Stany małżeńskie i pośrednie - Dorota Kassjanowicz - ebook + audiobook + książka

Stany małżeńskie i pośrednie ebook i audiobook

Dorota Kassjanowicz

3,9

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Ta powieść jest jak dobra przyjaciółka – rozumie, pociesza, dodaje otuchy.

Weronika po urodzeniu synów nie ma już dawnego ciała, za to stała się wcieleniem wielofunkcyjności. W ferworze codziennych obowiązków i wobec wiecznej nieobecności męża w domu już zapomniała, że jest kobietą. Przyjaciółki Weroniki również nie mają łatwo. Dla Agaty, nauczycielki matematyki, praca w szkole jest zdecydowanie poniżej ambicji. Chciałaby coś w swoim życiu zmienić, ale zawsze kończy się tylko na chęciach... Jowita na co dzień jest stylistką-wizażystka, lecz tak naprawdę marzy o wystawach swoich grafik w galeriach całego świata. Ale najbardziej o poprawieniu relacji z nastoletnią, zbuntowaną córką. Na szczęście może liczyć na zakochanego w niej Szweda, Erlinga. Jeżeli tylko uda mu się wreszcie wrócić z obserwacji żubrów w Białowieży... Izka, wiolonczelistka, gra w orkiestrze w filharmonii, natomiast na jej nerwach gra – oczywiście pragnąca wyłącznie jej dobra – matka, która czeka na zięcia. Ale nie tak łatwo go znaleźć, gdy ciągle dopada cię synestezja, więc widzisz słowa i ludzi w różnych kolorach.

Czy ktoś zrozumie i wreszcie pokocha niecodzienną przypadłość Izki? Czy pozornie monotonne życie czterech przyjaciółek nagle zmieni się w komedię romantyczną? Jej scenariusz nie ominie nikogo: rozwódek, singielek, kochanek, nadopiekuńczych matek dorosłych córek ani samotnych mam nastolatek. Nadchodzi czas wielkiej zmiany. Tylko kto się na nią odważy?

Pogodna, mądra i ciepła opowieść o małych cudach codzienności. I o tym, że zmiany przychodzą tylko wtedy, kiedy naprawdę jesteśmy na nie gotowi. Polecam! Magdalena Witkiewicz

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 511

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 16 godz. 15 min

Lektor:

Oceny
3,9 (31 ocen)
10
10
8
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Gdzieś stąd musi być wyjście,

to więcej niż pewne.

Ale nie ty go szukasz,

to ono cię szuka,

to ono od początku

w pogoni za tobą...

W. Szymborska, Labirynt

Rozdział 1

Pies, Wiktor, Markotka i Nokto

Z każdym rokiem rozumiesz coraz mniej. Doświadczenie, wiedza, obserwacja, a nawet dostrzeganie tego, co przed niezbyt wnikliwymi obserwatorami bywa ukryte, to za mało, żeby zrozumieć. Zrozumieć tajemnicze zachowania ludzi.

Na przykład – sąsiadów.

Weźmy tę siwowłosą, drobną, chronicznie sympatyczną kobietę z trzeciego piętra na lewo od windy. Nigdy nie podjęła najmniejszej próby zapanowania nad swoim psem, który ciągle szczeka, a pozostawiany sam w domu odgraża się samotności wyciem i zawodzeniem. Przez kwadrans, godzinę, czasami pół dnia. Bo niestety, jak wiadomo, samotność i poczucie porzucenia nie tak szybko dają za wygraną. I nawet wycie nie pomaga.

Staruszka ma poczucie dobrze spełnionego obowiązku wobec tego stworzenia, wychodząc (ba!, wybiegając) z nim na spacer osiem razy dziennie, uczepiona końca smyczy jak siły wyższej, która miota nią na wszystkie strony. Szeptane uwagi typu: „Bambi, bądź grzeczny”, „Wolniej, bardzo cię proszę” i tym podobne są złośliwie przez psa ignorowane, jakby pani nie po polsku mówiła, a przecież mówi po polsku, poprawną polszczyzną i czule. Niemal jak ta Wietnamka, którą widziałaś pewnego razu na skwerze. Przemawiała do wyprowadzonego na długiej smyczy sznaucera, budując w swoim dźwięcznym języku długie, wielokrotnie złożone zdania. Wtedy po raz pierwszy pojęłaś, co słyszy pies, do którego wygłasza się monologi. Po polsku, wietnamsku lub marsjańsku.

A więc z każdym rokiem swego czterdziestoletniego życia rozumiesz coraz mniej, a coraz bardziej dziwisz się światu i ludziom. To chyba dobrze, bo oznacza, że jeszcze zachowałaś w sobie tę cząstkę jasną i niewinną, która sprawia, że nie jesteś człekopodobnym androidem, jak większość (twoim zdaniem) ludzi. Czyli nie spływa po tobie nic. Dosłownie nic. Wszystko wsiąka przez skórę, uszy, oczy, głowę i rwie od środka, jak podagra.

Także i ten pies, który szczeka i szczeka, i nie wie, że każdym szczeknięciem skraca ci życie o sekundę. Jak czyni to Wiktor, który każdym spojrzeniem na ciebie jak na puste miejsce też odbiera ci jakiś ułamek z tego wszystkiego, cokolwiek ci wcześniej podarował. Dawanie, a potem, po trzynastu latach małżeństwa, odbieranie. Wyjątkowo udany pomysł na wspólne życie. Niektórym się chyba wydaje, że z tego, co się kiedyś komuś ofiarowało, można potem bez końca zabierać.

Nieświadome czynienie spustoszenia. Ale jak tu się gniewać za nieświadome? Nie wie, co czyni – i wszystko na ten temat. Pytanie jednak, czy nie wie. Głupi nie jest. Wie.

Nie. Nie jest nieinteligentny. Ale głupi jest. A na pewno bywa.

Dzięki takiemu właśnie niewinnemu okrucieństwu codziennie rano twój dzień zaczyna się zawsze tak samo – od rytmicznych psich szczeknięć podobnych do uderzeń gumowym młotem w tył głowy. Pobudka. O tej godzinie, o której życzy sobie notorycznie sympatyczna i – w obronie przed całym światem uśmiechnięta – staruszka.

O tak, prosiłaś, rozmawiałaś, ale w zamian dostałaś tylko słodycz uśmiechu („Nie bij, jestem sympatyczna!”), a także szczere zdziwienie, że ci to przeszkadza, skoro nikomu innemu w bloku to nie wadzi (nowa wykładnia miłości bliźniego: cierpienie jednego sąsiada to nie cierpienie, to foch). Podążając tym tropem, mogłabyś ją na przykład zamęczać regularnym dzwonieniem do drzwi o trzeciej nad ranem, a na jej protesty odpowiedzieć: „Ale dlaczego się pani denerwuje? Przecież to przeszkadza tylko pani”... Zostałaś też uświadomiona, że jej lata mówią za nią, a mądrość przychodzi sama przez się, niejako z rozpędu („Ja przez całe swoje długie życie miałam psy, zawsze, wszędzie, wielokrotnie, znam się” – usłyszałaś i zamilkłaś, nie dość siwa, by z tym polemizować). Bo przemówiła z wyżyn, jak matka, która uważa, że jest najlepszą matką na świecie z tej prostej przyczyny, że ma dzieci – i one chodzą, mówią i są nawet wysyłane na kolonie letnie.

Potem jeszcze miał miejsce ledwie zauważalny, bo z uśmiechem na staruszkowych ustach, atak histerii („Nie uśpię go! Nie zabiję! Nie zamorduję”), który sprowokowałaś sugestią, że psa można choć trochę wychować i podszkolić, na przykład w kwestii chodzenia przy nodze czy nieszczekania na wszystko, co porusza się z prędkością większą niż stół. O tym, że bydlątko Bambi pozostawione bez opieki w domu wyje, dopóki pani nie wróci z kościoła (gdzie rzadko wspomina się o praktykowaniu miłości bliźniego poprzez nieudręczanie go własnym brakiem wyobraźni, zwanym też brakiem empatii), nawet nie napomknęłaś.

Ale kiedyś coś wymyślisz. Jakiś sposób. Genialny. Nie do obalenia. Kiedyś. Na to. I na wszystko. Na pewno.

Inaczej po co żyć? Po co żyć bez pomysłu na przeżycie?

Jaki dzisiaj dzień? Środa? Trzeba wstać wcześnie. Może nie tak wcześnie, jak to dwugłowe bydlę pies-siwowłosa, ale czymże jest pół godziny wobec sześciu długich godzin nieprzerwanego snu, które udało ci się pozyskać z doby.

Poza tym i tak za chwilę zerwałby cię na równe nogi odgłos wiertarki. Dwa, trzy lub cztery krótkie wwiercenia się w ścianę, chyba piętro wyżej, po których zapada cisza aż do kolejnego poranka. Tajemnicza sprawa. Mogłaby być nawet intrygująca, gdyby nie była tak boleśnie głośna i powtarzalna. Pytania typu: „Ale dlaczego?” bledną wobec potęgi wiertła.

Kiedyś go namierzysz. Zdążysz wbiec na górę, zanim skończy, i dasz mu w mordę, jak tylko otworzy drzwi. A dopiero potem zaczniesz pytać.

Jasne.

Oczywiście.

W mordę. Ty.

Kolejne postanowienie odłożone na półkę pełną kolejnych postanowień.

Sobota i niedziela są dużo bardziej uciążliwe. W sobotę i niedzielę można by sobie pospać do, powiedzmy, dziewiątej trzydzieści, bo tak wstają chłopcy i nawet Bambi czasami pośpi jak uczciwy pies. Ale to tylko teoria. W praktyce pałeczkę z pyska śpiącego psa przejmuje Gospodyni Domowa (mieszkanie bezpośrednio nad tobą) i teraz ona triumfuje w sztafecie „żyj łatwo i bezmyślnie”. To młoda niewolnica starych rytuałów. Pod postacią dobrych rad owe rytuały atakują umysły pewnych kobiet w miejscach niezagospodarowanych samodzielnym myśleniem. A gdy już się tam wcisną i zagnieżdżą, milionem podszeptów sączą się do duszy, zamieniając to, co przychodzi z zewnątrz, w to, co rzekomo jest własnym wyborem i najgłębszą potrzebą. Jak na przykład przykazanie matko-babkowe, że sobota i niedziela bez schabowego z kapustą to grzech nieobyczajności lub jaka sodomia.

I dlatego właśnie twoja głęboko przekonana o tym sąsiadka (piętro wyżej) ogłasza początek każdego weekendu rytualnym waleniem o ósmej rano kultowym tłuczkiem w kultowe mięcho, co niczym, po prostu NICZYM nie różni się od wbijania pieprzonym młotkiem gwoździa w ścianę lub prosto w twoje czoło.

Bo przecież rodzina by się rozpadła, matka by się zapłakała, a zamordowana tradycja weekendowego schabowego z kością pociągnęłaby za sobą w przepaść całą ojczyznę. I mąż by rzucił. Albo poszedłby na prawdziwy obiad ze schabowym do mamusi.

