Amnezja - Peter Carey - ebook + książka

Amnezja ebook

Peter Carey

2,5

Opis

Pasjonujący thriller polityczny australijskiego pisarza, dwukrotnego laureata Nagrody Bookera.

Jak młoda kobieta z australijskiej prowincji stała się wrogiem publicznym numer 1 w Ameryce?

Gdy Gaby wpuszcza wirusa do australijskiego systemu zarządzania więzieniami, setki przestępców wychodzą na wolność. Wirus rozprzestrzenia się i przenika do amerykańskiego systemu zabezpieczeń.

Dziennikarskie śledztwo podejmuje Felix Moor, znajdujący się chwilowo na życiowym i zawodowym zakręcie, niedawno skazany za zniesławienie.

Czy był to zwykły błąd, czy może młoda kobieta celowo wytoczyła cyberwojnę potężnym Stanom Zjednoczonym?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 383

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,5 (2 oceny)
0
1
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Dla Frances Coady

1

W Waszyngtonie był wiosenny wieczór, w Melbourne chłodny, jesienny poranek, a w Greenwich wybiła 22.00, gdy do skomputeryzowanego systemu kontroli niezliczonych australijskich więzień przeniknął wirus, otwierając zamki także w wielu innych zakładach karnych, o których istnieniu haker nie mógł mieć pojęcia. Ponieważ w 2010 roku systemy zabezpieczeń australijskich więzień były z reguły projektowane i sprzedawane przez amerykańskie korporacje, wirus natychmiast zaatakował sto siedemnaście federalnych zakładów karnych w Stanach Zjednoczonych, tysiąc siedemset więzień i ponad trzy tysiące aresztów okręgowych. Docierał tam po cichu, w ciemnościach, jak pożar buszu trawiący korzenie drzew. Gdy osiągnął cel, pojawiał się komunikat: PRZEJĘLIŚMY KONTROLĘ NAD TĄ INSTYTUCJĄ. ANIOŁ OGŁASZA, ŻE JESTEŚCIE WOLNI.

Wiadomości te, a także inne, bardziej rozbudowane, pisane po angielsku, odczytywali strażnicy w Teksasie, pracownicy firm ochroniarskich w Afganistanie, w Kurdystanie, w obozach przejściowych dla imigrantów w Australii, na rakietowym poligonie doświadczalnym Woomera, w kopalniach diamentów w Kimberley i w tajnej amerykańskiej stacji radarowej pod Alice Springs. Niektórzy więźniowie zbiegli, część z nich została zastrzelona lub odniosła rany. Wędrujących po australijskich bezdrożach oszołomionych Afgańczyków i Filipińczyków, indonezyjskiego nastolatka rannego podczas strzelaniny, brytyjskiego muzułmanina umierającego z odwodnienia – wszystkie te wcześniej nieznane osoby pokazała telewizja.

Na monitorach systemu alarmowego w obozie przejściowym dla azylantów w Villawood pod Sydney wyświetlił się napis: ANIOŁ PAŃSKI OTWORZYŁ NOCĄ DRZWI WIĘZIEŃ I PRZYNIÓSŁ IM WOLNOŚĆ. Moi byli koledzy pytali: Co mówi ten język o sprawcy?

Miałem to gdzieś. Byłem jednak wdzięczny losowi, że pojawił się duży temat, który wypchnął moje nazwisko z pierwszych stron gazet piszących o mnie: ŁGARZ, ŁGARZ, W GACIACH OGIEŃ MASZ. Po całych dniach przesiadywałem w Sądzie Najwyższym stanu Nowa Południowa Walia i płaciłem mecenasowi Nigelowi Willisowi pięćset dolarów za godzinę, żebym mógł odpowiadać za zniesławienie. Liczba „godzin pracy” Nigela już dawno osiągnęła pułap, przy którym stało się jasne, że Nigel to głupi kutas i że nie mam najmniejszych szans, ale on wciąż powtarzał: „Głowa do góry” i obstawiał szanse na kasację wyroku jak 3:2. I nieważne, że mój adwokat był właścicielem konia wyścigowego.

Tymczasem nie pozostawało mi nic innego do roboty niż czytanie gazet. FEDERALNI TWIERDZĄ, ŻE ANIOŁ TO WIRUS Z AUSTRALII.

– Czy oskarżony może wyjaśnić sądowi, dlaczego czyta gazetę?

– Jestem dziennikarzem, wysoki sądzie. To mój fach.

Następnie sąd zwrócił uwagę na stan mojej tweedowej marynarki. Cha, cha!, wysoki sądzie! Kiedy sędzia już sobie pożartował, ogłosił przerwę na lunch. Nie mając tamtego dnia nikogo do towarzystwa, zabrałem swoje słynne już, popieprzone „ja” do ogrodu botanicznego, gdzie przeczytałem „Daily Telegraph”. Pośród różanych ogrodów i nawozu z końskiego łajna dowiedziałem się, że ów terrorysta, który wcześniej był „rzecz jasna” chrześcijańskim fundamentalistą, przemienił się w córkę aktorki z Melbourne. Zdrajczyni była bardzo blada i nie wyglądała na swoje trzydzieści lat. Pod zdjęciem widniało nazwisko jego autora, Dicka Connolly’ego, ale najwyraźniej przebrobiono je w photoshopie, bo w rzeczywistości kobieta okazała się osobą o solidnej posturze i krzepkich nogach, zupełnie niepodobną do chudziny z fotografii w „Daily Telegraph”. Mieszkała w dzielnicy Coburg w północnym Melbourne, na nieciekawym, zaniedbanym, przemysłowym przedmieściu, gdzie zbiegiem okoliczności mieściło się więzienie Pentridge. Zjawiła się na rozprawie wstępnej ubrana w czarną bluzę z kapturem i przygarbiona, pewnie by ukryć fakt, że nasza pierwsza rodzima terrorystka ma piękną twarz.

„Anioł” to był jej nick, a w czymś, co – jak się dowiedziałem – nazywają „realem”, nosiła imię Gaby. Oskarżyli ją pod nazwiskiem Gabrielle Baillieux. Dawno temu poznałem jej rodziców – matka, Celine Baillieux, była aktorką, a ojciec, Sandy Quinn, posłem z ramienia Labor Party.

Wróciłem na własną rozprawę przygnębiony – nie z powodu tego, jak się potoczy, gdyż to było dawno przesądzone, lecz dlatego, że zrozumiałem, iż moja kariera dziennikarska legła w gruzach akurat wtedy, gdy mogłem oczekiwać, że sięgnie zenitu.

Opublikowałem parę książek, pięćdziesiąt artykułów i tysiąc felietonów, głównie dotyczących traumy, jaką zafundowali mojej ojczyźnie w 1975 roku nasi amerykańscy sojusznicy. Moi koledzy wysnuli pochopny wniosek, że hakerka chciała jedynie uwolnić z australijskich obozów internowania nielegalnych imigrantów przybyłych na łodziach, a ja przyjąłem punkt widzenia naszych amerykańskich sojuszników, że chodziło o atak na Stany Zjednoczone. Od razu było dla mnie jasne, że wydarzenia z 1975 roku były pierwszą odsłoną tego dramatu i że działania Anielskiego Wirusa to akt zemsty. Gdyby Waszyngton miał rację, okazałoby się to tematem, na który czekałem całe życie. Jeśli określenie „wydarzenia 1975 roku” brzmi dla was niezrozumiale lub tajemniczo, to właśnie o to chodzi. One są sednem tej sprawy jako część „Wielkiej Amnezji”. Ciąg dalszy nastąpi.

W sali sądowej przysłuchiwałem się, jak mój wydawca dostaje cięgi od sędziego, i ujrzałem jego minę, gdy wreszcie zrozumiał, że nie może sprzedawać mojej książki nawet na wyprzedażach.

– Na przemiał? – spytał.

– Łącznie z egzemplarzem, który trzyma pan w ręku.

Wyznaczono mi grzywnę w wysokości stu dwudziestu tysięcy dolarów. Jestem ubezpieczony, czy nie? Nie miałem pojęcia.

Tłum przed gmachem sądu cieszył się jak przed egzekucją.

– Feels, Feels! – wołał taki jeden z News International. – Spójrz na mnie. Felix.

Kev Dawson, ostrożny chujek, który zarabiał na życie, przeredagowując komunikaty dla prasy.

– Spójrz tutaj, Feels.

– Co sądzisz o orzeczeniu sądu, Feels?

Oto, co sądziłem: Naszego jedynego lewicowego dziennikarza, który się jeszcze ostał, obsikano z samej góry. Co było moją zbrodnią? Powtarzanie komunikatów dla prasy? Nie, opublikowanie plotki. Tymczasem w świecie dorosłych plotka jest takim samym „faktem” jak dym. A jeśli nie piszesz o dymie, nie informujesz o zagrożeniu na horyzoncie.

Sąd Najwyższy stanu Nowa Południowa Walia uznał to za zniesławienie.

– I co teraz, Feliksie?

Obrabuję bank? Zastrzelę się? Z całą pewnością nikt nie zleciłby mi tematu Anioła, choć miałem lepsze kwalifikacje (zapamiętajcie to sobie w „Wired”) niż którykolwiek z tych bystrych dzieciaków, którym to powierzą. Zostałem jednak – co z przyjemnością zaznaczył sędzia – spalony w swoim „dotychczasowym fachu”. A byłem głównym publicystą, felietonistą, tak zwanym dziennikarzem śledczym. Należałem do wąskiego grona Canberra Press Gallery relacjonującego obrady parlamentu, a moje „plotki” wywoływały tam sporo szumu. Podejrzewam, że sławny Alan Ramsey nawet mnie lubił. W połowie lat 70. przez krótki czas prowadziłem program „Radio dla kierowców” w stacji ABC.

Byłem podstarzałym żywicielem rodziny z absurdalnym kredytem hipotecznym, dlatego zostałem scenarzystą i dorywczo pisywałem powieści. Historyczne, polityczno-satyryczne, thrillery i kryminały. Filmowa adaptacja mojej powieści Barbie i zakute pały stała się tematem warsztatów w Sundance Institute Roberta Redforda.

Ale nawet wtedy, gdy się podlizywałem i zabiegałem o „twórcze dotacje” Australijskiego Instytutu Filmowego, pozostawałem socjalistą i służebnikiem prawdy. Skierowano przeciwko mnie dziewięćdziesiąt osiem pozwów, nim ten ostatni złamał mi karierę. Po drodze zdemaskowałem działania Kerry’ego Packera i Ruperta Murdocha (swoją drogą absolwentów liceum i college’ u Old Geelong), co zawsze jest zajęciem bardzo ryzykownym dla ojca rodziny i przerażającym dla tych, którzy liczą, że ów zapewni im byt. Gdy media głównego nurtu zamknęły podwoje przed wszystkimi naiwniakami, którzy pragnęli pisać prawdę, ja wciąż publikowałem swój „Lo-tech Blog”, biuletyn wydawany na przebitkach, który czytali wszyscy członkowie Canberra Press Gallery i cały parlament. Nie pytajcie, jak płaciliśmy za prąd.

Pracowałem jako dziennikarz w kraju, gdzie przepływ informacji kontrolowały trzy korporacje. Ich umiejętność manipulowania „prawdą” sprawiała, że powszechne prawo wyborcze stało się w sumie nieważne, ale byłem dziennikarzem. Robiłem, co mogłem. W swoim blogu zdemaskowałem tchórzliwą postawę australijskich mediów wobec relacjonowania kłamstw rządu na temat uchodźców z pokładu nieszczęsnego statku „Oolong”.

