Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Doskonała lektura na plażę o drugiej szansie w życiu
Z Southport w północnej Anglii na południe Francji – to będzie niezapomniane lato!
Życie nagle staje się o wiele bardziej skomplikowane dla Liv, trzydziestoośmioletniej samotnej matki. Wprawdzie jej syn Jake jest pod każdym względem ideałem, lecz ostatnio zaczął zadawać trudne pytania. Odpowiedzi na nie należy szukać w letniej wakacyjnej przygodzie sprzed dwudziestu lat. Wtedy to Liv spędzała lato u ciotki na Lazurowym Wybrzeżu...
Powrót na Riwierę Francuską z jej plażami o białym piasku, z jej wykwintnymi winami oraz znakomitymi serami, tam, gdzie mieszka zawsze pomocna ciotka, okazuje się jednak nie taki znów łatwy i przyjemny, jakby się mogło wydawać. Liv zdaje sobie sprawę, że jeśli wyjazd ma przynieść odpowiedzi, których domaga się Jake, będzie musiała wytropić André – swoją pierwszą miłość. Nie jest jednakże profesjonalnym detektywem, a zajmuje się profesjonalnie jedynie cukiernictwem, więc pojęcia nie ma, jak się do tego zabrać.
Od samego początku poszukiwania tego, który wyjechał i zniknął bez śladu, okazują się jeszcze bardziej skomplikowane, niż sobie wyobrażała. Poza tym jeśli nawet uda się jej odnaleźć André, jak przyjmie on szokującą tajemnicę, którą skrywa Liv? Wprawdzie Liv wie, że powinna robić wszystko dla dobra swojej rodziny, lecz czy to oznacza konieczność rezygnacji z tego małego francuskiego romansu?
Wesoła, skłaniająca do radosnego śmiechu opowieść o drugich szansach, tajemnicach oraz gorących promieniach słońca. Idealna lektura na lato dla miłośniczek pełnych humoru powieści dla kobiet , których autorkami są Carole Matthews, Jenny Colgan czy Sophie Kinsella.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 325
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
– Sedes!? Dobrze pan to przemyślał?
Siedzę w piżamie w czerwoną szkocką kratę i omawiam z jakimś facetem wygląd tortu na imprezę z okazji przejścia na emeryturę jego ojca. Burzę kręconych brązowych włosów ściągnęłam niedbale gumką w koński ogon, na piersi dostrzegłam przed chwilą rozmazaną smużkę dżemu. Na moje szczęście rozmówca nie kliknął w link z połączeniem wideo.
– To bardzo nietypowe zamówienie. Jest pan pewien, że się ojcu spodoba?
– Pewnie, że tak. Tata był hydraulikiem. Żył tą pracą. Prawdę mówiąc, jestem zaskoczony, że się w ogóle zdecydował przejść na emeryturę. Według mnie tort w kształcie kompaktowego kibelka byłby idealny.
Rozumiem, że klient ma zawsze rację, ale rzucam niezobowiązująco pewną propozycję.
– A czy nie brał pan pod uwagę wanny? Łatwiej by mi było wykroić z ciasta taki kształt.
– Och! Nie przyszło mi to do głowy. Wanna? Mmm, może i tak. Tata spędził połowę życia na gadaniu o zaworach pływakowych i spłuczkach, więc pierwsze, co mi przyszło do głowy, to ten kompaktowy sedes.
– Oczywiście decyzja należy do pana, lecz ja osobiście uważam, że tort w kształcie wanny będzie przyjemniejszy dla oka. Mogę zrobić małą figurkę taty siedzącego w wannie, otoczonego bąbelkami piany i trzymającego w dłoni puszkę z piwem albo coś podobnego.
– On nie pija piwa.
– Wino?
– Też nie. Właściwie on w ogóle nie pija alkoholu, nie wydaje mi się też, by kiedykolwiek w życiu zdarzyło mu się wziąć kąpiel w wannie. Wie pani… Ma atopowe zapalenie skóry.
Zamówienie okazuje się nieco bardziej skomplikowane, niż z początku myślałam.
– Hm, w takim razie zapomnijmy i o piwie, i o bąbelkach. Właściwie dlaczegóż by nie zrobić fajnego prostokątnego tortu, udekorowanego figurką taty ze skrzynką narzędziową, a obok furgonetka ojca, którą jeździł do klientów, albo coś w tym rodzaju?
– Doskonale! Niech tak zostanie. Czy możemy się umówić na odbiór tortu w piątek po południu?
Jest środa rano.
– W ten piątek!?
– Eee… No tak.
– Trochę krótko z czasem. Zwykle takie zamówienia, wie pan, przyjmuję z przynajmniej tygodniowym wyprzedzeniem, a w chwili obecnej pracuję nad kilkoma równocześnie.
Na drugim końcu linii zapada cisza.
– Ale ze mnie oferma! Matka na pewno mnie zabije. Prosiła już z miesiąc temu, żebym zamówił ten tort, a ja na śmierć o nim zapomniałem. Będę musiał kupić jakąś krajankę tortową w markecie.
Robię powolny wdech i wydech. Nie po raz pierwszy spotykam się z taką sytuacją. Za każdym razem muszę szybko zareagować, by nie odstraszyć rozmówcy. Każdy klient, który odszedłby z kwitkiem, to dla mnie zawodowa porażka. Wolałabym do rana sterczeć w kuchni, dekorując tort, niż kogokolwiek spławić.
– No dobrze. Niech będzie. Zrobię to dla pana. Mam nadzieję, że ciasto biszkoptowe przekładane dżemem wystarczy? – pytam szybko, chcąc zatrzeć nieprzyjemne wrażenie, które pozostawiła krajanka tortowa.
– Tak, jak najbardziej. Jak to miło z pani strony. Ratuje mi pani życie!
– Nie ma sprawy! Mógłby mi pan jeszcze wysłać mejla z opisem tego, co pan dokładnie zamawia? To znaczy prostokątny tort biszkoptowy z postacią hydraulika na imprezę z okazji przejścia na emeryturę.
– Jasne. Jeśli pani tak sobie życzy. Jeszcze raz bardzo dziękuję!
Istnieje uzasadniony powód, dla którego wszystkich o to proszę. Na początku, kiedy dopiero zaczynałam działać w branży, przyjmowałam zwykle ustne zamówienia przez telefon i nic na piśmie. Szybko się nauczyłam, że tylko potwierdzanie zamówienia przez wysłanie wiadomości tekstowej na telefon lub na pocztę mejlową wyklucza jakiekolwiek nieporozumienia. Pamiętam sytuację, gdy zaprezentowałam klientce tort ze stadkiem… owiec (co jak dla mnie było całkiem na miejscu, jako że na emeryturę odchodził farmer, wyciągnęłam więc wniosek, iż mógł lubić owieczki). Okazało się, że żona prosiła o tort z „jakimś statkiem”, nie „jakimś stadkiem”. Te owce sobie dośpiewałam. Mieli zamiar sprzedać gospodarstwo, kupić dom nad morzem i pływać w dalekie rejsy. Statkiem, nie stadkiem.
