Zła - Chloe Esposito - ebook + książka

Zła ebook

Chloe Esposito

3,2

Opis

Ukradła swoje wymarzone życie. A teraz ktoś próbuje wyrwać je z jej rąk…

Wprawdzie Alvie Knightly budzi się w Ritzu, ale nie ma jej czego zazdrościć. Po pierwsze, ma kaca zwiastującego nadejście czterech jeźdźców Apokalipsy. Po drugie, jej piękna, rozpuszczona bliźniaczka Beth została właśnie znaleziona martwa na Sycylii i policja chce przesłuchać Alvie. A po trzecie, jej cudowny nowy facet właśnie zniknął z milionami skradzionymi Beth.

Oj, Nino podpadł niewłaściwej dziewczynie.

Alvie wyrusza w pościg za byłym do Rzymu. Zaczyna się gra w kotka i myszkę, z której tylko jedno z nich może ujść z życiem.

Piekło nie zna furii takiej jak kobieta wzgardzona…

Czy Alvie zdąży się zemścić, zanim dopadnie ją kara za jej własne zbrodnie?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 331

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,2 (15 ocen)
3
2
6
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wyjaśnienie

Zanim przejdziemy dalej, musimy coś sobie wyjaśnić: zeszły tydzień był absolutnie szalony. Ha, mało powiedziane. Zaliczyłam najlepszy seks w życiu. Odkryłam, że kręci mnie broń palna. Wszyscy myślą, że jestem moją identyczną bliźniaczką (bo umarła, a ja tak jakby ukradłam jej życie). Kilka osób się przeterminowało.

Nie powiedziałabym, że to do mnie niepodobne. Wiadomo, święta nie jestem. Ale do zeszłego tygodnia nie byłam też morderczynią, tylko zwykłą dziewczyną, taką jak wy. Pewnie, zdarzały mi się niewielkie wykroczenia: tu drobna kradzież, tam podpalenie, czasem jakiś przekręcik na kasę. Ale poza tym niczym nie różniłam się od innych: tłumiłam wszystkie emocje i dużo piłam. Pracowałam w ogłoszeniach drobnych. Wynajmowałam pokój na Archway. Nikogo nie zabiłam (choć miewałam takie fantazje). Nie miałam na pieńku z mafią, Interpol nie dobierał mi się do dupy. Jak widać, przez kilka dni sporo może się zmienić. Nowy tydzień, nowa ja.

Nadal kręci mi się w głowie. Nie wiem, od czego zacząć. Pewnie najlepiej byłoby od początku, ale jedyne, o czym jestem w stanie myśleć, to koniec. I o tym, jak Nino złamał mi serce.

Wszystko zaczęło się w zeszłym tygodniu. Od wypadku.

To nie była tak do końca moja wina, więc bądźcie tak mili i mnie nie oceniajcie.

To przez moją bliźniaczkę pojechałam na Sycylię. Beth wyłaziła ze skóry, żeby przekonać mnie do wizyty. Zapłaciła za loty i w ogóle. Zwabiła mnie darmowym szampanem i obietnicą południowego słońca. W innych okolicznościach bym nie pojechała. Kto jak kto, ale ja doskonale wiem, że przebywanie z moją pofaflunioną siostrunią to w najlepszych okolicznościach tortura wodna. Tylko tak się akurat złożyło, że wywalili mnie z roboty za oglądanie pornosów w biurze, a współlokatorzy wykopali mnie z mieszkania. Miałam do wyboru Sycylię albo karton pod mostem. Więc jak ta durna gęś zaufałam Beth i pojechałam.

To był zły pomysł.

Kiedy dotarłam do jej willi w Taorminie, aż mnie zatkało. Fenomenalne miejsce. Jak porno dla czytelników „Condé Nast Travellera”. Najwyjebańsza z wyjebanych chat. Szesnastowieczne ogrody, marmurowe figury, fontanny, kwiaty. I ten basen… Nawet sobie nie wyobrażacie. Wiadomo, że byłam zazdrosna. Kto by nie był?

No i jeszcze synek Beth, Ernesto. Dziecko, które miała z Ambrogiem. O, gdybyście tylko go zobaczyli… Wyglądał jak ja. Mógłby być mój. Powinien być mój. „Ma-ma”. Tak do mnie gaworzył. „Ma-ma-ma”.

Tego było zbyt wiele.

Zawiść zaślepiła mnie na amen.

A potem Beth wyjaśniła, po co mnie do siebie ściągnęła. Nie chodziło o to, że za mną tęskniła. Ha. Dobre sobie. Poprosiła, żebym zamieniła się z nią miejscami, bo musiała dokądś wyjść wieczorem i nie chciała, by Ambrogio to zauważył. Wiedziałam, że coś się kroi. Nigdy bym się nie zgodziła na taką szopkę, ale Beth przekupiła mnie złotymi sandałkami od Prady, więc wiadomo, że nie miałam wyjścia. Czekałam i czekałam w przebraniu siostry prawie do północy. Kiedy wreszcie wróciła, strasznie się pożarłyśmy.

Stałyśmy na skraju basenu i nagle – nie mam pojęcia, jakim cudem – Beth się poślizgnęła.

Trzasnęła głową o mozaikę i zniknęła pod wodą.

Kilka bąbelków, a potem cisza.

Wiem.

Wiem, co sobie myślicie.

Trzeba było skoczyć i ją uratować.

Tylko że nie macie pojęcia, ile się nacierpiałam.

Więc… Pozwoliłam jej umrzeć i ukradłam jej życie. Jej ciuchy. Syna. Kurwa, nawet męża. Ukradłam jej miliony i willę. To wszystko i tak powinno było należeć do mnie. Ambrogio nawet się nie zorientował (przynajmniej nie tak od razu).

To było lepsze niż wygrana w totka.

Spełniły się wszystkie moje najdziksze sny.

Okazało się, że Ambrogio był w mafii i miał bardzo ciekawych kolegów. Jego partnerzy, Nino i Domenico, są zabójcami w Cosa Nostrze. Pomogli nam pogrzebać trupa mojej siostry w dziurze, pośrodku jakiegoś lasu niedaleko.

Wszystko wyglądało jak ta lala.

Wszyscy myśleli, że ten trup to ja.

Prędko jednak przekonałam się, że moja bliźniaczka chciała zamienić się ze mną miejscami, żeby uciec przed mafią i uchronić swojego ukochanego syneczka przed kulką w łeb. Zamierzała porzucić Ambrogia dla kochanka, Salvatore. Zakochana parka wymyśliła, że mnie zabije, a następnie zwieje z wyspy na zawsze. Beth uważała, że ciało (moje martwe ciało) to jedyna gwarancja, że nikt nie ruszy za nią w pościg. Co za flądra. Żmija powykręcana. W ostatniej chwili jednak Salvatore się jej sprzeciwił. Powiedział, że mnie nie zabije.

Alvie: jeden. Beth: zero.

Żryj gruz, mała.

Potem jednak przespałam się z Ambrogiem i… Drogi czytelniku, nie sądziłam, że kiedykolwiek to powiem, ale musiałam udawać. Jakby ktoś wrzucił patyczek po lodzie do kanału La Manche. Lekarze mówią na to mikropenis. A ja tyle lat zmarnowałam na fantazjowanie o facecie mojej siostry…

Natychmiast się zorientował, że to ja.

Popędził za mną na dwór w środku nocy. Uciekałam ile sił w nogach. Obawiałam się, że mnie zabije, więc go ubiegłam i rozwaliłam mu głowę kamieniem.