– Nie potrafię pojąć, jak prawdziwi uchodźcy mogli wyrzucać swoje dzieci za burtę – oświadczył nasz premier.

Znów, jak w 1975 roku, było to iście goebbelsowskie kłamstwo. Czwarta władza przekonała cały naród, że uchodźcy to zwierzaki i świnie. Wielu myśli tak do dzisiaj.

A jednak to było miejsce dla uchodźców. Czuliby się jak w domu wśród najlepszych z nas. Jesteśmy przecież tradycyjnie odważni, wytrwali i zaradni w obliczu osamotnienia i śmiertelnego zagrożenia. Niestety, cechuje nas także okropne tchórzostwo, lizusostwo, skłonność do przestępczości, nijakości i wygodnictwa.

Byłem przytłoczony, traciłem dech, ale odczuwałem też dumę, iż zostałem pozwany, napiętnowany, wzgardzony i nazwany zerem przez tych, którzy jedynie przeredagowują komunikaty dla prasy. Znalazłem w tym pociechę, pewnie dlatego, że nie było jej nigdzie indziej. Jak pokażą nadchodzące tygodnie, żaden z moich dawnych kolegów nie kwapił się, by wybawić mnie od powolnego, niszczącego duszę kieratu bezrobocia.

2

Pięciogwiazdkowy hotel mógłby się wydawać niemądrym wyborem dla steranego, liżącego rany wyrzutka, ale Wentworth był ulubioną przystanią mojego starego kumpla Woody’ego „Wodongi” Townesa. Wszyscy moi najbliżsi przyjaciele darzą gorącą miłością rozmowy i drinki, lecz spośród tego nierzadko szacownego grona to właśnie Woody jest facetem z charakterem i jajami. Zjawiał się w sądzie codziennie, choć musiał pokonać samolotem siedemset kilometrów z Melbourne. Kiedy się z kimś żarłem, zawsze stawał po mojej stronie. A gdy zacząłem obrywać w mediach, niemal każdego ponurego popołudnia czekał na mnie tam, gdzie się spodziewałem, wcisnąwszy obfite ciało w mały, pokryty aksamitem fotel w tak zwanym „Ogrodzie”. Gdy mnie dostrzegł, akurat nalewał lewą ręką szampana. Przybrał charakterystyczną pozę: ciężka, zwierzęca noga przerzucona przez błyszczące udo i uniesiony wysoko prawy łokieć, by spławić nadgorliwego kelnera.

Przyjrzałem się odsłoniętym, bladym pośladkom mojego wiernego przyjaciela, jego imponującemu paskowi, grubemu karkowi i zarumienionym policzkom i pomyślałem – nie pierwszy raz – że tylko w Melbourne rodzą się takie niezwykłe, XVIII-wieczne postaci. W bardziej ograniczonej przestrzeni życie by je ścieśniło, ale na południu, przy paryskim odcinku Collins Street, nic nie mogło powstrzymać Woody’ego przed wypełnieniem całego malowidła. Był niczym rycina Gillraya – pobłażliwość, osąd, władza.

Woody był z zawodu „deweloperem” i podejrzewałem, że czasami angażował się w wątpliwe przedsięwzięcia tej kasty. Moja żona uważała go za odpychającą kreaturę, ale nigdy nie dała sobie szansy, żeby naprawdę go poznać. Był jednocześnie bogaczem i dzielnym żołnierzem lewicy, spolegliwym orędownikiem spraw niepopularnych i (choć pewnie kompletnie pozbawiony słuchu) prezesem South Bank Opera Company. Wspierał finansowo co najmniej dwóch kompozytorów muzyki atonalnej, którzy – gdyby nie to – zapewne uczyliby muzyki w liceum. Zasponsorował też moją nieszczęsną sztukę. Jego język brzmiał niekiedy obraźliwie. Czasami Woody szkodził własnej filantropii, żądając w zamian drobnych przysług, ale zawsze można było mieć pewność, że fizycznie lub prawnie stawi czoło niesprawiedliwości. W czasach gdy do australijskiej Partii Pracy napływali karierowicze, świeżo upieczeni absolwenci uniwersytetów, Woody trzymał dawny fason i nie bał się konsekwencji, na jakie narażają go przekonania.

– Pieprzyć ich – rzucił i wcisnął butelkę szampana do wiaderka z lodem. To zdanie w zasadzie określało temat naszej rozmowy. Po trzech butelkach szampana i paru talerzach wymyślnych przekąsek Woody poprosił o rachunek, zapłacił banknotami wyciągniętymi z rulonu pięćdziesięciodolarówek, wsadził mnie do taksówki i dał mi voucher na przejazd, który miałem podpisać, kiedy dojadę na miejsce.

– Nie poddawaj się – powiedział, albo coś w tym stylu.

Do domu w Rozelle miałem niedaleko, musiałem tylko przejechać przez Anzac Bridge. Tam czekała najlepsza część mojego życia, żona i dwie córki, ale w wąskiej alejce prowadzącej do naszego nieco zawilgłego szeregowca stało też – przez wredne zrządzenie losu – pięć kartonów z moją książką, złośliwie dostarczonych tego popołudnia.

Czyżbym miał osobiście je przemielić?

Czyż nie było zabawne, że mój wydawca o purpurowej twarzy, mieszkający w wielkim domu w Pymble, zadał sobie trud i poniósł spore koszty, by dostarczyć te pudła w me skromne progi? Tak się uśmiałem, że ledwo wniosłem ten ciężar do środka. Córki widziały mój dramat, ale najwyraźniej się nim nie przejęły, bo poszły oglądać program o rodzinie Kardashianów. Claire też musiała gdzieś tam być, ale jej nie zauważyłem, bo byłem zaabsorbowany wykonaniem polecenia sądu.

Nigdy nie umiałem rozpalać grilla. Nie miałem żadnych zdolności manualnych. To moja wysportowana Claire używała wiertarki, nie ja.

Rzecz jasna rekompensowałem to sobie z nawiązką podpałką. Naprawdę dołączyłem gratisową podpałkę do każdej z moich książek? Czy to był żart? Skąd miałem wiedzieć? To, że podpaliłem egzemplarze własnej książki niekoniecznie było żałosne, za to dolanie litra benzyny do słabo tlącego się ognia z całą pewnością okazało się głupotą, a przynajmniej błędem. Nie byłem przygotowany na gwałtowność żywiołu, na ten wielki fajerwerk, który osmalił mi brwi i podpalił dolne gałęzie naszej ukochanej żakarandy.

Kiedy płomienie wędrowały z gałęzi na piętro przybudówki, powinienem był – wszyscy wciąż mi to powtarzają – chwycić za ogrodowy szlauch i ugasić ogień. W porządku, ale moi kochani przyjaciele nie widzieli tego, co ja. Dokonałem oceny sytuacji i wybrałem ludzkie życie kosztem nieruchomości. Wbiegłem schodami na górę i oderwałem telewidzki od Kardashianów. Tak, moje córunie były nastolatkami. Tak, opierały się, ale nie było czasu na tłumaczenie. Nie miałem wyjścia, musiałem potraktować je brutalnie. Cuchnąłem jak skrzyżowanie pubu i kosiarki do trawy. Wybiegłem z nimi na ulicę i tam zostawiłem. Krzyczały.

Nie wiem, co było później, grunt, że w jakiś sposób sąsiad copywriter zaanektował moje córki, a po chwili strażacy z Balmain odsunęli mnie na bok i przeciągnęli brudne sikawki przez nasz hol. Claire, moja żona, pociecha, kochanka i przyjaciółka, już na mnie czekała.

O tym, co nastąpiło później, nasze dzieci nie powinny się dowiedzieć, ale nigdy nie zapomnę dokładnego przebiegu tej rozmowy.

3

Claire była bystra, miła i zabawna. Sypiała z nosem wystawionym tuż nad kołdrą, jak mały opos. Budziła się z uśmiechem. Zdarła wiekową farbę z balustrad, po czym woskowała je i oliwiła tak długo, aż stały się lśniące. Podczas nocnych burz wspinała się na dach, by usunąć liście z zapchanych rynien. Chodziła od drzwi do drzwi, by zachęcić ludzi do głosowania w wyborach uzupełniających w okręgu Leichardt. Była wykształconą przez Japończyków garncarką, której prace kupowały muzea, ale kiedy wracałem do domu z Canberry, Melbourne lub ze związkowego pubu przy Sussex Street, nie zdarzyło się, by nie czekała na mnie wieczorem, żeby wysłuchać, co też takiego się wydarzyło.

Była powszechnie postrzegana jako wzorowa matka, podczas gdy o mnie krążyły wieści, że ją zdradzam, a przynajmniej próbuję. Mówiono, że zawsze jestem zawiany i tracę cierpliwość przy porządnych ludziach, z których poglądami politycznymi się nie zgadzam. Uważano, że nie utrzymam się na żadnej posadzie i że jestem komunistą, który nie jest w stanie pojąć, że czas tej ideologii już minął.

Claire po całych dniach katowała swoje mocne, kwadratowe dłonie krupiastą gliną i z tego jej poświęcenia powstawały długie szyje i małe, całuśne usteczka. Gotowała jak córka farmera, którą w istocie była – gicz jagnięcą, pieczone warzywa i smaczny sos. A jednak co wieczór pożerała życie, które znosiłem do domu. Ten mój skarb był osobą, którą określa się mianem politycznego ćpuna – okropny termin – a ja dostarczałem jej tego, czego najbardziej pragnęła. Przez całe lata było nam dobrze. Tak, wyhodowałem sobie typowy dla Canberry bebech i wstydziłem się uprawiać jogging. Tymczasem ona, co wszyscy podkreślali, pozostała zadbana i schludna. Nosiła dżinsy, wiatrówki i trampki, sama podcinała sobie włosy i wystrzegała się „seksownych” nóg oraz rozchwianych szpilek zachęcających do dymania. Po pożarze dowiedziałem się, że niektórzy moi znajomi zastanawiali się, czy nie jest lesbijką. Idioci. Żaden z nich nie miał bladego pojęcia o naszym pożyciu. Byliśmy maniakami czułości, którą uprawialiśmy na sobie tylko znane sposoby. Gdyby nie ten dług, bylibyśmy dzisiaj w łóżku.

Niektórzy radzą sobie z długami. My sobie nie radziliśmy, a przekonaliśmy się o tym tak, jak ludzie, którzy cierpią na chorobę morską, przekonują się o swojej przypadłości, gdy ich statek odbija od brzegu. Dziennikarzowi i garncarce wydawało się, że mogą posyłać dzieci do drogiej prywatnej szkoły. Dobry żart, co?

Wcześniej opisałem, jak porzuciłem te dzieci na ścieżce. Porzuciłem? Na miłość boską, były niemal na końcu krzywej IS. Słuchając ich rozmowy, w życiu byście się nie domyślili, że ich rodzice to socjaliści w trzecim pokoleniu. Czy w ogóle pamiętały, jak ich ojciec opiekał drożdżówki nad dymiącym ogniskiem? Czy wciąż słyszą piękny głos matki, która śpiewa Moreton Bay?

Byłem więźniem w Port Macquarie

Na Norfolk Island i w Emu Plains

W Castle Hill i w przeklętym Toongabbie

Wszędzie tam harowałem w kajdanach

Lecz spośród wszystkich tych miejsc potępienia

I zakładów karnych Nowej Południowej Walii

Z Moreton Bay żadne się nie równało

Tyrania dzień w dzień tam zwycięża

Claire śpiewała to dziewczynkom? A jakże.