Kiedy w końcu wszystko jest uzgodnione i kończę rozmowę, zdaję sobie sprawę, że nikt nigdy przedtem nie zamawiał u mnie tortu w kształcie kibelka. Nie zrozumcie mnie źle. Realizowałam w przeszłości naprawdę pokręcone zamówienia: damskie talie w gorsetach, tort z wampirem czy tort w kształcie trumny. „Wymyśl coś do upieczenia – myk! i w tort ja to zmieniam!”. Upiekłabym nawet tortowego penisa, choć ciarki mnie przechodzą na samą myśl o chwili, gdy podczas popołudniowej herbatki trzeba by było pokroić ostrym nożem ten szczególny element wyposażenia każdego faceta.
Wciąż uśmiecham się do siebie, wspominając tort ze stadkiem owiec, kiedy do kuchni wchodzi moja asystentka Sam.
– Dzień dobry, Liv! – mówi, zdejmuje zielony filcowy beret i poprawia długie jasnorude włosy, których kolor lubi nazywać truskawkowym blondem.
Nigdy nie widziałam Sam na ulicy bez nakrycia głowy. Berety, toczki, czapki, filcowe kapelusze zdobią jej głowę przez cały rok i są zawsze dopasowane do reszty ubioru. Zwykle je nosi ze stylowymi płaszczami, a usta maluje jaskrawoczerwoną szminką, co przydaje tej dwudziestosześciolatce iście hollywoodzkiego szyku. Dziś ma na sobie musztardową sukienkę w stylu vintage, do tego czarne rajstopy i czarne zamszowe czółenka. Matka Sam jest właścicielką butiku z sukienkami w stylu vintage w naszym mieście i większość ubrań córka u niej kupuje.
– Dzień dobry, Sam! Przed chwilą przyjęłam zamówienie na tort biszkoptowy. Superekspres na piątkowe popołudnie. Dasz wiarę? – Strzepuję okruchy tosta i zeskrobuję dżem z piżamy.
– Chcesz, żebym to ja go upiekła?
– A mogłabyś? Ja jutro będę mocno zajęta lukrowaniem i zdobieniem tego weselnego tortu. Muszę też upiec na piątek parę tortów urodzinowych i przygotować zestaw babeczek dla miejscowej szkoły podstawowej.
– Nie ma problemu. A może byś już stąd poszła i mimo wszystko się przebrała? – śmieje się Sam.
– Pozwól, że najpierw dopiję moje paliwko napędowe. – Osuszam do dna filiżankę mocnej, aromatycznej kawy, którą przed chwilą wypluł mój zabytkowy ekspres. To jeden z pierwszych modeli, które pokazały się na rynku, i za nic nie wymienię go na nowszy, póki się sam nie rozpadnie.
„Perfekcyjne wypieki” to sklep internetowy, który prowadzę od ponad dwóch lat, wprost z własnej kuchni, ulokowanej w dobudówce mego trzypokojowego szeregowego domku. W moje trzydzieste szóste urodziny rodzice zrobili mi niespodziankę i sprezentowali długoterminową polisę oszczędnościową, którą tego właśnie dnia można było zrealizować. W szesnaste urodziny tata założył lokatę inwestycyjną na dwadzieścia lat z dobrze zarządzanymi środkami. Cały tata! Nigdy nie byłam mu bardziej wdzięczna za to jego bezustanne planowanie wydatków domowych.
Zastrzyk gotówki pozwolił mi wyposażyć powiększoną kuchnię w ogromny piekarnik i całą masę nowych, błyszczących akcesoriów do pieczenia ciast. Wstawiłam też tutaj wysoką szafkę-chłodziarkę, do której wkładam zapakowane, gotowe do wydania wypieki.
Wszyscy znajomi uważali, że rozpoczynanie własnej działalności w branży cukierniczej to ogromne ryzyko; w mediach społecznościowych aż roi się od stron poświęconych pieczeniu ciast i tortów, a ceny stają się coraz bardziej konkurencyjne. Twierdzili, że nie da się na tym zarobić. Uważali, że jestem szalona, pakując się w wykonywanie zawodu, którego wcześniej uczyłam, a gdybym dostawała funta za każdym razem, gdy ktoś mówił: „Że też ci się chce rezygnować z długich szkolnych wakacji”, byłabym ustawiona do końca życia.
Jednakże nawet tak długa przerwa w pracy latem nie mogła zrekompensować mi ciągłego stresu, który przeżywałam, pracując w niedoinwestowanej szkole z dzieciakami permanentnie przejawiającymi trudne zachowania. Odnosiłam wrażenie, że większość z nich była w mojej klasie. Dodajcie do tego niekończący się ciąg papierkowej roboty, oceniania umiejętności ucznia, wszelkich spotkań i zebrań, bezustanne planowanie lekcji. Konałam ze zmęczenia. Albo wieczory, które całkowicie poświęcałam przygotowaniu interesującego tematu, który wzbogaci wiedzę uczniów (a przynajmniej tak mi się wydawało). Pewnego razu postanowiłam wypowiedzieć się na temat wolnego handlu (na lekcji każdy miał opracować recepturę, a potem wykonać czekoladowy batonik, i takie tam), niestety, mój wykład wywołał u uczniów jedynie znudzone ziewnięcia. To właśnie wtedy uświadomiłam sobie, że wykonuję chyba nie ten zawód, co powinnam. Znajomi sugerowali zmianę szkoły. Bezspornie w jednej z gorszych dzielnic miasta, z minimalnym wsparciem ze strony rodziców, ale tak czy siak, czy nauczyciel z powołania nie dotarłby w końcu do swoich uczniów? Zaczęłam spędzać większość wieczorów z kieliszkiem wina, biadoląc przyjaciółkom przez telefon, że nie na to się pisałam, że miałam być nauczycielką, a nie cholerną pracownicą jakiejś opieki społecznej.
Pieczeniem ciast zawsze leczyłam wszelkie stresy, i czy byłam po łokcie w mące, czy zajmowałam się temperowaniem czekolady, czy delikatnie wyciskałam ciasto bezowe – wszystko to działało na mnie odprężająco. Wszelkie wypieki zawsze mi nieźle wychodziły. Mama, której nigdy w życiu nie udało się upiec ciasta bez zakalca, twierdzi, że musiałam się tego nauczyć od jej siostry Genevieve, która prowadzi małą cukiernię na wspaniałym francuskim Lazurowym Wybrzeżu, a u której spędzałam większość moich letnich wakacji. Choć była Angielką, może z racji jej typowo francuskiego imienia zawsze ciągnęło ją do Francji. Tam też poznała wujka Enzo, wyszła za niego za mąż w wieku lat dwudziestu pięciu i zamieszkała tam na stałe.