I jeszcze ten stukot butów sąsiadki, rannego ptaszka w szpilkach (sikorka?, pustułeczka?, kukułka?, synogarlica?), ogłaszającej całemu światu dziesięciocentymetrowymi obcasami, że oto idzie. Idzie. Kroczy. A że świt blady niedobudzony jeszcze tu i ówdzie? Nie po to ma się szpilki jak drabiny, by przemykać w nich bezszelestnie. Jak jakiś zboczeniec, po kryjomu. Się ma, się idzie, się stuka.

Zgorzknienie? Czyżby ono przez ciebie przemawiało z każdym rokiem coraz surowszym tonem? Czy na tym polega starzenie się? Na traceniu ochronnych osłon, płaszczy pancernych, grubej garbowanej skóry? Im gorszy wzrok i słuch, tym więcej się widzi i słyszy? Tak to będzie? Tak to jest?

Nie chcesz nazywać tego zgorzknieniem. Nazywasz to wrażliwością. I defektem. Za dużo czegokolwiek to przecież defekt.

Ale na razie jest szósta trzydzieści rano, szczekanie psa, nietłuczenie kotletów, wiertarka piętro wyżej i stukot szpilek sąsiadki o posadzkę klatki schodowej, zima, szaro, imieniny Czechasza i Bronisza. Poważnie. Istnieją imiona nigdy nieużywane. Jak wiele innych form bytu – są, ale jakby ich nie było. Patrz: mózgi niektórych sąsiadów.

Czechasz i Bronisz, używani czy nie, stoją czarno na białym w twoim kalendarzu, który dostałaś od Jowity, matki Olimpii. Kalendarz dla dociekliwych i nietypowych. Takim opatrzono go tytułem. Zmartwiłaś się najpierw. Czyżby Jowita za taką cię uważała? Za upierdliwą i zdziwaczałą? Ale gdy powiedziała, że kupiła go ze względu na te imiona w środku, a nie napis na wierzchu, zmartwiła cię jeszcze bardziej. Jak to? Więc nie szukasz dociekliwie prawdy i ukrytych znaczeń, a w dodatku jesteś nudna i dwuwymiarowa? Przełknęłaś tę zniewagę w milczeniu i z godnością, a potem przyjrzałaś się kalendarzowi dokładniej.

Był całkiem zwyczajny, ze zdzieranymi kartkami i pełen złotych myśli w rodzaju: Kobieta, która przynosi rankiem piwo na kaca, jest nie tylko mądra, ale i piękna. (Autor nieznany). Nieznany? Dobre sobie! Każda takiego autora zna co najmniej jednego. Izka ze trzydziestu, głównie wirtualnie, Jowita od jednego separuje się już drugi rok, w międzyczasie kontaktując się sporadycznie z pewnym Szwedem, a Agata po prawie dziesięciu latach zapominania o złotych myślach swojego eksa poszła na lep dokładnie tych samych, nagle świeżych i dowcipnych, złotych myśli kolejnego złotoustego. Złotousty okazał się zwykłym grafomanem, nadużywając niezręcznie skonstruowanych i w dodatku fałszywych fraz nie tylko wobec Agaty, ale także wobec swojej legalnej żony oraz młodziutkiej kochanki. Młodziutkiej, czyli dużo młodszej – nie tylko od niego, nie tylko od Agaty, ale także od ciebie i od Jowity. I nawet od Izki, która, gówniara jedna, ma lat dopiero trzydzieści siedem, a jednak przeskoczyła zamężną kochanicę żonatego kochanka swojej rozwiedzionej przyjaciółki o piętnaście wiosen!

Czy warto więc nawet wspominać, że tym samym ty, Weroniko, a także twoje przyjaciółki, Jowita i Agata, macie od tamtej dwudziestodwuletniej pannicy o plus minus osiemnaście lat więcej? Życiowej mądrości więcej, naturalnie. Doświadczeń. Przemyśleń. Kopniaków od życia. Zgłębiania tajemnicy miłości i zjawisk miłościopodobnych. Tak, teraz już jesteście naprawdę doinformowane.

Przynajmniej chcecie wierzyć, że tak jest.

Bo jak nie teraz, to kiedy?

Miałybyście poznać tajemnice miłości na trzy dni przed zgonem? Nie, los nie może być aż tak okrutny. Stwórca, jak na twój nos, daje wgląd w istotę miłości około czterdziestki. Kiedy jeszcze nie jest za późno.

Albo i jest. Zależy od samopoczucia. I takich tam różnych spraw. Każda ma swoje.

Ale dziś chcesz wierzyć, że nic i nikt was nie zaskoczy. I nie skrzywdzi. Limit wyczerpany. No bo ile można się dowiadywać. I dowiadywać. Najwyższa pora wiedzieć. Ma się to oko i tego nosa czterdziestoletniego w końcu. No i musi być jakaś rekompensata od losu za... wszystko – umiejętność odróżniania faceta „be” od „cacy”.

Wiemy dużo, ale nie wiemy, co zrobić z tym, o czym wiemy – pomyślałaś. – Bo coraz mniej rozumiemy ludzi, którzy nie liczą się z ludźmi. A tych jest całkiem sporo. Bardzo dużo.

I pomyślawszy o tych wszystkich bardzo ważnych i fundamentalnych kwestiach, wreszcie, mimo wszystko, zdecydowałaś się podnieść z łóżka.

Wiktor leżał, jak zwykle, odwrócony do ciebie plecami w porannym rytuale przeczekiwania tak zwanego najgorszego. Czyli od momentu, gdy wstaniesz, natężysz wszystkie siły i ruszysz tę zardzewiałą machinę dnia z posad, aż do chwili, gdy cała wasza trójka (ty i chłopcy) skorzysta z łazienki, ubierze się i trafi do kuchni na śniadanie. Tak, teraz już będzie mógł wstać, bezkolizyjnie wejść w głąb mieszkania i podjąć trud wkroczenia w głąb poranka, jedynie ślizgając się po powierzchni rodziny. Omija was szerokim łukiem, mimo że daje tobie (w naskórek policzka) i synom (w czoło na granicy włosów) buziaka. Tylko on tak potrafi: ominąć i jednocześnie nie ominąć.

Nieraz miałaś ochotę wcisnąć się w materac, poduszkę, w środek głowy, i przeczekać jego przeczekanie. I może gdyby nie dzieci...

„Gdyby nie dzieci”. Wytrych do wszystkiego, w co zapadło się twoje życie.

A więc Wiktor leżał, jak zwykle, odwrócony do ciebie plecami i przeczekiwał niedogodności. Tym razem mogłaś sobie na te plecy popatrzeć; pięć, sześć dni w tygodniu na siedem nocuje przecież u siebie, czyli w swoim pokoju. Bo go ma. Bo późno wrócił z pracy i są jeszcze papiery do przejrzenia i skończy o drugiej w nocy, to nie będzie cię przecież budził, skoro ma u siebie rozkładaną wersalkę.

Nie śpicie razem. Nie śpicie ze sobą. Osobność rozpełza się po mieszkaniu w dzień i w nocy. Czuwa nie tylko nad waszym snem, lecz także nad każdym gestem, spojrzeniem, słowem.

Muśnięcie ust przelotnym pocałunkiem? Szybkie przesunięcie ręką w talii, gdy mijacie się w drzwiach kuchni? Uśmiech z oczu do oczu, które spotykają się, gdy on wychodzi do pracy? To było w innym życiu.

Teraz zostało już tylko to życie, w którym Wiktor zamyka się przed tobą, a właściwie przed całą waszą trójką, u siebie, bo jego domem były tylko te trzy metry na trzy za zamkniętymi drzwiami, a cała reszta pozostawała u ciebie. W miejscu skażonym niedogodnością w postaci żony, lat czterdzieści, i synów, lat siedem i dziewięć.

Rodzina jako niedogodność. Nasuwa się pytanie: dlaczego ją na siebie dobrowolnie sprowadził? Z powodu wakacji zapewne – to po pierwsze. Nie lubi samotnych podróży ani samotnego spacerowania po deptaku.

W wakacje częściej odzywa się i do dzieci, i do ciebie, więc nawet miło wspominasz wasze urlopy, udokumentowane zdjęciami na tle, tu i tam, uśmiech, opalenizna, trzysta, trzysta pięćdziesiąt razy stop-klatka, żeby ten obraz wbił się w czasoprzestrzeń, może nawet w wieczność. No nie jest aż tak źle. Ten mężczyzna – proszę spojrzeć na fotkę – jest całkiem przyjemny wizualnie, ba!, przystojny, opalony, uśmiecha się, dzieci podchodzą blisko, żona w kadrze, dotykają się ramionami. To człowiek zdolny do okazywania uczucia, a nawet dwóch uczuć jednocześnie (do niej i do dzieci). Nie jest wcale aż takim panem dyrektorem w dużej firmie konsultingowej, doradztwo strategiczne, badanie rynku, jest Wiktorem-mężem-tatą-Burchartem. Czasami nawet sypia ze swoją żoną. W końcu są wakacje. Proszę o uśmiech.

– No przecież wiesz, że cię kocham.

Kiedy to mówił, zastanawiałaś się, o czym to jest. O stanie twojej wiedzy? O stanie niewiedzy? O wzbudzaniu poczucia winy, że nie dostrzegasz oczywistego, bo skoro on z tobą jest, to przecież musi cię kochać, z niekochaną by się nie zmuszał. Raczej. A może to jest o oczekiwaniu wybaczenia wszystkiego w imię „że cię kocham (przecież)”? O czym to, kurde, jest? Bo raczej nie o miłości.

I co się odpowiada na takie stwierdzenie? „Wiem”? Czy „Ja ciebie też”? A gdyby tak odpowiedzieć: „Nie wiem”, to co by się stało? Nic. Najwyżej pojawiłby się uśmiech pobłażania dla niewyszukanego żarciku, za jaki ta odpowiedź byłaby przez niego uznana.

Wiem. Ja ciebie też.

Ale czy jestem dla ciebie najważniejsza?

Czy przy tobie jestem sobą?

– Wiem. Ja ciebie też.

Słowa za słowa. Tak jest dobrze. Korona z głowy nie spadnie, brew się nie nastroszy, nawet grzechu nie ma, bo i złej intencji nie ma – no bo co ty tak naprawdę wiesz o swoich uczuciach? Kiedy ostatnio się nad nimi zastanawiałaś? Dzień przed ślubem? I po łebkach, bo wtedy było już za późno na takie dywagacje, prawda?

Przedziwny stan. Nie wiedzieć, czy się kogoś nie kocha lub czy się kogoś kocha. Nie wiedzieć. Stać na granicy „tak” i „nie”. Bo naprawdę się nie ma pojęcia? Czy dlatego, że tak jest wygodniej, skoro rozstanie byłoby bardzo niewygodne? I jakieś takie... przerażające.

Bez żartów. Przecież go kochasz. Skąd ten pomysł, że nie?

Gdyby nie dzieci... Jowita powiedziała kiedyś, że to taki test na uczucia: gdyby nie było dzieci, czy bylibyśmy jeszcze razem. Jak na to odpowiesz? – spytała wprost.