Popełniliśmy straszny błąd, wysyłając córki do szkoły, do której chodziły dzieci naszych wrogów. Uznaliśmy, że uchronimy Fionę przed dysleksją. Tymczasem niszczyliśmy rodzinę, bo obarczyliśmy ją finansowym ciężarem, którego nie była w stanie udźwignąć. Nigdy, przenigdy nie przyszłoby mi do głowy, żeby nazwać Claire strachliwą. Skąd mogłem wiedzieć, że dług wywoła u niej taki lęk? Przyznali nam transzę kredytową w wysokości pięćdziesięciu tysięcy dolarów i za każdym razem, kiedy byłem sobą, Claire wpadała we wściekłość. Przedtem kochała mnie właśnie za to, za tę moją niemal wrodzoną potrzebę podejmowania ryzyka, obrony zasad, wsadzania kija w mrowisko. Nie wiedziałem, co to ustępstwo, nawet kiedy – jakże często – odczuwałem fizyczny strach. Nad naszym małżeńskim łożem wisiał miecz, a ja go nie widziałem. Odrzucałem kompromisy, choć Claire w skrytości ducha uważała, że jako ojciec mam moralny obowiązek się na nie godzić.

Rzecz jasna dziewczynki nie miały bladego pojęcia, o jaką stawke gramy. Jeśli już sięgały po gazetę, to wyłącznie po strony o gwiazdach. Wątpię, by kiedykolwiek przeczytały choć jedno słowo, które napisałem. Nie wiedziały nic o mojej pracy i życiu. Nigdy nie widziały dowodów, które usprawiedliwiałyby moją nieobecność. Zgodziłem się, by więź, która łączyła je z Claire, była silniejsza, bo wiedziałem, jak bardzo zależy jej na tym, żeby były „moimi córkami”. Tylko raz kupiłem im ubrania (podkoszulki, tylko tyle). Później usłyszałem, że to nie moje zadanie i żebym więcej tego nie robił.

Przed tym ostatnim procesem o zniesławienie Claire weszła w rolę pasażerki z tylnego siedzenia, która zamyka oczy i mocno się trzyma, jednak ustalenia Sądu Najwyższego przelały czarę. Kiedy dowiedziała się o wysokości grzywny, całkiem się posypała.

W dzieciństwie była świadkiem przejęcia farmy rodziców przez bank. To był powód? A może coś innego? W każdym razie nie uwierzyła w moje zapewnienia, że „wszystko będzie dobrze”, skoro Woody przyleciał z Melbourne na rozprawę. Niczego nie obiecywał. Słusznie mi to wytknęła, ale nie potrafiła pojąć, że to właśnie taka sytuacja, w której można na nim polegać. Nie ogarniała wpływów Woody’ego. Nie obchodziło jej, że wyciągnął mnie z płonącego samochodu. Wiedziała tylko, że jego ojciec był właścicielem domów w slumsach i bandytą.

Nie dowierzała też mecenasowi Nigelowi, bo – skądinąd słusznie – uważała, że przyjaźni się z prokuratorem. Odparłem, że to bez znaczenia. I miałem rację. Gdyby tylko mi zaufała, znów wskoczyłbym na rower i zasuwał z nią na zakrętach sto pięćdziesiąt kilometrów na godzinę. Wygrałbym w sądzie wyższej instancji. Załatwiłbym kwestię kosztów sądowych i świętowalibyśmy jak już nie raz przedtem.

– Wszystko będzie dobrze – powiedziałem i z przerażeniem dostrzegłem furię w jej oczach.

4

Pochodzę z niewielkiego miasteczka w stanie Victoria, ale przez piętnaście lat za swój dom uznawałem wspaniałe i grzeszne Sydney. Kiedy jednak zostałem wyrzucony z Denison Street w Rozelle, zrozumiałem, że nie mam żadnego domu. Trafiłem w bezlitosny korek na Victoria Road i na drugą stronę przyprawiającego o zawroty głowy Anzac Bridge. Muszę przyznać, że opuścili mnie wszyscy przyjaciele. Poniżej był Darling Harbour. Przede mną rozciągało się całe to jaskrawe, chaotyczne miasto. Nie miałem komórki. Nie miałem łóżka. Jedyne, co mi pozostało, to dzwonienie do drzwi na wschodnich przedmieściach Sydney. Nie będę szczegółowo opisywał, jak mnie przyjmowano, ale w końcu udzielono mi schronienia tak niechętnie, że musiałem odmówić, gdy gospodarz zaproponował poranną kawę. Na pewno nie zamierzałem się czołgać i prosić, żeby pozwolił mi skorzystać z telefonu.

Dzień spędziłem na poczcie przy Martin Place, wertując książki telefoniczne i rozmieniając pieniądze przy okienku.

– Czy ja pana nie znam? Był pan wczoraj wieczorem w telewizji?

– Tak, to ja.

Urzędnik z poczty był bladym rudzielcem bez tyłka. Podwinął rękawy koszuli, żeby pochwalić się bicepsami. Powoli odliczył drobne na telefon.

– Felix – rzucił.

– Zgadza się.

– Cienias z ciebie, stary.

Zabrałem monety i przycupnąłem przygnębiony przy końcu kontuaru, zastanawiając się, kto mógłby odebrać mój telefon. Liczyłem, że moich kolegów zainteresują plotki, ale najwyraźniej bali się tego, o co mogę ich poprosić. Tylu z nich w tym samym czasie „na chwilę odeszło od biurka”, że pewnie utworzyli taneczny korowód od Pyrmont do Ultimo i od Fairfax do siedziby Australian Broadcasting Corporation.

Opuściłem Martin Place i ruszyłem pod ponurymi figowcami wzdłuż zatoki Morton w Hyde Parku, a później William Street obok brzydkiego gmachu Westfield Tower, w którym niegdyś urzędowali najwspanialsi ludzie władzy, dziś już niemal zapomniani, tacy jak Gough Whitlam, Neville Wran oraz Harry Miller – zarówno przed, jak i po odsiadce w więzieniu w Cessnock.

Wkrótce nastał zmierzch i naprawdę nie miałem już ochoty na testowanie kolejnej przyjaźni, więc wylądowałem tam, gdzie było to nieuniknione – w pubie Bourbon and Beefsteak na King’s Cross. Dlaczego tak uwielbialiśmy B&B? Był to okropny lokal prowadzony przez Amerykanina Berniego Houghtona. Wszyscy wiedzieliśmy, że Houghton handluje bronią i ma niekwestionowane powiązania z CIA. Nigdy jednak nie przeszkodziło nam to jadać tam późnymi wieczorami i nawet gdy odkryliśmy, że Bernie jest udziałowcem Nugan Hand, banku kontrolowanego przez CIA, który finansował wydarzenia z 1975 roku, wciąż chodziliśmy pić do Bourbon and Beefsteak.

Moja żona twierdziła, że jestem romantykiem i że B&B kojarzy mi się z aurą noir, bo przesiadywały tam prostytutki, turyści, amatorzy lewych zasiłków, transwestyci, przestępcy z koneksjami i brutalni policjanci. Może tak do końca się nie myliła.

Na dworze nie było jeszcze zupełnie ciemno. Dostałem chłodzony wiatrem stolik niedaleko okna. Z tego punktu obserwacyjnego wkrótce – jakieś czterdzieści pięć minut później – dostrzegłem nasze poobijane subaru, które skręciło z ulicy w alejkę. Czy się wystraszyłem? Pewnie tak, ale nie dałem nura pod stolik, wbrew temu, co mogli wygadywać wasi znajomi. W istocie moja żona miała w ręku jedynie niewinną plastikową torbę, do której – jak się później okazało – spakowała telefon komórkowy, ładowarkę, oprawione w ramki zdjęcie naszych córek oraz komplet, wszystkie sześć tomów, mojej ukochanej Historii Australii autorstwa Manninga Clarka.

Zdjęcie leżało na wierzchu. Dało mi to nadzieję. Gdybym ujrzał tam Manninga Clarka, od razu przewidziałbym, że szykuje się cios ostateczny, a tymczasem optymistycznie i naiwnie pomyślałem: „Kochana dziewczyna, wie, że najważniejsza dla mnie jest rodzina”. Podeszła wprost do mojego stolika. Przemknęło mi przez głowę: „Dzięki Bogu, umarłbym, gdybym ją stracił”.

– Dziś rano ścięli żakarandę.

Miała śliczną twarz, ale jej oczy były zaczerwienione, a usta zaciśnięte. Co miałem jej powiedzieć? Usiądź?

– Zadzwoń do Woody’ego – rzuciła, próbując wcisnąć mi torbę.

Objąłem ją. Powiedziała, żebym jej nie dotykał. Ładowarka upadła na podłogę. Gdy ujrzałem obwoluty Historii Australii, Claire już nie było.

Któż by się nade mną litował? Czyż nie naraziłem rodziny na niebezpieczeństwo?

Ale nawet wtedy pozostałem optymistą. Woody chciał, żebym do niego zadzwonił, a ja dokładnie rozumiałem dlaczego. Rozmawiał z Claire. Wiedział, że mam przechlapane. Jasne, że znajdzie mi jakieś mieszkanie. Zadzwoniłem natychmiast. Odebrał.

– Masz przesrane.

– Fakt.

– Gdzie jesteś?

– W B&B, gdzież by indziej?

– Pieprzony Bernie! – roześmiał się.

– Myślałem, że nie żyje.

– Akurat.

Nagle Woody dziwnie spoważniał i pomyślałem, że na pewno zna Berniego Houghtona, a Franka Nugana pewnie też. W tym mieście zdarzały się jeszcze dziwniejsze przyjaźnie. Zastrzelcie mnie za to, co powiem, ale Sydney, nasze gęste, mroczne miasto, jest naprawdę bardzo małe.

– Mam coś dla ciebie – oznajmił. Pomyślałem: „I dzięki Bogu”. Nie mogłem znieść myśli, że będę musiał błagać o nocleg.

– Jesteś prawdziwym kumplem – powiedziałem.

– Będziesz musiał przywieźć swój tyłek tutaj.

– Czyli gdzie?

– Do Melbourne.

– Dlaczego do Melbourne?

– Jezu, nie dyskutuj, Feels. Za chwilę znowu uratuję ci życie. Dlaczego do Melbourne? Rany, nie obrażaj ludzi.

– Dziękuję – odpowiedziałem. – Doceniam wszystko, co dla mnie robisz.

Oczywiście Melbourne było miejscem, gdzie posiadał większość ze swoich nieruchomości i gdzie najłatwiej znajdzie dla mnie jakieś puste mieszkanie. Powinienem być mu bardzo, bardzo wdzięczny.

– To chcesz czy nie?

– Tak, chcę.

– Czyli jutro w moim biurze. Zabiorę cię na lunch do Moroni’s, jak za dawnych lat.

Mogłem zapłacić za bilet lotniczy naszą wspólną kartą kredytową, ale przecież widziałem minę Claire. Był czwartek, sklepy były otwarte do późna. Pojechałem taksówką do znanego antykwariusza, któremu zaoferowałem mojego Clarka. W każdym tomie widniała dedykacja „Feliksowi, z szacunkiem”. Przekonywałem, że to dedykacja od kolegi po fachu.

– W jakim sensie?

Nie byłem jednym z wielu wielbicieli Manninga; lubiłem go, a jego bawiły moje teksty. 

– To Manning Clark – odparłem. – A ja jestem Felix Moore.