W zasadzie jestem samoukiem, choć bez wątpienia wiele się nauczyłam od ciotki. Eksperymentowałam z przepisami i kupowałam wszelkie dostępne książki kucharskie, aż doprowadziłam do perfekcji proces przygotowania i pieczenia ciasta biszkoptowego. Chwilę dłużej zajęło mi rozpracowanie wszelkich placków z owocami, ale teraz zachwyca się nim większość moich klientów. Kiedy skończyłam kurs dekorowania tortów, wszystko ruszyło z miejsca. Bliska przyjaciółka poprosiła mnie o zrobienie tortu weselnego i wkrótce zmówienia zaczęły napływać jedno po drugim. Zaryzykowałam i rzuciłam pracę od razu po zakończeniu roku szkolnego, w którym miałam wątpliwą przyjemność prowadzenia wyjątkowo niezdyscyplinowanej klasy, i na szczęście nigdy tego nie żałowałam. Musiałam nawet zatrudnić kogoś do pomocy. Wybrałam Sam, uczennicę miejscowej szkoły gastronomicznej. Z początku nie było łatwo, musiałyśmy nieco zaciskać pasa, ale los nam sprzyjał, nigdy nie narzekałyśmy na brak zamówień. Od samego początku również co miesiąc starałam się choć trochę zaoszczędzić.
Zawsze miałam inklinacje do chomikowania gotówki, a kiedy pracowałam w szkole, udało mi się odłożyć dość zgrabną sumkę. Niestety, nie widzę u mojego syna Jake’a równie praktycznego podejścia do pieniędzy. Obecnie studiuje na uniwersytecie daleko stąd i pracuje dorywczo to tu, to tam, lecz wszystko, co zarobi, natychmiast wydaje. Wychowywałam go sama, a pomagali mi rodzice, którzy mieszkają parę minut jazdy samochodem ode mnie, również w Southport. Życie młodej samotnej matki nie jest najłatwiejsze, ale nie oddałabym za nic ani jednego dnia. Udało mi się wychować syna bez wsparcia jakiegokolwiek mężczyzny i jestem dumna z tego, na jakiego człowieka wyrósł. Jest uprzejmym, rozważnym młodzieńcem, który nie przywozi mi z uniwerku paczki brudnych ubrań, a raczej (przynajmniej na Dzień Kobiet) wielki bukiet kwiatów i całusa w policzek. Wkrótce zawita do domu na letnią przerwę w nauce, i już nie mogę się doczekać, kiedy znów go zobaczę.
Jest piątkowe popołudnie. Wpadłam do rodziców na herbatę po zrobieniu zakupów przy Lord Street, pięknej, szerokiej, obsadzonej drzewami alei spacerowej w naszym mieście, wzdłuż której ciągnie się rząd sklepów o fasadach ze stali i szkła, z podcieniami od frontu.
Rodzice mieszkają w ślicznym, białym, szeregowym domu z niewielkim ogródkiem na tyłach jednej z głównych ulic handlowych. Drzwi wejściowe zostały ostatnio odnowione i pomalowane niebieską farbą z pięknym połyskiem – o dziwo, przez ojca. Dopiero kiedy przeszedł na emeryturę, zdecydował się do nich zabrać. Kiedy mama mi o tym opowiedziała, przy okazji ponarzekała na niego, że to jedyne, co zrobił, odkąd przestał chodzić do pracy, choć lata całe obiecywał, że „dom będzie lśnić”, jak tylko zostanie emerytem.
Tego dokładnie można się było spodziewać po Eddiem Davidzie Dunne. „Sumienny Eddie” ciężko pracował, zawsze lojalny wobec firmy, dumny z tego, że przez dwadzieścia lat nie wziął ani dnia zwolnienia z powodu choroby. Posiadacz tego samego auta od dwunastu lat, choć mama nie ustawała w błaganiach o nowy, ale „przecież w starym wszystko działa”, wiecznie słyszała. Rzadko kiedy pijał piwo w weekendy, a nowe ubrania kupował dopiero wtedy, gdy stare poprzecierały się na wylot.
Wszystko jednakże się zmieniło, gdy przeszedł na emeryturę. „Sumienny Eddie” zniknął jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, a jego miejsce zajął „Brawurowy Dave”. Wrócił do domu z imprezy z okazji przejścia na emeryturę, zorganizowanej w drukarni, gdzie piastował stanowisko dyrektora naczelnego, ściskając w dłoni kartę podarunkową na zakupy w centrum ogrodniczym i resztki pożegnalnego tortu, owinięte w folię. „I to by było na tyle” – oznajmił. Mama przeszła na emeryturę pięć lat wcześniej. Pracowała w naszym miejskim teatrze i centrum konferencyjnym, gdzie zajmowała się organizacją dużych imprez. Sześćdziesięciosześcioletnia, wciąż atrakcyjna blondynka, wyznała mi któregoś dnia, że martwiła się o tatę, gdy został emerytem, gdyż nie bardzo wiedziała, w jaki sposób zamierza wypełnić wolny czas. Mama zawsze udzielała się towarzysko, była członkinią klubu fitness, śpiewała w chórze, chodziła na wieczorki organizowane przez klub książki. Tata nie miał żadnych przyjaciół i wcale mu to nie przeszkadzało, więc kiedy w pewne piątkowe popołudnie zajechał przed dom nowym lśniącym kamperem, mama o mało nie zemdlała.
– Słuchaj, Glorio! Sądzę, że czas najwyższy się nieco zabawić – oznajmił, rozkładając na środku ich wymuskanego salonu wielką mapę wysp brytyjskich. – Najpierw objedziemy dookoła całą Wielką Brytanię, a potem ruszymy, dokądkolwiek zechcesz. Świat stoi przed tobą otworem!
Tym się właśnie zajmowali przez ostatnie pół roku. Objechali całą Wielką Brytanię, od przylądka Land’s End na południowo-zachodnim krańcu po najdalej na północ wysunięty punkt, irlandzką wioskę John O’Groats. Oboje zaczęli wyglądać o dziesięć lat młodziej. Ostatnio przyjechali na dwa tygodnie do domu, a potem zamierzają wyruszyć dalej, do Barcelony. Jestem zachwycona, że czerpią tyle radości z tych wypraw.
– Przyniosłaś może jakieś ciasto do herbaty? – pyta mnie teraz ojciec.
– Przepraszam, tato, ale wpadłam do was prosto z zakupów. Szukałam fajnego topu. Następnym razem przyniosę twoją ulubioną tartę migdałową Bakewell. Może być? – pytam, jakbym nie wiedziała, że ma do niej słabość.
– Och, doprawdy, nie powinnaś, kochanie! – przestrzega mama, pojawiając się w salonie. – Chwilka w ustach, wieczność w biodrach.
Mamie udało się zachować szczupłą, wysportowaną sylwetkę dzięki upodobaniu do tańca i długich spacerów. Bardzo rzadko pozwalała sobie na coś słodkiego.
– Chrzanić to! Pół życia spędziłem w drukarni, więc zasłużyłem sobie na tyle smakołyków, ile dusza zapragnie.
Mama cmoka niezadowolona, ale wciąż się uśmiecha.
– Tak czy siak, mogłabyś spędzić czas na miłej randce, a nie na pieczeniu ciasta dla nas – mówi. – Pokaż no ten top. Kupiłaś go na jakąś specjalną okazję?
Mama nie marzy o niczym innym dla mnie, jak tylko o tym, bym poznała sympatycznego faceta i wreszcie się ustatkowała. Wyciągam czerwony top z torby, a mama, gładząc dłonią miękki szyfon, zaczyna się zachwycać:
– Jaki przyjemny w dotyku! Uwielbiam ten kolor!