Gdy już nie żył, popędziłam do willi Salvatore. Wyjaśniłam, że zrobiłam to w samoobronie. W pewnym sensie to nawet była prawda. Salvo, biorąc mnie za Beth, pomógł mi pozbyć się trupa Ambrogia. Wywaliliśmy go do morza ze szczytu klifu. Upozorowaliśmy samobójstwo.

A potem przespałam się z Salvatore. Kto by się powstrzymał? Sto kilo wyrzeźbionych mięśni. On jednak zauważył, że w przeciwieństwie do Beth nie mam na brzuchu blizny po cesarce.

Znowu się wydało.

Nie mogłam liczyć, że zachowa mój sekret w tajemnicy. Zbyt wiele od tego zależało. Więc poszłam do Nina, partnera Ambrogia, i powiedziałam mu, że Salvo zabił jego szefa. Nino był seksowny. Nino był lojalny. Powiedział, że Ambrogio był dla niego jak brat.

I się udało.

Nino zamordował Salvatore, a potem z Ninem też się przespałam. Będę z wami szczera… To najlepszy seks, jaki kiedykolwiek zdarzyło mi się uprawiać z prawdziwym, żywym mężczyzną (a kilku ich zaliczyłam). Zaczęłam marzyć o karierze zabójczyni u boku Nina. Mogłabym być jego partnerką. Jego ukochaną.

Sądziłam, że znalazłam Tego Jedynego.

Wymyśliliśmy plan. Mieliśmy wspólnie wyczesać grubą fortunę. Postanowiliśmy sprzedać Caravaggia, bezcenne dzieło sztuki będące w posiadaniu Ambrogia. Kupującym okazał się jakiś szemrany ksiądz, który pracował dla sycylijskiej mafii. Ale wtem kutafon oznajmił, że to fałszywka i że nie da nam ani grosza.

No to jego też zabiłam.

Uciekliśmy do Londynu w lamborghini Ambrogia z walizką wypchaną dwoma milionami dolarów.

Bez satysfakcji muszę wam wyznać, że Nino okazał się pomyłką.

Kiedy dotarliśmy do londyńskiego Ritza, ukradł mi samochód. I zajebał walizkę z hajsem.

Pewnie już nigdy więcej go nie zobaczę. Ale gdyby jednak coś się w tej kwestii zmieniło, przysięgam, że rozpętam takie piekło, jakiego jeszcze świat nie widział.

WCZORAJ

Niedziela, 30 sierpnia 2015

Toskania, Włochy

Patrzę nadrogę przez różową przednią szybę. Asfalt migocze w falach pustynnego żaru; wygląda jak rzeka rtęci. Mam wrażenie, że nie jedziemy, lecz płyniemy. Przepastne niebo jest błękitne jak oczy Damiana Lewisa. Albo jak koszulki włoskiej drużyny rugby. Nigdy nie widziałam tak błękitnego nieba w prawdziwym życiu, tylko w filmach. Gaje oliwne, łagodne górskie zbocza, obłędnie piękny toskański krajobraz. Wszystko wygląda jak świeżo namalowany obraz olejny, jeszcze mokry od farby.

Gorąca tapicerka lepi mi się do skóry. Króciutkie szorty od Balenciagi ledwo zakrywają mi krocze. Kropelka potu spływa mi po szyi i znika między piersiami. Ciągnę łyk ciepłego prosecco. Jest spokojnie ze czterdzieści stopni.

– Chcesz? – Podaję Ninowi butelkę.

– Niente. – Kręci głową.

Zaciskam mocno dłonie na kierownicy i przyglądam się swoim zszarganym paznokciom. Potrzebuję manikiuru. Pudrowy róż poodpryskiwał, a zaschnięta krew pod paznokciami przybrała paskudny brudnordzawy odcień. Zajebiście ostentacyjny diament mojej siostry połyskuje w słońcu jak miniaturowa bomba.

W radiu leci Tay Tay. Out of the Woods. Kocham tę piosenkę. Podkręcam głośność i śpiewam na cały regulator. Linia basu to czysty seks. Zerkam na swoje odbicie w lusterku. Dobrze mi w tych ciemnych okularach Beth. W końcu to Gucci. Pasują mi jej ciuchy. Pasuje mi to życie.

Nino podaje mi papierosa. Zaciągam się, z westchnieniem wypuszczam dym.

Znów przyspieszam. Teraz już nie płyniemy, tylko lecimy, fruniemy ponad sto osiemdziesiąt na godzinę. Patrzę na igiełkę prędkościomierza. Drga coraz wyżej i wyżej. KURWA, TO JEST ŻYCIE.

Walę pięścią w klakson, tak dla przyjemności.

– Ja pierdolę, Betta, ucisz się.

Betta, Betta, zawsze ta obesrana Betta.

Rzygam już udawaniem siostry, ale Nino sądzi, że jestem żoną jego zmarłego szefa. Jeśli się dowie, że jestem tą drugą bliźniaczką, wszystko zawiśnie na włosku. Łącznie z moim życiem. Może zacząć zadawać niewygodne pytania, na przykład czy byłam zamieszana w morderstwo Ambrogia. Lepiej trzymać się planu i zgrywać Bettę.

„Och, jakże gęstą sieć zarzuca człowiek, gdy pierwsze z wielu kłamstw wypowie”1.

Jedziemy na północ od Toskanii, ku jeziorom i szwajcarskiej granicy. Przez Prowansję, Burgundię, Pikardię, aż do Londynu. Daleko od Taorminy, mojej siostry i ścielących się gęsto trupów. Daleko od wyrzutów sumienia, strachu, nieprzespanych nocy i tylu, ale to tylu martwych ludzi. Przeciągam się mocno, z rękami wysoko nad głową, rozkoszując się cudownym rozluźnieniem ramion i szyi, narkotyki rozlewają mi się w żyłach, głowę wypełnia mi przyjemny, ciepły blask. Resztka koksu spływa mi przez nos do gardła. Uśmiecham się do Nina, oblizuję zdrętwiałe wargi. Nadal czuję jego smak po ostatnim pocałunku: słony język, czerwone marlboro. Czuję zapach jego wody po goleniu, przemieszany seksownie ze świeżym potem. Czuję zapach pieniędzy upchniętych do starej skórzanej aktówki księdza. Od samego myślenia robię się mokra…

– Masz pojęcie, ile mamy hajsu?

– Dwa miliony euro – mruczy Nino. Bierze wysłużoną brązową walizkę od Gucciego i gładzi popękaną skórę. – Allora? Na ile nam to starczy?

– Możemy zarobić więcej. Nino, kotku, jesteśmy nieśmiertelni. Tworzymy świetny zespół. Nie sądzisz?

Uciekamy psom i mafiosom, mkniemy ku jasnej, pięknej przyszłości. Alvie i Nino – na zawsze razem. Będziemy się bzykać i zabijać, zabijać i bzykać.

– Ej – zagaduję. – Chcesz zrobić postój? Moglibyśmy się zabawić na poboczu.

Nino kiwa głową.

Skręcam w polną drogę i gaszę silnik. Nino wysiada i otwiera mi drzwi. Podaje rękę, pomaga wysiąść. Prowadzi mnie na przód auta i rozbiera.

Mocno uderzam policzkiem o gorący metal, maska parzy mi skórę. Spodenki plączą mi się wokół kostek. Nino chwyta moje cycki w dłonie. Boże, jak ja kocham mojego niegrzecznego chłopaka. Wiem, że to dopiero tydzień, ale mam wrażenie, że znam go od zawsze. Wyciągam ramiona nad głowę i przejeżdżam paznokciami po lśniącej czerwonej karoserii. Jego ciężkie ciało przyciska się mocno do moich mokrych, nagich pleców. Czuję, jak serce wali mu w piersi, ostry zarost drapie mnie w szyję. Jego skóra płonie, syczy. Czuję smak soli i seksu.