Na antykwariuszu nie zrobiło to większego wrażenia, za to bardzo długo wpatrywał się w grzbiet Tomu Pierwszego. Był miłym, dyplomatycznie usposobionym młodzieńcem. Nie nazwał mnie cieniasem i nie wytknął mi, że moje nazwisko się zdewaluowało. Za to całkiem słusznie zaznaczył, że Tom Pierwszy kolegował się z czerwonym winem i długopisem, a Tom Piąty był pożółkły. Zaproponował mi dwieście dolarów i, zgodnie z zasadami obowiązującymi w jego branży, oddał mi książki, jakby mówił „Nawet nie próbuj się targować”. Rzecz jasna wziąłem pieniądze. Było to dokładnie tyle, ile potrzebowałem: sto dwanaście dolarów na bilet i sześćdziesiat na gówniany pokój, który wynająłem w Surry Hills.

Leżąc smutny i skruszony w śliskiej motelowej pościeli, zadzwoniłem do żony.

Ku mej radości odebrała telefon.

– Jeśli zadzwonisz jeszcze raz, każę wyłączyć twoją komórkę – rzuciła.

5

Przed wyczerpaniem ostatnich złóż ptasiego guana będącego źródłem jego bajecznego bogactwa i wejściem w zyskowny biznes tworzenia obozów przejściowych dla ubiegających się o azyl, republika Nauru zburzyła dwa historyczne budynki przy Collins Street w Melbourne i wzniosła pięćdziesięciodwupiętrowy ośmiokątny pomnik na cześć własnej nieudolności i korupcji.

Kto chciałby mieć biuro w takim miejscu? Oczywiście mój przyjaciel.

– Gdybym stosował twoje standardy, Feels, sypiałbym na plaży. Zresztą, z tego, co mi wiadomo, ty mieszkasz w Sydney – dodał.

Biuro Woody’ego mieściło się na pięćdziesiątym piętrze. Lubił bujać się tam w eleganckim fotelu i spoglądać w górę – na groźne, burzowe chmury oraz w dół – na siedzibę parlamentu i własne inwestycje w dokach. Rozciągał się stamtąd widok na południe aż do St. Kilda i na północny wschód do Collingwood, na cały ten śmietnik, który odziedziczył Woody, kiedy zastrzelono jego ojca.

Nigdy nie poruszałem z nim tematu tego zabójstwa. Opowieści o Woodym należały do świata, w którym wszystkie zdania zaczynały się od słowa „podobno”. Podobno był wzorowym uczniem w liceum Melbourne High. Podobno chciał zostać wykładowcą literatury. Podobno nie miał wyjścia – musiał przejąć rewolwer po ojcu. Podobno nosił go zawsze przy sobie, nawet długo po tym, gdy zatrudnił ludzi do ściągania czynszów. Tego ostatniego jestem pewien, bo raz namówił mnie, żebym poszedł do pięknej, starej restauracji Florentino po „coś”, co nieroztropnie tam zostawił. Nie wspomniał, że chodzi o pistolet, ale zauważyłem trupio bladą twarz doskonale uprzejmego Raymonda Tsindosa, gdy ten podawał mi pudełko po butach z napisem „dla pana Townesa”. Na Bourke Street, przed witryną słynnej księgarni, uchyliłem pokrywkę. Nie powiedziałem Woody’emu, co tam zobaczyłem.

Mieszkańcy Melbourne zwykle nie noszą przy sobie broni. W istocie jest to przestępstwo. Zaskakuje zatem, że zamiast zszargać jego dobre imię, dziwaczny nawyk mojego przyjaciela dodał pieprzyku jego reputacji. Mecenas sztuki, kolekcjoner pierwszych wydań książek, uczestnik demonstracji, orędownik lewicy, a także – i przede wszystkim – deweloper. W innym kraju Woody Townes byłby rozgrywającym co najwyżej w radzie miejskiej, ale w naszej wysuszonej, sklerotycznej ojczyźnie tacy jak on moszczą się bardzo wysoko.

– Uratuję ci tyłek, mały.

– To bardzo szlachetne z twojej strony.

Spojrzał na mnie, a ja – niczym pijak, który zdał sobie sprawę, że kogoś obraził – poczułem się zmieszany, dotknięty i nie śmiałem odwrócić wzroku. To nie był Woody z hotelu Wentworth, tylko Woody w swoim biurze. Chwilami się go bałem.

– Dzięki – rzuciłem.

– Towarzyszu, przecież wiecie, że nie jestem szlachetny – odparł.

– Na swój sposób jesteś.

– Myślałeś, że masz przesrane, że znów tkwisz po uszy w gównie.

– W zasadzie tak.

– A tymczasem wdrapiesz się na sam szczyt.

„O kurwa” – pomyślałem, siadając naprzeciwko niego. Podaruje mi jeden z tych obrzydliwych penthouse’ów z widokiem na rzekę Yarra. Nie będę mógł odmówić.

– Wystarczy jakieś mieszkanie, póki czegoś nie rozkręcę.

– A cóż takiego zmierzasz rozkręcić, w sensie pracy?

– Rany, dopiero co przyjechałem.

– Może zaczniesz pracować szybciej, niż myślisz. Wiesz, kim jest matka Anioła?

– Tak. Ty też.

Uniósł ciężkie brwi, uśmiechnął się, coś ukrywał.

– Skontaktowałeś się z nią? – spytałem.

– Stary, nigdy nie zerwałem kontaktu z Celine.

Erotyczny podtekst nie zabrzmiał ładnie, ale zależało mi na tym, co sugerował. 

– Masz dla mnie robotę?

– Opiszesz tę pieprzoną historię. Wywiad na wyłączność. Felix Moore. Oskarżona będzie rozmawiać tylko z tobą.

– Chrzanisz!

– Wpłaciłem za nią kaucję. Pięćset tysiaków – dorzucił, jakby kupił portret pędzla Dobella.

Nie oceniałem jego prostactwa. Podziwiałem go. Któż inny w Australii mógł go zastąpić?

– Kiedy ty obijałeś się w parku w Sydney, wykonałem telefon. Wpłaciłem kaucję za tego pieprzonego Anioła, nim zdążyli ją dorwać Amerykanie. Co ty na to? Jest twoja – uśmiechał się do mnie jak szerokogęba ropucha. Nie musiałem tłumaczyć, że już jestem po jej stronie.

– I ona chce, żebym opisał tę historię? To masz na myśli?

– Stary, ona w życiu o tobie nie słyszała.

Jasne, że mu nie uwierzyłem, ale było mi wszystko jedno.

– Żadna gazeta tego nie puści – zafrasowałem się.

Wodonga wrzucił kanapkę do kosza. Przypomniało mi się, że podobno przeszedł operację zmniejszenia żołądka i kiedy umawiał się we Florentino, podczas posiłku dyskretnie wymiotował do chustki. Teraz przybrał bardziej oficjalną pozę, delikatnie splótłszy na brzuchu okropne, słoniowate łapy.

– Książka – wyjaśnił. – Duża zaliczka. Nawet jeśli odrzucą twoją apelację i każą ci zapłacić grzywnę, kupisz swojej Claire seksowną podomkę. Właśnie sporządzają umowę. Ale jeśli nie jesteś zainteresowany, wystarczy powiedzieć.

Honorarium okazało się rewelacyjne, chociaż prawa autorskie przechodziły na firmę Woody’ego i nie mogłem liczyć na tantiemy. Nie mogłem też nic zrobić, gdyby bez konsultacji usunęli moje nazwisko ze strony tytułowej. Woody nie wspomniał mi także, że nie ma najmniejszego wpływu na Anioła. Przez wiele tygodni będę przeżywał katusze, nie mogąc się z nim skontaktować. Gdyby Woody mnie o tym uprzedził... Niczego by to nie zmieniło. Przyjąłem grubą, szarą kopertę, w której – jak sobie wyobrażałem – jest jakaś książka w miękkiej oprawie. Woody wyjaśnił, że w środku jest dziesięć tysięcy dolarów. Nawet nie przeliczyłem.

– Pierwsza zaliczka, dowód dobrej wiary – dodał Woody. – Kup sobie garnitur.

– W porządku – odpowiedziałem i pomyślałem: „Pieprzyć garnitur, opłacę czesne za szkołę”.

Woody włożył marynarkę i wyjął z szuflady fikuśną parasolkę.

– Napiszesz o zdrajczyni – przykazał mi, patrząc, jak upycham kopertę do kieszeni marynarki. – Jesteś frajerem, więc się w niej zakochasz. Jedyny problem polega na tym, że pewnie skażą ją na śmierć.

Już chciałem mu przypomnieć, że w Australii nie ma kary śmierci, ale udał się do przylegającej do gabinetu łazienki. Sikał długo i hałaśliwie. Wiedziałem, że popisuje się udaną operacją prostaty.

– Zarezerwowałem stolik w Moroni’s – oznajmił, kiedy już stamtąd wyszedł. – Chcesz się przyczesać?

– Jasne, że nie.

Nie potrzebowałem grzebienia, żeby wpuścili mnie do Moroni’s. Jadłem tam już ze sto razy z Goughem Whitlamem i Johnem Cairnsem – czyli z premierem i premierem stanowym, którego wystąpienie przeredagowałem kiedyś właśnie w tej restauracji przy, co warto zaznaczyć, wsparciu zabójczej firmowej grappy.

Kierownik sali miał na imię Abramo. Zawsze wyglądał identycznie, jak łagodny James Joyce o doskonałym wzroku. Abramo miał wszelkie powody, żeby mnie lubić, co natychmiast zademonstrował, ignorując Wodongę i ciepło witając mnie-niechluja. Poprowadził nas do stolika w rogu sali, przy którym siedziała jakaś niezwykła istota. Po pierwsze, była to kobieta, jedyna w tym wyciszonym i pełnym garniturów lokalu. Miała na sobie antracytowy, jedwabny, chiński płaszcz z ceglastą podszewką. Jej fryzura musiała powstać w jakimś ekskluzywnym salonie fryzjerskim, bo była krótka i prosta, z przedłużkami z mocnych, niemal elastycznych, siwych włosów. Źle oceniłem jej wiek, wy też byście się pomylili. Jej klasyczna uroda zasadzała się na wspaniałych kościach policzkowych i nic by jej nie zaszkodziło, nawet gdyby ta kobieta przez sto lat paliła gauloise’y.

Kiedy się zbliżyłem, wstała i wyciągnęła dłoń. Przedstawiła się, ale nie złapałem nazwiska. Podejrzewałem, że jest wydawcą.

– Felix Moore – rzuciłem. Słyszałem, jak Woody jęknął. Nie mógł uwierzyć, że nie rozpoznałem jej sławnej twarzy.

– Felix – powtórzyła kobieta. – To ja, Celine.

Zacząłem coś mówić, ale nie zdołałem dokończyć zdania. Matka zdrajczyni pochyliła się i ucałowała mnie w obydwa płonące policzki.

6

Nie chodziło tylko o to, że nie rozpoznałem sławnej twarzy. Znaliśmy się od lat, ja i Celine byliśmy w gronie trzystu czterdziestu siedmiu studentów pierwszego roku Monash University, a nie było tam wtedy studentów drugiego, trzeciego czy czwartego roku. Rok wcześniej nie było Monash University. Tak zwany „kampus” był placem budowy oddalonym o dwadzieścia kilometrów od restauracji Moroni’s. Otaczały go akry gorącego, pozbawionego cienia parkingu, przez który sunęły młode kobiety w szpilkach.