– To tylko kolacja z dziewczynami, mamo. Naprawdę! Skąd pomysł, że szukam mężczyzny marzeń? Czy raczej faceta z koszmarów sennych… Jestem szczęśliwie samotna.
Mama unosi brwi i obrzuca mnie spojrzeniem, które mówi: Jak możesz być szczęśliwa, będąc singielką? Jednakże ja naprawdę jestem szczęśliwa. Moja cukiernicza działalność zajmuje mi sporo czasu, mam też niewielkie grono przyjaciółek, z którymi się regularnie spotykam, no i mam też Jake’a. Nie potrzebuję w tej chwili żadnych komplikacji w życiu. Z ostatnim facetem rozstałam się ponad cztery lata temu. Spotykaliśmy się z Simonem, nauczycielem z tej samej szkoły, w której pracowałam, przez sześć miesięcy, a potem się do mnie wprowadził. Wtedy zdałam sobie sprawę, że byliśmy kompletnie niedobrani, a jedyne, co nas łączyło, to praca, o której rozprawialiśmy nieomal bez przerwy. Po roku cichych wieczorów w domu, spędzanych przy butelce wina i jedzeniu na wynos, zakończyłam tę znajomość. Chciałam od życia więcej i czułam, że zdążamy donikąd. Simon zniósł zerwanie o wiele gorzej, niż się spodziewałam. Nigdy nie posądzałam go o to, że uważa mnie za miłość swojego życia. Ja przynajmniej miałam pewność, że on nie jest miłością mojego. Ten pociąg już dawno temu odjechał z mojej stacji.
– Wydaje mi się, że od czasu do czasu mogłabyś się za kimś rozejrzeć – mówi mama, podchodzi i cmoka mnie w policzek. Pachnie wodą Estée Lauder Youth Dew, której używa od niepamiętnych czasów. – Zwłaszcza wtedy, gdy ja i tata wyjeżdżamy w nową podróż. Szkoda, że nigdy nie masz czasu, by się z nami wybrać.
Nie mogłabym sobie wyobrazić nic gorszego niż gnieżdżenie się w jednym kamperze z rodzicami, bezsenne noce na wąskim, rozkładanym łóżku i branie prysznica w ogólnodostępnych kabinach, gdzie hula wiatr. Na wszelki wypadek kiwam jednak smętnie głową.
– Nie martw się o mnie, mamuś. Uwierz, naprawdę mam się świetnie. Teraz to wasz czas na wyjazdy, wspólny wypoczynek i dobrą zabawę. Czy nie po to się idzie na emeryturę?
– No cóż… Miło by było, gdybyś wybrała się razem z nami, gdy udamy się w odwiedziny do cioci Gen. Ile to już czasu minęło, odkąd byłaś ostatnio we Francji?
Ze zdumieniem uświadamiam sobie, że minęło już pięć lat od mego ostatniego pobytu u ciotki. Udaliśmy się wtedy wszyscy razem na pogrzeb wujka Enzo. Niezależnie od powodu wyjazdu, ilekroć się tam wybierałam, przyłapywałam się na oglądaniu za każdym mężczyzną, który mnie mijał, w poszukiwaniu podobieństwa do André, mojej pierwszej miłości, w którego towarzystwie w wieku lat osiemnastu spędziłam lato. Ludzie mogą się jednak bardzo zmienić z upływem czasu, a poza tym mógł już przecież nie mieszkać na południu Francji. Tak czy siak, gdy go ostatni raz widziałam, wyjeżdżał do Nowej Zelandii i miał w planach podróż dookoła świata.
To miały być kolejne, zwyczajne letnie wakacje, które spędzałam u ciotki Gen. Będąc dzieckiem, pluskałam się w lśniącym, turkusowym morzu i biegałam wzdłuż brzegu po miękkim, białym piasku plaż Antibes. Pamiętam, gdy pierwszy raz zobaczyłam gigantyczną orkę w miejscowym delfinarium, a tata powiedział, że to ta z filmu Uwolnić orkę. Nigdy nie zrozumiałam, dlaczego puścił wtedy oko do mamy.
Posiadanie ciotki razem z cukiernią to było coś, zwłaszcza że za każdym razem, gdy tworzyła nowe smakowite słodkości, pozwalała mi ich spróbować. Do tej pory pamiętam, jak po raz pierwszy wbiłam zęby w jedną z jej słynnych, delikatnych jak puch bez, i rozkoszowałam się smakiem miękkiego, ciągnącego się lekko wnętrza. Po brodzie spływały mi krople połyskliwego, czerwonego musu z truskawek, który razem z ubitą na gładko śmietanką stanowił nadzienie rozpływającej się w ustach bezy. Wspinałam się w kuchni na drewniany taboret i balansując na brzegu, obserwowałam jak zaczarowana, jak wałkowała, a potem zwijała w prostokątne kawałki puszystego ciasta podłużne kawałki czekolady, z których powstawały słodkie, francuskie bułeczki pain au chocolat. Po robocie wierzchem dłoni ocierała czoło i wydatne kości policzkowe, po czym wkładała croissanty do rozgrzanego pieca. Ciemnokasztanowe włosy zawsze miała upięte wysoko w kok, a usta pociągnięte brzoskwiniową pomadką. Do tej pory z łatwością mogę przywołać jej zapach, mieszankę delikatnej wanilii i fiołków. Mam poczucie winy, że tak dawno jej nie odwiedzałam. Rozmyślania o ciastkach przypominają mi jednakże o czekającej w domu dostawie do klienta.
– Masz rację, mamo, ale teraz muszę pędzić – oznajmiam i dopijam resztkę herbaty.
– Następnym razem nie zapomnij o tarcie Bakewell dla mnie – przypomina mi tata, kiedy cmokam ich w policzki na pożegnanie.
Ruszam najpierw do szkoły, w której pracuje moja przyjaciółka Faye. Jestem zadowolona, że udało mi się kupić top na jutrzejszy wieczór. Czasami wieki zajmuje mi znalezienie czegoś odpowiedniego. Kolejna rzecz odhaczona na niekończącej się liście spraw do załatwienia.
*
Przechodzę na ukos przez plac zabaw, mijam kolorową drewnianą konstrukcję ramową, przeznaczoną do wspinaczki dla dzieci i dzwonię do drzwi St Thomas Primary School. Szkoła się mieści w wiktoriańskim budynku z szarego kamienia po drugiej stronie miasta. Za chwilę przekażę zamówioną paczkę babeczek. Po paru minutach na recepcji pojawia się Faye i, zaaferowana, prowadzi mnie do środka.
– Ciasteczka dla ciebie na wieczorną imprezę – mówię, podając jej pudełko z zestawem babeczek przyozdobionych lukrem barwionym w różne pastele.
Faye ma na sobie czarną spódnicę do kolan i różową, koszulową bluzkę. Nikt by się nie domyślił, że drzemie w niej rockowa dusza, choć częściowo zdradzają ją obcięte na krótko, wystrzępione włosy w kolorze bakłażana, okalające ładną sercowatą twarz o wielkich niebieskich oczach. Tatuażu z orłem na plecach nigdy nie odsłania w szkole. Przyjaźnimy się od liceum i choć mamy różne poglądy na wiele spraw, niektóre wspomnienia związały nas na całe życie.
