz.

— Pocisk, który zabił staruszkę, to Remington Core-Lokt 11,7 grama, najpopularniejszy bodaj rodzaj amunicji wśród myśliwych. Dotychczas nie udało się jeszcze ustalić modelu karabinu, z którego strzelano.

— Jeśli dobrze zrozumiałem, nie mamy nic. — Bodenstein zdjął marynarkę i przewiesił ją przez oparcie. — Są jakieś wieści z laboratorium? Jakiekolwiek ślady?

— Niestety nie. Strzał padł z około osiemdziesięciu metrów. — Ostermann zaniósł się kaszlem, a kiedy nieco się uspokoił, wpakował do ust cukierek szałwiowy i kontynuował szeptem: — Taka odległość to bułka z masłem dla wprawnego strzelca. Ani w miejscu, gdzie zginęła staruszka, ani tam, skąd padł strzał, nie znaleziono żadnych śladów związanych z morderstwem, nie licząc zamazanego odcisku dwunogu. Łuskę sprawca musiał zabrać ze sobą. Ani sąsiedzi, ani pracownicy kwiaciarni nie potrafili przypomnieć sobie, by w ostatnim czasie wydarzyło się coś wyjątkowego albo niepokojącego. Nikt nie zauważył zmian w jej zachowaniu i nic nie wiadomo, by ktoś jej groził albo żeby czuła się zagrożona.

W Bodensteinie wzrastała coraz bardziej frustracja spowodowana tym, że nic nie wiedzą, a jedyną informacją, jaką dysponują, jest kaliber pocisku, który trafił staruszkę. Powoli zaczynał się godzić z myślą, że z racji absencji chorobowej większości swoich ludzi będzie zmuszony poprosić Nicolę Engel o zorganizowanie wsparcia funkcjonariuszami z innych wydziałów.

— Zupełnie poważnie zacząłem się już zastanawiać, jak mamy… — zaczął, lecz przerwał, słysząc otwierające się drzwi. Ostermann wytrzeszczył z niedowierzaniem oczy.

— Cześć — powiedziała Pia do pleców szefa. Bodenstein odwrócił się gwałtownie.

— A ty co tu robisz? — zapytał zaskoczony.

— Przyszłam nie w porę? Przeszkadzam? — Pia popatrzyła na niego, po czym przeniosła wzrok na Ostermanna.

— Nie! Nie, wręcz przeciwnie! — zapewnił ją. — Chodź, siadaj!

— Nie masz nic lepszego do roboty na dzień przed wyjazdem na wakacje? — Ostermann zmusił się do zachrypniętego szeptu.

— Nie. — Pia zdjęła kurtkę, przysunęła sobie krzesło i uśmiechnęła się szeroko. — Załatwiłam, co miałam do załatwienia, i pomyślałam, że co tam, wpadnę szybko i pomogę rozwiązać tę sprawę, zanim zostawię was na trzy tygodnie samych.

Kai Ostermann skrzywił się lekko. Bodenstein zdjął pulower i zreferował Pii wszystko, co zdążyli omówić przed jej przyjściem.

— Hm, w sumie to niewiele — stwierdziła policjantka. — Raczej mała szansa, żeby ustalić, gdzie kupił tę amunicję, prawda?

— Zerowa. — Kai Ostermann potrząsnął głową. — Takie naboje znajdziesz w każdym sklepie myśliwskim i w każdym katalogu z bronią na całym świecie. Niestety.

— No i na razie nie mamy pojęcia, co mogło być motywem — dodał Bodenstein. — Całkiem możliwe, że chodzi o snajpera, który strzela do ludzi dla samego zabijania.

— Albo Ingeborg Rohleder skrywała jakieś mroczne tajemnice, o których nikt nic nie wiedział — podsunęła Pia. — Musimy sprawdzić jej otoczenie, znajomych i prześwietlić jej przeszłość.

— Od tego zaczniemy. — Bodenstein z trudem wytrzymywał upał w biurze, zaduch i aromat cukierków ziołowych, którymi Ostermann leczył gardło, dlatego natychmiast zerwał się z miejsca. — Chodź, pojedziemy teraz do Renate Rohleder. A potem do Instytutu Medycyny Sądowej. Sekcja denatki zaplanowana jest na wpół do dwunastej.

RENATE ROHLEDER nie była wiele spokojniejsza niż poprzedniego dnia. Z zaczerwienionymi od płaczu oczyma siedziała przy kuchennym stole, w lewej dłoni ściskała chusteczkę do nosa, a prawą mechanicznymi ruchami głaskała starą labradorkę, która tuliła jej się do nóg. Blond włosy, jeszcze wczoraj starannie ułożone w kok, dziś zwieszały się niedbale na ramiona, a nieumalowana twarz była tak opuchnięta, jakby kobieta przez całą noc nie przestawała płakać.

— Dlaczego nie ma o tym ani słowa w prasie? — zapytała z wyrzutem w głosie, jeszcze zanim zdążyła się przywitać. Postukała palcem w rozłożoną na stole gazetę. — W radiu też nic nie mówili. Dlaczego? Co robicie, żeby znaleźć mordercę mojej matki?