Zaczyna mnie rżnąć. I rżnie. I rżnie.

– Nino, Nino, Nino – dyszę.

Chciałabym, żeby powiedział: „Alvie”.

Dochodzimy jednocześnie. Przed oczami mam czerwone plamy. Przez ułamek sekundy znajdujemy się gdzie indziej – w innym wszechświecie. Tracę poczucie tożsamości, Nino i ja stapiamy się w jedno. Francuzi mówią na to la petite mort, „mała śmierć” czy jakoś tak. Jakby coś we mnie umarło, choć nigdy nie czułam się równie pełna życia. Co oni mogą wiedzieć?

A potem spadamy na ziemię. Wracamy do rzeczywistości. Ale wiecie co? Spoko. W tej chwili bardzo mi się podoba bycie sobą. Nino wysuwa się ze mnie, a ja wstaję. Kręci mi się w głowie, nogi uginają się pode mną. Słyszę chrzęst jego butów na żwirze.

– Betta – wzdycha.

Schylam się i wciągam szorty na lepkie uda. Opieram się o maskę lambo i patrzę, jak Nino zapala papierosa.

– Gdzie ty byłaś całe moje życie?

– Czekałam na ciebie.

Przesuwa palcem po mojej dolnej wardze. Patrzę mu w oczy.

To wszystko… To jest jak sen. Czuję się bezpieczna. Po raz pierwszy w życiu ktoś mnie chce. Nigdy wcześniej nie czułam się jak tu i teraz z nim. To niemal zbyt dobre, by mogło być prawdziwe.

DZIEŃ PIERWSZY

ZDRAJCA

Rozdział pierwszy

DZISIAJ

Poniedziałek, 31 sierpnia 2015

Hotel Ritz, St James’s, Londyn

Prawie słyszę głos Beth:

– Alvie? Dlaczego wymiotujesz do umywalki?

Bo do kibla akurat sram.

– Co? W tym samym czasie?

Mhm, w tym samym czasie. To się nazywa zatrucie alkoholem. Fantastyczna sprawa. Powinnaś kiedyś tego spróbować. Flądro.

Rozlepiam ciężkie powieki, tylko odrobinkę. Natychmiast oślepia mnie wypolerowana na wysoki połysk biel: porcelanowa muszla. Znów zamykam; to bolało. Opieram policzek na twardej, zimnej krawędzi i pozwalam się nieść falom mdłości. Jestem surferką, wykręcam perfekcyjne beczki na Hawajach, sunę po wzdętych zwałach wody i rozbryzguję pióropusze piany. O nie, znowu nadchodzi. Wyrzyguję resztki zawartości żołądka przemieszane z kwasem. I jeszcze raz. I jeszcze.

– Dopadnę cię za to, Nino. To wszystko twoja wina.

Gin, wino, wódka, marchewki (dziwne, przecież nie jadłam marchewek). Mój oddech odbija się echem po umywalce. Huczy mi w głowie, wszystko wiruje.

Już nigdy więcej

Nic nie wypiję

Tym razem mówię serio.

Moje pierwsze haiku dzisiaj…

Genialne, Alvie, nadal masz ten intelekt. Co z tego, że nikt nie zachwyca się moją poezją? Keatsa świat też nie docenił za życia. Beth zawsze mówiła, że marnuję czas, ale ja nie tworzę dla krytyków.

Wreszcie flaczeję i opadam twarzą na podłogę. Kafelki wychodzą mi na spotkanie i z trzaskiem uderzają mnie w skroń.

Czy ja naprawdę właśnie spadłam z sedesu?

Usta wypełnia mi krew z rozciętej wargi. Czuję się jak żywy trup, ale przynajmniej jeszcze nie umarłam – nie kipnęłam, wgryzając się w kanapkę na kiblu, jak Elvis Presley. Cała dygoczę na czarno-białej mozaice. Uch, co to? A, to ja. Stary pot przemieszany z WC Kaczką czy innym płynem do kibla o zapachu oceanu. Jestem kompletnie naga, mam na sobie tylko diamentowy naszyjnik Beth. Pełznę niczym żołnierz w Wietnamie na ciepłą, puchatą matę łazienkową: to moja samotna wyspa na wzburzonym oceanie. Znajduję się w stylowej łazience ensuite, całej z marmuru i szkła. Wszystko błyszczy. Każda rzecz połyskuje nowością. Jest tu jacuzzi i prysznic z deszczownicą, dość duży, by spokojnie pomieścić dwie osoby. Przewracam się na plecy i spoglądam na prysznic. Chciałabym wejść do środka, ale chyba nie dam rady…

Rozlega się cichy syk i maleńki, biały odświeżacz powietrza wetknięty do kontaktu rozpryskuje chmurkę zapachu syntetycznej magnolii. Mój wzrok pada na plazmowy ekran na ścianie. Chwytam pilota i włączam telewizję. Mam mgliste przeczucie, że powinnam sprawdzić, o czym mówią w wiadomościach. Gdzieś na dnie żołądka ściska mnie coś niezwiązanego ze spożytym wczoraj alkoholem. Nazwijmy to szóstym zmysłem…

Pierwsze, co widzę, to moja niezbyt atrakcyjna fotografia ze ślubu Beth.

Podkręcam dźwięk na maksa.

– Ciało kobiety, prawdopodobnie obywatelki Wielkiej Brytanii, Alviny Knightly, lat dwadzieścia pięć, zostało dziś rano odnalezione w lesie niedaleko sycylijskiego miasteczka Taormina. Po więcej informacji zwracamy się do naszego włoskiego korespondenta Romea D’Alby.

Kurwa, kurwa mać.

Kurwa, kurwa mać.

Kurwa mać, nie jest dobrze.

Technicznie to nadal haiku. Może nie Szekspir, ale mam morderczego kaca. Nie można oczekiwać, że w takim stanie będę tworzyć swoje najlepsze dzieła.

Przy umywalce leżą moje papierosy. Pstrykam zapalniczką i zaciągam się marlborasem. Nie sądziłam, że znajdą jej ciało, a przynajmniej nie tak szybko. Mam przesrane?

Okej, ale przynajmniej nie wiedzą, kto to tak naprawdę jest.

Między dębami i kasztanami stoi łysiejący facet w beżowym garniturze. Ściska mikrofon tuż pod rozdygotaną podwójną brodą. (Jak ktoś taki trafił do telewizji? Wygląda jak jajko w panierce). Wskazuje ciastowatą, białą ręką na polanę za sobą. Dziura w ziemi odgrodzona taśmą policyjną, sterta ziemi, tona cegieł, gruzu i rozłupanych kawałków betonu: grób mojej siostry.

– Nieruchomość nie miała pozwolenia na budowę. Niedbale wykonana konstrukcja została ukryta głęboko w sycylijskim lesie. Uwagę alzatczyka Antonii Ricci przykuło jednak dziś rano coś innego, mianowicie nietypowy zapach roznoszący się po okolicy. Signora Ricci, proszę nam opowiedzieć, co się stało, kiedy zabrała pani swojego psa Lupo na spacer.

Kamera oddala się, ukazując kobietę stojącą obok Romea. Antonia jest drobna, ubrana w wiatrówkę, złote włosy nastroszyły się jej wokół głowy jak aureola. Ma pociągłą twarz, przeciętą wyrazistym, orlim nosem. Trochę przypomina swojego psa. Lupo stoi między jej nogami i dyszy, wywalając z pyska mokry różowy język. Ostre uszy ma sztywne, postawione na szpic. Romeo podsuwa Antonii mikrofon pod nos. Laska wygląda, jakby miała się zesrać z przerażenia.