Gdyby nie dzieci, to... One są takie cudowne, ładne i bystre. Gdyby nie Wiktor, nie miałabyś ich, a z kimś innym byłyby to już zupełnie inne dzieci. A przecież te są najfajniejsze. Więc było warto. Tak jej odpowiedziałaś.

No i z powodów prokreacyjno-partykularnych Wiktor te wszystkie niedogodności jakoś znosi – to po drugie. Dzieci oczekiwano w rodzinie Burchartów jak karpia na święta i wody w kranie. Dziecko u Burchartów, a syn w szczególności, to był nawet nie wymóg, ale coś, o czym się nie rozmawiało, bo czyż poddaje się pod dyskusję fakt, że jutro wzejdzie słońce? Jego ojciec, jego matka, matka jego matki, ojciec jego matki i tak dalej, do dwunastego pokolenia wstecz, wiedzieli, że Wiktor będzie miał żonę i syna (lub synów). Szeptano o tym, dalibóg, już podczas insurekcji kościuszkowskiej.

A że się trafiło dwóch, to i ty podwójnie zostałaś wpisana do Burchartowych annałów, a nie tylko na świstku papieru, który łatwo się może zgubić w dziejowych zawieruchach. Albo dużo szybciej. Tylko że on, Wiktor, nie potrafił okazywać radości/ wdzięczności/miłości, tak go, biedaka, oduczono w dzieciństwie, i ojciec surowy nie okazywał, i matka pochylona nad garami w oparach pomidorowej nie okazywała, i dom skuty lodem nie zapewniał, i koledzy cyniczni nie pozwalali, i dorosłe życie wymagało i wymagało, ale innych rzeczy, więc cóż on, no cóż on, nie umie.

Nie umie, ale chciał mieć syna. Ale nie umie. Ale chciał. Tym bardziej dwóch. Jakaż w tym jego wina? Raczej chwała mu.

No tak, to prawda, sama mu tę wersalkę kupiłaś. Podświadomość czy brak wyobraźni? Jeśli podświadomość, to znaczy, że chciałaś go wyprowadzić z sypialni. Jeśli brak wyobraźni, to znaczy, że przez trzynaście lat wspólnego życia nie zauważyłaś związku między rzuceniem psu kości a kłapnięciem paszczą.

Przecież i tak nie sypiacie ze sobą, więc po co sypiać obok siebie?

Kiedy był ten ostatni raz? Urodził się drugi syn, Damian, Wiktor przeniósł się do salonu na kanapę, żeby się wysypiać, bo przecież wstawał o siódmej, a ty otoczyłaś się dwójką małych dzieci jak odbojnikami – kąpanie, przewijanie, karmienie, bawienie, usypianie... Codziennie próbował slalomem pomiędzy tym wszystkim przemknąć się ku tobie, a raczej ku twojemu ciału, bo inne aspekty twojej osoby go nie interesowały. Powinnaś to zauważyć już wcześniej, przed ślubem, gdy nigdy nie był ciekaw twojej opinii. Liczyło się tylko twoje ciało, uroda, bycie miłą. I to, że żona równa się syn. Nie, nie zwróciłaś na to uwagi.

To znaczy zwróciłaś, ale...

Ale.

Teraz, po urodzeniu chłopców, nie masz już nawet ciała, jesteś jedynie wcieleniem funkcji: matka, która woła o pomoc, zarazem tej pomocy nie oczekując. Bo jeśli nie ty, to kto. Bo jeśli nie po twojemu, to po jakiemu, bo jeśli nie w tej sekundzie, to przepadło. I pomyśleć, że jeszcze chwilę temu mówiłaś do Izki, Agaty i Jowity: „Jak się urodzi drugie, to ja będę musiała odpuścić, przecież dwójki nie wykąpię, nie nakarmię i nie uśpię jednocześnie. To niewykonalne. Więc nawet gdybym chciała sama, to nie ma takiej możliwości. No nie ma takiej możliwości. Wiktor będzie musiał się nauczyć. Się włączyć. Się zaangażować”.

Niespodzianka: niemożliwe jest możliwe, niewykonalne – wykonalne. Niewymaganie to taki stan przyjemny dla obojga, pełen ulgi i rozgrzeszenia. Nie musiałaś mu wszystkiego tłumaczyć, pokazywać, uczyć podstawowych czynności, martwić się, że za szybko przeczyta bajeczkę, podtopi dziecko, pieluchę tyłem na przód założy, kremem najpierw pupy nie nasmaruje. A niechże on już cię zostawi w tym twoim małym świecie zasypek, przecierów i temperatury wody sprawdzanej łokciem, jeszcze by dziecku/dzieciom jakąś krzywdę zrobił. Zresztą on taki z domu jakiś, jak już zauważyłaś, biedaka oduczono w dzieciństwie wszystkiego, i ojciec surowy był, przeciwny tym sprawom, i matka we wspomnianych wyżej oparach nie była feministką w tych sprawach, i dom skuty lodem nie znał tych spraw, i koledzy, choć inteligenci, a nie testosteronowi robole z budowy, unieśliby brwi, może nie w wyrazie podziwu, więc cóż on, no cóż on, nie umie, nie umiał, uczyć się nie nauczy, pieluchy nie odróżni od podpaski, a fe, fuj, ble, idź ty lepiej, Wiktor, gazetę poczytaj.

– Zawieziesz ich do szkoły?

– Już jestem spóźniony.

– Bo za późno wstajesz. Gdybyś wstawał wcześniej...

– Mamo, są jeszcze chrupki? Te czekoladowe?

– I co by z tego wynikło, gdybym wstawał wcześniej? I tak muszę czekać na wolną łazienkę, więc wolę czekać pod kołdrą.

– Maaamoooo...

– Przejeżdżasz obok szkoły.

– Już to przerabialiśmy. Teraz jeżdżę przez Bukową, dalej, ale szybciej, bo omijam korek na Parkowej.

– I przy okazji drogę do szkoły.

– Świnia ze mnie. Jak śmiem omijać korek! Przypominam ci, Weroniko, że byłaś zachwycona przeprowadzką. Więc teraz nie szukaj dowodów na to, że się myliłaś. To żałosne.

– Ze starego domu do miasta było przecież trzy razy dalej.

– A że stąd do miasta prowadzi jedna gówniana ścieżka dla furmanek, to twoim zdaniem udogodnienie?

– To nowe osiedle, niedługo dokończą drogę.

– Jasne, i szkoła miała być pod nosem, i sklepy, i basen.

– Gdybyś nie zostawił mnie samej z szukaniem nowego mieszkania...

– No oczywiście, ulubiona rola: naiwna cierpiętnica. Chyba widziałaś, w co nas pakujesz. To nie była tajna informacja: osiedle w szczerym polu. Czytanie ze zrozumieniem, mówi ci to coś?

– Gdybyśmy poszli do dewelopera razem...

– Ile ty masz lat? Nie umiesz załatwić prostej sprawy? Kiedy miałem szukać mieszkania? Po dwudziestej pierwszej? Czy przed siódmą rano? Ty, jak mi się zdaje, całymi dniami siedzisz w domu.

– Dwa dni urlopu i...

– To dlaczego tobie zajęło to dwa miesiące? Dwa miesiące na znalezienie drogi z deszczu pod rynnę. Wiesz co? Stary dom może i był daleko, ale miałem tam za to ciszę i spokój. Bez upierdliwych sąsiadów nad głową, przez ścianę, okna w okna i pod stopami. Mój gabinet był naprawdę odizolowany od świata, na piętrze, z daleka od innych pomieszczeń. I ogród mieliśmy.

– Którym ja musiałam się zajmować.

– No bo przecież nie ma większej harówki niż siedzenie w domu. Na nic innego już nie starcza czasu.

– Mamo, są jeszcze...

– Daniel, słonko, jedz po ludzku, mleko ci się wychlapuje.

Uciekać. Uciekać. Jak bardzo chce się w takich sytuacjach uciekać. Więc to zrobiłaś.

Przypomniało ci się forum. Czy ktoś odpisał na twój post? Czy udało ci się zrobić pierwszy malutki kroczek w tamtej sprawie?

– Ale mamo, są jeszcze...?

– Nie ma, trzeba kupić.

– To kup.

– Poproś tatę.

– Ale tata nie umie.

Kiedy będziesz mogła zajrzeć do komputera? No tak, najwcześniej za godzinę, po odwiezieniu chłopców. Jak zwykle skorzystasz z ich laptopa, bo komputer w pokoju Wiktora to obiekt nie do użytku pozawiktorowego. Nie zdziwiłabyś się, gdyby kiedyś się okazało, że twój mąż codziennie po powrocie do domu zbiera z klawiatury, za pomocą najnowszych technik kryminalistycznych, odciski palców i ślady DNA, tylko po to, by się upewnić, że jest w tym domu jedynym użytkownikiem swojego sprzętu.

O tak, od dawna był w tym domu jedynym użytkownikiem swojego sprzętu. Nie potrzebowałaś supertechnologii, by o tym wiedzieć.

– Słucham? – Wróciłaś po krótkiej nieobecności.

– Tata nie umie kupić. Tylko ty wiesz, które płatki.

Poczułaś coś w rodzaju brzydkiej satysfakcji.

– Słyszałeś? Nie umiesz.

– Owszem, nie umiem – przyznał nadzwyczaj spokojnie twój mąż. – Nie umiem się rozdwoić, tyrać cały dzień na chlebek z szyneczką, bo serek be, i jednocześnie zajmować się domem. Może jednak, kochanie, znajdziesz w swoim napiętym grafiku wolny kwadrans i kupisz dziecku te płatki? I jakąś wędlinę przy okazji, bo od trzech dni jem na śniadanie i kolację chleb z kiełbasą.

– Damian, Daniel, dość tego miąchania łyżką w talerzu! Koniec zabawy! Będziemy jeździć autobusem, słyszeliście. Dzień w dzień. Trzeba się pośpieszyć.

– Ja mogę sam.

– Ty może tak, Danielku, ale Damian dopiero co skończył siedem lat i nie puszczę go samego sześć przystanków, a potem przez tamto wielkie skrzyżowanie. Mieszkamy na obrzeżach miasta, to nie jest spacerek przez podwórko.

– Ale ja już mogę pojechać sam. Wsiądę i pojadę. Moi koledzy...

– Jedziemy w tę samą stronę, nie komplikuj prostych rzeczy.

– Spadam. – Wiktor wypił ostatni łyk kawy i odstawił kubek do zlewu. – Będę późno.

– Jasne.

– Pa, chłopcy.

Chłopcy nie odpowiedzieli, zajęci wkładaniem butów, może nawet bez złej woli ignorując ojca, który i tak niewiele na co dzień do nich mówił, więc jedno słowo więcej czy mniej nie miało znaczenia. Łatwo je można było przeoczyć.

Trzasnęły drzwi. W mieszkaniu od razu zrobiło się przestrzenniej i tak, jakby z niewiadomego kierunku gwałtownie napłynęło rześkie powietrze. Pośpiesznie wciągnęłaś je w płuca. Rozlało się po duszy i natychmiast odzyskałaś to bezcenne złudzenie spokoju, jak niektórzy po dwóch głębszych.