Tamta Celine była wizją, jak rudzielec z pudełka zapałek Redheads. W żadnym wypadku nie przypominała kobiety siedzącej przy stoliku w Moroni’s. Była dużo wyższa i piersiasta. Nosiła zwiewne spódniczki i miała wspaniałe, zdrowe i jasne włosy.

Tymczasem Celine z Moroni’s była sławna. Miała pełne, ale jednocześnie blade, jakby wyrzeźbione w steatycie usta. Tamta dziewiętnastolatka miała usta intensywnie czerwone, a jej dramatycznego wizerunku dopełniało coś, co moglibyśmy nazwać „paczką”: grupa bardzo groźnie wyglądających młodzieńców, z którymi natychmiast zapragnąłem się zaprzyjaźnić. Byli wśród nich bitnik, poeta, gej, facet przypominający członka gangu motocyklowego Hell’s Angels i wreszcie jej kochanek, Sandy Quinn, starszy mężczyzna w lnianej marynarce, który z całą pewnością nie pojawił się tam wprost z ogólniaka. Dopiero po latach dowiedziałem się, że związek zawodowy opłacił mu studia. Nie dostrzegłem w jego oczach smutku. Za to zauważyłem brodę, spłowiałą na słońcu, starannie przystrzyżoną i przylegającą do szczęki. Jego milczenie wydawało mi się jednocześnie oznaką siły i skłonności do ferowania ocen.

– Byłem kompletnym cymbałem – powiedziałem do Celine i była to prawda.

– Był prawdziwym ciachem – powiedziała Celine do Woody’ego.

– Jurny szczeniak – ocenił Woody. – Dobierał się.

Ten komentarz sprawił, że zamilkliśmy. Przypomniał mi się incydent z fotografią jej ojca. Abramo napełnił mój kieliszek.

Byłem niski, niechlujny i mówiłem przez nos, jak to w Bacchus Marsh. Miałem krótkie włosy i nie tak czyste, jak należało. Nie nosiłem nieodzownego, porozciąganego swetra. Chłopcy z paczki Celine początkowo byli ubawieni, później oburzeni, a w końcu kompletnie zdumieni moim bezczelnym przypuszczeniem, że nadaję się na ich kumpla. Wygadywali rzeczy, które kogoś słabszego zmusiłyby do ucieczki i płaczu.

Ja jednak byłem synem człowieka, który przez całe popołudnie gotów był stać na błotnistym kartoflisku, byle tylko sprzedać jakiegoś forda. Takie miałem geny.

Celine nigdy nie uważała mnie za ciacho, ale dostrzegła we mnie silną wolę, która znacznie wyprzedzała moje pozostałe atuty, zatem była zadziwiająca. Pewnego popołudnia w Springvale przepowiedziała mi, że jako jedyny z nich wszystkich do czegoś w życiu dojdę. Teraz sprawi, że jej przepowiednia się ziści. Umożliwi mi wyłączny dostęp do swojej występnej córki. „Zobaczycie – pomyślałem – zobaczycie, jak to załatwię”.

Kelnerzy najwyraźniej oglądali moje poniżenie w telewizji, więc cieszyłem się, że ci wysocy, dyskretni mężczyźni w białych fartuchach z eleganckimi siwymi wąsami staną się świadkami mojego odkupienia. Patrzyli, jak królowa sceny i ekranu całuje mój umęczony policzek.

– Za Feliksa – powiedziała i trąciła mój kieliszek.

– Najadłem się wstydu – odrzekłem, naturalnie mając na myśli „POŻAR W GACIACH”, ale jednocześnie podkreślając swój krnąbrny charakter, którego nikt nie potrafił zaakceptować. Nie wyjawiłem, że dysponuję informacjami na jej temat, o których sama nie ma pojęcia, jednakże zasugerowałem w typowy dla siebie, subtelny sposób, że szanujący się dziennikarz musi być też skorpionem. Dziennikarz pozostaje na usługach opisywanej historii i nie myśli o osobistych konsekwencjach, jakie czasami musi ponieść.

– Nie najadłeś się wstydu – odparła Celine. – Tylko ich zawstydziłeś, jak zwykle.

Przypomniałem sobie wtedy ten szczególny błysk w jej szarych oczach, charakterystyczne podniecenie w obliczu drobnego niebezpieczeństwa.

– Nawet jeśli przegrałeś, pokazałeś, jacy tamci są zepsuci i sprzedajni.

Tak, przez całe życie toczyłem bój w słusznej sprawie, jednak po drodze stałem się straszną kreaturą.

7

Rozpoczęcie roku akademickiego odbywało się w cholernym upale. Przy tym lało jak z cebra i z trawnika, na którym stałem z ojcem, kiedy rektor Monash University wygłaszał mowę rozpoczynającą uroczystość, unosiła się para. Jako pierwszy w rodzinie przebrnąłem przez niziny ogólniaka. Nie potrafiłbym świadomie wytłumaczyć, dlaczego zdecydowałem się na uniwersytet bez krużganków, czworokątnych dziedzińców, dobudowywanych college’ów i chłopaków z prywatnych szkół jeżdżących triumphami model TR3. Zamiast tego wybrałem morze błota, wcześniej pełniące rolę targu warzywnego, z jeszcze niewybrukowanymi alejkami, i kampus otoczony zakładami przemysłu lekkiego oraz domami z kremowej cegły, zamieszkanymi przez ludzi pracujących w tych krytych deskami fabrykach. Nie był to wybór polityczny. Nie miałem świadomych poglądów politycznych.

Działo się to trzy lata przed incydentem w Zatoce Tonkińskiej i przed poborem do Wietnamu i siedem lat przed tym, jak Klub Laborzystów w Monash wymyślił rewolucję, która pociągnie za sobą – odebrałem ten komunikat osobiście – stawianie pod ścianą i strzelanie.

My, studenci, chadzaliśmy po wąskich ścieżkach gęsiego, jak krowy na dojenie. Wracaliśmy do właścicielek wynajmowanych pokoi, których mężowie byli monterami i tokarzami, choć przedstawiały nam ich jako inżynierów. Byliśmy dla naszych gospodarzy barbarzyńcami, nanosiliśmy błoto z Monash (PROSZĘ ZDEJMOWAĆ BUTY) i opryskiwaliśmy moczem sedesy (PROSZĘ PODNOSIĆ DESKĘ).

Nie jestem pewien, czy szpilki Celine były ubłocone, jak później twierdziła, ale nie mam wątpliwości, że sikała na stojąco przy pisuarze. Wszyscy o tym mówili. Imponowała mi pognieciona, lniana marynarka Sandy’ego, bo sam byłem zbyt głupi, żeby kupować używane ciuchy. Pewnie za bardzo się starałem. Chłonąłem wszystko, co mówili. W rezultacie pojechałem pociągiem z Clayton na Flinders Street, gdzie znalazłem, choć nie tak od razu, zarówno Ulissesa jak i Pieśni Ezry Pounda. Zawiozłem te ciężkie księgi do mojego podmiejskiego pokoju, który dzieliłem ze studentem chemii z Wonthaggi. Stało tam tylko jedno biurko. Gdy było zajęte, czytałem, leżąc, lub pisałem, klęcząc przy łóżku. Zwędziłem z księgarni drogi komentarz do Ulissesa i robiłem notatki na marginesach na temat, choćby, „Agenbite of inwit”. „Inwit” powinno się pisać „inwyt”. Czy Sandy wiedział, że James Joyce robił błędy ortograficzne? Rozumiał, że „U.P:up” miało się kojarzyć z oddawaniem moczu i erekcją? Klęczałem. Notowałem. Zbierałem amunicję. Za smutnymi koronkowymi firankami, równolegle do mojego łóżka, stał szary drewniany płot. Kilometr dalej, też równolegle, biegła trakcja kolejki elektrycznej. Barry Humphries[1] w długiej czarnej pelerynie grasował na ulicach.

Dla wszystkich powinno być oczywiste, że nie nadaję się na inżyniera, ale mój ojciec miał ambicje, żebym został Inżynierem Hrabstwa Bacchus Marsh. Kupił mi drogi suwak logarytmiczny, którego nigdy nie nauczyłem się używać. Oszukiwałem przy eksperymentach fizycznych, wychodząc od stałej wartości g i do dziś pamiętam, że wynosi 980 cm/s2.

Nie miałem pojęcia, że podążam ścieżką prowadzącą ku katastrofie. W istocie wszystko wydawało się możliwe. Znajomi Celine studiowali dramatopisarstwo, psychologię, filozofię polityczną i poezję. Dyskutowali o Opisie, Narracji, Ekspozycji i Argumentacji. Gdybym tylko umiał, tu też bym oszukiwał, ale mogłem im zaoferować jedynie parę kontrowersyjnych wyrażeń: „Agenbite of inwit”. „U.P.:up”.

Mój bystry ojciec nigdy nie miał potrzeby napisania rozprawy czy wyrażenia jakiejś abstrakcyjnej myśli. Tych umiejętności nie wymagano także ode mnie w liceum w Ballarat. Do matury przystąpiłem z przeświadczeniem, że jestem orłem z chemii i matematyki, ale do magicznego kręgu znajomych Celine przybyłem z czterema ledwie zaliczonymi egzaminami i bez żadnej wiedzy na temat tego, jak odnaleźć się w ich grze. Czytywali Franza Fanona, Simone de Beauvoir i Alfreda Jarry’ego. Wszelka radykalna myśl, jaką mogłem im zaproponować – na przykład, że może nie być Boga – była dla nich nudna i sprawiali wrażenie zażenowanych, że w ogóle o tym wspominam. Byłem zdumiony faktem, że choć wcześniej się nie znali, zdawali się kontynuować rozmowę, którą rozpoczęli przed wielu laty. Wszyscy wiedzieli, że „Nosorożec” to sztuka.

Nieraz mówili, żebym spadał, ale przecież to ja ich wybrałem i postanowiłem zostać tak długo, aż docenią moją wartość.

Motocyklista rzadko ze mną rozmawiał. Sandy Quinn zwykle uśmiechał się, kiedy coś mówiłem. Po latach wyzna mi, że denerwował się za mnie i że uśmiechał się wyłącznie po to, żeby dodać mi otuchy.

Ciało Celine nie mogło być takie, jak sobie wyobrażałem, ale była aktorką grającą fizycznie, która potrafiła przekonać, że talię ma węższą, a nogi – dłuższe niż w rzeczywistości. Nie była tak bystra, jak sądziłem. Czasami traktowała mnie chłodno, a niekiedy – czule. Pewnego razu publicznie zmierzwiła mi włosy. Być może rzeczywiście zawsze była po mojej stronie, jak później przekonywała, jednak niezmiennie i niepowstrzymanie bawiło ją, kiedy patrzyła, jak biegam po piłki rzucane przez poetę. Poeta był wysoki, szeroki w barach, miał piegowatą twarz, którą można było uznać za nijaką, jeśli nie potrafiło się dostrzec, że na swój spokojny, piwnooki sposób był zdolny absolutnie do wszystkiego.

– Buszujący w zbożu – zagaił łagodnie. – Powiedziałeś, że czytałeś, ale to nieprawda?

Był taki miły, że aż nie mieściło się w głowie, że się nade mną znęca.

Ten w skórze siedział z opuszczoną głową, skręcał papierosy, jednego po drugim, układał je na brzegu stołu, po czym dopychał wystający tytoń.

– Nie, właściwie nie – odpowiedziałem.

Poeta uśmiechał się, jak ktoś, kto ssie zapałkę. 

– Pewnie za bardzo amerykański?

– Przestań, Andrew – wtrącił się Sandy. – Wystarczy.

– Czyli, Feliksie... – drążył Andrew – ...dla ciebie Patrick White, a Salinger wynocha?

Patricka White’a też nie czytałem.

– Czasami tak musi być – odparłem.

– Zatem, jeśli chodzi o literaturę, pierwsza jest dla ciebie Australia.

To był moment, żeby podchwycić tę myśl i się jej trzymać.

– Dla mnie liczy się Bitwa o Brisbane – wyznałem. – Każdy dzień tej bitwy.

Ten w skórze prychnął przez nos, ale rzecz jasna nawet Sandy nie słyszał o Bitwie o Brisbane.

– Nie było bitwy o Brisbane – powiedział. – Pewnie masz na myśli Linię Brisbane, kiedy byliśmy gotowi oddać Japońcom wszystko, co na północ od Brisbane.

– Nie, Sandra.

Nawet dzisiaj wstyd mi, że tak się do niego odezwałem. Czułem się zbyt niepewnie, by dostrzec jego niezwykłą empatię. Kiedy nazwałem go Sandrą, mógł się poczuć, jakby narobił na niego szpak. Uśmiechnął się blado. 

– Pewnie kiedyś odkryjesz, że w 1942 Japońce zbombardowali Darwin i Broome.

Byłem niepoukładanym smarkaczem i wydawało mi się, że traktuje mnie protekcjonalnie.

– To nie była bitwa z Japońcami – odparłem. – W Brisbane byli Amerykanie. Mieścił się tam sztab MacArthura. Powiedz mi, Sandy, kto jeszcze stacjonował w Brisbane w 1942?

– Oczywiście Australijczycy – odpowiedział i spojrzał na mnie wyzywająco.

„Pieprz się – pomyślałem. – Mylisz się”.

– Australijscy żołnierze walczyli z Amerykanami na ulicach Brisbane – wyjaśniłem. – Nazywają to Bitwą o Brisbane.

Musiałem się naprawdę spiąć, żeby wytrzymać jego milczenie.

– W porządku – rzucił wreszcie.

– Ta informacja była ocenzurowana. Wiem o tym tylko dlatego, że Amerykanie odstrzelili mojemu staremu pół ręki.

Celine zawiesiła na mnie wzrok. Nie wiedziałem, czy mam się cieszyć czy bać. To mój wuj, a nie ojciec, miał niesprawną rękę. Czekałem. Celine wysypała cukier ze szklanego dozownika i usypała z niego stosik. Wykonując tę czynność – jak i wiele innych – zdołała wzniecić pewien żar, oczekiwanie, że zrobi coś szalonego i ryzykownego, a my będziemy tylko siedzieć i patrzeć. Wysypała na cukier zawartość popielniczki i wepchnęła w to zapałki. Później wbiła we mnie wzrok. Zrozumiałem, że ją uraziłem i że cała ta skondensowana i zakodowana złość jest przeznaczona dla mnie.

– Co ty możesz wiedzieć o Bitwie o Brisbane?

– Chyba już wam powiedziałem, skarbie.

– Skarbie srarbie. Gówno prawda.

Czułem, jak płoną mi policzki.

– Nie uśmiechaj się tak, bobasie – powiedziała. – W książkach nie ma o niej ani słowa.

– Myślę, że pan Moore mógł mieć na myśli Linię Brisbane – wyjaśnił Sandy.

Celine wyrwała swojemu kochankowi papierosa i rzuciła go na podłogę.

– Nie, pomponie, nic mu się nie pomyliło.

Kiedy zobaczyłem, jak bardzo poeta uradował się na wyjawienie tego sekretnego przezwiska, zrozumiałem, że mam jeszcze jednego konkurenta. Poczęstował się jednym z pięknych, ręcznie wykonanych papierosów motocyklisty.

– Czyli co to była za bitwa? – spytał mnie.

– Chodziło o seks – wytłumaczyła Celine. – Głupi Australijczycy byli zazdrośni o jankesów, jedyny naród na świecie, który chciał nam pomóc. Zaczęli do nich strzelać, bo podobały im się australijskie dziewczyny.

– Czyli rozróba.

– Nie, cholerna bitwa. Z bronią, trwała dwa dni. Kompletnie bez sensu, bo później to Amerykanie polecieli na Nową Gwineę, żeby walczyć z Japończykami.

– Na Nowej Gwinei nie było Amerykanów – zaoponował motocyklista. – Ani jednego, maleńka.

– Pieprzysz, skarbie – odparła Celine. – Mój ojciec tam był, maleńki.

– Mówię o Amerykanach.

– Mój ojciec był Amerykaninem, skarbie. Zginął tam. – Rozpłakała się, wstała i obróciła tyłem do nich. – Chodź, Maluch – powiedziała i złapała mnie za rękę.

Płakała, a ja byłem na tyle niedojrzały, że nie posiadałem się z radości. Szlochała, ale wygrałem. Dałem im odpór. I tak stało się coś do tej pory niewyobrażalnego – Sandy i jego wóz poszli w odstawkę, a ja dostałem zachętę, żeby odprowadzić Celine Baillieux na przystanek autobusowy przy Ferntree Gully Road.

[1] Australijski aktor i satyryk

8

Kontemplując spękane i poczerniałe portrety anonimowych kolonizatorów, wiszące na ponurych ścianach restauracji Moroni’s, przypomniałem sobie, że sir Robert Menzies był jednym z dwóch premierów, „właścicieli” tego narożnego stolika. Tym drugim był Paul Keating. Rzecz jasna Keating NIE POCHODZIŁ Z MELBOURNE, ale w Moroni’s zawsze czuł się jak w domu, gdy jego dziwnie delikatna, blada twarz wychynęła z tego samego światłocienia, który okrywał ciemne, szyte na miarę garnitury. To właśnie tutaj, przy tym narożnym stoliku, przy którym siedziałem teraz z Celine i Woodym Townesem, żona premiera – Annita Keating – z taką pasją mówiła o „liczbie splotów” w jej pościeli. Pewnie był to bezpieczny temat rozmowy w Nowym Jorku, Waszyngtonie lub nawet w Sydney, lecz tutaj liczba splotów obrażała nasze purytańsko-socjalistyczne przekonania. A może nie wiedzieliśmy, co to jest „liczba splotów”.

Karta dań w Moroni’s nie zmieniła się od 1970 roku, gdy zaczęły się protesty przeciwko wojnie w Wietnamie i maszerowaliśmy pod oknami lokalu za wielkim Johnem Cairnsem („Odpowiedzialność za akty przemocy spoczywa wyłącznie na nim” – The Age). Było nas tam sto tysięcy, w tym ja ze słynnym transparentem PIEPRZYĆ BOGATYCH. Cztery miesiące później pierwszy raz zaproszono mnie do Moroni’s, gdzie burzą włosów zakłóciłem panujący tam zacny spokój.

Kotlet cielęcy.

Osso bucco.

Rum baba.

To samo wtedy, to samo teraz. Nie było na świecie drugiej niby poważnej włoskiej knajpy, która serwowałaby takie plastikowe pieczywo.

Gdy Abramo gorliwie dolewał mi do kieliszka, obserwowałem w wysokim, odchylonym od ściany lustrze po zachodniej stronie lokalu jakiegoś „twardziela” z Rady Związków Zawodowych podejmowanego przez wroga klasowego. Unikał mojego świdrującego gówno wzroku.

Woody zaproponował wodę San Pellegrino, ale te smutne wybielone poletka – na których mój ojciec sprzedawał fordy – pozbawione uroku, pełne skał i królików farmy wokół Anakie, produkowały teraz zimne chenin blanc w kolorze słomy, o smaku tak złożonym, jak vouvray. Któż śmiał o tym marzyć?

– Wystarczy mi wino – powiedziałem. – Słucham.

Celine miała jedną z tych twarzy, które podziwiamy w kinie – myśli i emocje przenikają po nich jak cienie. Rozumu od tego nie przybywa, ale jest to wciągające. Wpatrywała się w moje wino dłużej, niż pozwalała na to grzeczność.

Czterdzieści dziewięć lat temu ruszyliśmy razem w stronę Ferntree Gully Road i wylądowaliśmy w domu jej matki w Springvale. Później pracowaliśmy razem w gabinecie wicepremiera, a ostatni raz widziałem ją na przyjęciu gwiazdkowym, gdy karmiła piersią córkę.

Teraz wyjęła żółty notatnik i jednym prostym gestem przemieniła się w prawniczkę.

Jak zawsze odmówiłem robienia notatek. Kiedy znów dolewano mi do kieliszka, zapadła cisza.

– Muszę mieć nieograniczony dostęp.

Celine zerknęła na Woody’ego. Woody zwrócił się do mnie: 

– Proszę bardzo. Jest twoja. Dlatego dostałeś mamonę.

– Nazywasz ją Gaby czy Gabrielle?

– Tak i tak.

– Jest w Melbourne?

– To tajemnica.

Co za palant z tego Woody’ego!

– Zgodziła się? – spytałem Celine. – Żebym przeprowadził z nią wyczerpującą, oficjalną rozmowę?

– Stary – wtrącił się Woody. – Nie twórz problemów tam, gdzie ich nie ma.

Podali swojego słynnego witlinka, ale Celine nawet nie tknęła sztućców.

– Nim radośnie pomkniemy do przodu – powiedziała – możemy pogadać o tej pieprzonej ekstradycji? Gaby jest Australijką, na litość boską. Dlaczego Amerykanom wydaje się, że wszystko ma związek z nimi?

– Otworzyła setki ich więzień.

– Przecież nieumyślnie. Nie możemy wydać jej państwu, w którym stosuje się karę śmierci.

Teraz zwróciła się do mnie: 

– Masz córki. Na pewno sobie wyobrażasz, co czuję.

– To jego praca – rzucił Woody, ale Celine nie pozwoliła mu dokończyć.

– Co powiedział ci ten twój wielki adwokat? Sam mi to powtórzyłeś. Nie mogą wydać jej państwu, w którym stosuje się karę śmierci.

Woody położył mięsistą dłoń na jej szczupłym nadgarstku.

– Gdyby naprawdę chciała zaatakować Amerykę, byłaby to działalność polityczna. To dobrze, bo jeśli to udowodnimy, nie będzie podlegać ekstradycji. Felix to odpowiedni człowiek do opisania tej historii. Mógłby to zrobić, stojąc na głowie.

– Posłuchasz mnie wreszcie? To odważna dziewczyna, ale nie mogła zrobić tego, o co ją oskarżają. Kocham ją, ale nie jest aż tak bystra.

– Jej ojcem jest Sandy – wtrąciłem. – Ma bardzo łebskich rodziców.

– Ja dostawałam w szkole czwórki i trójki. A Gaby nawet nie skończyła liceum, dlatego miała taką kiepską pracę w IBM. Nie byłaby w stanie zrobić tego, co napisali w akcie oskarżenia. Tak powinniśmy się bronić – powiedziała do Woody’ego. – Niech zrobią jej testy. Nie zaliczy ich. Ma geny trójkowo-dwójkowej uczennicy. Jest niewinna.

– W porządku, ale chyba się przyznała.

– Przyzna się, do czego tylko zechce.

– Przechwalała się, że zniszczy dwanaście korporacji. Podała ich nazwy. Na tej liście jest imperium braci Kochów.

– Przygotowali ją jej zwariowani fani. Wchodzą na fora internetowe i wymyślają głupoty. Fantazjują. Konfabulują. Piszą za nią lesbijskie listy miłosne. To świry i miej się na baczności: jeśli ich skrytykujesz, rozniosą cię na strzępy.