– Kto odchodzi? – pytam, podążając za nią do pokoju nauczycielskiego korytarzem w kolorze kwiatów magnolii, upstrzonym pracami dzieci przedstawiającymi różne wersje słoneczników van Gogha.
– Mike, wychowawca szóstej klasy. Dostał pracę w szkole położonej nieco bliżej jego miejsca zamieszkania, w Wigan. Codzienne dojazdy do pracy zajmowały mu ponad godzinę w jedną stronę, więc nie mam mu tego za złe. Jest świetnym nauczycielem. Dzieciaki będą za nim tęsknić. Wszystkim nam będzie go brakowało.
Układam babeczki na stole w sąsiedztwie sporego wyboru ptifurek i dużego prostokątnego tortu z lukrowym napisem: Wszystkiego Najlepszego, Mike!
– Kto zrobił tort? – pytam.
Trzeba zawsze śledzić działania lokalnej konkurencji.
– Cukiernia Costco’s. Wszyscy wiedzą, że to jego ulubiona. Wiesz przecież, że ja poleciłabym ciebie i twój tort domowej roboty.
– Tak tylko sprawdzam – odpowiadam z uśmiechem.
Szczerze mówiąc, jestem zadowolona, że poproszono mnie jedynie o upieczenie babeczek. Przygotowuje się je błyskawicznie, a ostatnio naprawdę wiele czasu poświęcam dekoracji tortów weselnych. W końcu jest lato i sezon na śluby. Ulżyło mi, gdy Sam wzięła na siebie wykonanie tortu na imprezę z okazji przejścia na emeryturę tego hydraulika. Nie narzekam mimo nadmiaru pracy, nigdy nie wiadomo, kiedy zwolni karuzela ze zleceniami.
– Nie masz nic przeciwko, żebym się czegoś napiła? Po herbacie u mamy został mi w ustach dziwny posmak. Chyba nie przygotowała mi tej, co zazwyczaj.
– Mamy tylko taniego sikacza. – Faye wskazuje na pudło z butelkami białego i czerwonego wina. – Komitet rodzicielski szarpnął się tylko na to. Nie mogę się doczekać końca imprezki, żeby się wyrwać do pubu White Lion na kufel porządnego beczkowego piwa. Gra tam zespół z coverami Iron Maiden w repertuarze. Mogłabyś wpaść, jeśli chcesz.
Faye lubi pić z facetami piwo na umór i potrafi ich przetrzymać, póki nie zlądują nieprzytomni pod stołem. W każdym razie wszystkich mi znanych.
– Miałam na myśli coś bezalkoholowego. Pamiętasz, że przyjechałam samochodem?
Faye nalewa do kartonowego kubeczka trochę różowej lemoniady i mi podaje. Po czym napełnia szklankę wina i wypija jednym haustem.
– Dzięki za zaproszenie, ale chyba dziś dam sobie spokój z wyjściami. Wiesz, wolę raczej styl Whitney niż Whitesnake’ów. Poza tym późnym wieczorem ma przyjechać Jake. Zaliczył kolejny rok na uniwerku i rozpoczyna letnie wakacje. Kiepsko bym się czuła, wiedząc, że wraca do pustego domu. Tobie, mimo to, życzę dobrej zabawy.
– Liv, on ma przecież dwadzieścia lat! Możesz go zabrać ze sobą, jeśli chcesz.
– Jakoś sobie nie wyobrażam, żeby mu się chciało iść na wieczorną imprezkę z matką i jej koleżankami. – Wybucham śmiechem. – Nie, no, daj spokój! Jestem wykończona i muszę się dzisiaj wcześniej położyć.
– Żałuj, że nie słuchasz porządnej muzy. Muza i piwo! Tylko to mnie interesuje w pubach ostatnimi czasy. Niestety, nie widuję ostatnio żadnych nowych twarzy, znaczy się żadnych wysportowanych typów. Chyba muszę poszerzyć teren połowów, więc jeśli miałabyś ochotę spędzić któryś z najbliższych weekendów gdzieś dalej, to ja się zgłaszam!
– Zobaczymy. A teraz, cóż… Będę lecieć, więc do zobaczenia jutro. Naprawdę nie mogę się już doczekać naszego babskiego wypadu do knajpy.
– Ja też! – Cmoka mnie w policzek na pożegnanie. – To był okropnie stresujący tydzień. Mam nadzieję, że piwo i przystojni francuscy kelnerzy ukoją moje nerwy.
Kiedy idę w stronę parkingu, słyszę dźwięk przychodzącej wiadomości. To od Jo, mojej drugiej przyjaciółki, która zajmuje się wyprowadzaniem psów.
Czy nasze jutrzejsze spotkanie aktualne? Cmok!
Jasne! Spotkajmy się najpierw na drinka w Grapes o siódmej.Już się nie mogę doczekać. Do zobaczenia! Całusy!
Jo to kolejna osoba, która odeszła ze swojej niedorzecznie stresującej posady. Pracowała w państwowej służbie zdrowia, w szpitalu psychiatrycznym. Nie była w stanie dłużej odbierać telefonów od ludzi, którzy rozpaczliwie próbowali znaleźć miejsce dla swoich krewnych po załamaniu nerwowym, tylko po to, by ich poinformować, że nie ma wolnych łóżek, i przekierowywać dalej, do odległych lokalizacji. Czarę goryczy przelał powrót do pracy po dwudniowej przerwie, zastała przepełnioną tackę na korespondencję przychodzącą i zapchaną skrzynkę mejlową. Zdjęła płaszcz z wieszaka, wyszła ze swego gabinetu, po czym wsiadła w autobus, który zawiózł ją pod dom, i zamknęła się w swoim mieszkaniu na parę dni, wyłączywszy komórkę. Jakoś się pozbierała, siedząc bezmyślnie przed telewizorem przy rozmaitych serialach na Netflixie, ostatecznie zdecydowała się zająć wyprowadzaniem psów.
Parkuję przed swoim schludnym trzypokojowym segmentem i widzę światło w oknach. Jake podnosi w górę roletę, a kiedy mnie zauważa, macha na powitanie. Otwieram drzwi i już od wejścia czuję zapach świeżo parzonej kawy. Jak dobrze, kiedy syn jest w domu!
Usadawiamy się na kanapie w pokoju dziennym i Jake podaje mi kubek kawy latte. Jak zawsze, gdy wraca z uniwerku, wpatruję się w niego, by się upewnić, że wciąż wygląda zdrowo i jest szczęśliwy. Wysoki, o ciemnej karnacji, przystojny – w zasadzie spełnia powyższe kryteria. Ma gęste, lekko falujące, ciemnobrązowe włosy, duże niebieskie oczy i pełne usta, które odziedziczył po mnie. Ostatnio prezentuje światu elegancko przystrzyżoną brodę, która według mnie dodaje mu nieco lat.
– Znalazłem je w blaszanym pojemniku. Mam nadzieję, że są jeszcze jadalne – mówi i odgryza duży kawał florentynki, nie czekając na moją odpowiedź.
– O nie! Jeszcze tam coś zostało?! Zapomniałam wyrzucić je do śmietnika.
Jake zamiera z grymasem przerażenia na ustach.