– Lupo… Najpierw on węszy i szczekuje na budynek. Jest przestraszeni. Ja go ciągnę… Ciągnę, ale on się nie ruszy. On jest bardzo dobry pies.

Lupo szczeka.

– Ćśś, Lupo.

Kobieta podaje mu psiego chrupka.

– I zaczyna kopać, kopać, kopać. Chce coś złapać pod spodem. Ja myślę, że to jest topo… Takie… pi-pi-pi?

– Mysz?

– Mysz. Ale ja się bojam. Ten dom wygląda strano… Dziwny… A potem ja znalazłam tu długi jasny włosy. Tutaj. Jest tutaj. – Antonia wskazuje na ziemię. – Znam te historie. Znam. Znam Cosa Nostra… Więc zadzwoniłam na policję.

Romeo kiwa głową i odsuwa mikrofon. Posyła krzywe spojrzenie psu, obwąchującemu jego krocze.

– Nie. Basta. – Antonia mocno ciągnie alzatczyka za smycz. – Mi dispiace.

– Policja dotarła na miejsce dziś o siódmej trzydzieści rano. Miejsce zdarzenia zostało rozpoznane jako typowe dla niesławnej sycylijskiej mafii Cosa Nostra. Funkcjonariusze nie byli zaskoczeni, gdy w betonowych fundamentach odnaleziono ciało.

Obraz przenosi się na sycylijski las. Pies podnosi tylną nogę i sika na gruzowisko.

– Lupo, NIE.

– Odkrycie zwłok Alviny Knightly i podejrzenie, że została zamordowana, stawiają pod znakiem zapytania domniemane samobójstwo jej szwagra Ambrogia Carusa, lat dwadzieścia dziewięć, który stracił życie zaledwie trzy dni wcześniej. Policja bada dowody wskazujące na to, że śmierć Ambrogia Carusa również była w rzeczywistości morderstwem. Romeo D’Alba, BBC News, na żywo z Taorminy.

Super.

Wciskam guzik pilota i wyłączam telewizor.

Znaleźli moje ciało i Ambrogia. To tylko kwestia czasu, zanim zaczną szukać Beth. Miejmy nadzieję, że po to, by ją przesłuchać i sprawdzić, czy mogłaby rzucić trochę światła na całą sprawę. Ale jej bliźniaczka i mąż gryzą piach. Czy Beth stanie się podejrzaną numer jeden? Co jeśli myślą, że za wszystkim stoi Beth?

Beth. Boże, to przecież ja.

Chyba że… Mogłabym znów stać się Alvie? Mimo że oficjalnie jestem sztywna? UCH. Co za bajzel.

Podnoszę się z trudem i na chwiejnych nogach złażę z dywanika. Odgłos spłukiwanej wody w toalecie przypomina tsunami. Nachylam się nad umywalką i ochlapuję sobie twarz zimną wodą. Zerkam w lustro. Oj, to nie był najlepszy pomysł. Wyglądam jak coś, co wypełzło z grobu. Jak Uma Thurman w Kill Bill 2. Krwawe strupy na wargach, rozmazana maskara, skołtunione, wilgotne włosy. Szarawa skóra. Przypominam Mortycję Addams albo statystkę z jakiegoś filmidła o zombie. To mi przywodzi na myśl stan, w jakim byłam tydzień temu na Archway.

Wspaniale.

Zajedwabiście.

Wróciłam do punktu wyjścia. Jestem bez kasy, bez pracy, bez domu, bez faceta. Nie trzeba było w ogóle zawracać sobie głowy Sycylią. Tyle czasu i wysiłku na marne. Siedem dni ciężkiej harówy. Po kiego wała w ogóle ciągnęłam dupę do tej Taorminy? Chciałam tylko zafundować sobie wakacje. Troszkę słońca, żeby przyzłocić opaleniznę. Beth praktycznie skomlała, żebym wsiadła do tego samolotu. Nie żebym miała wielki wybór. Stoczyłam się na totalne dno. Nic mnie nie czekało w Londynie, tylko kaniony długów i uzależnienie od zdrapek z totolotka. Zagrożenie opryszczką i innymi wenerami. Żyłam w norze pełnej robactwa, gdzie jedyne, co mogło mnie spotkać, to świerzb. A moja doskonała bliźniaczka w tym czasie odbiła mi faceta i przeprowadziła się do Burdż al-Arab.

Nie, wiecie co? To nie jest punkt wyjścia, to jest poziom minus jeden. Zrobiłam krok do przodu i dwa kroki w tył. Teraz „Alvie Knightly” wącha kwiatki od spodu, a włoska policja dobiera mi się do dupy. Co robić? Szukać dobrych stron tej sytuacji? W tym, że, kurwa, nie istnieję? Muszę znaleźć Nina, odzyskać swój hajs i zniknąć… W Monako. Ale jak niby mam go znaleźć, skoro jestem totalnie spłukana?

Już dawno myślałam, że moje życie to burdel, ale teraz chyba jest gorzej niż kiedykolwiek.

Patrzę sobie w przekrwione oczy i wzdycham. No weź, Alvie. Pomyśl. Co zrobiłaby Beyoncé? Nino jest na wolności. Ma lambo i walizkę z pieniędzmi, ale to nieważne, jestem twarda jak Serena Williams. Zapłaci mi za wszystko. Zemsta jest moja. Jestem jak Hamlet, tylko w spódnicy. (Hamleta? Nie, to brzmi jak mineta). Znajdę go i zabiję. Patrzcie i podziwiajcie. Gdyby tylko nie był taki seksowny…

Idę na palcach przez salon, jakbym stąpała po kruchym lodzie. Dywan jest zasłany miniaturowymi buteleczkami: Smirnoff, Glenfiddich, Jack Daniel’s, Pimm’s. Na wpół opróżnione, bez nakrętek, smętne. Wlewam w siebie pięćdziesiątkę Bombay Sapphire – to jedyne, co przetrwało w lodówce. Resztę minibaru wysiorbałam wczoraj do sucha, zanim urwał mi się film późną nocą. Klin klinem, tak mówią. Pali mi wnętrzności jak rozpuszczalnik.

Na tacy z filiżankami i spodeczkami leży czekoladowy biszkopt. Srebrny chromowany imbryk. Saszetki Twiningsa. Pakuję sobie ciastko do ust i przeżuwam. Trochę pomaga pozbyć się gorzkiego posmaku zdrady, osładza obrzydliwy smrodek kłamstwa. Et tu, Brute? Jakby dźgnął mnie w plecy moim własnym nożem.

Nino, o, Nino,

Już ja cię dorwę.

Nino, o, ty robalu.

Na fotelu leży jego porzucona czarna fedora. Podnoszę kapelusz i wkładam na głowę. Czerwone marlboro, skóra, seks – zamykam oczy i wdycham jego zapach. Pamiętam, jak pierwszy raz go zobaczyłam w willi Beth i cały świat się zatrzymał. Jak prowadził minivana z moją bliźniaczką w bagażniku, a z głośników ryczała Metallica. Jego muskularne przedramiona poznaczone tatuażami. Jego nagie ciało. Wyrzeźbione mięśnie brzucha. Idealny trzydziestocentymetrowy kutas. Marszczę brwi. Nie, nie tęsknię za Ninem, tylko za jego fiutem.

Widzę go teraz, a przynajmniej jego plecy, jak odjeżdża po Piccadilly samochodem Ambrogia, migając czerwonymi światłami lambo. Kurde, kochałam tę furę. A żeby cię pokręciło, Nino, ty złodziejski psie. Ten samochód był miłością mojego życia.

„Jeśli niczego się nie spodziewasz, nigdy się nie rozczarujesz…” Trzeba było posłuchać Sylvii Plath. I zostać zakonnicą.

Ściągam kapelusz i rzucam go na kanapę. Nagle czuję zapach róż. Przy drzwiach stoi wysoki wazon pełen kwiatów. Jakim cudem przetrwały moją nocną rozróbę? Przecież gwałciłam i mordowałam jak wiking. Pokój wygląda, jakbym zaprosiła na imprezę Keitha Moona. Albo Keitha Richardsa czy inną gwiazdę rocka. Byłam jak tajfun, jak tornado: huragan Alvie.

Jeszcze tydzień będę się po tym zbierać. Zabiłabym za ścieżkę koksu. Albo chociaż za aspirynę.

Dobra, wystarczy. Gdzie jest telefon Beth? Musi gdzieś tu leżeć.

Grzebię w szkarłatnych atłasowych zasłonach, leżących na stercie pod ścianą. Kandelabry, kryształowe ozdoby i lśniące magazyny ścielą się po całej podłodze. Przynajmniej nigdzie nie ma żadnych kurczaków. Ani tygrysów. Ani dzieci. Czuję się, jakbym nagrywała Kac Vegas IV. Kurde, chciałabym, żeby to był film. Mogłabym zastopować albo przewinąć. Wróciłabym do samego początku i udusiła tę sukę jeszcze w macicy.

Wreszcie dostrzegam skrawek ekranu wystający spod dywanika. Chwytam smartfona i otwieram aplikację, którą ściągnęłam wczoraj, tę z GPS-em namierzającym telefon Nina. Nieźle, Alvie, to był prawdziwy przebłysk geniuszu. Jedna z najlepszych sztuczek, jakie znam. Podebrałam mu komórkę, kiedy brał prysznic. Dopiero co z niej korzystał, więc była odblokowana. Zainstalowałam software tak na wszelki wypadek. Ale miałam szczęście. Coś mi mówiło, żeby mu nie ufać. Domyśliłam się, że jest parszywym ściemniaczem. Mogłabym całą noc siedzieć w barze i czekać na niego, pijąc jedno martini za drugim. A teraz będę mogła go namierzyć, kiedy tylko złapie zasięg. Otwieram aplikację. Ostatni raz ten kutafon pojawił się gdzieś na lotnisku Heathrow, ale to było całe godziny temu. Odświeżam raz, drugi, trzeci, czwarty. Nic. Kurwa mać, nie działa. Nie pokazuje lokalizacji.

Dobra, to koniec. Mam totalnie przesrane. Teraz nigdy go nie złapię. Ta aplikacja była moją jedyną nadzieją. Kopię imbryk w stronę kominka i rzucam filiżanką w drzwi. Pęka na dwa kawałki, zupełnie jak moje głupie serce. Jak ja mam go niby znaleźć?

„Chcę mieć skrzydła szybsze niż myśl, niż poryw miłości – i pomknąć ku zemście”2.

Zerkam ponownie na ekran. Możliwe, że jeszcze nie wylądował. Może przełączył telefon na tryb samolotowy. Sprawdzę jeszcze raz później. Wszystko będzie dobrze. Wyluzuj, mała. Spoko.

Widzę osiem nieodebranych połączeń i jednego nowego mejla od mamy do Beth. Otwieram wiadomość i czytam.

Od: Mavis Knightly [email protected]

Do: Elizabeth Caruso [email protected]

Data: 31 sier 2015, 09.05

Temat: Gdzie jesteś?

Elizabeth, skarbie, gdzieżeś się podziała? Szaleję z niepokoju. Jestem w Taorminie z twoim synkiem i nianią. Nikt nic nie wie. Wszędzie roi się od policji, wszyscy wypytują o twoją siostrę. Zrobiło się małe zamieszanie, bo znaleźli ją pochowaną w jakimś lesie. Powiedziałam im, co usłyszałam od Ciebie przez telefon, że to był wypadek, ale chyba mi nie uwierzyli…

W zeszłym tygodniu zadzwoniłam do matki i poinformowałam ją, że Alvie nie żyje. Wyjaśniłam, że bardzo kiepsko pływała i że wpadła pijana do basenu. Mama wcale nie wydawała się zaskoczona. Jeśli już, to chyba jej ulżyło…

No ale dobrze, mniejsza z tym. Bardzo mi przykro z powodu Ambrogia. Straszny szok. Moje Ty biedactwo. Nawet sobie nie wyobrażam, jak teraz cierpisz. On naprawdę był przecudownym mężem. Wspaniałym zięciem. Był taki bogaty, tak szalenie przystojny. Nigdy nie zapomnę, jak pięknie wyglądał w tych obcisłych spodniach od garnituru, kiedy prowadził Cię do ołtarza. Powiedziałam policji, że to nie mogło być samobójstwo, nie ma mowy. Mężczyzna tak atrakcyjny i zamożny nie zabija się ot tak. Pokazałam im zdjęcie z Waszego miesiąca miodowego, tę uroczą scenkę, na której pijecie daiquiri na plaży przy zachodzie słońca. „Ambrogio Caruso jest mężem mojej córki Beth. Czy odebrałby pan sobie życie, gdyby miał pan taką żonę?” – zapytałam policjanta. Zgodził się, że jesteś niesamowita. Pozwolił sobie wręcz na uwagę, że odziedziczyłaś urodę po matce. Muszę wyznać, że nie zaprzeczyłam. Gdyby zobaczył Twojego ojca Alvina, nie miałby ani odrobiny wątpliwości. Ci Włosi są szalenie skłonni do flirtu. To miła odmiana. W Sydney kobiety w pewnym wieku stają się po prostu niewidzialne. Ale przecież ja nadal mam swoje potrzeby i potrafię docenić komplement. Trzeba o siebie dbać. Peelingi chemiczne, regularny wosk, irygacja jelita grubego. Trzeba pamiętać o urodzie. Jeszcze nie wybieram się na cmentarz.

No, mniejsza z tym. Przyjedź tu do mnie, kochanie. Cały ten stres działa mi na nerwy. Już czuję, że kortyzol wchodzi mi w reakcję z terapią hormonalną.

Twoja najbardziej na świecie kochająca mamcia

PS Próbowałam dodzwonić się do Ciebie na komórkę, ale wydaje mi się, że masz jakieś problemy techniczne. Dzwoni i dzwoni, aż w końcu włącza się poczta głosowa. Proszę, aniołku, odezwiesz się do mnie?

Kasuję wiadomość i potrząsam głową. Ta kobieta jest niewiarygodna. Nagle rozlega się pukanie do drzwi.

A to co? Policja?

– Kto tam? – wołam.

Odwracam się do okna. Gdybym musiała, chyba byłabym w stanie wyleźć na gzyms. Które to piętro? Och, no tak, penthouse… Genialnie. Świetny plan, Alvie. Jesteś goła jak święty turecki. W centrum Londynu. Jest środek dnia. Na pewno nikt nie zauważy, jak zaczniesz świecić cyckami na dachu.

– Przepraszam panią, ale wymeldowanie do południa minęło, eee, w południe.

– Aha. Rozumiem. A teraz która jest?

– Trzynasta trzydzieści.

Szlag.

– Już idę.

Muszę stąd zniknąć, zanim ktoś zobaczy, w jakim stanie jest apartament. Nino i ja zapłaciliśmy za noc (wczoraj wieczorem, grubym zwitkiem euro), ale to była tylko opłata za pobyt, a nie za odgruzowanie całego pokoju. Muszę spierdalać.

Kłopot w tym, że nie mam w co się ubrać. Nino zwiał z moimi ciuchami w walizce, do której upchnął pieniądze. Co on niby zrobi z kieckami mojej siostry? Gucci, Lanvin, Tom Ford. Wątpię, żeby na niego pasowały. Ha! Chcę je z powrotem. I portret Channinga Tatuma. Nie mogę uwierzyć, że nawet to mi zabrał. Przecież go nie potrzebuje.

Chwytam wczorajszą brudną sukienkę (mała czarna chanel Beth) i idę się umyć. Wchodzę pod parujący prysznic i śpiewam co sił w płucach You Oughta Know Alanis. Owijam włosy w turban, naciągam szlafrok i wychodzę do salonu. Odpalam papierosa i zaczynam krążyć po pokoju jak lwica w klatce w zoo. Potrzebuję trochę siana, żeby ruszyć w pościg za Ninem: muszę jakoś zapłacić za loty, hotele, wódkę i tak dalej. Kłopot w tym, że moje karty mają poprzekraczane limity, a jeśli użyję kredytówki Beth, natychmiast ściągnę na siebie uwagę. Co robić?

Kątem oka dostrzegam w lustrze błysk diamentowego naszyjnika Beth, który nadal migocze mi na szyi. Diamentowe kolczyki Beth. Jej zegarek. Nadal mam na palcu jej obrączkę i pierścionek zaręczynowy… W zeszłym tygodniu doskonale pomogły mi zgrywać rolę siostry. Prawie wszystkich nabrałam, ale teraz już ich chyba nie potrzebuję.

Ciekawe, ile za nie dostanę w lombardzie.

Zrobię to. Teraz. Zastawię wszystko i spadam.

Już mam otworzyć drzwi i zbiec na dół na Mayfair, ale zamieram z ręką na klamce. Co ja sobie wyobrażam? Serio? Biedna mała niewinna Alvie kontra ten popaprany morderca Nino. To profesjonalny mafijny zabójca. Ma dwadzieścia lat doświadczenia na karku. Bóg jeden wie, ilu ludzi wysłał na tamten świat. Na pewno więcej niż ja. Może nawet setki. Albo tysiące. Jakie mam szanse? Chyba ocipiałam.

Puszczam klamkę i osuwam się ciężko na podłogę.

Mogłam mieć wszystko.

Byłam tak blisko, kurwa, tak blisko. Willa. Samochód. Jacht. Dziecko. Bezcenny włoski renesansowy obraz. Żyłam pełnią życia. La dolce vita. Dwa miliony euro to był dopiero początek. Kiedy Nino wczoraj mnie tu zostawił, zabrał mi wszystko. Gorące łzy wzbierają mi pod powiekami i spływają po policzkach. Mrugam wściekle, by je zatrzymać.

Co to za zapach? Miss Dior Chérie? Dziwne, nawet po prysznicu czuję perfumy Beth: słodkie do porzygu. Chyba za mocno się spryskałam.

Słyszę głos siostry w uchu:

– Dopadnę cię za to.

Co? Czy to Beth?

– Zabiłaś mnie.

– Niezupełnie. Tak jakby się poślizgnęłaś. – Czy naprawdę mam tego wysłuchiwać? – Nie muszę się już tobą przejmować.

– Oj, powinnaś. Tylko poczekaj.

– Że, kurwa, co? Czy ty mi grozisz? Jesteś martwa. Widziałam na własne oczy…

– Zemszczę się.

Wstaję i opieram się o ścianę. Zimny pot spływa mi po twarzy, oddycham płytko, urywanie. Włączam wszystkie światła w pokoju: migoczące złote żyrandole, lampkę na biurku i na stoliku kawowym. Chwytam za nożyk z kości słoniowej do otwierania listów.

– Zapłacisz mi za wszystko – mówi Beth. – Zabiłaś mojego męża z zimną krwią, zleciłaś morderstwo mojego kochanka…

Kurde, ma rację. Rzeczywiście to zrobiłam. Już trochę rozumiem, dlaczego jest taka wkurzona.

– Okej. Tylko poczekaj. Poczekaj – mówię. „Sztylet” drży mi w dłoni. Mój głos jest cichy i słaby.

– O, mogę poczekać. Nigdzie mi się nie spieszy. Ukradłaś mi życie, pamiętasz?

Śmieje się okrutnie i ponuro, jak ten koszmarny klaun z filmu To. Skąd dobiega ten dźwięk? Staję na środku pokoju i obracam się dookoła. Nie ma jej tu, prawda?

– Po pierwsze, jesteś martwa. Zimna jak nóżki w galarecie. Czaisz? Jesteś tylko głupim głosem w mojej głowie. A po drugie, co mi zrobisz? Zagadasz mnie na śmierć? Przerażające.

Cisza. Nic. Ani mru-mru. Nie słyszę najmniejszego parsknięcia. Westchnięcia. Kichnięcia.

– Beth? – Dokąd ona polazła? Skradam się do lustra. – Beth, to nie jest śmieszne. Gdzie się schowałaś?

Podchodzę jeszcze kawałek, patrzę sobie w oczy. Jestem tak blisko, że mój oddech zbiera się na lustrze w białą mgiełkę.

– Beth? Beth. BETH?

– Do mnie należy pomsta. Ja wymierzę zapłatę.

– Uch. Zamknij się, ty zgniła pizdo.

Znów opadam na podłogę.

– Pozwolisz, żeby Nino tobą pomiatał tak samo jak Ambrogio. Ruchają cię i zostawiają. Nie potrafisz ich zatrzymać.

– Nie. Nie ma mowy. To nieprawda.

– Spójrz tylko na siebie. Jesteś żałosna. Nigdy nie potrafiłaś się ogarnąć.

– Znajdę Nina, choćby to miała być ostatnia rzecz, jaką w życiu zrobię.

Prostuję się nieco i pociągam nosem.

Spoglądam na róże. Śmieją się ze mnie, szydzą, prowokują. Nino nigdy nie kupił mi kwiatów. Jak się nad tym zastanowić, to nikt inny też nie. Nagle dostrzegam niewielką białą kopertę wetkniętą między łodyżki. Zrywam się na nogi i wyciągam ją z bukietu.

O, Boże. To od niego.

Czego on chce? Co napisał?

„CARISSIMA ELISABETTA, JEŚLI MNIE ZŁAPIESZ, MOŻEMY RAZEM PRACOWAĆ”.

To wszystko. Żadnego buziaka. Żadnego „Skarbie, przepraszam”, „Ukochana, popełniłem błąd”, „Tęsknię za tobą” ani „Jestem koszmarną osobą”. Jeśli zdołam go złapać? Jeśli? Jeśli? Kurwa, tu nie ma mowy o żadnym „jeśli”. Jestem jego nemezis. Zrobię o wiele więcej, niż tylko go złapię. Strzelę mu prosto w twarz. Serio? To mnie obraża. Nie muszę z nim pracować. Ten obesraniec wszystko zniszczył. I co, teraz myśli, że tak po prostu o tym zapomnę? Zrobię parę sztuczek jak tresowany pudel i dam mu się wydymać? Położę się przed nim jak wycieraczka? O nie.

Jestem ALVINA KNIGHTLY.

Powinien umierać ze strachu.

„O, muszę odtąd wciąż mieć przed oczyma krew – tylko wtedy nic pomsty nie powstrzyma!”

Moja zemsta nie będzie miała granic.

Chwytam kwiaty pełnymi garściami, kolce drapią, rozcinają mi skórę. Rzucam je na dywan. Płatki lecą na wszystkie strony, woda rozlewa się wściekłą kałużą, z kciuka kapie mi krew. Skaczę po różach w sandałkach Beth od Prady, aż kwiaty zmieniają się w zieloną miazgę.

Rozdział drugi

Burlington Arcade, St James’s, Londyn

– Ile?

– Dwieście dwadzieścia sześć tysięcy funtów i dziewięćdziesiąt osiem pensów.

Facet ma melodyjny szkocki akcent, jak Ewan McGregor w Moulin Rouge. Klejnoty błyszczą na czarnej aksamitnej szmatce rozpostartej na orzechowym stole.

– Jeszcze raz. Nie dosłyszałam.

– Dwieście dwadzieścia sześć tysięcy funtów i dziewięćdziesiąt osiem pensów.

– Kurwa.

– Na zdrowie.

Spodziewałam się, że dostanę za nie pięćdziesiąt albo sześćdziesiąt patyków. Może siedemdziesiąt, jak dobrze pójdzie. To niesamowite. Fortuna. Może jednak dziś jest mój szczęśliwy dzień?

– Życzy sobie pani, żebym zapisał?

Gość wyciąga z kieszeni pióro Mont Blanc i skrobie kwotę na białej karteczce. Wykańcza symbol funta ekstrawaganckim zawijasem – większym niż trzeba, ze swadą – jakby zajebiście chciał mi coś udowodnić.

Potarguję się, wyrwę trochę więcej. Nie pozwolę się więcej kroić facetom. Dostałam od Nina bolesną lekcję.

– Trzysta tysięcy.

– Najmocniej przepraszam?

– Trzysta kafli i ubijamy interes.

Spluwam na dłoń i wyciągam w jego stronę, gotowa uścisnąć. Dziadek drapie się po łysiejącej głowie. Jego cienkie białe włosy rozchodzą się na wszystkie strony jak sucha pajęczyna. Powinien zainwestować w odżywkę. (Wiem, że w życiu nie chodzi tylko o włosy, ale naprawdę dobrze od tego zacząć…) Płatki łupieżu sypią mu się na ramiona jak drobny śnieg w bożonarodzeniowy poranek. Chciałabym, żeby przestał się tak skrobać. Teraz śnieżek zmienia się w zamieć. Mogłabym z tego ulepić bałwana.

– Szanowna pani, obawiam się, że to zbyt wysoka kwota. Podczas wyceny przeprowadzamy bardzo, bardzo precyzyjne…

Bla, bla, kurwa, bla.

– Chcesz diamenty? To dawaj kasę albo wychodzę.

Nieźle.

Robię się coraz lepsza w negocjacjach. Trzeba tylko mieć asa w rękawie i jaja ze stali.

Typ zerka znad okularów w kształcie półksiężyców i nachyla się ku mnie nad stolikiem.

– W takim razie, madame, życzę pani miłego dnia.

Splata na piersi otweedowane ramiona i stuka pantoflem o drewnianą podłogę. A, chyba chce, żebym sobie poszła. Kutas widzi, że blefuję.

– Nieźle, Alvie – szczebiocze Beth.

Rozglądam się po sklepie. Są tu antyki, zegarki, stare broszki i diamentowe pierścionki. Na ścianach wiszą obrazy i fotografie w sepii. Wiktoriańskie koronki. Puzderko z kości słoniowej. W kącie stoi ludzka czaszka. Fajnie wygląda, ma kremowe czoło i połamane zęby. Biedny Joryk. Nie, nie chcę czaszki (chyba że będzie należeć do Nina). Jest trochę nieporęczna.

Dostrzegam na zakurzonej półce antyczny zegar z kukułką.

– Dwieście dwadzieścia sześć tysięcy funtów, dziewięćdziesiąt osiem pensów i chcę do tego tamten zegar.

Wskazuję palcem na półkę. Facet się odwraca. Nie wiem, dlaczego to powiedziałam. Szczerze mówiąc, nawet mi się nie podoba. Jest stanowczo zbyt fikuśny, cały rzeźbiony w różne wzorki, a do tego ma na tarczy te głupie rzymskie cyferki i wystaje z niego masa liści. Jest z lakierowanego drewna, z miedzianymi łańcuszkami i ciężarkami. Pod daszkiem ma małe drzwiczki, z których wyskakuje kukułka. Wygląda jak coś, co moja babcia kupiłaby na wycieczce do Szwarcwaldu w dwudziestym ósmym.

– Dobiła pani targu – oznajmia facet. – Przeleję pani należność w tej chwili, bezpośrednio na pani konto.

Podaję mu diamenty Elizabeth i walę go mocno otwartą dłonią w ramię.

– O nie. Poproszę w gotówce.

Chmurka łupieżu wzbija mu się z marynarki. Wycieram rękę o sukienkę.

Po kilku minutach dziadek wraca z kilkunastoma grubymi zwitkami banknotów. Przeliczam każdy po kolei. Zgadza się co do pensa. Otwieram zegar i wpycham kasę do środka. Odpalam fajkę, żeby to uczcić. Hurra! Nie mogę w to uwierzyć. Dwieście dwadzieścia sześć tysięcy funtów i dziewięćdziesiąt osiem pensów, wszystko moje. Rozpromieniona wychodzę z lombardu na Burlington Arcade. W podskokach mijam sklepy. Ooo, jaka ładna bransoletka…

Nie, nie czas na zakupy.

Potrzebuję tych pieniędzy, żeby złapać Nina. Do tego dochodzą wódka, bilety na samolot. Itede, itepe. Wiadomo.

Muszę znaleźć Nina i resztę kasy. Dwieście patyków to ładna kasa, ale ja chcę sprawiedliwości. To dopiero początek. Kogo obchodzi durna willa Beth? Co z tego, że ją sfajczyłam? Kupię sobie nową. A potem dobiorę ładny, klasyczny samochodzik pod kolor.

Wypadam z pasażu i ruszam na Piccadilly. Wdycham spaliny i zapach kawy z pobliskiego Caffè Nero. Aromat kofeiny przypomina mi o Ninie. Lubił czarną i mocną. Bez mleka, bez cukru. (Nie wiem, jak on mógł pić coś takiego). Zalewa mnie fala wspomnień. Zamykam oczy. Niemal czuję jego smak, gorące gorzkie espresso na jego wargach. Ziemisty tytoń. Zapach znoszonej skóry. Jego zawinięte w podkowę wąsy drapiące moją skórę.

Nie. Nie. On odszedł. Nie ma go. Potrząsam głową, żeby wyrzucić jego obraz z mózgu. Przysięgam na Boga: koniec z mężczyznami. Już mi wystarczy. Zostanę odrodzoną dziewicą. (Hmm, czy rzeczywiście jest coś takiego? Może odrośnie mi błona dziewicza? Będę ciaśniejsza niż dupa łasicy).

Jeszcze raz sprawdzam aplikację na iPhonie, ale nadal pokazuje lotnisko. Dobra, teraz mam trochę kasy, więc mogę ruszać w drogę.

– TAAAAAAAXIIIIIII! – wołam, wyciągając rękę.

Nie. Pierdol się, Nino. Jesteś dla mnie martwy. Już czuję smak pieniędzy – i kawałków czekolady, które nadal mam między zębami po tamtym ciastku z Ritza.

Rozdział trzeci

Lotnisko Heathrow, Londyn

Z trzaskiem odstawiam kieliszek po szampanie na bar i rozglądam się po ludziach. Nino może teraz być wszędzie: na Bali, Fidżi, Missisipi… Albo jeszcze gorzej: tutaj. Może siedzi schowany w tłumie i patrzy, jak nawalam się szampeksem. Czeka, aż zaleję się w trupa, i wtedy mnie dopadnie. Mrużę oczy i uważnie przyglądam się hordom bardzo źle ubranych turystów. Nikt nie odwzajemnia mojego spojrzenia. Nikt mnie nie zauważa.

Kelner dolewa mi jeszcze jedną kolejkę. Biorę wielki łyk i cała się wzdrygam. Szampan jest zimny i wyrazisty, z idealnie wyważoną nutką goryczki. Bladozłoty płyn chlupie wewnątrz wysokiego kieliszka z rżniętego kryształu. Przyglądam się wzlatującym bąbelkom. Ile już wypiłam? To powinien być mój ostatni. Powinnam zachować jasność umysłu. Muszę być zawsze gotowa, jak Freddy.

Wyciągam z torebki iPhone’a Beth i znów odświeżam aplikację. I jeszcze raz, jeszcze raz, i jeszcze. Nic z tego, nadal wisi na tym samym punkcie. Był tutaj, na lotnisku Heathrow, w terminalu piątym. Ale to było strasznie dawno temu. Dlaczego nie pojawia się nic nowego? Ta zasrana technologia mnie nienawidzi. Zawsze tak było i zawsze będzie. Zegary i budziki zatrzymują się w mojej obecności, jakbym znajdowała się w jakimś polu magnetycznym, które zakłóca ich działanie. Założę się, że ta durna apka jest popsuta. Koniec, już po ptakach. Uciekł. Wszystko przepadło…

Odkładam telefon na blat i wychylam resztę szampana jednym haustem.

– Dlaczego wszyscy faceci mnie zostawiają? – pytam, nie zwracając się do nikogo konkretnego.

– Bo jesteś psychiczna? – podsuwa Beth.

– O, dzięki. Aha. Bardzo mi pomogłaś.

– Przecież Nino nie jest pierwszy. Byli jeszcze Alex, Ahmed, Simon, Richard, Michael… Mam wyliczać dalej? Bradley, Jamie, Stewart, Hamish, Norman, Humphrey, George, John, Paul, Mark, Clark, Madhav, Mohammed, Daniel, Patrick… Ale wiesz co? Wszystko zaczęło się od taty. Zostawił cię, kiedy miałaś rok.

– Stul dziób, Beth. Zamknij japę. Ciebie też zostawił.

Muszę jednak przyznać, że ma rację; to tata odszedł pierwszy. Nie mógł znieść mojego widoku. Zdołał wytrzymać zaledwie dwanaście krótkich miesięcy, po czym zmył się na zawsze. Nino wytrwał niecały tydzień. Chyba robię się coraz gorsza.

Odpalam na telefonie YouTube i wstukuję hasło „samoobrona”. Pierwsze, co wyskakuje, to „Pięć świetnych chwytów samoobrony”. Widzę, że siła to nowa chudość: #KobietyDoCiężarów. Rozjadę mu dupsko jak Hilary Swank. Nakoksuję się jak Rich Froning. Muszę być gotowa do walki. W każdej chwili może zaatakować. Powinnam się nauczyć jakichś zabójczych ciosów, podłapać trochę judo albo ju-jitsu. Gość na ekranie demonstruje, co robić, kiedy zaatakuje cię jakiś zakłamany sycylijski złamas. Pokazuje, jak zareagować na cios pięścią albo głową, na kopniaka w kolano i w krocze. Oglądam filmik w kółko, próbuję nauczyć się ruchów na pamięć. Facet bez przerwy powtarza: „Prosto i czysto. To łatwe”. Gówno prawda. Za szybko wymachuje łapami, nie nadążam. Potrzebuję praktyki.

Ding.

Co to było?

U góry ekranu miga powiadomienie. Naciskam ikonkę i przybliżam mapkę, żeby odczytać informację. Nie widzę zbyt dobrze i obraz rozmywa mi się przed oczami, ale to wygląda jak Bukareszt, Rumunia. Tak! Mam go. Jeśli ta żywa kupa gnoju pojechała do Rumunii, to właśnie tam muszę się wybrać. Dasz radę, Alvie. Kotku, jesteś Wonder Woman. Rycerką Jedi.

„Wytrwaj, serce; mięśnie zwiotczałe nagle jak u starca, nabierzcie sił – niech wstanę”.

Kurwa, piłka w grze.

Hmm, Rumunia. Interesujący wybór. Ciekawe, dlaczego Nino tam pojechał.

Muszę kupić bilet.

Płacę rachunek. Że ile? Zresztą nieważne. Teraz jestem bogata, stać mnie. Szampan to przecież absolutna podstawa piramidy potrzeb, tak jak żelki, pringlesy czy koks.

Kiedy tylko wsiadam do samolotu, zaczynam żałować pośpiesznej decyzji. Co zrobię, kiedy już go znajdę? Nie zdążyłam potrenować samoobrony. Nie mam żadnego planu.

Z całej siły walę czołem w fotel przed sobą.

Nie pomaga.

Głupia tacka opada mi na kolana. Podnoszę ją i z trzaskiem przytwierdzam z powrotem do siedzenia.

– Wszystko w porządku, proszę pani?

Stewardesa ma ton prawdziwej matrony: mówi surowo i sztywno. Konkrety.

– Nie.

Kuku. Kuku.

– Och, kurwa mać. – Jak nie Beth, to ten durny zegar.

– Ej, możesz się uspokoić? – rozlega się czyjś głos. To koleś z siedzenia przede mną.

– Co tam, misiaku, masz ochotę na numerek w kiblu?

Gość się krzywi i odwraca z powrotem.

Rozglądam się po alejce. Stewardesa wygląda na wzburzoną. Zagląda do mojego rzędu, z niepokojem marszczy czoło.

– Proszę pani? – powtarza.

Potrząsa nade mną lśniącym koczkiem, jej pomarańczowe wargi zaciskają się w cieniutką linię, jak obierek mandarynki. Pod szyją ma sztywny granatowy krawacik. Jest ubrana w białą bawełnianą koszulę, z talią cieniutką jak u osy. Przyglądam się jej identyfikatorowi: Gertrude.

– Kiedy wreszcie wylądujemy w tej zasranej Rumunii? – Już długo nie wytrzymam.

Opieram policzek o siedzenie i dyszę w piankową poduszeczkę. Pachnie włosami innych ludzi.

– Lądowanie w Bukareszcie jest zaplanowane za trzy godziny, proszę pani. Dopiero wystartowaliśmy.

– Mogę prosić jeszcze wina?

– Obawiam się, że już dość pani wypiła. Nie mogę podać pani więcej alkoholu.

Przewracam oczami.

– Ja? Dość już wypiłam? – Podnoszę głos. – Jaja sobie robisz? Wypiłam jedną maciupcią, mikroskopijną buteleczkę tych szczyn, które udawały Chardonnay. Ledwo dało się to przełknąć. – Nie liczę tego, co w siebie wlałam na lotnisku. To było w innej strefie czasowej.

Zapadam się w fotel i zamykam oczy. Robi się cicho. Jestem sama. (Pasażer z siedzenia obok wstał i poszedł gdzie indziej. Nie mam pojęcia dlaczego). Chcę tylko spać. Rzygać mi się chce od tego wszystkiego. Jeśli odpłynę, to nie będę musiała o tym myśleć. Sen na pewno będzie lepszy od tego czegoś. Jestem w koszmarze.

Bańki powietrza unoszą się na powierzchnię wody. Basen jest czarny, bezdenny. Jej ciało tonie, białe w świetle latarni, blade jak duch. Noc jest ciemna. Gwiazdy zniknęły, księżyc w pełni chowa się za drzewem. Gęsta, lepka cisza połyka nas jak chmura. Szukam jej twarzy w mroku.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Walter Scott, Marmion, przekład cytatu: Aga Zano (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki). [wróć]

William Szekspir, Hamlet, przeł. S. Barańczak. Wszystkie kolejne cytaty z Hamleta pojawiające się w powieści pochodzą z tego wydania. [wróć]