Spotkania z rodzinami ofiar morderstw nigdy nie należały do przyjemnych. Przez dwadzieścia pięć lat w wydziale K11 Bodenstein zetknął się chyba z każdą możliwą reakcją. Większość krewnych po jakimś czasie wracała do normalnego życia, lecz pierwsze dni dla wszystkich bez wyjątku oznaczały szok, chaos emocjonalny i rozpacz. Nierzadko zdarzało się, że rozładowywali swój ból na funkcjonariuszach policji — Bodenstein znał i taką reakcję i zdążył się do niej przyzwyczaić.

— Jest jeszcze za wcześnie, żeby ogłaszać to publicznie — wyjaśnił spokojnie. — Nie dysponujemy dostateczną liczbą informacji, żeby prosić mieszkańców o pomoc. A przecież chyba pani nie chce, żeby gazety zrobiły z tej sprawy materiał czysto sensacyjny, prawda?

Renate Rohleder wzruszyła ramionami i spojrzała na telefon, który co kilka chwil wydawał melodyjny sygnał.

— Zgadza się — wyszeptała. — Nie mogę nawet pracować w sklepie! Ludzie nie mają niczego złego na myśli, ale ja… ja po prostu nie mogę znieść tych wszystkich wyrazów współczucia i kondolencji.

Bodenstein rozejrzał się ukradkiem po kuchni. Przypuszczał, że to Ingeborg Rohleder utrzymywała dom w porządku, podczas gdy jej córka zajmowała się kwiaciarnią. Już po dwudziestu czterech godzinach dało się odczuć brak starszej pani. Na stole stały talerze z resztkami śniadania, otwarty słoik dżemu z łyżką w środku, zużyta torebka herbaty leżała na podstawce, a w zlewie zalegał stos brudnych naczyń i przypalony garnek.

— Bardzo nam przykro, że zakłócamy pani żałobę — powiedziała Pia. — Musimy jednak zapytać o kilka spraw dotyczących kręgu znajomych pani matki. Skąd pochodziła? Od kiedy mieszkała w Eschborn…

— Niederhöchstadt. — Renate Rohleder błyskawicznie ją poprawiła, po czym wytarła nos i sprawdziła ekran komórki.

— W Niederhöchstadt. Czy miała wrogów? Może jakieś problemy czy nieporozumienia rodzinne? Czy nie zauważyła pani, by ostatnio zachowywała się inaczej niż zwykle? Była spięta albo podenerwowana? Czy czuła się zagrożona?

— Chyba żartujecie, jeśli twierdzicie, że ktoś celowo zastrzelił właśnie moją matkę! — W głosie Renate Rohleder słychać było wrogość. — Mówiłam wam przecież, że ona nie miała wrogów! Żadnych! Wszyscy ją lubili! Przeprowadziła się tutaj na początku lat sześćdziesiątych z Sossenheim i razem z moim ojcem otworzyli kwiaciarnię i ogrodnictwo. Mieszkała tutaj przez ponad pięćdziesiąt lat! Spokojnie i szczęśliwie!

Podniosła telefon, który odzywał się co minutę, spojrzała na niego i jej twarz pojaśniała. Podetknęła Pii ekran pod sam nos.

— Proszę! Wszyscy, wszyscy bez wyjątku przesyłają kondolencje, nawet burmistrz! — Jej oczy zaszły łzami. — Gdyby nie była powszechnie lubiana, toby tak chyba nie było, prawda?

— Jednak istnieje możliwość, że pani matka skrywała jakąś tajemnicę; coś, co wydarzyło się bardzo, bardzo dawno temu — podsunęła Pia, która nie mogła przestać myśleć o sprawie Kaltensee, o czym Bodenstein doskonale wiedział i uważał, że słusznie robi. Szczególnie na początku śledztwa, kiedy jeszcze błądzi się po omacku, ważne jest, by nie wykluczać żadnych możliwości. Dlatego właśnie nie przerywał Pii i nie protestował, kiedy w samochodzie przyznała, że w przeciwieństwie do niego nie wierzy w przypadkowy wybór ofiary. Historia kryminalistyki świadczyła na jej korzyść — morderstwa popełniane tylko z chęci pozbawienia kogoś życia, bez konkretnego motywu, zdarzały się wyjątkowo rzadko.

— Pani Rohleder, zadając te pytania, nie mamy na celu zaszkodzić dobremu imieniu pani matki — zapewnił ją Bodenstein pojednawczym tonem. — Nam zależy jedynie na znalezieniu osoby odpowiedzialnej za jej śmierć. To całkowicie normalne, że szukając motywu, zaczynamy od sprawdzenia rodziny i znajomych ofiary.

— Nikt nie mógł mieć powodu, żeby ją mordować — upierała się Renate. — Marnujecie czas, jeśli chcecie cokolwiek na nią znaleźć.

Pia już chciała jej odpowiedzieć, lecz Bodenstein skinął głową na znak, że to zupełnie bez sensu.

— Dziękujemy za poświęcony nam czas — oznajmił. — Gdyby jednak przyszło pani do głowy coś, co mogłoby nas zainteresować, to bardzo proszę o telefon.

— Tak, oczywiście. — Renate Rohleder wydmuchała nos w całkowicie mokrą chusteczkę. Bodenstein na wszelki wypadek schował dłonie w kieszeniach płaszcza, bojąc się, że córce ofiary mogłoby przyjść do głowy, by podać mu rękę na pożegnanie. Na szczęście jej uwaga skupiała się tylko na odbieraniu kondolencji, które nieprzerwanie rozświetlały ekran jej telefonu.