– Tylko żartowałam! Zrobiłam je dwa dni temu.
– Mmm… – Wpycha resztkę florentynki do ust. – Zbyt dobrze smakuje jak na ciacho po terminie przydatności do spożycia. Z twoich wypieków najbardziej lubię florentynki i makaroniki.
Jake zawsze preferował smakołyki o francuskich korzeniach. Sądzę, że ma to w genach.
– Jak ci idzie na uniwerku? Dobrze poszedł ostatni egzamin? – pytam, obejmując obiema dłońmi kubek pysznej cynamonowej kawy latte.
– Poszedł dość nieźle. W zasadzie wszystko idzie dość nieźle. – Wzrusza ramionami.
Syn wydaje mi się trochę jak gdyby nieobecny. Natychmiast zaczynam się martwić, czy go coś przypadkiem nie trapi. Jego twarz zwykle się rozświetlała, gdy go pytałam o życie studenckie. Na każde zawołanie gotów był opowiadać interesujące, zabawne historyjki o swoich perypetiach, więc jego apatyczna odpowiedź jest dla mnie zaskakująca.
– Wszystko w porządku?
– Taa. Nic nowego. Wszyscy pojechali do domu na wakacje. Mój kumpel Connor wybiera się z ojcem do Szkocji. Będą wędrować po górach. Fajna rzecz.
Czy mi się zdaje, czy słyszę ton goryczy w jego głosie, gdy mówi o relacjach kolegi z ojcem? Coś w jego dzisiejszym zachowaniu sprawia, że czuję się nieswojo.
– Jesteś głodny? – pytam i spoglądam na zegarek. Widzę, że zbliża się piąta. – Sądzę, że dzięki tym florentynkom wytrzymasz jeszcze chwilę do obiadu.
– Znasz mnie, mamo. Zawsze jestem chętny coś przekąsić. Dzisiaj rano, nim wyszedłem z akademika, wrzuciłem na ząb tosty z serem, ale od tamtej pory niczego nie jadłem. Kanapki oferowane w pociągu wyglądały na zeschnięte. Właściwie miałem zamiar przygotować dla nas spaghetti. Masz może bekon? I chili? – Skacze na równe nogi i rusza do kuchni.
– Zawsze mam bekon w lodówce, kiedy wiem, że przyjeżdżasz.
Nie mogę powstrzymać natłoku myśli, jak długo jeszcze to miejsce będzie jego domem? Kiedy skończy studia, ze swoim stopniem naukowym będzie mógł ubiegać się o pracę gdziekolwiek na świecie. Rozmyślając o tym, zaczynam odczuwać lekki smutek. Jak często będzie do mnie dzwonił? Co ja zrobię, jeśli wyjedzie do jakiegoś odległego miejsca bez zasięgu i przez całe tygodnie nie będę miała od niego żadnych wieści? Albo nie będzie w stanie się ze mną skontaktować?
Idę za nim do kuchni i nalewam każdemu z nas po kieliszku czerwonego wina. Wciąż nie mogę się otrząsnąć z wrażenia, że coś mu leży na sercu. Jest akurat zajęty wyjmowaniem produktów na bolognese z lodówki, więc nie widzę dokładnie jego twarzy. Siadam na stołku barowym przy potężnej wyspie kuchennej i przyglądam się, jak sieka paprykę, cebulę i bekon. Moja kuchnia to mieszanka tradycji i nowoczesności. Wyspa i pozostałe szafki wykonane są z desek z odzysku, lampy – z miedzi, jedna ściana – z surowej cegły. Dekorację stanowią nowoczesne obrazy drukowane na płótnie.
– Obawiam się, że nie mam już świeżych strączków chili. Będzie musiało wystarczyć mielone – mówię i wskazuję jedną z szafek.
– Równie dobre. Właściwie nawet lepsze. Nie ma nic gorszego niż siusiak w chili.
O mało się nie zaplułam.
– Że jak!?
– No wiesz… Jeśli nie umyjesz porządnie rąk i dotkniesz do oczu… albo gdzieś indziej…
Wybucham śmiechem, po czym się uspokajam i czekam, aż pyszny, ostry sos pomidorowy będzie gotów. Dopiero teraz uświadamiam sobie, że też prawie nic nie jadłam od śniadania. Jake niemal się nie odzywa, gotując, najwyraźniej wciąż częściowo pochłonięty czymś innym. Znów odnoszę wrażenie, że coś go gnębi. Wkładam do ust makaron nawinięty na widelec.
– To jest naprawdę niezłe – mówię. – Myślę, że minąłeś się z powołaniem.
Jake przez chwilę milczy, a potem odwraca się i spogląda mi prosto w oczy.
– To nawet zabawne, że właśnie ty musiałaś to powiedzieć.
Czy w jego głosie nie słychać przypadkiem lekkiego podenerwowania?
– Doprawdy? Dlaczego?
– Chodzi o to… – Jake wzdycha głęboko. – Kierunek, który wybrałem, niespecjalnie mi się podoba. Nie tak sobie wyobrażałem te studia. Zastanawiam się, czy nie wziąć rocznego urlopu dziekańskiego. – Sięga po coś do szuflady, zdecydowanie unikając kontaktu wzrokowego.
– Roczna przerwa w nauce!? – Jestem kompletnie zaskoczona. – Skąd taki pomysł? Coś się stało!? – Czuję, że serce podchodzi mi do gardła. Jakie wydarzenia mogły spowodować taką zmianę w jego stosunku do studiów? Przez ostatnie dwa lata dosłownie tryskał entuzjazmem.
– Nie, mamo, naprawdę nic się nie stało. Po prostu te studia nie budzą już we mnie takich emocji. Ostatnio czuję się nieco zbity z tropu, a przy okazji cała ta wyprawa Connora z ojcem w góry przyczyniła się do tego, że zacząłem rozmyślać o własnym ojcu.
Wypowiada to wszystko jednym tchem, łapie kieliszek wina i rusza szybkim krokiem w stronę okna, gdzie staje i zaczyna się przypatrywać małemu ogródkowi za domem.
„O własnym ojcu”. Zawsze wiedziałam, że ten dzień nadejdzie, ale i tak nie jestem przygotowana. Staram się unormować oddech i zebrać myśli, nim decyduję się cokolwiek powiedzieć.
– Masz pełne prawo o nim myśleć. Rozumiem cię i wiem, że musi być ci ciężko na sercu ze świadomością, że inni koledzy jeżdżą na wakacje ze swymi ojcami. Ja ze swojej strony zawsze starałam się nie ukrywać niczego dotyczącego twego taty. Nie za bardzo wiedziałam, jak się zabrać do odszukania André, a poza tym za każdym razem, gdy poruszałam ten temat, odnosiłam wrażenie, że niespecjalnie cię to interesuje.
– Byłem tylko dzieckiem – rzuca ostro. – Miałaś nadzieję, że tak po prostu o nim zapomnę?
Cała roztrzęsiona, w emocjach, próbuję ochłonąć, zanim zbiorę się do odpowiedzi.
Odwraca się do mnie, w jego jasnoniebieskich oczach lśni smutek.
– Nie, oczywiście, że nie! – gorliwie zaprzeczam. – Naprawdę myślałeś, że mogłam tego chcieć?