– Od tego jest Felix – ponownie podjął temat Woody. Tym razem Celine mu nie przerwała. – Jego rolą będzie oświecenie Australijczyków, którzy mają naturalną skłonność do oskarżania Amerykanów o to, że posuwają się za daleko. Kiedy Felix opisze tę historię, dziewczyna znowu stanie się Gaby z Coburg. Nie straci na tym, że wkurzyła jankesów. Nikt nie będzie chciał jej wydać.

– Nie zamierzała zrobić im krzywdy – podkreśliła Celine.

– Zrób z niej Australijkę, stary – poinstruował mnie Woody. – Gaby z Coburg. Szczere dziewczę. Krew nie woda.

– Błagam, wylejcie mnie – zwróciłem się do Celine. – Wiesz, że robię to tylko dla pieniędzy.

– Niby dlaczego mielibyśmy cię wylać?

„Żeby było szczerze – pomyślałem. – Uczciwie. Bo najwyraźniej jestem wykorzystywany. Bo wiem o tobie różne rzeczy, Celine, które musiałbym ujawnić. Nie powstrzymałbym się”.

– Mogą ją porwać prosto z ulicy – zafrasowała się Celine. – Tak, jak porwali tego jak-mu-tam w Rzymie.

– W Mediolanie. Oddam ci zaliczkę – powiedziałem do Woody’ego. – Przekaż ją na fundusz prawny. Jestem dziennikarzem. Nie mogę uprawiać propagandy. Dlaczego się uśmiechasz?

– Jaki palant poprosiłby cię, żebyś robił mu reklamę?

– Trzeba wykorzystać wszystkie możliwości – stwierdziła Celine. – Złóżmy jej hołd, takiej, jaka naprawdę jest, ale bez histerii.

– Masz za zadanie uratować kogoś niezwykłego – dorzucił Woody. – Chcę, żebyś wbił to sobie do głowy.

Jego małe słoniowate oczka zaszły tak sentymentalną mgiełką, że aż musiałem odwrócić wzrok.

– Nie jestem odpowiednim kandydatem – tłumaczyłem Celine.

Ale jednocześnie zamówiłem grappę. Mimo że Woody wciąż próbował ściągnąć na siebie moje spojrzenie, upierałem się, że się do tego nie nadaję. Później zrozumiałem, że – w sensie prawnym – przyjąłem zlecenie w chwili, gdy odebrałem od niego kopertę z gotówką. Zgodziłem się też na drugą grappę. Dodatkowo wynegocjowałem: receptę na deksedrynę, MacBooka Pro, zwrot za taksówki i wreszcie lokal, w którym mógłbym mieszkać, póki moja żona nie wybaczy mi tego, że jestem sobą.

9

Celine i Woody nie wspomnieli, że mam zamieszkać w Eureka Tower, a jednak ich milczenie, gdy wchodziliśmy do tego najwyższego drapacza chmur w Melbourne, potwierdziło, że stanie się on moim domem. Gdy mijaliśmy pięćdziesiąte piętro, poczułem strzyknięcie w uszach. Jadąc jeszcze wyżej, doświadczyłem miłego mrowienia szyi, tej szczególnej ekscytacji, która pojawia się zawsze, kiedy popadamy w dekadencję, i to w żadnym razie nie z naszej winy.

Gdy otworzyły się drzwi windy, oszołomiły mnie szklane ściany.

– Masz lęk wysokości – roześmiał się ten skurczybyk. Owszem, był moim przyjacielem, lecz nie pozwoliłby mi się wesprzeć na swoim ramieniu.

Drzwi windy się zamknęły i zostałem więźniem.

– Wiecie, że mam zawroty głowy.

Celine dobrze wiedziała. Jeszcze w Monash doszło do incydentu, kiedy wymogła, bym wspiął się na rusztowanie Gmachu Menziesa. W tamtych czasach przykładała wielką wagę do odwagi. Teraz, gdy znów byłem pozbawiony męskości, nawet nie chciała nawiązać ze mną kontaktu wzrokowego.

Woody podszedł do okna i patrzył, jak łapię równowagę, opierając się o blat w kuchni. 

– Nie bądź mięczakiem – rzucił. – Chodź tu do mnie.

Tymczasem Celine gdzieś zniknęła i dotarło do mnie, że dobrze zna ten apartament. Znów poczułem – jak często zdarzało mi się to w Monash – że jestem wykluczony z erotycznego kręgu wtajemniczonych, że nie wiem, co jest grane.

– Kici, kici! – zawołał Woody, stukając kluczami o szybę.

– Łazienka – zażądałem.

Dopiero kiedy zatrzasnęły się za mną drzwi do sracza, zorientowałem się, że znalazłem się w potrzasku, gdyż miałem przed sobą widok, którego tak bardzo pragnąłem uniknąć.

Kto mógł sobie wymarzyć coś takiego? Toaletę ze szklaną ścianą.

– Możesz srać na całe Melbourne – krzyknął Woody. – Powinno ci to odpowiadać. Robisz to od lat.

– Wypuść mnie.

– Drzwi nie są zamknięte na klucz.

Spuściłem wodę, wyszedłem i zobaczyłem go przy fortepianie. Stał oparty o szybę, jedną nogę wysunął przed drugą; scena niczym z wodewilu, pod warunkiem że wypadłby przez okno i się zabił. Rzecz jasna, trzymał w rękach butelkę i korkociąg. Wcisnął Vosne-Romanée między obleczone wełną uda i powoli wyciągnął długi, francuski korek. – Cellar Pro, piwnica na wino o stałej temperaturze – oznajmił. – Apartament z obsługą. Sprzątaczka przychodzi dwa razy w tygodniu – wystarczy wrzucić majtki do kosza. Szatan zabrał Jezusa na górę – dodał. – Przywyknij.

Claire byłaby tu w siódmym niebie, usadowiona przy steinwayu. Odgoniłem tę myśl.

Wielki Wodonga rozlał nieco wina, napełniając kieliszki, i teraz wycierał plamy dużą białą chustką.

– Château Valium – zażartował.

Przyjąłem ten podarunek i opadłem na fortepianowy stołek. Celine zawołała Woody’ego. Wdali się w dyskusję o mojej pościeli. Przy trzecim kieliszku zdołałem unieść wzrok. Później oczywiście musieliśmy wyjść.

– Oto twoje klucze. Jeśli zgubisz, konsjerż i tak cię wpuści.

Potem wszyscy wylądowaliśmy bezpiecznie w windzie, a po chwili na ziemi, gdzie przedstawiono mi konsjerża Bruce’a, który „czytał twoją książkę”. Bruce wręczył Woody’emu jakąś paczkę, którą Woody przekazał mnie. W środku znajdowały się mój nowy iPhone i MacBook – uruchomione, jak mnie zapewnił. Nie nabrałem najmniejszych podejrzeń.

Celine ucałowała mnie w oba policzki. Zamierzała nas opuścić? Woody klepnął mnie w ramię i zagonił z powrotem do windy. Znowu znalazłem się sam, odesłany do miejsca kaźni.

Jeśli nigdy nie mieliście zawrotów głowy, to pewnie nie okażecie mi współczucia, a ja tylko pogorszę sprawę, przyznając się do tego, co zrobiłem. Ostatecznie byłem jednak kompletnie zalany. Usiadłem po turecku przy oknie. Słońce wisiało nisko nad skierowanymi ku morzu paluchami terminalu kontenerowego. Dalej, gdzieś w zapadających ciemnościach, ciągnęły się straszne wulkaniczne równiny i wznosił się dom mojego dzieciństwa w Bacchus March. Tymczasem na wschodzie roztaczał się złoty skarbiec wytyczony nitką rzeki Yarra. Mój kieliszek był miejscem zbrodni wymazanym wstrętnym osadem Château Valium. Przycisnąłem nos do szyby.

Na wschodzie, niezbyt daleko, może siedemnaście kilometrów dalej, leżało pogrzebane niczym zwłoki gangstera pod wiaduktem Monash Freeway, miejsce, gdzie kiedyś zamierzałem pocałować Celine.

Jej ojciec był Amerykaninem. Umarł. Pogrążona w żałobie Celine wybrała spośród wszystkich właśnie mnie, żebym odprowadził ją do autobusu. Naprawdę próbowałem wypytać ją o ojca, ale – jak mi przypomniała – szliśmy tylko do autobusu, a nie do spowiedzi. I co było potem? Przecięliśmy parking i ruszyliśmy pokrytą żwirem drogą. Spytałem, czy słyszała o Ornecie Colemanie.

– Feliksie, nie bądź nudny.

Jasne, że byłem nudny. Byłem nieopierzonym pisklakiem, który właśnie wypadł z gniazda. W której jesteś klasie? Słyszałaś o tym?

– Masz adapter? – spytałem.

Spojrzała na mnie uważnie, tak szczerze się przy tym uśmiechając, że wiedziałem, iż jak na dłoni widzi, że jestem prawiczkiem.

– Podobam ci się, Feliksie?

Podniecało mnie do szaleństwa nawet przypadkowe muśnięcie jej plisowanej spódniczki. Chwyciłem jakiś kamyk i rzuciłem go dalej na drogę.

– Jeszcze cię nie znam – odpowiedziałem.

Odgarnęła z oczu gęste, jasne włosy i przypatrywała mi się z taką intensywnością, że aż spąsowiałem.

– Dlaczego poprosiłam, żebyś odprowadził mnie do autobusu? Co sobie pomyślałeś? Że chcę ci się wypłakać w mankiet? Co przemknęło ci przez głowę?

Przemknęła mi przez głowę myśl o seksie. Pomyślałem, że puszczę jej trzeci utwór z drugiej strony płyty, Una muy bonita. Od wielu dni nosiłem ten album w torbie. Potrzebowałem tylko gramofonu. Powiem jej, że jest una muy bonita i, jeśli się uda, pocałuję.

– Nie wiem.

– Najwyraźniej Bitwa o Brisbane.

Później jakoś tak wyszło, że ruszyłem za nią do pubu. Tak to było, kiedy miało się osiemnaście lat; człowiek uczył się, że odprowadzenie na przystanek oznacza wyprawę do hotelu Notting Hill, zwanego także Plebanią lub Nottem.

Znałem sławnych absolwentów Monash University, wyłącznie mężczyzn, których oczy zachodziły mgłą na wspomnienie Plebanii i jej właścicielki, Kath Byer, lecz tamtego dnia zauważyłem tylko, że spódniczka Celine niebezpiecznie faluje i że Celine wybrała ustronny stolik, na którym starannie ułożyła zapalniczkę marki Ronson oraz paczkę czarnych papierosów Sobranies, tak dla mnie egzotycznych jak kobieca bielizna. Przegryzła celofan prostymi, białymi zębami. Czarne papierosy miały złote filtry. Nie miałem pojęcia, że na świecie istnieją takie rzeczy.

– Zostałam spłodzona w Brisbane – oznajmiła Celine, wkładając papierosa do ust. – Zaczerwieniłeś się.

– Wcale nie.

– Jesteś uroczy. Postawisz mi whisky z wodą i limonką? Na sto procent ci oddam.