– Idziemy. Autobus nam ucieknie – szepnęłaś, wkładając kurtkę.

– Mamo... – jęknął Daniel.

– Proszę, błagam, daj już spokój, okej? Ani się obejrzysz i będziesz prowadził samochód. Jak tatuś. A na razie musisz mnie znosić.

Jak tatuś.

Nie chciałaś dłużej słuchać o jego dziecięcym, chłopackim zażenowaniu; mały mężczyzna, co za dużo, to niezdrowo – jeden facet wyszedł, żadnego innego, nawet dziewięcioletniego, nie wpuścisz za próg mieszkania nawet na krok. Na razie wystarczy tego testosteronu.

* * *

W autobusie Daniel stał zwrócony twarzą do okna, uciekając spojrzeniem najdalej jak umiał od swojego ciała, któremu w drodze do szkoły asystowała matka. Damian siedział obok niej, pochłonięty grą w telefonie, więc także nieobecny. Ta jego ucieczka była, w odróżnieniu od tamtej, niewinną, bezrefleksyjną igraszką, a jednak pozostawała ucieczką – od ciebie.

Ty też dopiero co w domu na chwilę uciekłaś. Może to jedyny sposób, by przetrwać na poligonie rodziny? Eksplozje, ukryte miny, ostrzał z ciężkich dział, cisza przed bitwą, rozkazy i konieczność ich wykonywania, dyscyplina... I od czasu do czasu krótka, niewinna dezercja – jestem, choć mnie nie ma. Tylko łyknę powietrza, pożyję na swoich zasadach i już wracam.

Gdy dzieci miały trzy, cztery lata, w autobusie nie zamykały im się usta. Starały się nie tracić ani na sekundę kontaktu z otaczającym je światem, a więc i z tobą, swoim tłumaczem rzeczywistości i bodyguardem. Tysiące pytań o rzeczy podstawowe, które dzięki temu z przezroczystych znów stawały się dla ciebie na moment nieprzezroczyste, z oczywistych – zdumiewające. Dobrze pamiętasz, jak kiedyś z Damianem w wózku i Danielem na kolanach jechałaś autobusem przez pół miasta, a twoje starsze dziecko postanowiło przez ten czas dowiedzieć się wszystkiego o wszystkim.

– Dlacego nie jedziemy?

– Bo jest czerwone światło.

– Dlacego celwone?

– Bo inne samochody mają wtedy zielone i mogą jechać.

– Dokąd jechać?

– W różne miejsca.

– Daleko?

– Daleko, blisko, różnie.

– Gdzie jest luznie?

– Różnie to znaczy, że w różne miejsca.

– A po co?

– Bo każdy ma swoje sprawy.

– A po co?

Czasami po nic.

– Nie wiem. Nie znam wszystkich ludzi na świecie.

– A kogo?

– Znam ciebie, Damianka, tatę, moje przyjaciółki...

– A co to? – Daniel dotknął palcem szyby.

Chyba chodziło mu o koparkę pracującą między blokami, niedaleko miejsca, w którym utknęliście.

– Koparka.

– A co lobi kopalka?

Matko.

– Kopie.

– A dlacego?

– Robi dużą dziurę w ziemi.

– A dlacego?

– Żeby...

– Atobus jest smutny.

– Smutny? Nie.

– Tak. Bo mu ciesko.

– Nie, nie jest mu ciężko. Jest bardzo silny. I lubi swoją pracę.

Normalnie uwielbia, tak samo jak ten kierujący nim gruby spocony facet w niebieskim swetrze made in chatka Baby Jagi w Puszczy Rzygalskiej.

– A wpadnie do tej dziuly w ziemi?

– Kierowca?

– Atobus!

– Nie, skąd, dziura jest daleko od ulicy.

– A dlacego głowa jest na góze, a nogi na dole?

Słucham?!

– Bo...

Czy zaraz padnie pytanie o sens życia?

Albo – co gorsza – o sens twojego życia?

Poczułaś, że wszystko do tego zmierza. Ale zanim wpadłaś w panikę, usłyszałaś:

– A dlacego nie jedziemy?

– Bo wciąż mamy czerwone światło – odparłaś z ulgą.

– Dlacego?

– Już ci mówiłam, przypomnij sobie.

Chwila ciszy. Konsternacja lub głębokie zastanowienie. Nie, jednak frustracja – po otrzymaniu niezadowalającej odpowiedzi. Nie powinno cię więc dziwić, że następne słowo, które padło z ust twojego dziecka, brzmiało:

– Dupa!

Zamarłaś. Cały autobus chyba też. I całe miasto.

Na szczęście ktoś zachichotał i to podziałało na ciebie otrzeźwiająco. Wskazując na coś za oknem, chyba na małego psa, a może kotka, wesolutko zakrzyknęłaś:

– O, zobacz, synku, pie... kotek!

– Piekotek ma dupę!

Wytrzymałaś, choć chichotów tym razem było więcej.

„Owszem. Malutką”. Mogłaś tak powiedzieć. Ale oczywiście musiałaś wejść w rolę oburzonej matki.

– PUPĘ. Ma PUPĘ. Tak się mówi.

Na co natychmiast otrzymałaś zasłużoną odpowiedź:

– Dupę. Ma dupę. Kotek ma DUPĘ! I ty też. Zębistą. Tak mówi tatuś.

Tak mówi tatuś? Że masz zajebistą tę część, którą stracił z pola widzenia od czasu wyprowadzki z sypialni trzy lata temu? – myślałaś, przełykając w autobusie, przed sześcioma laty, palący wstyd. Albo małemu coś się nałożyło (jakie ten gówniarz filmy ogląda?!), albo coś się nałożyło Wiktorowi (czyją dupę, do jasnej cholery, nałożył na twoją?!), albo dzieciak próbuje ci się przypodobać, żeby zasłużyć na ukochane galaretki w cukrze (mały manipulant!). Tylko skąd on wie, że te dwa słowa zrobią na tobie takie wrażenie?

Ha! Tatuś! Tatuś go wyszkolił! No przecież!

– Synu, jeśli w odpowiednim momencie przekażesz ode mnie mamusi takie jedno magiczne zaklęcie... – (tu cytat) – ...każda galaretka w cukrze będzie twoja.

– A ty nie cesz galaletki?

– Ja? Oczywiście, że chcę. I też dostanę. Tylko pamiętaj, zaklęcie zadziała, jeśli dokładnie je powtórzysz. Bardzo ważna jest też ta część: „Tak mówi tatuś”. Powtórz.

Nie... Nie mógłby być aż takim palantem.

Nie...

Hmm.

Nie, nie. Na pewno dzieciak usłyszał coś w przedszkolu i...

A może „zębista” nie znaczy wcale „zajebista”, tylko... zębista?!

Zębista???

I to wszystko na forum publicznym?!

Na szczęście sześć lat później autobus tak gwałtownie zahamował na przystanku, że z zębistej przeszłości teleportowałaś się prosto w teraźniejszość zasiedloną przez dzieci mówiące co prawda wyraźnie, ale niechętnie, zwłaszcza w drodze do szkoły z całkiem zbędną mamą.

Towarzyszyłaś synom przekraczającym skrzyżowanie i przyglądałaś się, jak starszy z nich natychmiast rusza niczym sprinter przed siebie, byle dalej od palącego obciachu. Jeszcze rok i Damian zrobi to samo. I będą tak uciekać i uciekać, a ty będziesz mogła mieć tylko nadzieję, że może się zatrzymają przed trzydziestką. Gdy zaczną cię potrzebować do codziennego przeprowadzania przez ulicę ich własnych dzieci. I odbierania ich ze szkoły. I spędzania z nimi całych dni i wieczorów, choć jako matce zarzucą ci popełnienie wielu niewybaczalnych błędów. No trudno, i tak nie mamy z kim zostawić dzieci, musi być wybrakowana matka-babcia.

Czy będziesz miała siłę im odmówić? Albo ochotę? W końcu wnuki to czysta przyjemność...

Stop! Jakie wnuki? Chyba cię trochę wyniosło na zakręcie. Bo znowu jesteś na zakręcie. Jak w tej piosence Osieckiej. Ciągle i ciągle. Więc to już chyba okrąg? A okrąg to kręcenie się w kółko.

Jechałaś sześć przystanków z powrotem, siedziałaś przy oknie, patrzyłaś na brzydkie budynki (o, jakim wytchnieniem byłoby oglądanie domów wzbudzających zachwyt) i zastanawiałaś się nad okręgami, zakrętami i tym, czy naprawdę chcesz zostać kiedyś babcią.

– To nie ten autobus.

– Ten.

– Nie ten. Mówię ci. Zobaczysz.

– Ten jest dobry.

Nad twoją głową szybko przefrunęły cztery krótkie, dobitnie wypowiedziane zdania. Dwa wydostały się z ust kobiety, dwa – mężczyzny. Oboje grubo przed trzydziestką. On stał bliżej ciebie, jego wełniany granatowy płaszcz od czasu do czasu dotykał twojego lewego ramienia. Krótkie milczenie okazało się tylko okazją do złapania głębszego oddechu. Mężczyzna odchrząknął i powiedział:

– Musimy tam być o osiemnastej, pamiętasz?

– O dwudziestej.

– O osiemnastej.

– O dwudziestej.

Płaszcz to przybliżał się o centymetry do twego ramienia, to oddalał, by wreszcie znów cię dosięgnąć, tym razem w towarzystwie biodra. Mężczyzna tak był pochłonięty procesem zdominowania dwudziestej przez osiemnastą, że nawet nie poczuł oporu przy swoim prawym boku. Pomyślałaś, jak bardzo nieważny jest świat innych żywych istot wobec przymusu przerzucania się pustymi słowami. Pustymi, bo w kłótni słowa nie są nośnikami znaczeń, lecz stają się narzędziami, których się używa do zatłuczenia przeciwnika.

Ludziom się zdaje, że można kogoś zatłuc na niby. Jakby to była kreskówka. Bo zatłuczony nadal rusza rękami i nogami? Mruga i oddycha? Je, rozmawia, pozwala się przytulić, ugotuje obiad i czasami nawet powie: „Kocham”?

– Teraz wysiadamy. – To znowu on. Nawet niezbyt głośno.

– Na następnym.

– Teraz.

– Na następnym.

– Teraz, przestań świrować, wariatko.

– Na następnym, palancie.

Autobus się zatrzymał, mężczyzna natychmiast wyskoczył na przystanek, kobieta udawała, że zamierza trzymać się swoich przekonań, ale w ostatniej chwili przed zamknięciem się drzwi wyskoczyła w ślad za nim. Zdążyłaś już tylko zauważyć, że on wskazał na coś ręką, jakby wyjaśniał, w którą stronę powinni pójść.

* * *

Jak cicho i pusto. Jak przyjemnie. Zawsze po powrocie do domu najpierw czułaś ulgę, potem wstyd, że czujesz ulgę, a potem następował zmiatający wszystko skok adrenaliny, że nie zdążysz z obiadem, z zakupami i tak dalej. I poczucie winy, że narzekasz, zamiast cieszyć się, że masz dla kogo gotować i masz za co kupić to, co ugotujesz. Więc szybko brałaś się do roboty. Toż bez ciebie cały ten bajzel by... STOP, jaki znów bajzel!