– A kto cię tam wie. Może w ten sposób było ci łatwiej. – Prycha i odwraca się z powrotem do okna.
Mój puls przyspiesza. Z tonu głosu Jake’a bije rozżalenie, którego nigdy wcześniej nie słyszałam.
– Łatwiej!? Uważasz, że łatwo jest być samotnym rodzicem!? – Teraz już nie jestem w stanie zachować spokojnego tonu głosu. – Nigdy nie ukrywałam przed tobą prawdy o ojcu, zwyczajnie nie wiedziałam, gdzie go szukać. To było ponad dwadzieścia lat temu, mógł się znajdować gdziekolwiek na świecie.
– Ale czy kiedykolwiek poczyniłaś jakieś ruchy, żeby choć spróbować go odnaleźć? – mówi oskarżycielskim tonem, co jeszcze bardziej mnie nakręca.
– Pojęcia nie miałam, od czego zacząć. Po swoim wyjeździe przysłał mi tylko jeden list, kiedy byłam jeszcze we Francji. Pisał w nim, że za tydzień rusza dalej i będzie się bezustannie przemieszczał z miejsca na miejsce. Nigdy więcej się do mnie nie odezwał. Co mogłam zrobić?
Boli mnie serce, gdy widzę, jak bardzo zdenerwowany jest Jake, i nagle dociera do mnie, jak bardzo byłam naiwna, myśląc, że nigdy nie zapyta o ojca! Czy zwiodło mnie błędne przekonanie, że bezpieczny kokon miłości mojej i dziadków wystarczy?
– Słuchaj, mamo! Nie chcę więcej o tym gadać. To, że zacząłem myśleć o ojcu, nie jest powodem moich rozważań, czy nie rzucić studiów. Chcę zacząć się uczyć profesjonalnie gotować. Poza tym uważam, że czas najwyższy, bym zaczął sam podejmować decyzje. Idę na górę obejrzeć film. Dobranoc!
Po czym wbiega po schodach do siebie, a po moich policzkach zaczynają płynąć łzy. Czy podświadomie sterowałam jego życiem? Prawdę mówiąc, to ja mu zasugerowałam, by zaczął studiować psychologię, być może dlatego, że sama zawsze o tym marzyłam. Może naskoczył na mnie, bo mu się zdaje, że nie zaakceptowałabym tak drastycznych zmian w jego życiu? Twierdzi, że jeszcze nie podjął ostatecznej decyzji co do swojej przyszłości, za to ja podjęłam decyzję co do pewnej sprawy, którą powinnam była się zająć dawno temu. Zamierzam odszukać André.
W sobotę o siódmej wieczorem bar Grapes jest zwykle pełen ludzi. Miałam okropny dzień i wywlokłam się z domu na to spotkanie tylko dlatego, że nie lubię wystawiać przyjaciółek do wiatru. Jake większość dnia spędził zamknięty w swoim pokoju, a ja chcę dać mu trochę luzu, nim wrócimy do naszej rozmowy. Dziś prawie się do mnie nie odzywał. Powiedział tylko dzień dobry, kiedy napełniał wodą butelkę, z którą po chwili wyszedł pobiegać. Prawdę mówiąc, pierwszy raz w życiu tak porządnie się poprztykaliśmy, do cna mnie to wykończyło. Wszystko, co powiedział ostatniego wieczoru, kłębi mi się bez przerwy w głowie. Wciąż mnie przeraża wyraz jego twarzy podczas naszego starcia, tak pełen żalu i niewypowiedzianych pretensji. Nawet praca przy dzisiejszych wypiekach (tort z dinozaurem dla czterolatka i dwa kolejne z okazji rubinowej rocznicy ślubu) ani trochę nie ukoiła mi nerwów, wciąż czuję napięcie w barkach.
Mimo mętliku w głowie postanowiłam jednak wyjść z domu, spotkać się z dziewczynami i wbrew wszystkiemu świetnie się bawić. Kiedy wchodzimy z Jo i Faye do Grapes, widzimy przy połyskliwym drewnianym barze młodych mężczyzn, siedzących w kilku grupkach, popijających piwo z butelek. Niektórzy spoglądają w naszą stronę. Łapię wzrok blondyna w obcisłych czarnych dżinsach i jasnoniebieskiej dżinsowej koszuli. Uśmiecha się do mnie. Widzę, że jest mniej więcej w wieku Jake’a i nagle czuję się staro. Faye przepycha się do baru i kilka minut później z tacą drinków zajmujemy miejsca przy wolnym stoliku. Ja i Jo wolałyśmy wypić przed obiadem margaritę, a Faye wzięła swój zwyczajowy kufel beczkowego piwa. Upija teraz solidny łyk.
– Ach, jakżeż mi tego brakowało! Miałam bardzo pracowity tydzień. Niedługo zakończenie roku szkolnego i wreszcie wakacje.
– Zasłużyłaś sobie na odpoczynek. Nie wszyscy w tej szkole pracują z równym zaangażowaniem jak ty – mówię i upijam łyk mocno cytrynowego koktajlu.
Wiem, że to najprawdziwsza prawda. Faye nigdy nie wychodzi ze szkoły przed osiemnastą. Zostaje dłużej, by wybrać książki i zaplanować fajne lekcje na następny dzień. Jej sala wygląda jak czarodziejski świat dziecięcej kreatywności, na każdym wolnym skrawku ścian wiszą najlepsze prace uczniów. Dzieciaki ją uwielbiają.
– A może wobec tego jakieś szkolne ploteczki? – podpytuje Jo, niska, niezwykle energiczna kobietka o długich, lśniących brązowych włosach, które związuje w kok, kiedy wyprowadza psy.
– Nic się nie dzieje. Och, no może prócz tego, że pan Ostry i panna Bal mają romans.
– Niezła imprezka z tego wyjdzie! – Szczerzę zęby w uśmiechu. – Ale chwila. Przecież oboje są singlami, to co to za romans? Chyba oboje są wolni, z tego co wiem?
– To prawda, ale z upodobaniem próbują się kryć przed wzrokiem innych po szkolnych schowkach i zakamarkach. Może podnieca ich fakt, że mogliby zostać przyłapani na gorącym uczynku? Jeśli nie, to może po prostu nie dają rady trzymać rąk z dala od siebie do czasu powrotu do domu?
Ach, te pierwsze porywy miłości! – wzdycham. Wracam myślami do lata tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego ósmego roku we Francji, kiedy z André zachowywaliśmy się dokładnie tak samo. Przypominam sobie tę naglącą potrzebę całowania się co chwila, ciągłego dotykania się i trzymania za ręce. W zatłoczonych miejscach wciąż szukaliśmy się wzrokiem, pragnąc ze wszystkich sił znaleźć się razem w całkowitym odosobnieniu. Według każdego, kto to przeżywa, jest to uczucie tak mocne, że z pewnością trwać będzie wiecznie.
– Miałam zajęcia pozalekcyjne z klubem tenisa stołowego i przygotowałam za mało piłeczek – kontynuuje swoją opowieść Faye. – Kiedy weszłam z impetem do schowka przy sali gimnastycznej, do głowy mi nie przyszło, że natknę się na całkowicie odmienny zestaw piłeczek. – Wybucha gromkim śmiechem i upija kolejny duży łyk piwa.