Chciałem jej pokazać płytę Colemana, ale spędziłem sporo czasu na wyjaśnianiu nieporozumienia dotyczącego mojego wieku i gdy wreszcie dostałem nasze drinki, Celine zdążyła już rozłożyć na stoliku chaotyczny zbiór zdjęć i wycinków prasowych. Nie wyjaśniła, czego dotyczyły. Wzięła ode mnie szklankę i odsunęła się na krześle, żebym mógł swobodnie im się przyjrzeć. Była tam mała odbitka ukazująca białego, gibkiego amerykańskiego żołnierza stojącego pod palmą. Był też wycinek sprasowany jak zasuszony fiołek w pamiętniku. Były też większe zdjęcia. Wszystkie pokazywały żołnierzy, najpewniej amerykańskich. Pracownicy redakcji wychodzącego w Melbourne „Heralda” przystawili stemple z numerem na odwrocie paru dużych błyszczących fotografii, ale największa została wycięta z magazynu „Life”. Z jednej strony widniały na niej ślady zaokrąglonych nożyczek do paznokci. Dwie postaci nosiły śliniaki i szelki, trzy były w mundurach, wszystkie miały jasne włosy i zdrowe zęby. Wszystkie, oprócz siwowłosej matrony, zasiadającej na krześle z giętego drewna niczym na tronie, ze strzelbą o wyjątkowo długiej lufie spoczywającą na jej kolanach.

– Nie był bohaterem. Nie zginął na Nowej Gwinei – wyznała Celine. – W dzieciństwie to ona wciskała mi do głowy te brednie. Teraz twierdzi, że zginął podczas Bitwy o Brisbane. Dlaczego akurat teraz, skoro ukrywała to przede mną przez całe życie i wykorzystała, by mnie ukarać, kiedy pierwszy raz nie wróciłam na noc?

Nie wróciła na noc. Ciekawe, z kim była.

– Słyszałeś, co powiedziałam?

– Słucham?

– Mój ojciec zginął podczas bójki w barze.

– To była bitwa – powtórzyłem z przekonaniem. – Zginęło dwóch Amerykanów.

– Zatem mój ojciec był jednym z nich.

– Czyli padł ofiarą przestępstwa. Zabiła ich żandarmeria wojskowa.

– Tak, ale kłamała. Dlaczego przez wszystkie te lata mówiła o Nowej Gwinei? Wcale nie potrzebowałam bohatera, tylko po prostu jakiegoś ojca, ale im głębiej drążę ten temat, tym bardziej on znika. – Celine zgasiła papierosa. – Nie mogę powiedzieć o tym Sandy’emu.

„Sypiała z nim” – pomyślałem.

– Nigdy – ciągnęła. – Zrujnowałoby mi to życie.

Splunęła w dłoń i wyciągnęła ją przed siebie.

Miała paznokcie w kolorze jasnego cynobru. Na smukłym, opalonym nadgarstku wisiała złota bransoletka. Niewiele potrzebowałem, żeby się podniecić. Musnąłem jej dłoń, skórę i plwocinę.

– Kto chciałby się ożenić z córką wariatki?

– Ten jedyny zrozumie – odpowiedziałem, ale nie wyczuła, do czego zmierzam.

– Uważasz, że przesadzam, ale przyjrzyj się tym zdjęciom.

– Już się przyjrzałem.

Przysunęła krzesło bliżej. 

– Spójrz jeszcze raz.

– Czego mam szukać?

– Nie rżnij głupka. – Jej włosy musnęły mój policzek.

– Jeden z nich to twój ojciec, tak? – spytałem, ale przecież wszyscy wyglądali podobnie, z tymi jasnymi włosami i w amerykańskich mundurach.

– A gdybym ci powiedziała, że w dzieciństwie wmawiano mi, że na wszystkich zdjęciach jest jeden i ten sam człowiek? – Spojrzała mi w oczy. To było nie do zniesienia. – Przez cały czas. Co ty na to?

– Nie wiem.

Nawet jeśli w powietrzu fruwały feromony, Celine najwyraźniej tego nie dostrzegała.

– Dzięki, Feliksie, mówisz, jak prawdziwy dyplomata, ale jeśli wychowują cię tak, byś widział coś w określony sposób, to właśnie tak to postrzegasz. Dopiero kiedy nagle wypaliła z Bitwą o Brisbane, zdjęłam te zdjęcia ze ściany, żeby się im przypatrzyć. Miałam okropnego kaca. Nie byłam w stanie niczego dojrzeć, ale kiedy matka zobaczyła, co robię, wpadła w prawdziwy szał. Ujrzałam jej minę i zrozumiałam, jak bardzo jest przerażona. Zabrałam fotografie do swojego pokoju, zamknęłam drzwi, wyjęłam je z ramek i odkryłam, że niektóre skrywają kolejne. Tymczasem matka płakała i dobijała się do drzwi.

– Co mówiła?

– Nieważne. Już nigdy się do niej nie odezwę.

Mówiła to serio? Myślałem, że nie, ale w końcu – jak już zdążyliśmy uzgodnić – nie znałem Celine i nigdy jej nie poznam.

– Wyobrażasz sobie, co moja matka zrobiła swojemu jedynemu dziecku? Dlaczego tak mnie ukarała?

Jedno z moich rodziców też było nieobecne, co stanowiło dla mnie źródło nieustających cierpień. Moja matka odeszła, tylko tyle wiedziałem. Ojciec nie potrafił o niej mówić, nie roniąc łez. Nie uważałem, że jest wariatem albo że jesteśmy dziwni, ale zawsze pilnie skrywałem ten mój sekret i nie zamierzałem się nim dzielić z Celine Baillieux.

Wreszcie zacząłem jej słuchać z autentycznym zainteresowaniem. Poznałem dom w Springvale, gdzie w ogrodzie jej dziwna matka prowadziła firmę taksówkarską. Budynek przypominał domy sąsiadów – kremowa cegła, trzy okna od frontu – taki, który nam, mieszkańcom Melbourne, kojarzył się z tandetnymi małymi pudełkami z piosenki Pete’a Seegera. Kto by przypuszczał, że w plastikowym saloniku, ciemnych korytarzykach, kuchni z jarzeniówkami i jadalni kryje się obsesyjny pomnik ku czci upadłego Amerykanina, znanego Celine jako „tata”? Oprócz siedmiu oprawionych w ramki fotografii znajdowały się tam przedziwne artefakty, na przykład muszle, spłowiały różowy bilet na tramwaj oraz odznaczenie Purple Heart, oprawione w ramkę i zawieszone obok certyfikatu poświadczającego, że kuchnia jest oficjalną siedzibą korporacji taksówkarskiej.

Ta śliczna dziewczyna potrzebowała mnie, a nie przystojnego Sandy’ego Quinna, którego serce było najwyraźniej za małe, by pomieścić jej ból. Oczywiście przyjmowanie cudzego cierpienia stało się misją życiową Sandy’ego, ale w swej ignorancji uważałem siebie za kogoś lepszego. Celine trąciła mnie w ramię. Dotknęła moich włosów. Uznałem, że mogę pocałować ją tuż za uchem.

– Przestań! – zaprotestowała gwałtownie.

Wyciągnąłem rękę, żeby pogłaskać ją po policzku, ale ją odtrąciła.

– Dzieciak z ciebie. Niewiarygodne, że wybrałam cię do zwierzeń.

Nagle pojawiły się wielkie łzy i rozmazany tusz do rzęs, a dwaj siedzący obok panowie zaczęli dociekać, czy przypadkiem „nie dokuczam pani”.

– Nie – odpowiedziała pani. – Spadajcie, pieprzone bałwany.

– Wszystko w porządku, koledzy – dorzuciłem.

– Jasne, kolego – zaszydziła Celine, gdy jej obrońcy się wycofali. – Wszystko w porządku, mały.

Odepchnęła szklankę i zaczęła szlochać.

– Jestem nieźle pochrzaniona – powiedziała.

Pochyliła się na krześle, a potem jeszcze trochę. Jej twarz była cała mokra od łez. Delikatnie mnie pocałowała. Pachniała papierosami i whisky, tusz do rzęs rozlał się na policzki, a Celine bardzo powoli całowała mnie w usta.

– Masz słodką, dobrą twarz – powiedziała. – Cieszę się, że to ciebie wybrałam do zwierzeń.

„Rozwiążę dla ciebie tę zagadkę” – pomyślałem. Uniosłem jej podbródek – rozmazany granatowy tusz, opalizujący jak muszla uchowca – i pocałowałem ją wreszcie, nie pojmując roli, w jakiej zostałem obsadzony.

10

W jaki sposób Gaby się ze mną skontaktuje? Jeśli szyfruje maile, jak, u diaska, je odczytam? Pomińcie moje uwagi o magazynie „Wired”. Nie jestem przygotowany do nowoczesnego życia.

Wraz z upływem dni zawroty głowy zastąpiła ogólna niemoc, gorsza od niestrawności powodowanej przez jedzenie na wynos. Byłem grymaśny. Niecierpliwy. Tłukłem w klawiaturę delikatnego MacBooka tak, jak kiedyś w klawisze maszyny do pisania Olivetti Valentine (dopóki jedna z liter nie odpadła). W Eureka Tower na klawiaturze szybko pojawiły się zacieki na literach „f” i „t”.

Wchodziłem do wyszukiwarki Google i na stronę LexisNexis, gdzie odkryłem, że obiekt moich zainteresowań już jako nastolatka wzbudził zainteresowanie policji. Okutana od stóp do głów w żółty kombinezon ochronny została aresztowana za gmeranie przy jakimś chemicznym świństwie.

Dotarłem do jednej z jej dawnych nauczycielek ze szkoły im. R.F. Mackenziego. Rany boskie, miała na imię Crystal! Była aktywistką, osobą postępową. Wiele godzin tłumaczyła mi przez telefon, że szkoła im. R.F Mackenziego była niemal idealnym miejscem dla bystrej uczennicy o radykalnych poglądach. Trudno było odwieść ją od tematu. Żałobnym tonem rozprawiała o szkołach w centrum miasta, od East Brunswick przez liceum przy Bell Street po Moreland, w których postępowi nauczyciele kiedyś mieli szansę coś zmienić. Pamiętała, że Gaby Baillieux miała chłopaka, ale zapomniała, jak się nazywał. Przypomniała sobie też, że miała samoańskich przyjaciół, lecz później uznała, że to „fakty dotyczące życia prywatnego”. Przekazała mi za to dużo więcej informacji o bystrych, lewicujących nauczycielach, których wyssał ze szkół i wchłonął Departament Edukacji, kiedy laborzyści odzyskali władzę.

Dzięki samoańskiemu kościołowi metodystów w Coburg dotarłem do przyjaciółki Gaby, Solosolo. Solosolo mieszkała teraz w Sunshine, gdzie – tuż przed moim telefonem – ktoś dźgnął nożem jej starszą siostrę. Tak, Solosolo grała z Gaby w reprezentacji piłkarskiej liceum z Bell Street. Modliła się za nią. Przeprasza, ale musi zakończyć rozmowę.

Gabrielle Baillieux zniknęła z ekranu mojego komputera, póki nie odnalazłem jej na pewnym zapomnianym blogu. Teraz miała dwadzieścia dwa lata i pracowała jako specjalistka do spraw technologii w IBM. Trzy lata później niejaka Gaby Baillieux została oskarżona o wtargnięcie i celowe wyrządzenie szkód w obiekcie rządowym nieopodal Alice Springs.

Rzecz jasna, IBM ją wylał. Nie mieli wyjścia. Dwa lata temu niejaka Gaby Baillieux otrzymała posadę inżyniera czuwającego nad projektem nowej gry komputerowej w południowym Melbourne. Firma wciąż działała, ale odmówiła odpowiedzi na pytania. Dotarłem do oceny zdolności kredytowej Gaby. Była w porządku. Nie wyszła za mąż. Nie posiadała żadnych nieruchomości, nie urodziła dzieci.