Pora skończyć z tą galopadą brzydkich myśli. Może kawa?

Może kawa i dwa kwadranse z komputerem?

W sensie: co tam słychać na świecie, jaka dziś będzie pogoda i tym podobne.

I CZY KTOŚ ODPOWIEDZIAŁ NA TWÓJ POST?

Zaledwie dałaś sobie dyspensę, już siedziałaś przed monitorem laptopa i wstukiwałaś adres forum, login i hasło. Znowu byłaś MARKOTKĄ.

Chwila oczekiwania i już wiedziałaś. Ktoś odpowiedział! Jakiś... Jakaś... Nokto. Byle z sensem, oby na temat.

Markotko, Twoje pytanie jest dość ogólne. Co to znaczy, cytuję: „A zwykła zjadaczka chleba też może sobie na nie pozwolić?”? O co właściwie pytasz? O warunki lokalowe? O przeciwwskazania medyczne? O to, jakim trzeba być człowiekiem, żeby wszystko zagrało? O to, gdzie i za ile zdobyć obiekt swych westchnień? Sprecyzuj, o co Ci chodziło, a chętnie odpowiem, mam pewną wiedzę i doświadczenie. A jeśli chciałabyś doprowadzić do (udanej!) transakcji, służę już bardziej praktycznie.

Boże, ktoś naprawdę odpisał, pełnymi zdaniami i na temat! Poświęcił swój czas, by to dla ciebie zrobić. (Nokto? Jak widzący w mroku noktowizor? A może to zagadka: „No? Kim jestem?”.). Co prawda wspomniał, że nie wie, o co ci właściwie chodzi, ale skoro to go nie zraziło, to znaczy, że naprawdę chce ci pomóc. Poczułaś chłodny dreszcz na plecach (dlaczego chłodny?) i od razu, na fali zachwytu, odpisałaś.

Drogi Nokto!

Drogi? Nie, to zbyt poufałe. No tak, zaczyna się. To słowo nie, tamto nie, dlaczego nie potrafisz być spontaniczna i napisać coś tak zwyczajnie, od serca? Bo już dawno tego nie robiłaś? Bo zapomniałaś, jak to jest – szczerze, bez obawy oberwania po uszach metaforycznym mężowskim kapciem?

Okej, jak spontan, to spontan!

Nokto, dziękuję za odpowiedź.

Ta-dam!

Ale zaszalałaś. Co za głębia, jaka powściągliwa otwartość i niewybujała precyzja.

No to teraz tak:

Nokto, dziękuję za odpowiedź, rzeczywiście głupio wyszło.

Tia...

Rzeczywiście nie byłam zbyt precyzyjna,

Hmm...

zadając pytanie.

Eeee...

Fajnie, że się nie zniechęci...

Kwiaty mu jeszcze wyślij do tego. Wykasować.

Już mówię

?

piszę

??

mówię, o co mi chodzi.

A o co?

Byłaś na siebie coraz bardziej wkurzona. Za rzadko rozmawiałaś z obcymi? Czy może jesteś za mało finezyjna jak na takie rozmowy? Za głupia? O nie!

Okej. Skup się.

Nokto może być kobietą. Dlaczego zakładasz, że to facet?

Ponieważ... Bo...

Bo byłoby milej? Łatwiej? Łatwiej w sensie, że „taka mala” potrzebuje pomocy i najchętniej przyjmie ją jednak od mężczyzny?

To bardzo nowoczesna postawa. Jak z pamiętnika prababki.

No właśnie, o co ci chodzi? O głaski, komplemenciki, teścik na kobiecość czy o spełnienie cichego marzenia bez wiedzy i tym bardziej zgody męża?

Nosisz się z tym zamiarem od tak dawna, kiełkował w twojej głowie najpierw nieśmiało, jak nierealna fanaberia, by po kilku tygodniach nie tylko nie sczeznąć od nadmiaru niepokoju, którym go bombardowałaś, lecz cudownie się roztyć od słodkich wyobrażeń, którymi dzień w dzień go karmiłaś. Więc teraz przestań się zastanawiać, czy to chłop, czy baba, czy ryba, tylko weź głęboki oddech i skacz na główkę. Bo tego właśnie chcesz. Tak?

Tak.

Nokto, dziękuję za odpowiedź. Masz rację, moje pytanie było mało precyzyjne. Ale to dlatego, że chyba tak naprawdę nie wiem, o co powinnam zapytać. Wiem tylko jedno: mam wielkie marzenie i chcę je zrealizować. Dość dużo czytałam na ten temat, ale nadal dopada mnie sporo wątpliwości, czy dam radę – zwykła matka, żona i gospodyni domowa. Czy 4-pokojowe mieszkanie na pierwszym piętrze w bloku to dobre miejsce dla niego? A fakt, że mam dwoje dzieci, siedmio- i dziewięciolatka? Jestem co prawda całodobową gospodynią domową, ale to nie znaczy, że mogłabym z nim siedzieć non stop. Może być i tak, że czasami zostawałby sam w domu na wiele godzin. Poza tym to będzie mój pierwszy raz. Nigdy przedtem nie miałam nawet chomika, a co tu mówić o takim zjawisku jak maine coon. Czy to nie za wysokie progi? Pozdrawiam!

Udało się. Napisałaś to na jednym wydechu, bez oglądania każdej litery z osobna jak rzadkiego okazu orchidei. Może nie najlepiej zabrzmiała ta „całodobowa gospodyni domowa” czy „zwykła matka”, ale to właśnie były te spontaniczne słowa, o które ci chodziło. Nie tworzyłaś tu listu motywacyjnego, tylko pisałaś na forum parę zdań skierowanych do zupełnie obcego człowieka. Nie powinno cię obchodzić, co sobie o tobie pomyśli, istotna była jego wiedza o kotach. Jego lub jej. Chciałaś kupić kota rasy maine coon. Bez proszenia rodziny o zgodę. Prosty, a zarazem śmiały plan. Od chwili, gdy zobaczyłaś to kocie zjawisko, bo inaczej go nazwać nie można, w domu koleżanki, nie umiałaś marzyć o niczym innym. Ten ogrom obfitego miękkiego futra na zwierzęciu ważącym dziesięć kilo silniej podziałał ci na zmysły niż dywan na klacie inteligentnego bruneta, który nie działał na ciebie zresztą wcale. Dywan, nie brunet. Brunet zresztą też nie. Bo jakiego ty inteligentnego bruneta znałaś?

Zastanawianie się nad tym zajęło ci chwilę, ale kot szybko przesłonił tamten obraz. I dobrze.

* * *

Kiedy koleżanka od maine coona wspomniała, jakby mimochodem, że to zwierzę łagodne, spokojne, mądre, przywiązujące się do człowieka jak kundel, jednym słowem łatwe we współżyciu, o mało się nie rozpłakałaś.

Piękny, spolegliwy, rozumny i chętnie przyjmujący czułości – czyż nie brzmiało to jak opis stworzenia idealnego? To był twój pierwszy od trzynastu lat kaprys, na który postanowiłaś sobie pozwolić. Nie, nie kaprys. Marzenie. Marzyło się samo, bez wsparcia, bez karmienia się obrazami, artykułami, rozmowami o maine coonach, ba!, nawet po celowym przegłodzeniu pamięci i chęci – na nic się to wszystko nie zdało. Marzenie nie chciało sczeznąć.

Najpierw cię to frustrowało, bo niczym nie różniło się od snucia planów dotyczących lotu na Marsa. Aż któregoś dnia po przebudzeniu doznałaś olśnienia – kupienie maine coona to przecież nie jest lot na Marsa! Ta prosta myśl pojawiła się nie wiadomo skąd, ale była fascynująca i fundamentalna. Na niej oparłaś następną – mogłabym to zrobić, i następną – mogę to zrobić, i następną – zrobię to! Następna powinna brzmieć: ...tylko zapytam Wiktora. I nawet się pojawiła, ale jakaś taka karłowata, łatwa do przeoczenia. Wtedy zrozumiałaś, że twoje marzenie jest naprawdę duże, bo przy nim opinia Wiktora zdawała się nic nieznaczącym przypisem wydrukowanym tycimi literkami na ostatniej stronie księgi małżeńskiego pożycia.

Więc coś tam głęboko jeszcze się tliło. Miało na imię Weronika. Weronika, bez żadnych określeń, które precyzowałyby twoje społeczne role i codzienne powinności. Tutaj jedyną powinnością była ta wobec samej siebie. A gdy przeciwciała pytały: czy to przypadkiem nie grzech? – organizm szybko odpowiadał: grzech to kupienie szpatułki z kości rogowej do kawioru za dziewięćset złotych.

Wiktor i chłopcy oczywiście dowiedzą się o twoich planach, ale w ostatniej chwili – czyli gdy wejdziesz z kotem do domu. Tylko w ten sposób uratujesz swoje marzenie przed NIE Wiktora. Bo dzieci na pewno będą wniebowzięte.

Tylko... co ty wiesz o kotach? Zwłaszcza tak niezwykłych? Czy niezwykłym kotem mógł się zaopiekować ktoś tak zupełnie zwyczajny jak ty? Właśnie tego musiałaś się dowiedzieć. Stąd to forum kociarzy. Stąd pytanie. I odpowiedź życzliwego/życzliwej Nokto.

Enter.

Do widzenia. Do jutra. Teraz szybko obiad.

O cholera, chyba nie ma śmietany. Wiktor nie zje pomidorówki bez śmietany przecież. A dla Damiana do zupy jogurt. Daniel pomidorówki nie tknie w ogóle, trzeba będzie skoczyć po mielone na kotlety. Która godzina? Matko, już tak późno?!

W tym momencie zadzwoniła twoja komórka. Jowita chciała zaprosić cię do siebie na babski wieczór. Miały być też Izka i Agata. Jutro o szóstej. Powiedziałaś, że się postarasz, ale wiedziałaś, że nawet nie podejmiesz takiej próby. Dzieci niekwalifikujące się do pozostania bez opieki, nieobecność Wiktora jako pewnik, choć nawet jego obecność była jak nieobecność, więc nie w nim rzecz, nieobecność dziadków do pomocy w nagłych wypadkach (teściowie daleko w Polsce, a twoi rodzice nieżyjący, od pięciu lat mama i od trzech tata), położenie twojego nowoczesnego osiedla bez dróg i niemal bez autobusów, w strefie „nie dla wychodzących z domu” – to wszystko od kilku lat nie sprzyjało twojemu życiu towarzyskiemu.

Przeczuwałaś, że zakopanie żywcem nie jest najprzyjemniejszą formą spędzania wolnego czasu, a nawet żadnego czasu, póki się oddycha, ale jakoś wciąż miałaś ważniejsze sprawy na głowie niż poszukiwanie łopaty. Lub człowieka z łopatą. Do odkopania. Dziewczynom (Jowicie, Izce i Agacie) jakoś zawsze bardziej pasowały do spotkań ich mieszkania lub knajpy w mieście, ale przecież gdybyś tylko poprosiła którąś z nich o przybycie z wyżej wymienioną łopatą, na pewno nie spotkałaby cię odmowa.

Lecz nie poprosiłaś. Może było ci wstyd, że twoje życie od środka i z zewnątrz to dwie różne bajki.

Bajki. Dobre sobie.

Więc nie. Bez szans.

– Dobrze – powiedziałaś, czując, jak palą cię policzki. – Zastanowię się. Dzięki.

Rozdział 2

Pipcia, Olimpia i mężczyźni

– Weronika już chyba nie przyjdzie. – Agata zerknęła na zegarek. Parę minut przed ósmą. – A ja za długo też nie zostanę. Jutro mam na pierwszą lekcję.

– Jak wieczna uczennica.

– Tylko baba od matmy. Ale na jedno wychodzi. Wieczna szkółka. To fakt.

Jowita dolała Agacie piwa do wysokiej szklanki, potem uzupełniła braki w swojej i pociągnęła solidny łyk.

– Izka przynajmniej zadzwoniła, że jest na ostrym dyżurze.

– Tej to zawsze coś się przydarza. Co tym razem? – Agata zanurzyła palce w miseczce ze słonymi orzeszkami. – Zdaje się, że kot jej kichnął w oko?

To oczywiście było nieodparcie śmieszne, więc nie powstrzymały się przed spontanicznym rechotem.

– No – przytaknęła Jowita, kiedy odzyskała kontrolę nad aparatem mowy. – Kot sąsiadów. Jakiś parchaty musiał być, bo to oko o mało jej nie eksplodowało.

– A pamiętasz, jak pojechała na łódki i pierwszego dnia ktoś jej przywalił wiosłem w zęby?

– Jeeezu. – Jowita tak się śmiała, że musiała odstawić na stół szklankę piwa, po którą przed chwilą sięgnęła. – Co jej pękło? Górna jedynka zdaje się. Scerba jak u scezui.

– Na szczęście wszyscy jej faceci mieszkają na drugiej półkuli.

– A Skype? Mogli sobie scerbatkę obejrzeć.

– Nie wiem, chyba jednak głównie do siebie piszą.

– Ale oni wiedzą, jak Izka wygląda?

– Tak to zabrzmiało, jakby była jakimś dziwolągiem. – Agata zaczęła chichotać. – A ona ma przecież tylko szczerbę z przodu i eksplodujące oko.

– Przestań, szczerba już dawno została załatana. A Izka jest przecież ładna, drobna. I z kucykiem. Dla koneserów.

Agata położyła się ze śmiechu na kanapie, wtulając twarz w poduszkę pokrytą wielokolorowymi cekinami.

– Z kucykiem? A gdzie go trzyma? U zaprzyjaźnionej Barbie?

Śmiały się jeszcze przez chwilę, ale Agata nagle spoważniała.

– Problem polega na tym, że przez Skype’a i inne badziewie żaden z nich nigdy się nie dowie, jaka jest naprawdę – powiedziała.

– Co masz na myśli? – Jowita spojrzała na przyjaciółkę zaskoczona tą zmianą tonu.

Agata wzruszyła ramionami.

– Czy ja wiem. Ona ma w sobie takie światełko, taką lampkę, która zapala się lub gaśnie w zależności od miejsca i czasu. Kiedyś zobaczyłam ją w tej jej akademii muzycznej i niemal jej nie poznałam, bo lampka była zgaszona. Twarz Izki zmieniła się prawie nie do poznania. Nie tylko twarz, cała postać, włosy, ręce, sylwetka.

Pomilczały.

– A co ją włącza, twoim zdaniem? – spytała Jowita, upijając solidny łyk piwa.

Agata znowu wzruszyła ramionami.

– To, co u wszystkich. Szczęście. Tylko że większość ludzi ma włączone światło awaryjne i świetnie udaje, że im się świeci. Choć im zgasło. A ona tak nie umie.

– No to poczekamy, zdaje się, na tę jej lampkę. – Jowita westchnęła. – Niestety, znasz Izkę. A poza tym – z trudem utrzymała powagę – sama wiesz, jak jest. Widuje UFO.

– I duchy. I widzi te dziwne literki – dodała Agata.

– I w życiu nie wsiądzie do windy. Wiedziałaś?

– Ale to z powodu tych duchów. Boże, mam nadzieję, że ktoś kiedyś naprawdę mocno ją pokocha. I może wtedy jej to wszystko przejdzie. Albo nie przejdzie, bo zostanie pokochane razem z nią. W pakiecie.

Jowita nagle uważniej popatrzyła na Agatę.

– Zaraz. Jak to: z powodu duchów? Jakich znowu duchów?

– Nie mówiła ci?

– Nie. I co znaczy: „Widzi te dziwne literki”?

– Jakie literki?

– Tak powiedziałaś: „Widzi te dziwne literki”.

Agata potrząsnęła głową.

– Przesłyszałaś się. A o duchach sama ci opowie. Na pewno. Ja się za bardzo boję.

– Jasne. A o jej facetach coś nowego wiesz?

– Traper z Kanady, Japończyk z Malediwów i ten gość z Alaski, to chyba na razie wszystko. I chyba jakiś John z... Pogubiłam się. Nie mam pamięci do wirtualnych bytów.

– W każdym razie wszyscy brzmią dostatecznie egzotycznie. Raczej jej nie grozi, że spełni się ten prześladujący ją we snach koszmar, że któryś z nich nagle się zjawia w Polsce. – Jowita zrobiła krótką pauzę, po czym spytała: – A co u ciebie, Aga? Jak tam twój kochaś? Nie przyjęłaś go z powrotem? To już z pół roku chyba?

Agata zastygła, jak pies Pawłowa reagując znieruchomieniem na hasło. A hasło brzmiało: Bernard. Odczynianie składało się z dużej liczby słów wymienianych z przyjaciółkami przez wiele tygodni przy winie lub piwie.

– Z powrotem? Jego? Jowita, uważaj, bo cię wyślę koleją państwową pod ruską granicę. I nie wrócisz, zobaczysz.

– Oj tam, może rzucił tę swoją ślubną, co jej rogi przytego, i się do ciebie przyczołgał? Co? W dodatku samobiczując się tym, no, taśmą klejącą, żeby bardziej bolało. No nie mów, że to by cię nie ruszyło.

Agata prychnęła śmiechem i pogardą.

– Rzucił ślubną? Czy tak robi facet, który się nie rozwodzi, nim zacznie szukać innej? I co, już nie pamiętasz, że to ja go pogoniłam, gdy doszły mnie słuchy o tej pielęgniarce z jego oddziału? Jak jej było? Sylwia? Nie! Sandra. Lekarz i pielęgniarka, czujesz? A lekarz, pielęgniarka i żona... no wybacz. Życie jest ciężkie, ale żeby aż tak? Boże, jak ja mogłam być taka głupia? Zadawać się z żonatym? Samotność to wredny doradca. A właściwie doradczyni, bądźmy precyzyjne – Agata pokręciła głową na znak, że wciąż trudno jej w to wszystko uwierzyć. – À propos żony. Właśnie sobie uświadomiłam, że Bernard o Pipci zawsze opowiadał bez użycia przymiotników.

– O Pipci? – Jowita mało nie zadławiła się kolejnym łykiem piwa. – O czyjej pipci?

– Nie o czyjej, tylko o żonie swojej.

– Ja pierdzielę, jego żona ma na imię Pipcia? Od czego to zdrobnienie, od Pipety? A może od Waginy? Rodzice ginekolodzy czy co?

Agata nawet się nie uśmiechnęła.

– Na imię ma Marta... Nieważne, to ja nazywam ją Pipcią. Ja. On natomiast mówił o niej Misia. Misia to, Misia śmo. Jakby mi za każdym razem dawał w twarz, normalnie. Czujesz? Misia, kobieta, którą zdradzam. Coś jakby: Marynia, dziewczę, które zarąbałem siekierą.

– A może ta Misia to zdrobnienie od Niedźwiedzicy?

– Odpowiem ci na to krótko, Jowitko: Misia-srysia.

– Agata, spokojnie. Ja pierdzielę, nie daj sobie tego robić, kobieto, ty nigdy nie bluzgasz.

– Okej, nie wiem, skąd we mnie jeszcze tyle żalu. Tak naprawdę to przecież on jest do zabicia, nie ona – przyznała Agata.

– Każde z nich ma za uszami, jak znam życie. Co go ani trochę nie usprawiedliwia.

– A ja głupia tyle nasłuchałam się o jego nieczułej małżonce. I o tym, że właśnie zamierza, on, nie ona, złożyć papiery rozwodowe.

– A zamierzał?

– Złożyć? Chyba w samolocik. I fruuuuu! Odleciały w siną dal do piekła obiecanych rozwodów w wersji dla naiwnych. Czyli dla mnie.

– Lepiej powiedz, ile im minęło lat w tym czułym związku.

– Pożycia w sensie? Coś... piętnaście? Tyle czasu na zgłębienie tematu i nic, w ogóle się nie znają. A ona jego to już ani trochę. No bo powiedz, choćby to, pomijając wszystko inne, jak to możliwe, żeby tak kobieta w ogóle się nie skapowała, że pojawiłam się ja, a po mnie, czy też raczej na zakładkę, następna, ta gówniara?

Jowita duszkiem wypiła swoje piwo do dna i wstała, żeby wyjąć z lodówki następne.

– Jak chcesz, to zmienimy temat. I pij, bo w końcu spadnę pod stół sama. A nic mnie tak nie wkurza, jak samotne picie we dwoje.

Agata odpowiedziała półuśmiechem, grzecznie dopiła piwo i pozwoliła uzupełnić swoją szklankę następną porcją doniesioną z kuchni. Uważnie przyjrzała się przyjaciółce.

– A ty, Jowita, pokładasz się ze śmiechu, gdy myślisz o Karolku?

– Ze śmiechu? – Jowita wzruszyła ramionami. – Karol był nudziarzem. Nigdy nie umiał mnie rozśmieszyć.

– Nudziarzem? A mnie się wydawało, że był po prostu domatorem.

– Agata, nie chcesz dłużej mówić o Bernardzie, to nie mów. Ale nie zasłaniaj się Karolem jak tarczą, bo po pierwsze kręgosłup ci strzeli, to kawał ch... chłopa, a po drugie... Po drugie znowu mi się przypomniało, że siedzi w tej swojej pieprzonej Nowej Zelandii i nawet nie wiem, co będzie przez to z rozwodem.

– O, czyli złożyłaś wreszcie pozew!

– No... nie.

– Ale znasz przecież jego adres, składasz papiery w polskim sądzie tutaj i jak się nie stawi, jego problem. Rozprawa i tak się odbędzie.

– Na pewno by nie przyjechał. I co? Nie będzie go i nawet nie zobaczy, że nic mi to wszystko nie robi, że świetnie wyglądam, schudłam i... no?

– Mogę ci zrobić zdjęcie na tle gmachu sądu z aktualną gazetą w ręku. I w bikini. I nawet z Henrykiem u twych stóp. Na płask.

– Z Erlingiem! Agata! Na miłość boską! Er-lin-giem! Dobrze, że nie nazywacie go Göringiem, kur, wpier...

– Spokojnie. Z Erlingiem... Koniecznie musiałby znaleźć się na tej fotce wysłanej do Nowej Zelandii. Jest taki... młody.

– Dwudziestosześciolatkowie tak mają. Są młodzi. A nawet dodam, że młodsi ode mnie. O piętnaście wiosen. Zim, jesieni i lat. Tyle na ten temat.

– Na ten piękny widok Karol natychmiast dałby ci rozwód, osobiście, tu na miejscu. – Agata uniosła pełną szklankę w geście triumfu.

Jowita zapadała się natomiast we wprost proporcjonalne otchłanie sceptycyzmu.

– Tak. Albo wysłałby mi kontrfotkę z trzema nowozelandzkimi Pamelami Anderson siedzącymi mu na kolanach.

– Z tego, co pamiętam, twój mąż nigdy taki nie był.

– A był, z tego, co pamiętasz, w Nowej Zelandii?

– No...

– No właśnie. Nie był, a jest. Może jednak wrócimy do porzuconego nieopatrznie tematu? Więc co mówił twój czterdziestoczteroletni asshol imieniem Bernard o swojej Pipci? To znaczy nie o swojej, bo nie ma, mam nadzieję, tylko o twojej... matko, o tamtej Pipci. Nie w sensie o pipci tamtej Pipci, tylko o Pipci samej w sobie. – Jowita troszeczkę się zmęczyła tą męsko-damsko-anatomiczną zawiłością i stanowczo musiała się napić.

Agata westchnęła.

– Zawsze posługiwał się konkretami – powiedziała. – Nie mówił o niej: leniwa, samolubna, wygodna, dziwna, tylko zawsze opowiadał o konkretnych sytuacjach. Na przykład że w łazience na półce pod lustrem nie było miejsca na jego głupią szczoteczkę do zębów. Pastę miała tylko dla siebie, kategorycznie nie pozwalając mu z niej korzystać. Swoją tubkę przechowywał na jednej jedynej półce w szafie, na której musiał zmieścić wszystkie swoje T-shirty i swetry, przybory do golenia, szampon i żel pod prysznic. Na buty, płaszcz, jakąś kurtkę i tego typu sprawy pozostawiła mu w szafie przestrzeń szerokości czterdziestu centymetrów, używał więc dwóch wieszaków na wszystko, co powinno wisieć, i nie pozwalał sobie na więcej niż dwie pary butów: jesienno-zimowe i wiosenno-letnie. Trafiła mu się też połowa szuflady, gdzie trzymał różne papiery i dokumenty, w tym rachunki za prąd i gaz, bo jego zadaniem było regulowanie należności. Miał również inne obowiązki: gotowanie, odkurzanie, wrzucanie ciuchów do pralki plus wieszanie, wożenie żony do pracy i z powrotem, wożenie dziecka do przedszkola i z powrotem, zakupy.

– Gdyby był kobietą, toby mniej dziwiło. Taka prawda.

– Kiedyś mi powiedział, że ona nigdy, rozumiesz, nigdy przez piętnaście lat małżeństwa nie miała w ręku siatki z zakupami. I to wszystko pani farmaceutka. Wykształcona i kulturalna, że nie daj Boże. Z tych przemiłych.

– Przemilusich?

– Przemilusieniunich.

– Przemilusiemilusieninich?

– Przenajbardziejmilusieńszychsiuńkich. – Agata zamilkła na chwilę, bezwiednie odgarnęła za ucho brązowe, sięgające do linii ramion loki i popatrzyła przed siebie.

Właśnie ją teraz widziała, tę Misię, taką drobną i wiotką, i mocarną. Kobietę, która z bezradności uczyniła arcydzieło sztuki małżeńskiej. Jakże musiała być pewna trwania tego mężczyzny przy niej. Jakże musiała być pewna siebie. I co najśmieszniejsze, wcale się nie myliła. Trwał przy niej wbrew wszystkiemu. „Bo kocham mojego synka” – tłumaczył.

– Nie pierwszy przypadek. I nie ostatni. We własnym odczuciu samiec alfa. A tak naprawdę omega.

Agata pokiwała głową. Zrobiła krótką przerwę na łyk piwa i powiedziała:

– Wiesz co? Okropne jesteśmy. To znaczy ja. Obrabiamy dupy kobietom. Siostrom, że tak powiem.

– Zamiast facetom? – wtrąciła Jowita.

– Nie, po prostu. Że obrabiamy. Ohyda. I po co to? Czemu i komu to służy? Bo nawet nie nam.

– Wszystkie to robią. Na pewno w tym tygodniu któraś obrabiała lub obrobi twoją.

– Tego nie wiesz – żachnęła się Agata.

– A chcesz się założyć?

– No, ale choć Izkę mogłybyśmy zostawić w spokoju.

– O, przepraszam – teraz żachnęła się Jowita. – My o niej tylko ciepło i życzliwie. A żarty były pełne empatii, przecież ją kochamy. Dajże spokój, bo za chwilę będę się bała przy tobie gębę otworzyć. Myślisz, że kiedyś kobiety były inne? Bardziej, hmm, powściągliwe? Wątpię.

– Miały chyba inne podejście do życia. Mniej złudzeń – odparła Agata. – Moja świętej pamięci babka na przykład kiedyś mi powiedziała: musisz przywiązać mężczyznę albo do siebie, albo do dziecka, jedno z dwojga, tak żeby nie miał sumienia was zostawić na pastwę losu, całkiem bezbronnych. Musi mieć wrażenie, że jest ci niezbędny do obcinania paznokci u stóp i do trzymania cię za rękę w czasie burzy. Cała tajemnica.

– Ach! – Jowita się roześmiała. – Kojarzę, to ta stara wzruszająca szkoła wyższej życiowej mądrości trwania przy mężu, nawet pijaku i dziwkarzu, jako że kobieta to ta mądra i wyrozumiała, a mężczyzna to ten wieczny chłopiec i głuptas. Coś mi się obiło o uszy na katechezie.

– Coś w tym rodzaju – przytaknęła Agata.

– Kiedyś też taką kobitkę przywiązywaczkę męża do siebie spotkałam. – Jowita upiła łyk piwa. – Ze dwa lata temu to było. Poszłam do mojej ginekolożki i w drzwiach gabinetu minęłam się z elegancką blondyną lat od dwudziestu do pięćdziesięciu, wiesz, typ „pierwsza zmarszczka dopiero po śmierci”, i z bardzo przystojnym, szpakowatym facetem, w klimacie George’a Clooneya, który szedł tuż za nią. Zamykam za sobą drzwi, a moja lekarka jak nie zacznie nadawać na tę parkę, wiesz, tajemnica lekarska poszła się bujać. No i się dowiedziałam, jak to ona, ta blondyna, podręcznikowa Pipcia, weszła do gabinetu sama, wskoczyła na fotel sama, ale gdy tylko po badaniu wciągnęła majty, powiedziała: „Momencik”, wyjrzała do poczekalni i przywołała męża. No bo ona w ogóle nie ma głowy do tych wszystkich nazw lekarstw i co kiedy brać, którędy, jeszcze coś by pomyliła, ale od czegóż jest Alfi. Potem się okazało, że to zdrobnienie od Alfreda.

– Myślałam, że od Alefajny.

– Alfi-Alefajny-Alfred miał, jak się okazało, zapamiętywać, notować, myśleć, a potem kupić i dopilnować prawidłowego połykania górą i wprowadzania dołem. Leków, żeby nie było, że teraz coś ci się skojarzy.

– Cud, że nie dał się za nią zbadać.

– Myślę, że żałował, że nie może. I miał poczucie winy. Wiesz, moja ginekolożka najmłodsza nie była, bo któraż z nas jest, niejedno w życiu siłą rzeczy od strony dupy widziała, ale ten widok po prostu nią wstrząsnął.

Agata pokiwała głową ze zrozumieniem.

– Ja bym takiego faceta nie chciała. – Jowita wykonała obronny ruch ręką, jakby powstrzymując nacierającego Alfiego. – Nie umiałabym go szanować.

– A młodszego o piętnaście lat Szweda chciałaś? – spytała szybko Agata.

– W życiu!

– I dlatego wam się tak z Henrykiem, sorki, Erlingiem, układa. Bo nigdy o kimś takim nie marzyłaś. Nic gorszego się nie może trafić niż spotkanie faceta z marzeń w realu. Gotowy przepis na rozczarowanie.

– Coś w tym jest – przytaknęła Jowita. – Na przykład wspomniany tu bez sensu mój eks Karol. Był miłym, kulturalnym, wysokim brunetem o dwa lata starszym ode mnie i z dobrą pracą. I co z tego? Ja potrzebowałam, wiesz, ludzi, dziania się, podziwiania moich dzieł i pomysłów, a on? Cisza, spokój, książka, film na DVD, zero podróży, zero sylwestrów choćby. I co? I co? I się co? I się od-ko-cha-łam. Bo sobie kiedyś wymarzyłam realistę naukowca, takiego, powiedzmy, Ludwika Pasteura, a okazało się, że potrzebuję Gordona Bennetta, tego od balonów, wiesz. Dlatego od niego odeszłam. Od Karola, nie od Gordona. Od Gordona bym nie odeszła.

– No. Odfrunęłabyś. Balonem.

– A wiesz, co teraz myślę?

– Że jak baloniarza robi się w balona, to się cieszy, zamiast się obrażać? – próbowała zgadnąć Agata.

Jowita postukała się w głowę.

– Że mój rzekomy domator wywędrował do Nowej Zelandii! Nie na Mokotów! Nie do Kielc. I o czym to świadczy?

– Że wystarczyło trochę poczekać i razem skoczylibyście do New Zealand?

– Że im ja byłam bardziej postrzelona, tym on był bardziej normalny. Zabiłam w nim tę Nową Zelandię czy co? O ja pierdzielę...

– Ty go chyba jeszcze trochę lubisz czy mi się zdaje?

Jowita wbiła wzrok w budynek za oknem, po drugiej stronie ulicy, a nawet dalej, gdzieś za Koluszki.

– Zdrowie Karola! – zakrzyknęła Agata, nie doczekawszy się potwierdzenia ani zaprzeczenia. Wzniosła szklankę. – Za skrytofajnego globtrotera!

– I za twojego eksmęża sprzed dekady! – Jowita nie pozostała przyjaciółce dłużna.

– Za Grześka? Poważnie? – Agata dziwnie się poczuła z tym imieniem na ustach, gdyż nie miała na szczęście zbyt wielu okazji, by je wymawiać. – Niech ci będzie. Za mężczyznę z ogniową strzelbą w spodniach, niekoniecznie celującą we mnie. Kryptoniefajnego. Który swój coming out „jestem dziwkarzem” odłożył sobie na dwa lata po ślubie.

Jowita złapała prawie już pustą szklankę piwa i zawołała:

– Na pohybel wszystkim kryptoniefajnym!

– I zdrowie wszystkich skrytozajebistych! Niech przybywają, wypełzają, ujawniają się! Hurtowo! – Agata upiła mały łyk i natychmiast zastygła w zamyśleniu. Widać było, że znowu dopadły ją obrazy dalekie od poetyckich pejzaży Thomasa Gainsborough. – To już dziewięć lat od rozwodu. Kto by pomyślał... I sobie znalazłam następnego wiernego jak pies... Pies na baby. Co ze mną jest nie tak, Jowi?

– Dziesięć raczej. – Jowita pośpieszyła przyjaciółce-matematyczce z pomocą w rachunkach. – Właśnie mija dziesięć, w tym trzy lata tej całej pomyłki z Bernardem, nieaktualnym od jakichś sześciu miesięcy. Ha! Wizisz? Wsale nie jessem pijaana.

Agata, myślami zdecydowanie gdzie indziej, nawet nie usłyszała niby-pijackiego bełkotu Jowity, który miał na celu odrobinę rozładować gęstniejącą atmosferę. Jowita podniosła się więc z miejsca i lekko się zachwiawszy, ruszyła do kuchni po następne butelki. Zanurzając twarz w orzeźwiającym chłodzie lodówki, zawołała:

– Gdzie ta Olimpia łazi o tej porze? – I dodała: – Słuchaj, a dlaczego właściwie Weronika nie przyszła? Ona ma taki normalny dom, normalnego męża, normalne dzieci, nie pracuje, przecież chyba mogła znaleźć godzinkę i spotkać się z kumpelami?

– Pewnie nie ma ochoty wysłuchiwać naszych patologicznych historyjek – odkrzyknęła Agata, która zdążyła już wrócić z krótkiej wycieczki w przeszłość.

– Słusznie. Za normalna się zrobiła. Szczęście potrafi człowieka od-hu-ma-ni-zo-wać – wysylabizowała Jowita z pewnym trudem, a nawet jakby z obcym akcentem, który zawsze się u niej pojawiał w stanie alkoholowego zaburzenia sprawności twarzowo-mimicznej. – Za grosz empatii. Za, normalnie, grosiszek.

W przedpokoju trzasnęły drzwi. Agata domyśliła się, że do domu wróciła córka Jowity, niereagująca na swoje oficjalne imię Olimpia. Być może właśnie ono było tym supełkiem, od którego wziął początek wielki domowy węzeł gordyjski.

Dziewczynka długo nie wchodziła do salonu, by przywitać się z mamą i jej gościem, którego obecność na pewno zauważyła, w przedpokoju wisiał bowiem płaszcz Agaty.

Tymczasem Jowita pojawiła się z dwiema kolejnymi butelkami piwa i też usłyszała ruch w korytarzu.

– Olimpia? – zawołała nad wyraz wyraźnie, napinając mięśnie całego ciała w nadziei na zamaskowanie lekkich zaburzeń koordynacji.

Przed kilkoma minutami weszła w fazę „wiem, co mówię, ale nie wiem dlaczego”, zwaną też przez niektórych „wiem, co robię, ale nie mam z tym nic wspólnego”.

Agata natychmiast spostrzegła, że jej przyjaciółka, lat czterdzieści jeden, teraz przez chwilę wyłącznie matka swojej córki, lat trzynaście, próbuje nieudolnie zatuszować przed wracającą do domu małolatą skutki swojego niegrzecznego zachowania, jakby w obawie przed karą.

Olimpia wetknęła głowę w otwarte drzwi pokoju, w którym biesiadowały panie, ogarnęła jednym spojrzeniem sytuację zdefiniowaną kilkoma opróżnionymi butelkami na stole i rzuciła chłodne:

– Dzień dobry – patrząc wyłącznie na Agatę.

– Dzień dobry – odparła Agata i zerknęła na przyjaciółkę.

Jowita była zmieszana. Stała w pół drogi między kuchnią a fotelem, z butelkami heinekena w ręku, i czekała na wyrok, nie próbując przejąć kontroli nad sytuacją. A może zawinił aparat mowy, do którego nagle straciła, ze zrozumiałych względów, zaufanie.

Olimpia też nie zamierzała się więcej odzywać. Zrobiła krok do tyłu i wkrótce dał się słyszeć głuchy odgłos stóp uderzających w kolejne stopnie schodów. Dziewczynka szybko wspinała się na piętro, z pewnością po to, żeby zamknąć się w swoim pokoju.

– Olimpia! Kapcie! – wrzasnęła Jowita.

Było to tak niespodziewane, że Agata, przeszyta dźwiękowym pociskiem, zamknęła na moment oczy.

– I o której to się wraca! – zadudniła kolejna krótka seria, równie głośna jak poprzednia.

Zważywszy na niedyspozycję Jowity sprzed zaledwie trzydziestu sekund, Agatę zdumiała logopedyczna precyzja i donośność tych kilku kwestii.

Olimpia zignorowała jednak falę uderzeniową, której podstawowym lotnym składnikiem był alkohol, a mało lotnym – treść słów. Trzasnęły drzwi i zapadła kurtyna.

– Widziałaś? Widziałaś? – Jowita ciężko runęła na fotel i nie wypuszczając z rąk butelek, które ściskała już chyba tylko siłą rozpędu, momentalnie zamieniła się w kwintesencję bezradności.

„Co ja jej uczyniłam, że tak mi się odpłaca?” – rozbłysło żółtym neonem tuż nad jej blond fryzurą na zapałkę. Agata wolała nie odpowiadać na tak postawione-niepostawione pytanie, bo po pierwsze sama nie miała dzieci, a po drugie przeczuwała, jak mogłaby brzmieć odpowiedź: nic. Wszystko. Wystarczyło przypomnieć sobie z własnego dzieciństwa chwile rozpaczy i szczęścia, do którego źródeł nie mieli dostępu rodzice. Wystarczyło odnaleźć w sobie żal do nich, że byli tak niemądrzy, gdy powinni być mądrzy, i byli tak mądrzy, gdy już się nie chciało ich wysłuchać, bo kiedyś o jeden raz za dużo spróbowali wychowywać swoje dziecko za pomocą sarkazmu.

Należało coś powiedzieć, cokolwiek, żeby nie wyjść na oniemiałą z oburzenia, Agata powiedziała więc to, o czym pomyślała w pierwszym odruchu:

– Może trzeba było zawołać: Zosiu?

– Ale ona ma na imię Olimpia... – jęknęła Jowita.

– Wiem, ale chyba woli, gdy mówisz do niej Zosia.

– Gówno mnie to obchodzi! Zwykła fanaberia! Równie dobrze mogłabym wołać na nią Cerata. Albo Burek. Skutek byłby ten sam. – Nagle Jowita jakby zapadła się w sobie, jej twarz pokrył przyszarzały smutek. – To kara – wyszeptała do blatu stołu. – Kocham ją, ale... Mówiłam ci kiedyś, dlaczego Olimpia pojawiła się na świecie, prawda?

– Wiem, skąd się biorą dzieci.

– Chciałam mieć dziecko, bo on już jedno miał, rozumiesz? – Jowita przeniosła spojrzenie ze stołu na przyjaciółkę siedzącą vis-à-vis, która na pewno nie pragnęła poznać całej prawdy z ust kogoś, kto „wie, co mówi, ale nie wie dlaczego”.

– Jowita, grzejesz tak to piwo w rękach i grzejesz, może się podzielisz z koleżanką, póki nie przekroczyło temperatury wrzenia?

– Karol miał już dziecko z pierwszego małżeństwa. – Jowita brnęła w wyznania dalej. – Tę całą Zuzię. Taką cudną blondyneczkę.

Agata znała to na pamięć. Ale oczywiście należało wysłuchać przyjaciółki po raz kolejny. Tak to działa.

– I ja czułam się taka... taka... półkobieta i półniematka, rozumiesz?

– Przecież Karol chciał być z tobą.

– To ona go zostawiła. – Jowita mówiła coraz wyraźniej coraz niewyraźniej. – Zabrała dziecko i telewizor i poszła. A ja myślałam, że jak on tam jeździ, do dziecka, i potem wraca do mnie, to wpada w taką pustkę i patrzy na mnie jak na taką... bezdzietną. I ja musiałam być tak samo fajna i dzietna, rozumiesz? Tak samo jak...

– Jak ta, która go zostawiła bez ostrzeżenia? No to faktycznie miałaś problem. Trudno takiej dorównać w jej fajności. Naprawdę.

– I dlatego urodziłam Olimpię – wydusiła z siebie Jowita, przytulając się do dwóch butelek piwa jak do pluszowego misia, który odpędza troski. – Żeby sobie nie myślał... Żeby mnie kochał i szano...

Ostatnie słowo zatonęło w szlochu.

Agata poczuła się w obowiązku czym prędzej zakończyć tę pregnancy story jakąś pokrzepiającą puentą. Ale jedyne, co można było teraz zrobić, to podejść i przytulić. I dodać coś banalnie prostego, na przykład:

– Jowi, było, minęło. Olimpia weszła w trudny wiek. To też minie. Karola już nie ma, za to jest fajna córka. Wszystko się ułoży.

Agata bardzo się postarała, żeby zabrzmiało to, zwłaszcza pierwsze i ostatnie zdanie, wiarygodnie.

I szybko stłumiła w zarodku myśl o tym, że powoływanie do życia dzieci z każdego innego powodu niż dla nich samych może powodować takie właśnie chwile zwątpienia. Ale kto by się nad tym zastanawiał. Poza nią.

Nie zdążyła już jednak Jowity przytulić, bo ta poderwała się z miejsca i rzucając półgębkiem: „Muszę zajarać”, niepewnym krokiem poszła do kuchni i zamknęła za sobą drzwi.

Rozdział 3

Bilet, enter, Izka i duch

Długo biłaś się z myślami, ale w końcu to powiedziałaś:

– Dzwoniła Agata. Ma wolny bilet do teatru. Pytała, czybym nie poszła.

Wiktor nie odpowiedział. Sięgnął po kubek z kawą, upił dwa solidne łyki i wrócił do konsumowania kanapki z pasztetem i ogórkiem.

Znowu to milczenie, którym dawał do zrozumienia, że to, co mówisz, nie jest warte odpowiedzi. Więc może się zniechęcisz i sobie pójdziesz.

– To na pojutrze. Na dziewiętnastą.

Twój głos chyba wzmagał w twoim mężu pragnienie, bo znowu sięgnął po kawę, wypełniając usta płynem zamiast słowami. Nie było to bowiem pragnienie skierowane ku tobie, synonim pożądania czy chęci spełnienia twoich oczekiwań.

Musiało więc paść sakramentalne (czyli statystycznie najczęściej przydarzające się w małżeństwie) pytanie:

– Czy ty mnie słuchasz?

Na które można odpowiedzieć na wiele sposobów. Z ust Wiktora padła odpowiedź żartobliwa:

– Słucham, słucham, ja tylko tak wyglądam, jakbym nie słuchał.

Ciąg dalszy w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Projekt okładki

Krzysztof Rychter

Zdjęcia na okładce

© Nina Sinitskaya/Moment/Getty Images (górne)

© Madredus/Shutterstock (środkowe)

© vectorfusionart/Fotolia (dolne)

Zdjęcie autorki

Krystian Buczek

Redakcja