Opowiadamy sobie nawzajem, co się zdarzyło w ciągu minionego tygodnia. Śmiejemy się, gdy Jo przytacza historyjkę o jednym z psów, który pociągnął ją na smyczy i załatwił się wprost na schody przed wejściem do jakiegoś domu dokładnie w chwili, gdy jego mieszkaniec wychodził na zewnątrz.
– Szarpałam za smycz ile sił, ale trafiło na największego ze wszystkich, doga niemieckiego Harolda, a to oznaczało ni mniej, ni więcej, tylko największe możliwe kupsko. Facet, który wychodził z domu, okazał się bardzo sympatyczny.
Ledwo łapię oddech ze śmiechu. To dlatego musiałam wyjść dzisiaj z domu. Opowiadam przyjaciółkom o zamówieniach z tego tygodnia, nie pomijając tortu w kształcie kompaktowego kibelka, co nie wydaje mi się nawet w połowie tak zabawne jak ich historyjki. Decyduję się nie mówić im jeszcze o perypetiach z synem. Muszę to jeszcze sama przemyśleć. Dziś nie chcę o tym rozmawiać.
– Dobra, dziewczyny! Gotowe? – pyta Faye i osusza kufel do dna.
Kiedy wychodzimy, blondas siedzący przy barze odwraca się i posyła mi kolejny uśmiech. Może przypominam mu jego matkę?
*
Restauracja Le Boulevard ma jaskrawoczerwone ściany przyozdobione fotografiami przedstawiającymi Moulin Rouge oraz inne widoki Paryża. Na blatach stołów z surowego drewna stoją grube, czerwone świece. Kinkiety z kutego żelaza dają przyjemne, rozproszone światło.
Już od wejścia moje nozdrza atakuje unosząca się w powietrzu woń czosnku.
– Bonjour, moje panie, ça va? – wita nas Eric, przystojny kelner o oliwkowej skórze i przeszywającym spojrzeniu zielonych oczu.
– Ça va bien, merci, et tu?
– Très bien. Proszę za mną. – Eric prowadzi nas do stolika przy oknie, z którego roztacza się widok na zatłoczony chodnik Lord Street. Grupki znajomych, dyskutując z ożywieniem, podążają na wieczorne imprezy, pary zakochanych, uśmiechniętych od ucha, do ucha mijają nas, trzymając się za ręce.
– A co zamierza porabiać dzisiaj Jake? – rzuca mimochodem Jo, przeglądając menu.
– Jeśli nie zmieniły mu się plany od naszej ostatniej rozmowy w tym tygodniu, zamierza się spotkać z paczką starych znajomych. Myślę, że obejrzą jakiś film, a potem pójdą coś zjeść.
– Czy przyprowadził już jakąś dziewczynę do domu, żeby ci ją przedstawić?
– Nie. Wiem, że na uniwersytecie miał zaprzyjaźnioną grupkę młodzieży, w których gronie spędzał wolny czas, ale nie wspominał o nikim szczególnym. Przestałam się dopytywać o dziewczynę, kiedy mi oświadczył, że dowiem się pierwsza, jeśli pojawi się jakaś na serio.
Zbliża się Eric z napojami. Faye była lekko rozczarowana, że nie mają tu piwa z beczki, i zdecydowała się na francuskie butelkowane. My z Jo zamówiłyśmy butelkę wina chardonnay i teraz składamy zamówienia na posiłek.
– Och! A ja poproszę do tego duży kieliszek brandy – mówi Faye do kelnera i z trzaskiem zamyka menu z ofertą napojów alkoholowych.
– A, tak szczerze… Jake wczoraj spytał mnie o swojego ojca – wyrywa mi się bezwiednie, choć zarzekałam się, że słowem o tym nie wspomnę.
Upijam łyk orzeźwiającego, dobrze schłodzonego wina.
– O! Coś takiego! No cóż, należało się tego spodziewać, jak sądzę – mówi Jo łagodnym tonem. – Wiedziałaś o tym.
– Wiedziałam, ale się okazało, że wciąż nie jestem na to gotowa. Głupio wyszło, biorąc pod uwagę, że miałam dwadzieścia lat do przemyśleń. Czas zleciał tak szybko. – Upijam kolejny solidny łyk wina.
– Niemożliwe! – Faye wygląda, jakby nie dowierzała własnym uszom. – Ale jak to? Spytał ot tak, ni z tego, ni z owego?
– Mhm. Wydaje mi się jednak, że musiał myśleć o tym od dłuższego czasu. I tak się dziwię, że do tej pory nie pytał. Zbyt długo się starałam chować głowę w piasek. Posprzeczaliśmy się nawet.
– Co konkretnie powiedział? – pyta zaniepokojona.
– W ogólnym zarysie, że powinnam się była bardziej postarać. Coś w tym rodzaju. Zarzucił mi, że chciałam go mieć tylko dla siebie, mając nadzieję, że straci najmniejszy cień nadziei na odnalezienie ojca.
– Och, ale ci pojechał! Na pewno dobrze się czujesz?
– Na pewno. Nic mi nie będzie. Pomyślę o tym jutro. Dzisiaj chciałabym spróbować dobrze się bawić w waszym towarzystwie, jeśli nie macie nic przeciwko.
– Ja absolutnie nie – mówi Jo. – Powiedz, co u rodziców? Wciąż są zajęci rozjeżdżaniem dróg całego ziemskiego globu?
– Tak właśnie jest. Mówię wam, wstąpiło w nich nowe życie. Okazało się, że tata w głębi duszy był od zawsze prawdziwym poszukiwaczem przygód. Wkrótce mają zamiar wyruszyć do Hiszpanii.
– Może zawsze o tym marzył i tylko czekał, aż skończy pracować? Niektórzy ludzie lubią wyraźnie rozdzielać pewne okresy w swoim życiu, nie sądzicie?
– Może i masz rację, ale czasem lepiej zacząć działać tu i teraz. Wykorzystywać weekendy. Nie każdemu jest dane dożyć podeszłego wieku.
– Racja – przytakuje Jo. – Moja sąsiadka, mieszkająca piętro niżej, która pracowała jako urzędniczka państwowa, kiedy przeszła na emeryturę, zapisała się na kurs salsy oraz dołączyła do lokalnego kółka globtroterów. Poznała tam swego obecnego męża, słyszałam, że ostatnio kupili dom na wakacje we Francji.
– Czy twoja ciotka wciąż mieszka na Lazurowym Wybrzeżu? – pyta Faye.
– Tak. To siostra mojej mamy, ciocia Gen. Powinnam koniecznie uporządkować swoje sprawy i ją odwiedzić. Moja asystentka Sam jest już gotowa do przejęcia większości obowiązków w firmie. Gdybym znalazła się tam na miejscu, może udałoby mi się pogrzebać nieco w przeszłości i odnaleźć miejsce pobytu André. Właściwie, skoro letnie wakacje tuż tuż, może chciałabyś pojechać razem ze mną, Faye? Ty, Jo, oczywiście też, o ile dostałabyś urlop.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki