Czas nieprzewidziany - Michał Głowiński, Grzegorz Wołowiec - ebook

Czas nieprzewidziany ebook

Michał Głowiński, Grzegorz Wołowiec

4,8

Opis

Niezwykła opowieść humanisty, naukowca, pisarza i świadka epoki.

Czas nieprzewidziany to skarbnica wiedzy o polskiej kulturze ostatnich dekad, katalog kluczowych dla polskiej humanistyki nazwisk, zbiór smacznych anegdot i szczegółowa mapa intelektualnych kamieni milowych polskiej nauki. Imponująca wiedza Głowińskiego, erudycja i językowe wyczucie sprawiają, że rozmowa urasta do rangi przewodnika po Polsce – jej niezabliźnionych ranach, kompleksach, ale też pięknie i sile.

Dopóki się jeszcze zachowało pewną świeżość umysłu, dopóty starość, zwłaszcza jeśli się żyje na pewnym poziomie, jest do zniesienia. Mnie jest bliższe pierwsze stanowisko – optymistyczne. Wynika to w jakiejś mierze z mojej biografii, uważam bowiem, że mam życie darowane; po latach Zagłady, pobycie za murami getta, ukrywaniu się, ceni się życie.

Michał Głowiński

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 616

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,8 (6 ocen)
5
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wstęp

Nasza rozmowa ma swoją prehistorię. Jej przygotowanie zaproponowali nam młodzi przedstawiciele ambitnie pomyślanego wydawnictwa, znajdującego się w początkowym stadium organizacji. Niestety, z tak zwanych przyczyn obiektywnych nie udało się tej oficyny utworzyć. Kiedy o tym – z opóźnieniem – się dowiedzieliśmy, mieliśmy już nagrane pierwsze fragmenty, postanowiliśmy więc naszą rozpoczętą pracę kontynuować. Jej wyniku, czyli książki, którą pozwalamy sobie P.T. Czytelnikom przedstawić, nie nazywamy – wbrew przyjętym zwyczajom – „wywiadem-rzeką”, jest to bowiem uporządkowana, ale swobodna rozmowa. Jej dominująca część nagrana została w roku 2016. To zaś, że udało nam się doprowadzić projekt, w który się zaangażowaliśmy, do końca, zawdzięczamy życzliwości kilku osób. Serdecznie dziękujemy:

– pani profesor Elżbiecie Kiślak, kierującej grantem poświęconym historii Instytutu Badań Literackich Polskiej Akademii Nauk, za włączenie naszej pracy w jego obręb;

– pani doktor Dorocie Siwickiej, wicedyrektor Instytutu Badań Literackich, za wspomożenie z jego funduszy przemienienia tekstu mówionego w tekst pisany;

– panu Jackowi Mozolewskiemu za to, że podjął się tego trudnego zadania i perfekcyjnie z niego się wywiązał;

– panu Pawłowi Szwedowi, prezesowi wydawnictwa Wielka Litera, za to, że nie tylko postanowił książkę włączyć do jego planów, ale też za to, że z wyrozumiałością przyjmował opóźnienia w przeciągającej się pracy nad wersją ostateczną.

Bez tych tak licznych objawów życzliwości ukończenie naszej rozmowy byłoby zapewne niemożliwe, a z pewnością stałoby się znacznie trudniejsze.

Warszawa, wrzesień 2018

   CZĘŚĆ I

  Rozdział 1  

Trochę retrospekcji

Grzegorz Wołowiec: O czym będziemy rozmawiać?

Michał Głowiński: Rozmawiać będziemy o życiu, czyli o wszystkim po trochu. Chciałbym przyjąć takie założenie: ograniczamy maksymalnie wątki autobiograficzne. Poświęciłem im dwie książki: Czarne sezony i Kręgi obcości, a uwzględniłem też w pozostałych opublikowanych opowieściach. Zdaję sobie sprawę, że nie da się ich całkowicie pominąć, chciałbym jednak w miarę możliwości uniknąć powtórzeń. Zacząłbym od czasów powojennych i od pewnej deklaracji, choć jestem świadom, że wielu nie będzie się ona podobać, a brzmi tak: wejście Armii Czerwonej na tereny polskie z mojego punktu widzenia jest wyzwoleniem. Rozumiem, że takie stwierdzenie może budzić różnorakie wątpliwości i niechęć, ale w moim przypadku, tak jak i wszystkich osób pochodzenia żydowskiego, przestawałem być zwierzyną łowną skazaną na śmierć.

Czy to wyzwolenie przez Armię Radziecką widziałeś na własne oczy?

Tak. Byłem wtedy u zakonnic na wschodniej Lubelszczyźnie. Latem 1944 roku zaczęły docierać odgłosy frontu. Front przez tę okolicę nie przeszedł, ale pamiętam doskonale, jak na pobliskich polach postawiono namioty, w których się zainstalowały oddziały Armii Radzieckiej. To była zmiana zasadnicza na tym terenie, mogę mówić w istocie o jednej wsi i jej okolicach, ci żołnierze zachowywali się wzorowo i przyzwoicie. Nic się nie działo takiego, co można by określić jako naganne. Siostry służebniczki Najświętszej Maryi Panny, u których w internacie lub sierocińcu, jak się tam mówiło, zakładzie czy z ukraińska monastyrze byłem, obawiały się wejścia Armii Czerwonej. Wiedziały, co się działo w czasie rewolucji bolszewickiej z osobami duchownymi, więc spodziewały się najgorszego. Piszę o tym w Czarnych sezonach, ale to powtórzę, że jakieś dwa tygodnie wcześniej trzej bracia (nazywali się Zielińscy) w pewną niedzielę okrążyli mnie i powiedzieli: „my wiemy, że ty jesteś Żydem i jak w najbliższych dniach będą tu Niemcy, my im o tym powiemy. My cię wydamy, bo ty nie powinieneś tu być”. Ja się przeraziłem i powiedziałem o tym siostrze Róży, opiekunce mojej grupy. Ona mnie zapewniła, że nic się nie stanie; o ile wiem, siostra przełożona wezwała tych trzech braci, moich rówieśników, może trochę starszych, i odpowiednio ich zrugała. Rzeczywiście nic nie zaszło, ale też nic zajść nie mogło, bo front już przeszedł i weszli Rosjanie. W rzeczywistości nie byli tam sami Rosjanie, ale przedstawiciele różnych nacji, Związek Radziecki reklamował się jako państwo stu narodów. Nie wiem, czy tak było, w każdym razie weszła Armia Czerwona, o jej zachowaniu mogę mówić wyłącznie dobrze.

Właśnie, bo z jednej strony, z czasów Polski Ludowej pamiętamy propagandowe obrazy wyzwolenia, przedstawiające, jak wojska radzieckie i polskie wkraczają do polskich miast, miasteczek i wsi, a tłumy radośnie witają je kwiatami. Z drugiej strony, jest opowieść przeciwna, że barbarzyńcy ze Wschodu przynieśli nie wyzwolenie, a zniewolenie, dokonywali grabieży i represjonowali. Prawda o tamtej rzeczywistości jest, jak się zdaje, bardziej skomplikowana niż oba te przedstawienia.

Byłem we wsi Turkowice, leżącej w okolicach Hrubieszowa i Zamościa, tam nic takiego się nie działo. Nie było kwiatów, bo niby kto miał je wręczać, najbliższe wsie były wyludnione, stosowano tam taktykę spalonej ziemi. Ale ta legenda prawicowa też jest mitem, bo w tym przypadku, a ja mówię o swoim doświadczeniu, tam nic nagannego się nie stało. Powtarzam: dla mnie to było wyzwolenie.

Z mojej rodziny ze strony matki ocalało z Zagłady dziewięć osób. To dużo. Pruszków, miejscowość, w której przed wojną mieszkali moi dziadkowie, była punktem zbornym. Znalazłem się w Pruszkowie w 1945 roku, na początku sierpnia, a jak wiadomo, szkoła zaczynała się pierwszego września. Właściwie nie miałem prawie żadnych doświadczeń szkolnych, bo niby jakim cudem miałem je zdobyć. W warszawskim getcie chodziłem przez jakiś czas na komplety. Za pierwszym razem miały one jeszcze trochę charakter przedszkolny, za drugim razem to już było coś przybliżonego do, oczywiście potajemnej, nieoficjalnej szkoły. Tak zwane komplety organizowali nauczyciele, było ich sporo i były zróżnicowane językowo, nie wiem, jak to się procentowo przedstawiało i ile było szkół uczących w danym języku. Były komplety w języku polskim, w jidysz i w języku hebrajskim. Moja rodzina posługiwała się polskim, więc ja chodziłem na komplety polskojęzyczne, by użyć tego słowa, które nabrało, niestety, niedobrego zabarwienia. To była oddolna inicjatywa ludzi, którzy niecałkowicie zbiednieli, więc mogli za niewielką opłatą posyłać swoje dzieci na te komplety. Prowadzenie tych zajęć dawało możliwość jakiegoś zarobku części inteligencji żydowskiej, która została pozbawiona wszelkich źródeł dochodu i możliwości pracy. Nauczyłem się czytać i pisać wcześnie. Nie wiem, kiedy to się stało i jak. Gdy coś przychodzi łatwo, to się tego nie pamięta, w każdym razie kiedy znaleźliśmy się w warszawskim getcie, już czytać umiałem i jakoś stawiać litery również, ale w 1945 roku żadnego formalnego wykształcenia nie miałem.

W Turkowicach szkoły nie mieliście?

To jest skomplikowane. Oczywiście przed wojną tam szkoła podstawowa była i byli nauczyciele świeccy, którzy mieszkali w okolicy i w szkole tej pracowali. Formalnie za moich czasów, czyli w ostatnim okresie okupacji, tam już praktycznie żadna szkoła nie funkcjonowała. Odbywały się od czasu do czasu jakieś lekcje, które prowadziła jedna z sióstr o zakonnym imieniu Alojza, mająca uprawnienia nauczycielskie. Byłem tam prawie dwa lata, w tym czasie lekcji odbyło się kilka, nie miały charakteru systematycznego. Gdy w 1945 roku wyjeżdżałem z Turkowic, zaczęto organizować szkołę. Pojawił się nauczyciel, który był zresztą przed wojną wychowankiem tego zakładu, i muszę powiedzieć, stało się coś, za co jestem siostrom niezwykle wdzięczny. Ja wtedy nie nazywałem się Głowiński, miałem dokumenty na inne nazwisko. Otóż siostra przełożona, która była wielką postacią, i ten nauczyciel, nie pamiętam jego nazwiska, wystawili mi cenzurę zaświadczającą, że skończyłem pięć klas. Ja ich nie skończyłem, a potem już w Pruszkowie nie znosiłem szkoły i do dzisiaj jestem wdzięczny, że mogłem ją opuścić, mając siedemnaście lat. Bo tyle ich miałem, kiedy zdałem maturę. Oczywiście tam mogło być napisane, że umiałem biegle czytać i pisać, że skończyłem trzy klasy i tak dalej. Siostry napisały, że pięć i w związku z tym pierwszego września 1945 roku poszedłem w Pruszkowie do szkoły, która tradycyjnie nosiła imię Józefa Piłsudskiego. Była to oczywiście szkoła podstawowa, wtedy mówiło się powszechna. Poszedłem do szóstej klasy i od tego czasu zaczęło się moje życie szkolne.

Powiedziałeś przed chwilą, że szkoły nie znosiłeś. Dlaczego?

Bardzo trudno było mi wejść w rolę zwykłego ucznia; ze względu na niedaleką przeszłość w pewnym sensie nie byłem uczniem normalnym. Powiedziałbym, że byłem nienormalnym uczniem, dlatego że wciąż tkwiło we mnie doświadczenie, które stało się moim udziałem w latach Zagłady. O sprawach osobistych trudniej mi mówić. Nosiłem w sobie swoją niedawną przeszłość, w istocie wszystkiego się bałem. We mnie taki lęk czy strach tak głęboko się zakotwiczył, mimo że wiedziałem, iż nikt nie przyjdzie i mnie nie zabije, nie pośle do komory gazowej. Ale właściwie bałem się wszystkich, bałem się kolegów. Najmniej bałem się nauczycieli, bo to byli sympatyczni ludzie. Najprawdopodobniej uchodziłem wśród kolegów i koleżanek trochę za głupka, trochę za dziwaka, który właściwie nie umiał z nimi nawiązać kontaktu. W liceum było podobnie. To zresztą utrudniało mi życie przez wiele lat. Myślę, że później nauczyłem się mieć dobre kontakty z ludźmi, czy wtedy, kiedy to były kontakty typu koleżeńsko-przyjacielskiego, czy dydaktyczne. Ty chodziłeś na seminarium, które prowadziłem, i chyba nie zauważyłeś moich kłopotów w kontaktach z uczestnikami, ale musiało upłynąć wiele lat... Z kolegami nie miałem wspólnego języka. Oni pasjonowali się sportem, mnie to nic nie obchodziło. Znali nazwiska tych wszystkich wyczynowców i gwiazd sportu. Byłem marnym uczniem, gorzej przygotowanym, nie miałem za sobą systematycznej nauki. Mnie to wszystko wydawało się nieważne i niepotrzebne. Nie lubiłem się uczyć, mnie to nudziło. Miałem swoje zainteresowania, które nie korespondowały z obowiązkami szkolnymi. Lubiłem czytać encyklopedie i słuchać muzyki. Wcześnie zafascynowałem się muzyką. Nie miałem o niej pojęcia, ale jedną z pierwszych rzeczy w domu, którą kupili moi rodzice po wojnie, był aparat radiowy, jakiś składak, bo jak wiesz, Niemcy kazali oddać wszystkie odbiorniki radiowe w 1939 roku. Wtedy aparatów radiowych jeszcze nie produkowano w Polsce, słynny pierwszy polski odbiornik, który nazywał się Pionier, pojawił się później. Ojciec kupił jakieś radio, zacząłem słuchać muzyki. Mnie to niezwykle zafascynowało. Nikt mnie do tego nie nakłaniał, to przyszło samo. Trochę później o tym opowiem. W szkole źle się czułem. Niedawno, porządkując papiery, odnalazłem cenzury z klasy szóstej i siódmej, czyli z lat 1946 i 1947. Na obydwu z polskiego mam stopień dostateczny.

Twoje złe samopoczucie, nieumiejętność włączenia się w grupę rówieśników, z pewnością wynikały z odmienności doświadczeń, to oczywiste, ale zapewne też z tego, że byłeś sam ze sobą po tym wszystkim. O tych sprawach po wojnie się nie mówiło, były tematem dla jednych bolesnym, dla innych obojętnym albo drażliwym.

Szkoła imienia Piłsudskiego przed wojną nie była szkołą endecką, to była szkoła sanacyjna z chyba pepesowskim nachyleniem, i tam na samym początku trochę się o tym mówiło. Dla mnie to było niewypowiadalne, ale z innego powodu, przez lęk i traumę. W czasie ukrywania się po aryjskiej stronie, o tym opowiedziałem w tych dwóch książkach, o których wspomniałem, nauczyłem się, że trzeba być zamkniętym, ukrywać się, niczego o sobie nie mówić, zachowywać dystans wobec wszystkich i wszystkiego. Mnie to poniekąd weszło w krew. Koledzy byli na ogół sympatyczni, choć jeden mnie pobił, bo to ja zamordowałem Pana Jezusa.

Taki podpuszczony przez księdza Bujalskiego. Piszesz o nim w Czarnych sezonach.

No, nie dosłownie podpuszczony, to był wyjątkowy tępak, ten chłopak, a tu się okazał pojętnym uczniem. Właściwie w trakcie lekcji myślałem o tym, jak najszybciej wrócić do domu. To była strefa bezpieczeństwa. Moi rodzice przeżyli Zagładę cudem i po prostu ja się w tym mieszkaniu, zresztą bardzo nędznym wtedy, czułem u siebie, nie musiałem się niczego bać.

Długo to trwało?

Trochę zmieniło się na korzyść w liceum, bo minęło już kilka lat i ja byłem bardziej zsocjalizowany, natomiast poczucie obcości miałem zawsze. To charakterystyczny objaw, że na przykład, gdy szedłem ulicą, bałem się młodych mężczyzn. Miałem w pamięci szmalcowników i szaulisów idących do getta, czy Ukraińców, którzy zaganiali ludzi na Umschlagplatz w Warszawie i potem do pociągu jadącego do Treblinki. Dlatego nie lubiłem wychodzić z domu.

Jak wspominasz swoich nauczycieli?

W szkole podstawowej i potem w liceum nauczycieli miałem dobrych. Wychowawczynią mojej klasy była pani Maria Ciechońska, która uczyła różnych przedmiotów w podstawówce. Ona promowała postawy prospołeczne, organizowała akcje Czerwonego Krzyża. Nie wiem, czy z sukcesem, ale robiła to konsekwentnie. O ile pamiętam, ze strony nauczycieli nie było żadnych prób uczenia nacjonalizmu. Jedynym żałosnym wyjątkiem był ten koszmarny ksiądz Franciszek Bujalski. I ja tu powtórzę opinię księdza Józefa Tischnera, że nie zna nikogo, kto się zniechęcił do Kościoła przez czytanie Karola Marksa, ale zna takich, którzy się zniechęcili przez miejscowego proboszcza. Nie wiem, czy ksiądz Bujalski był proboszczem, chyba nie, on pracował w Tworkach, czyli w szpitalu psychiatrycznym. Był to ksiądz, który uczył nienawiści. Powiem ci, dlaczego ja chodziłem na lekcje religii, nie musiałem, bo moim rodzicom na tym nie zależało. Dla dziadka byłaby to aberracja, że jego wnuk chodzi na zajęcia katolickie. O tym decydowały różne względy; po pierwsze, rodzice bali się, że jak nie będę chodził na religię, to będę się wyróżniał, a to podsyci wrogość. O ile pamiętam, na cenzurze musiał być stopień z religii, kto da mi stopień z religii, jeśli nie ksiądz katolicki. W liceum moja matka i jej siostry na żadną religię nie chodziły, ale raz do roku dziadek szedł do rabina z prośbą, żeby ten wystawił stopień na cenzurę, bo to było konieczne, i dawał jakiś datek, na synagogę zapewne. Po wojnie w okolicy nie było rabina, zresztą moja rodzina w pokoleniu rodziców była całkowicie zlaicyzowana. To było najprostsze rozwiązanie, chodzić na lekcje religii katolickiej.

To zarządzenie, że musi być ocena z religii na świadectwie, było jeszcze przedwojenne?

Tak, ale przecież wiesz, że Polska Ludowa miała najróżniejsze kłopoty na głowie i nie od razu ono przestało obowiązywać. Był podział, bo funkcjonowały szkoły, które się nazywały szkołami TPD; to była przedwojenna socjalistyczna organizacja – Robotnicze Towarzystwo Przyjaciół Dzieci, związana z PPS-em. Przetrwało wojnę, przymiotnik „robotnicze” zniknął, nie wiem dlaczego. W szkołach TPD nie było obowiązkowych lekcji religii; zniknęły z planu kilka lat później. Na przykład w Pruszkowie moja kuzynka Elżbieta, która jest o cztery lata ode mnie młodsza, miała w szkole podstawowej religię, bo jeszcze nie założono szkoły TPD. Kiedy cztery lata po mnie zaczęła naukę w liceum, w 1955 roku, było to już liceum TPD i ze stopniem z religii nie miała kłopotu. Nie pamiętam, kiedy zniesiono naukę religii w szkołach i przeniesiono do sal parafialnych, mnie to już nie dotyczyło, ale chyba na początku lat pięćdziesiątych. Przywrócenie jej do szkół było jednym z postulatów ludu pracującego w czasie Października.

Tak, minister Władysław Bieńkowski to przeprowadził.

Chodziło o odpowiedź na nastroje społeczne i Bieńkowski, ówczesny minister oświaty, to zrobił. W liceum zaczęła się stalinizacja, ale to już jest inna historia. Wydaje mi się, że szkoła tużpowojenna niewiele się jeszcze różniła od tej sprzed wojny. O tym trudno mi mówić, w momencie wybuchu wojny nie dotyczył mnie obowiązek szkolny, bo w 1939 roku nie miałem pięciu lat, ale z tego, co wiem, co słyszałem, to byli przedwojenni nauczyciele. Formacja nauczycielska była interesująca. Tworzyli ją ludzie w średnim i zaawansowanym wieku, którzy mieli za sobą przedwojenną praktykę. W liceum nauczyciele byli młodsi, co się może wydać paradoksalne. Zresztą każdemu uczniowi nauczyciele z natury rzeczy wydają się starzy. Pamiętam, że moja pani od polskiego, o której będę mówił, bo jej dużo zawdzięczam, wydawała mi się mocno starszą panią, choć kiedy zdawałem maturę, miała lat trzydzieści dwa. Bardzo była sędziwa dla mnie wtedy. To byli albo młodzi ludzie, albo ludzie ze stażem przedwojennym, dobrze wykształceni. Pani Alina Żarska, czyli nauczycielka polskiego, zaczęła studia przed wojną, zrobiła magisterium w 1948 roku. Napisała pracę o Norwidzie na seminarium Wacława Borowego, trudno o lepszy punkt wyjścia. Była rzetelną, świetnie wykształconą nauczycielką, która po doprowadzeniu naszej klasy do matury w 1951 roku zmieniła zawód. Podjęła pracę w Państwowym Wydawnictwie Naukowym jako redaktorka książek w dziale filologii obcych. Dobrze znała języki, potem zresztą tłumaczyła z francuskiego. Takie wycofywanie się dobrych nauczycieli, zwłaszcza przedmiotów humanistycznych, było jednym ze skutków stalinizacji szkoły. Specjalnie jej nie odczułem, odczułem stalinizację Uniwersytetu. W szkole byli nauczyciele albo starej daty, albo studenci, bo nie było ludzi odpowiednio wykształconych, którzy mogliby się podjąć pracy w zawodzie nauczyciela i w liceum na przykład chemii i fizyki przez pewien czas uczyli studenci. Dopiero w klasie maturalnej lekcje zaczęła prowadzić pani Anna Piotrowska, która była pracownikiem Politechniki. Praca w szkole była jej dodatkowym zajęciem. Notabene, powiedziała mi: dam ci trójkę z fizyki, ale musisz mi obiecać, że nie pójdziesz na Politechnikę. Ja byłem tępol do tych rzeczy. Przyrzeczenie łatwo mi przyszło, bo nie miałem zamiaru zdawać na Politechnikę. Myślę, że nauczyciele studenci, kiedy dochodzili do magisterium, przestawali być nauczycielami, podejmowali inną pracę. Gdy się zaczęła stalinizacja szkoły, problemy mieli nie tylko nauczyciele przedmiotów humanistycznych, ale także biologii, dlatego że wtedy za jej wielką postać w skali światowej uznawany był Iwan Miczurin, „czarodziej sadów”. Taki tytuł miał film, na który uczniowie musieli pójść. O Łysence jeszcze filmów nie było. Istniało towarzystwo marksistowskie, które się zajmowało propagandą łysenkizmu. Z punktu widzenia nauki była to aberracja, więc nauczyciele biologii też mieli trudności.

Oczywiście szkoła to nie tylko nauka, ale i wychowanie. Nauczyciel matematyki czy fizyki, nawet jeśli jego dyscyplina w niewielkim stopniu podlegała ideologii, jako wychowawca tę ideologię i związane z nią powinności musiał już w swojej pracy uwzględniać.

Tak, ja o tym opowiem. Otóż wychowawczynią klasy była Alina Żarska, czyli pani od polskiego. Ona nie wprowadzała żadnych wątków religijnych, choć była osobą głęboko wierzącą, czytającą „Tygodnik Powszechny” i „Znak”, czyli katoliczką w najlepszym tego słowa znaczeniu. Nie pamiętam, żeby szła na jakiekolwiek kompromisy. Lekcji wychowawczych nie było dużo, ale żeby nie iść na kompromisy i nie uczyć tego, czego od niej wymagano, musiała zmienić zawód. Wtedy w ogóle brakowało nauczycieli. Gdy byłem w dziewiątej klasie, nauczycielką matematyki została bardzo kulturalna starsza pani, która na lekcjach opowiadała o przedstawieniach teatralnych ze swojego rodzinnego Lwowa, a także śpiewała arie operetkowe. Kiedyś u niej w połowie roku miałem czwórkę, mimo że z klasówki dostałem dwie dwójki; po prostu je dodała. Byłem szczęśliwy, bo nie musiałem słuchać wymówek, że się nie uczę, że jestem nicpoń i tak dalej. W końcu do dyrekcji szkoły dotarło, że ona jednak nie może być nauczycielką. Nie znaleziono następcy i reaktywowano w tej roli bardzo miłą starszą panią, ogromnie wymagającą, która uczyła matematyki przez dziesiątki lat, nim przed laty przeszła na emeryturę. Naprawdę była już sędziwa nie tylko w oczach ucznia. O nieszczęsnej pani profesor, która była wielbicielką teatru, napisałem opowiadanie opublikowane w tomie Magdalenka z razowego chleba.

Czyli ta szkoła nie miała jeszcze charakteru nowej komunistycznej szkoły?

Trochę miała, za sprawą Związku Młodzieży Polskiej.

Pomówmy zatem teraz o ZMP.

Była to organizacja ideologiczna, wychowująca obywateli PRL-u. W przeciwieństwie do poprzednich organizacji młodzieżowych czy komunistycznych, masowa, wzorowana na radzieckim Komsomole, należała do niej prawie cała klasa. To była domena nudy, oczywiście odbywały się jakieś zebrania, niektóre dotyczące spraw uczniowskich, szkolnych, przede wszystkim instruujące ideologicznie. W mojej pamięci zachowało się zebranie związane z procesem węgierskiego przywódcy komunistycznego Lászla Rajka. Przyszedł jakiś działacz ZMP z pruszkowskiego zarządu miejskiego i opowiadał, jaki to straszny spisek przygotowano przeciwko socjalizmowi, mówił o wielkiej zbrodni i karze śmierci. Prelegent otworzył dyskusję, zapanowało milczenie. W pewnym momencie powiedział: no, jeśli nie ma dyskusji, to ja was będę pytać, czy dobrze zapamiętaliście i zrozumieliście to, o czym mówiłem. Wtedy jeden z kolegów, mocno zapyziały, który dojeżdżał do Pruszkowa z odległej wsi, poprosił bystrego kolegę: podpowiedz mi jakieś pytanie, to je zadam. Oczywiście, on chciał mieć pewność, że nie będzie wywołany do odpowiedzi. Usłyszał: zapytaj, jaką rolę w tym procesie odegrał Eryk Pryk? I on zapytał w swojej naiwności. Klasa wybuchła śmiechem, łącznie z tym instruktorem miejskim ZMP, który, muszę powiedzieć, postąpił rozsądnie; zrobiło się wesoło, więc zakończył zebranie i mieliśmy święty spokój.

W innych okolicznościach mogłaby się z tego sprawa zrobić.

Tak, ale się nie zrobiła.

Przypomina się tutaj powieść Kundery Żart.

Ten żart uszedł płazem. Chciałbym tu wspomnieć o charakterystycznej dla czasów stalinowskich manipulacji. Z jednej strony, ZMP było sposobem trzymania za mordę młodzieży: instruowanie, ideologizowanie, gadanie o prawach historii, o dobrodziejstwach Polski Ludowej, o miłości do Związku Radzieckiego, cały ten repertuar stalinowski. Z drugiej strony, dbano o pozory, udawano, że organizacja ma jakiś wpływ na to, co się dzieje w szkole. De facto nie miała wpływu żadnego, poza jednym wyjątkiem, mianowicie takich superdziałaczy, bardzo ostrych, przodujących ideologicznie, fanatycznych komunistów. W każdej klasie był ktoś taki. W mojej chłopak, którego bali się nie tylko uczniowie, lecz także nauczyciele. W pewnym momencie stał się ideologicznym naddyrektorem szkoły, a trzeba wiedzieć, że dyrektor szkoły w gremium nauczycielskim był jedynym partyjnym. Wkładem języka chińskiego do polszczyzny jest między innymi słowo „hunwejbin”, wtedy jeszcze nieznane. Do nas trafiło w latach sześćdziesiątych, kiedy byłem dawno po maturze. Tak określano supergorliwych okrutnych realizatorów myśli Mao Tse-tunga w czasie tak zwanej rewolucji kulturalnej. Do tego fanatycznego młodzieńca określenie hunwejbin doskonale pasuje.

Co się z nim potem stało, wiesz?

Przypuszczałem, że zrobi wielką karierę partyjną. Wcześnie wstąpił do partii, kariery nie zrobił, mimo że był naprawdę bardzo inteligentny. To jedyny człowiek spośród znanych mi, o którym mogę powiedzieć, że był przekonanym komunistą. Po maturze wyjechał do Sowietów i studiował chemię. Miał nadzieję, że go wyślą do Moskwy bądź Leningradu, że będzie w dużym mieście, a wysłali go do jakiegoś miasta, nie pamiętam jakiego, na Ukrainie. Wrócił z tytułem inżyniera chemii, ale pracował jako urzędnik w jakimś zarządzie. Był bardzo oczytany, rozgarnięty. Zmarł nagle na początku XXI wieku. Ostatni raz widzieliśmy się rok przed jego śmiercią. Poglądów nie zmienił. A znajomość odnowiliśmy dzięki temu, że przeczytał Czarne sezony i do mnie zadzwonił. Zaprosiłem go do domu, potem jeszcze kilka razy się z nim widziałem. Jako siedemnastolatek był postrachem szkoły.

W jednej z mikropowieści Andrzejewski podjął temat takiego fanatyzmu młodych adeptów ideologii. Chodzi o Ciemności kryjąziemię, utwór w stylu ezopowym, z pozoru o inkwizycji, w istocie jednak o stalinizmie.

Słyszałem, że któreś z podwarszawskich miasteczek w tym okresie było terroryzowane przez ucznia. Nie pamiętam ani nazwiska tego człowieka, ani o jakie miasteczko chodziło. Wygrywano takich hunwejbinów przeciw nauczycielom, także partyjnym, a jednocześnie posługiwano się nimi przy narzucaniu superrygorystycznego porządku ideologicznego. Należałem do ZMP jak prawie wszyscy, przemawiały do mnie jakieś elementy ówczesnej ideologii. Wrażenie zrobiła wizja losów ludzkości, zaczynająca się od wspólnoty pierwotnej, potem następuje czas niewolnictwa, później feudalizmu, kapitalizmu, potem socjalizmu jako okresu przejściowego i wreszcie pojawia się ten cudowny raj, czyli komunizm. Wszystko jest za darmo, ludzie są piękni i zdrowi, nikt nikogo nie bije, nie wyzyskuje. Byłem wtedy nastolatkiem i to przemawiało do wyobraźni. Dość szybko zdałem sobie sprawę, że to bzdura. Powiedziałem kiedyś, uzupełniając znaną formułę Miłosza, że to było heglowskie ukąszenie pubertalne dla nastolatków. Dla mnie ZMP to zebrania, nieustanne tak zwane czyny społeczne na 1 Maja, na rocznicę rewolucji, z całą tą fikcją. Pamiętam, że kiedyś przerwano lekcje i posłano nas do warsztatów kolejowych, mieliśmy tam coś robić. Myśmy się zgłosili, brygadzista powiedział: nic od was nie chcemy, tylko nam nie przeszkadzajcie. To wszystko mi się kojarzyło z zakłamaniem i z okropną nudą. O tej nudzie stalinowskiej to jeszcze będę mówić, gdy dojdziemy do czasów uniwersyteckich.

Czy z przynależnością do ZMP wiązał się jakiś strój organizacyjny?

Zielona koszula i czerwony krawat.

Miałeś coś takiego?

To było konieczne. Pamiętam, że na 1 Maja kazano nam przyjść właśnie w strojach organizacyjnych i tak się wystroiliśmy. Zgonili wszystkich na stadion pruszkowskiej drużyny, nie wiem, jak ona się teraz nazywa, wtedy nazywała się Znicz. Transmitowano centralne uroczystości z Warszawy, ale była też część miejscowa. Przyjechał do Pruszkowa jakiś dygnitarz, nie pamiętam kto. Pogoda była koszmarna, niewiele powyżej zera, ale zabroniono nam włożenia swetrów czy marynarek. Następnego dnia klasa była praktycznie pusta, bo wszyscy zachorowaliśmy. To był chyba 1949 rok.

Chciałbym powiedzieć parę słów o zakłamaniu. Było ono niejako wpisane w ówczesne zachowania. O pewnych rzeczach nie można było mówić. Przede wszystkim, w większości domów słyszało się co innego niż to, co mówiła propaganda i z czym się wiązały naciski ideologiczne. Tego typu zakłamanie można przy pewnych dobrych chęciach określić jako formę „pluralizmu”, charakterystycznego dla życia w systemie totalitarnym czy autorytarnym. Mówię w tej chwili żartobliwie. System zakłamania tworzył reakcje uboczne, które powodowały nieufność wobec wszystkiego, co się słyszy. Przytoczę historię, którą ktoś mi opowiedział. Zdarzyło się to podobno w szkole podstawowej wśród małych dzieci, może w trzeciej, może czwartej klasie. Pani na lekcji geografii mówiła o rzekach, jakie płyną w Europie, i powiedziała, że Wołga jest większa niż Wisła. Któryś uczeń mówi do kolegi: no tak, ona musiała to powiedzieć, a przecież Wisła jest najpiękniejsza, największa na świecie. To pokazuje, że nawet to, co było twierdzeniem odpowiadającym rzeczywistości, mogło być traktowane jako kłamstwo czy przejaw propagandy. Myślę, że ta anegdotka doskonale pokazuje mechanizm podwójności życia.

Wtedy najsilniejszym wątkiem propagandy była miłość do Związku Radzieckiego. To był wątek, który ciągnął się niemal do końca, do czasów Gorbaczowa. Kursował taki dowcip, że w okresie Polski Ludowej przymiotnik „dobry” zyskał czwarty stopień: dobry, lepszy, najlepszy, radziecki. Pamiętam to z lat pięćdziesiątych. W związku z tym w naiwnej recepcji to, co nawet było prawdziwe, a dotyczyło szeroko rozumianej Rosji – nie mówiło się Związek Radziecki, mówiło się potocznie Rosja – traktowano jako fałsz.

Uważam, że lata stalinizacji były latami rusyfikacji; w latach stalinowskich jednym z głównych zadań sowietyzacji była rusyfikacja. Po roku 1956 sowietyzacja pozostała, w łagodniejszej formie zresztą, natomiast niemal zniknął wątek rusyfikacji. Przejawem rusyfikacji nie było narzucanie, wspaniałej skądinąd, kultury rosyjskiej, tylko tego, co było rosyjskim produktem kultury sowieckiej. Tłumaczono wtedy niezliczone ilości powieści sowieckich, ich w ciągu roku ukazywało się chyba więcej niż powieści polskich. Tego nikt nie czytał, bo to były potwornie nudne, źle napisane, źle tłumaczone książki. Mimo to w notkach wydawniczych informowano o bardzo wysokich nakładach – pięćdziesiąt tysięcy, siedemdziesiąt pięć tysięcy. Myślę, że to była rzewna lipa, albo wydawnictwa musiały tyle produkować; w realnym socjalizmie istniało pojęcie „produkcja na magazyn”, chodziło o towary, o których z góry było wiadomo, że nikt ich nie kupi. Tutaj to nawet nie była produkcja na magazyn, to była produkcja na przemiał. Tomy socrealistycznych wierszy, jak pamiętam, miano wydawać w nakładzie pięciu tysięcy egzemplarzy. Kto by to kupił, gdzie by znaleziono tak wielką rzeszę amatorów ówcześnie wydawanej poezji, którzy mogliby, chcieli to kupować? Trudno to sobie wyobrazić.

Natomiast pewne rzeczy się przyjęły. Na przykład Polskie Radio lansowało piosenki radzieckie. Niektóre były dobre i one się spopularyzowały, były lubiane. Piosenki z czasów wojny, sentymentalne, różne. Nigdy nie uczestniczyłem w pijackich ucztach, ale podobno zwyczaj śpiewania piosenek radzieckich trwał przez dziesięciolecia. Nie wiem, czy dzieje się tak jeszcze dzisiaj.

W którym momencie zaczęło się wszystko to, o czym mówisz? Dopiero kilka lat po wojnie?

ZMP nie powstało w 1945 roku, powstało w połowie 1948. Działało ZWM, które było ściśle partyjne, komunistyczne, działała także związana z PPS-em Organizacja Młodzieżowa Towarzystwa Uniwersytetów Robotniczych, były jeszcze jakieś inne. Połączono je i powstała masowa organizacja ZMP, z tym że ona była masowa nie dlatego, że te, które się na nią złożyły, były duże liczebnie. To były zupełnie innego typu organizacje. Przy przyjmowaniu do ZMP pytano kandydata, czy należy do Sodalicji Mariańskiej; gdyby powiedział, że należy, to zapewne by go nie przyjęto. ZMP było dość ostro antyreligijne.

Czyli, jak widać, cezura 1948 i 1949, ważna w życiu politycznym, miała też odczuwalne konsekwencje dla życia codziennego. To, co było przedtem, na przykład sposób funkcjonowania szkoły, wyraźnie różniło się od tego, co zaczęło się po 1948 roku?

Tak i wpłynęło na programy szkolne, dlatego – jak wspominałem – wielu dobrych nauczycieli odeszło z zawodu. To jeden z powodów późniejszego upadku szkoły, dlatego że nauczaniem zajęli się ci, którzy studiowali w tym czasie co ja; jeśli chodzi o polonistów, poza superwulgarnym marksizmem nie znali na ogół niczego innego. Absolwent polonistyki Anno Domini 1955 uczył o literaturze jako o zjawisku klasowym, bo o niczym innym mógł nie słyszeć, zwłaszcza jeśli pochodził ze środowiska, w którym o literaturze czy kulturze nie mówiło się w życiu codziennym.

Czy twój dom rodzinny reagował w jakiś sposób na ideologizację szkoły?

Mój dom rodzinny nie był wtedy domem reprezentatywnym, był całkowicie zlaicyzowany, więc tu konfliktu nie było. W domu codziennie słuchano jednej z zachodnich rozgłośni radiowych. Wtedy nie było jeszcze Wolnej Europy (powstała w roku 1952), słuchano Głosu Ameryki albo BBC. Do dzisiaj pamiętam pierwsze zdanie w audycjach Głosu Ameryki: „nadajemy wiadomości dobre lub złe, ale zawsze prawdziwe”. Utkwiło mi to w pamięci. Mój dom był niechętny komunizmowi, aczkolwiek doceniano, że nowe rządy nie są antysemickie. To, oczywiście, było po Zagładzie, o której się mało mówiło, ale stanowiła główny punkt odniesienia. To jedno. Po drugie, pamiętano, co się działo przed wojną; Kościół katolicki był w dużej mierze antysemicki, o tym nie można zapominać. Dalej, nie należy zapominać, że mordowano Żydów po 1945 roku, i to nie ograniczało się do pogromu kieleckiego. Dlatego komunizm, reżim był traktowany jako mniejsze zło.

A inne hasła rewolucji komunistycznej, które były przecież jakoś realizowane? Awans społeczny, walka z analfabetyzmem, reforma rolna, uprzemysłowienie kraju i tak dalej? Czy to było jakoś dostrzegane, odczuwane, oceniane w środowisku, w jakim żyłeś?

W domu o tych rzeczach raczej niewiele się mówiło. Antykomunizm matki był specyficzny, drażniło ją zakłamanie, zniewolenie, mimo że sama była kobietą domową. Uważam, można to pokazywać w różnych przekrojach, że głupi antykomunizm de facto sprzyjał komunizmowi. Antykomunizm, który nie kwestionował zmian społecznych, natomiast kwestionował terror, idiotyzmy ekonomiczne, relacje między ludźmi, taki antykomunizm był jak najbardziej pozytywny. To rozróżnienie – głupi i mądry antykomunizm – jest aktualne do dzisiaj, jestem o tym przekonany.

Jak najbardziej. Wydaje mi się, że jedną z konsekwencji komunizmu, chcianą czy niechcianą, ale rzeczywistą, stała się znaczna w porównaniu z okresem przedwojennym demokratyzacja społeczeństwa polskiego, zmniejszenie olbrzymich różnic pomiędzy jego grupami.

To była demokratyzacja, ale jednocześnie rodziły się nowe księżniczki, ekonomiczne przywileje, podziały. To raczej była świadomość, że istnieje pewna retoryka, którą narzucano. Ciekawa byłaby historia użycia słowa „robotnik” w Polsce Ludowej. Z jednej strony, znaczenie mityczne, ten, który decyduje o biegu historii, który jest twórcą dziejów, ich podmiotem. Z drugiej strony, to ten, którego posyła się do najcięższych robót, który jest niewykształcony, skazany na posłuszeństwo w miejscu pracy i tak dalej. Opisanie użycia słowa „robotnik” jest trudnym zadaniem, gdyż trzeba uwzględniać potoczne wypowiedzi, a one nie zostały zapisane. Wrócę do przykładu mojego kolegi hunwejbina. Przy każdej okazji, kiedy to było dla niego korzystne, podkreślał, że pochodzi z rodziny robotniczej. Jego ojciec pracował w pruszkowskim magistracie jako goniec, on się tego ojca wstydził, więc jakby równocześnie grał na dwóch klawiaturach. Wykorzystywał to, że ojciec jest człowiekiem niewykształconym, magistrackim robotnikiem, jednakże ów ojciec, który biegał po ulicach miasteczka i roznosił, jak się mówiło za czasów carskich, „powiestki”, był dla niego problemem. On sobie z tego zdawał sprawę. Z jednej strony, podmiot dziejów, a z drugiej, ten nic nieznaczący posłaniec, starszy człowiek wtedy. To nie było spójne.

  Rozdział 2  

Pierwsza powojenna dekada

Kiedy określiłeś swoje zainteresowania polonistyczne i zdecydowałeś, że ten kierunek studiów będzie dla ciebie najbardziej odpowiedni?

Dość wcześnie, w dziewiątej klasie; klasy były łącznie numerowane, od pierwszej do jedenastej. Wiele się na to złożyło. Dużą rolę odegrało to, że z przedmiotów ścisłych byłem bardzo marnym uczniem. Dalej, to były moje zainteresowania. Piszę o tym w Kręgach obcości; miałem taki okres po 1945 roku, kiedy byłem jeszcze otumaniony po wojnie i czytałem niewiele, a jak czytałem, to interesowały mnie książki o obozach koncentracyjnych czy obozach śmierci. Potem już czytałem dużo i uważałem, że studia polonistyczne będą polegały głównie na czytaniu. Pomyliłem się. Na pewno wiedziałem, że pójdę na studia humanistyczne, wybór miałem niewielki. Zainteresowała mnie muzyka, ale byłem tylko słuchaczem. W krótkim czasie zdobyłem sporo wiadomości z historii muzyki, o kwestiach technicznych nie miałem pojęcia, nie czytam nut, nie umiem grać na żadnym instrumencie, czyli nie mam danych, żeby pójść na muzykologię. Gdybym miał jakieś umiejętności z tego zakresu, a nie mam ich do dzisiaj, studiowałbym muzykologię. Nadal żałuję, że tak się nie stało. Dla mnie muzyka jest szczytem sztuk.

O tym nie wspominaliśmy, nauka języków obcych w tym czasie stała na bardzo niskim poziomie, nie było nauczycieli. W mojej szkole był francuski, potem nauczycielka francuskiego gdzieś zniknęła, zaczęto angielski, który też przerwano, bo nauczyciel zmienił pracę. Nie znałem żadnego języka poza polskim. To z góry wykluczało pójście na filologię obcą. Miałem pewność, że mój wybór (polonistyka) jest uzasadniony. Czy zastanawiałem się, co będę robił? Na pewno nie chciałem być nauczycielem. Przypuszczałem, że będę zajmował się pisaniem. Wtedy czytałem dużo grubych książek, więc myślałem, że będę pisał takie powieści. Nie układałem wierszy, bo wiedziałem z góry, że nie umiem.

Kiedy mówię o językach obcych, nie wspominam o lekcjach rosyjskiego. Mimo że mieliśmy bardzo dobrą nauczycielkę, świetnie znającą język, sympatyczną, życzliwą, to były traktowane jako jeden z elementów rusyfikacji. Mnie by wtedy na myśl nie przyszło, że można wybrać rusycystykę. Nigdy się rosyjskiego nie nauczyłem, ale coś tam umiałem. Wybór rusycystyki na studiach uniwersyteckich był wyborem w dużej mierze ideologicznym. Na rusycystyce studiowało najwięcej działaczy, działaczek głównie. To były straszne baby, do dzisiaj wspominam je z niechęcią. Ale wśród studentów byli też tacy, którzy nauczyli się rosyjskiego w Kazachstanie, na Syberii czy nawet za kołem podbiegunowym. Świetnie znali język. Wybór polonistyki był dla mnie wyborem najbardziej racjonalnym i jestem zadowolony, że go dokonałem. Muszę tutaj powiedzieć, na chwałę moich rodziców, że nie przekonywali mnie, jak to się często dzieje, zwłaszcza w rodzinach mieszczańskich, że trzeba mieć praktyczny zawód. Czy w pełni aprobowali mój wybór, tego nie wiem, ale tak się zachowywali. To było dla mnie ważne.

A jakie były wtedy twoje lektury? Na przykład w liceum. Zmuszano was do czytania literatury radzieckiej, tej, o której wspominałeś? Co czytałeś z literatury współczesnej?

Dla mnie literatura współczesna to była literatura powstała tuż po wojnie albo międzywojenna. Książki współczesne publikowane od 1948 roku były koszmarnie nudne. Czytałem polską literaturę, czytałem Żeromskiego, czytałem tłumaczone klasyczne powieści, to, co było wtedy łatwo dostępne, na przykład powieści tłumaczone przez Boya-Żeleńskiego, ale też klasyków rosyjskich w polskim przekładzie. To wielka literatura. Czytanie klasyków było praktyką powszechną w tamtym czasie. Ucieczka w klasykę stanowiła votum nieufności dla socrealizmu. Z biblioteki w Pruszkowie wypożyczałem zaczytane niemal do szczętu książki z okresu międzywojennego, kartki były już takie obcochane, tłuste, okropne.

Ktoś ci doradzał, co czytać, czy wybierałeś raczej po omacku?

Po omacku; mniej więcej wiedziałem, co wybierać. Jako dzieciak czytałem powieści w odcinkach, w „Życiu Warszawy”, te były głównie tłumaczone z rosyjskiego. Z nowszej literatury – pamiętam – czytałem powieści Erenburga. Jedna nosiła tytuł Upadek Paryża, a druga – Burza. One, jak na tamten czas przystało, pewnie były przykładnie zakłamane, ale napisane porządnie; to był sprawny pisarz. Burzliwe życie Lejzorka Rojtszwańca jest arcydziełem, to mu się udało.

Czyli, gdy zdawałeś na studia polonistyczne, byłeś już dość oczytanym młodym człowiekiem?

W porównaniu z niektórymi kolegami nie. Na przykład Janusz Sławiński był dużo bardziej oczytany. On czytał również to, czego ja do dzisiaj nie przeczytałem. Nie znam wcale literatury młodzieżowej. Kiedy ma się osiem, dziewięć, dziesięć lat, czyta się Maya, powieści przeznaczone dla młodych czytelników, a ja nie miałem wówczas dostępu do książek. Pamiętam, że czytałem w warszawskim getcie Robinsona Crusoe i Guliwera w wersji dla dzieci.

Gdy patrzysz z perspektywy czasu na swoje liceum, masz poczucie, że nauczyłeś się czegoś w tej szkole?

Tak, jak najbardziej. Dzięki świetnej nauczycielce języka polskiego w liceum imienia Sienkiewicza w Pruszkowie jako student pierwszego roku miałem wiedzę, jakiej moi koledzy, bardzo dobrze przygotowani intelektualnie, nie posiedli. Na przykład wiedziałem coś o starożytności, coś o wersyfikacji, zdecydowanie czegoś się nauczyłem. To liceum istniało trzy czy cztery lata, o nim w Pruszkowie już nikt nie pamięta, zostało przeniesione do drugiego liceum, do szkoły imienia Kościuszki. Liceum imienia Zana ma sto lat, może więcej, Kościuszki – ponad pięćdziesiąt. Moje zostało utworzone chyba w roku 1948 i istniało bardzo krótko. To dobry budynek z lat trzydziestych.

Masz jeszcze jakieś kontakty ze szkolnymi kolegami?

Wielu nie żyje. Często kontaktuję się z koleżanką, która mieszka na Mokotowie. Ona się ucieszyła, kiedy napisałem, że uważam ją za najinteligentniejszą dziewczynę w klasie. Skończyła psychologię, ale pracowała całe życie jako bibliotekarka.

A jak wyglądała strona materialna ówczesnego codziennego życia? Parę lat po wojnie.

Skromnie. O tym nie umiem jakoś mówić. Mój ojciec był typem kupca, przed wojną współwłaścicielem sporego przedsiębiorstwa z materiałami budowlanymi, z drewnem budowlanym. Tak jak mój dziadek. W pobliżu stała willa rodziców, która została sprzedana tuż po wojnie. Wtedy ojciec zaczynał od zera. Rocznik 1904, nie był staruszkiem. Znalazł jakąś pracę, był przedstawicielem handlowym firmy produkującej pod Łodzią irysy, gatunek cukierków. Właściciele po pewnym czasie zaproponowali mu spółkę, on w to wszedł. Jednak gdy się zorientował, że firma jest skazana na upadek, a dzieci tych, którzy się zajmują handlem czy kupiectwem, nie są przyjmowane na studia, to się pozbył udziałów i znalazł niskopłatną pracę. Jako współwłaściciel firmy produkującej cukierki dobrze zarabiał, zatem rodzina jakieś niewielkie zasoby miała, ale to wszystko było bardzo skromne. Od roku 1950 do 1970 pracował w Centralnym Zarządzie Przemysłu Leśnego, świetnie się znał na drewnie. Jego ojciec, czyli mój dziadek, też był z branży drzewnej. Nie wiem, czy to była sensowna praca. Robił zestawienia statystyczne i został tam do emerytury. To była instytucja podległa Ministerstwu Leśnictwa, pracę miał spokojną, o niczym nie decydował, niewiele zarabiał, robił swoje. Gdyby nie komunizm, byłby biznesmenem. To był człowiek, który umiał pogodzić się ze swoją kondycją. Mama tuż po wojnie prowadziła dom dla dziewięciu osób. Żyła babka, która straciła wzrok w czasie wojny i, niestety, oszalała. Żył dziadek, byłem ja. Żyły dwie jej siostry, które pracowały, i każda miała dziecko, to są moi najbliżsi kuzyni, młodsi ode mnie, urodzeni tuż przed wojną. Ich ojcowie zginęli w czasie wojny w tak zwanym Hotelu Polskim.

Wróćmy do tematu stalinizmu i zmian, jakie przyniósł.

Powiedziałem już, że dzięki nauczycielom czasy szkolne nie były dla mnie najgorsze. Okres stuprocentowo stalinowski zaczął się, gdy byłem na Uniwersytecie. Istnieją dwie chronologie stalinizmu w Polsce. Jeśli się bierze pod uwagę wydarzenia polityczne i terror polityczny, to stalinizm trwał od wejścia Armii Czerwonej na tereny wschodnie, czyli od 1944 roku, do odwilży. Natomiast jeśli bierze się pod uwagę sferę symboliczną, swobody twórcze, to stalinizm trwał kilka lat krócej, bo zaczął się na przełomie 1948 i 1949 roku. Jest to wysoce zastanawiająca różnica. Powiem, nawiązując do wspaniałego wiersza Leopolda Staffa, że komuniści nie zaczynali budowy swojej rzeczywistości od dymu z komina. Zaczynali od tego, co dla nich było podstawą – od zwalczania opozycji, partyzantki, budowy bazy marksistowskiej, a nauka, sztuka to był ten Staffowski dym z komina. Ta różnica zaważyła na potocznym wyobrażeniu stalinizmu. W wymiarze politycznym zaczął się on w Polsce Ludowej dużo wcześniej niż w wymiarze kulturalnym. Można mówić o dwóch zakresach porządku stalinowskiego w Polsce. Stalinizm kulturalny wiązał się z rewolucją w życiu umysłowym. Niewiele tej ideologii nie podlegało. Został „Tygodnik Powszechny”, wydawnictwa prywatne, a było jeszcze kilka, które zlikwidowano. Dla wielu ludzi, którzy interesowali się życiem naukowym, kulturalnym czy artystycznym, ten nagły mróz, jaki nastał w latach 1948 i 1949, mógł być zaskoczeniem. Już nawet dla kogoś, kto miał piętnaście lat i dopiero wchodził w życie intelektualne jako czytelnik prasy, słuchacz radia, człowiek interesujący się literaturą i książkami, ta zmiana była odczuwalna, mimo że ja i moi rówieśnicy mieliśmy bardzo krótką perspektywę. Właśnie wtedy zacząłem czytać prasę kulturalną, wpadały mi w ręce czasopisma już ściśle stalinowskie.

Na przykład „Nowa Kultura”?

To niezwykłe, ale „Kuźnica” i „Odrodzenie”, niezależnie od tego, co się myśli o ich kompromisach ideologicznych, sposobie polemik, były czasopismami inteligentnie redagowanymi i dla inteligentów. One były całkiem dobre, zlikwidowano je, nastała epoka „zlewek”; najpierw zlały się partie, potem wspomniane czasopisma, i to już było zupełnie co innego. Pamiętam haniebny artykuł pod tytułem Upiory polonistyki w jednym z pierwszych numerów „Nowej Kultury”; autorką była osoba, którą potem poznałem. Nie pomyślałbym, że ta kulturalna, wykształcona pani mogła napisać coś tak obrzydliwego i agresywnego. Nie odstraszyło mnie to jednak od pójścia na polonistykę.

Byłem już wtedy zapamiętałym słuchaczem muzyki z Polskiego Radia, innych źródeł nie było wiele. Czasem w latach szkolnych chodziłem na koncerty, to nie mogło być częste. Zaczęto grać trochę inną muzykę, zwłaszcza jeśli chodzi o wiek XX. Wszystko wyglądało dość odstraszająco. Propaganda głosiła, że realizm socjalistyczny jest przyszłością wszystkich dziedzin sztuki. To, co pod tą nazwą powstawało, było dość nudne i nieciekawe, może poza muzyką.

Literackim symbolem stalinizmu w literaturze są powieści produkcyjne. Czy tego typu topornie propagandowe utwory rzeczywiście były lansowane przez władze jako przyszłość literatury?

Oczywiście, ukazywały się recenzje, w teatrach grano socrealistyczne sztuki. Pamiętam, że w czerwcu 1950, na rok przed maturą, zorganizowano w naszym liceum interesującą wycieczkę do Torunia. Nigdy wcześniej w Toruniu nie byłem. Pokazano nam miasto i wzięto do teatru. Trafiliśmy na sztukę pod tytułem Brygada szlifierza Karhana, niejakiego Vaška Káni, czeskiego pisarza, która zresztą stała się symboliczna jako przykład socrealizmu. To było coś koszmarnie nudnego, z tego przedstawienia zapamiętałem tylko jedną scenę: w czasie sporu jeden z bohaterów rzuca w drugiego butem. Nie zbudował mnie ten spektakl ideologicznie, w głowie utkwił mi tylko ten szczegół. Myślę, że dyrekcja toruńskiego teatru była wielce ukontentowana, że na przedstawienie przyszła wycieczka, bo zajęła trzydzieści czy czterdzieści foteli. Mówiło się, że największe powodzenie sztuki socrealistyczne mają w miastach garnizonowych, tam zaganiali żołnierzy do oglądania tych wspaniałości. Takich spektakli wystawiano sporo. Janusz Odrowąż-Pieniążek wspomina w jednym z opowiadań sztukę pod tytułem Pieją koguty, pisarza sowieckiego, Litwina, który się nazywał Juozas Bałtuszis. To była sztuka o tym, jakim dobrodziejstwem dla wiejskiego ludu jest kolektywizacja. Z filmu socrealistycznego pamiętam jeden, który obejrzałem czterdzieści lat później, Jasne łany. Nie przypominam sobie, kto to cudo reżyserował. Rolę bohatera negatywnego grał znakomity aktor Andrzej Łapicki, elegancki, przystojny, bardziej nadawał się do grania hrabiów niż pozytywnych parobków.

Czytałeś wtedy jakieś powieści socrealistyczne?

Moja matura przypadła na rok 1951, przeczytałem dwie powieści socrealistyczne, czyli Fundamenty Jerzego Pytlakowskiego, jeszcze jak na socrealizm nie najgorszą. I przeczytałem Numer 16 produkuje pisarza Jana Wilczka, który potem był chyba wiceministrem kultury, o fabryce cukierków. Tę powieść wydano dla szkół w wersji skróconej, ją właśnie czytałem. W czasie studiów przeczytałem Władzę Konwickiego; była głośna. Czytałem też Przy budowie Konwickiego, nieco lepszą. Władza była powieścią polityczną o odchyleniu prawicowym. Myślę, że jeśli kiedyś ukażą się dzieła zebrane Konwickiego, on na to zasłużył, ta powieść zostanie pominięta, bo jest straszna. Potem była jeszcze następna książka Konwickiego, Godzina smutku, opowiadanie o problematyce polityczno-moralnej: czy sekretarz partii może zdradzać żonę. Nie pamiętam, jak ten dylemat został rozwiązany. Sam pomysł dość groteskowy, utwór pokazuje zakłamanie w sferze obyczajowej połączone z purytanizmem.

Obok głównego wątku walki z wrogiem klasowym pojawiały się w literaturze realizmu socjalistycznego inne wątki – moralne, obyczajowe, przedstawiane zgodnie z regułami etyki komunistycznej, tę etykę propagujące.

Powiedziałbym, że istniał mocno utrwalony schemat fabularny utworów socrealistycznych: dobrą komsomołkę czy dobrą zetempówkę uwodzi chłopak miglanc – jest leniwy, nie ma ochoty do nauki, do pracy, jest po prostu nicponiem. Staje się dobrym członkiem społeczności, przykładnym członkiem organizacji młodzieżowej, bo pozytywna bohaterka komsomołka na niego oddziałuje i on się staje słuszny ideologicznie. Czyżby to był przejaw socrealistycznego feminizmu? Nie pamiętam żadnej książki z tamtych czasów, w której byłaby sytuacja odwrotna, czyli dziewczyna do niczego, nieodpowiedzialna, leniwa, romansowa, której żadne poważne sprawy nie interesują, zostaje naprowadzona na właściwą drogę przez chłopaka. Takiej konwencji nie było, nie wiem, czym to wytłumaczyć.

Literatura socrealistyczna była dość tradycyjna, jeżeli chodzi o obyczajowość, tak jak cały stalinizm, zwłaszcza w wersji oryginalnej, radzieckiej. Kobieta jest tam uprzedmiotowiona, często traktowana jako nagroda dla głównego bohatera albo jako przeszkoda do pokonania, na drodze do uzyskania pełnej świadomości politycznej. Walka klasowa toczyła się, bywało, również na tym odcinku, jak w powieści Aleksandra Ścibora-Rylskiego Węgiel. Tam jest zdanie narratora, które dobrze zapamiętałem: „Ciapka Migoniowa była złą żoną”. To była żona głównego pozytywnego bohatera, dyrektora kopalni z awansu. Ale, rzeczywiście, niektóre filmy socrealistyczne niosą, jak mówiłeś, również treści feministyczne, na przykład głośna Przygoda na Mariensztacie czy Autobus odjeżdża 6.20 z Aleksandrą Śląską jako tą, która emancypując się, zmienia również tradycjonalną świadomość swojego męża. Można by znaleźć takich przykładów więcej.

Pomyślałem w tej chwili, że gdyby ksiądz Pirożyński wydawał swój poradnik dla katolickiej młodzieży po 1945 roku, tak jak przed wojną (jego interesowały głównie problemy erotyczne w fabułach powieściowych), to mógłby te powieści albo zalecać, albo uznać za moralnie obojętne. O tym paradoksie dużo by mówić. Strona obyczajowa dydaktyki stalinowskiej była niewątpliwie manipulowana, spatriarchalizowana, bardzo tradycyjna. Powieści tych czytałem niewiele. Jakie książki się ukazywały? Jeśli chodzi o literaturę zachodnią, publikowano sporo dzieł klasycznych. Kosztowały niewiele i były wydawane przy różnych gazetach. Myślę, że te książki już nie istnieją, rozpadły się dosłownie. Drukowane na najgorszym papierze, sklejone, rozpadały się po pierwszym czytaniu albo nawet przed. Panie, które za dawnych czasów czytały Courths-Mahlerową, różne romanse, nie miały dostępu do nowych książek tego rodzaju, bo ich nie wydawano. Mogły czytać Madame Bovary, Annę Kareninę, Czerwone i czarne czy Eugenię Grandet jak zwykłe romanse. Jako uczeń wypożyczałem książki z pruszkowskiej biblioteki publicznej, była to dobra biblioteka, skoro mogłem w roku 1952 wypożyczyć z niej Ferdydurke i wiele innych książek wydanych w okresie międzywojennym. Przeprowadzano tam jakąś selekcję, ale wyrzucano niemal wyłącznie książki antyradzieckie. Pamiętam, że były potwornie zniszczone, o podartych stronach, jakieś przedwojenne romanse. Ja tego nie wypożyczałem, mnie interesowała inna literatura, ale po te książki ustawiały się kolejki. Nawet Rodziewiczówny przecież nie wznawiano.

Nie mówiąc o Mniszkównie czy Zarzyckiej. To była przewrotna forma przemocy komunistycznej, przymuszanie ludzi do czytania Balzaka czy Stendhala, a mówiąc serio – pewien wybór kulturowy, postulowany też, na przykład, przez środowisko „Kuźnicy”, zwłaszcza Stefana Żółkiewskiego, realizowany również po Październiku, ograniczający dostęp czytelnikom do literatury uważanej nie tylko za ideologicznie szkodliwą, ale też po prostu za zwykłą szmirę.

Jeśli chodzi o spektakle, to obok takich, jak Pieją koguty, były wystawiane sztuki klasyczne, całkiem dobre. Wspomnę o pięknym przedstawieniu Mąż i żona Fredry, wyreżyserowanym przez Bohdana Korzeniewskiego, granym przez czworo znakomitych aktorów w warszawskim Teatrze Kameralnym, który już nie istnieje. W repertuarze kinowym pojawiły się Zakazane piosenki, które były pierwszym powojennym filmem; obejrzałem je kilka lat temu w telewizji nie bez przyjemności. Dużo jest w nim jeszcze klimatu czy formy kina przedwojennego, paradoksalnie rozrywkowego, skoro to jest opowieść o okupowanej Warszawie. Filmów polskich było niewiele, powstawały dwa, trzy rocznie. Wyświetlano masę obrazów sowieckich. Wydaje mi się, że sprowadzano absolutnie wszystko. Jeśli chodzi o filmy zachodnie, to w okresie stalinowskim w większości dopuszczano te, które służyły propagandzie, aczkolwiek zdarzały się wyjątki. Wyświetlano francuskie, niektóre rozrywkowe, jak Fanfan Tulipan, który miał ogromne powodzenie, czy ekranizacje klasycznych powieści. Filmów z szerokiego świata po 1956 roku sprowadzano znacznie więcej, kryterium było inne, mianowicie kupowano te, które nie były antykomunistyczne, nie szkodziły oficjalnej wizji świata i oficjalnej propagandzie. Natomiast w okresie socrealizmu – można powiedzieć – robiono też propagandę cudzymi rękoma. Tym się tłumaczy, że w latach stalinowskich na ekranach polskich kin było dużo neorealistycznych filmów włoskich, znakomitych zresztą, i miały one duże powodzenie. To był Rzym, godzina 11, Gorzki ryż, Złodzieje rowerów, wspaniały film Vittoria De Siki. Intencja była taka: idźcie do kina i patrzcie, jak okropny jest kapitalizm. Chciałbym wspomnieć skrajnie lewicowy Cud w Mediolanie De Siki. Miał duże powodzenie, podobnie jak inne filmy włoskie, zwłaszcza u młodszych widzów, co było reakcją na socrealistyczny banał. W literaturze próbą stworzenia groteski socrealistycznej była opowieść Jerzego Andrzejewskiego o Zadufkach.

Można by powiedzieć, używając kategorii przez ciebie wprowadzonej do badań teoretycznoliterackich, że w takich przypadkach dochodziło do rozejścia się stylu odbioru oczekiwanego przez władzę ze stylem odbioru publiczności, która oglądała te filmy inaczej, szukała w nich odmiennych treści, niż powinna.

Bo one były interesujące, zwłaszcza na tle ówczesnych filmów sowieckich, i były świetnie zrobione.

To tak, jak z tą wystawą, na której pokazywano propagandowy obraz kapitalistycznej Ameryki, a publiczność chodziła, bo chciała zobaczyć, jak wygląda nowoczesna łazienka.

Filmy radzieckie były różne gatunkowo, zdarzały się niemal operetkowo śpiewane. Przykładem jest obejrzany przeze mnie, nie wiem jakim cudem, film o kołchozach Kubańscy Kozacy, kolorowy, z popisami wokalnymi. Na filmie Młoda gwardia byłem dlatego, że cała klasa poszła, to był obowiązek. Na inne filmy socrealistyczne nie chodziłem. W tamtych czasach powstała instytucja „koników”, którzy kiedy tylko otwierano kasę, wykupywali bilety, a potem drożej je sprzedawali. Kin było stosunkowo niewiele, gdy wyświetlano filmy takie jak Fanfan Tulipan, to brakowało biletów.

Tak więc w praktyce wyglądała stalinowska rewolucja kulturalna.

Zapamiętałem te lata jako okres wielkiej nudy widocznej we wszystkim. Nuda była konstytutywną cechą stalinizmu, co wynikało z rytualizacji, monotonizacji i narzuconych schematów ideologicznych, z lęku przed ich naruszeniem. Ta nuda objawiała się w sztuce, chociaż – jak już powiedziałem – akurat nie w muzyce (wrócę do tego wyjątku). Fatalny repertuar kin, w teatrze może coś się jeszcze zdarzało, gazety były nudne, radio też. To, co oficjalnie podsuwano czytelnikom i widzom, było z reguły nieinteresujące. Nuda była porażająca. Interesujące stawało się wszystko, co poza nią wykraczało. To mogły być błahe filmy, byle jakie przedstawienia i tym podobne. Kiedy w latach 1954–1956 repertuar kin się poprawiał i zaczęły się pojawiać przeciętne romanse, miały niesamowite powodzenie. Po latach ascetycznej nudy jakaś miłosna historia z Jeanem Marais (popularnym aktorem francuskim) stawała się wydarzeniem.

Mówiąc o nudzie, wyjdę poza sprawy kina, książek, wystaw; one były nudne przez schematyczność, były propagandowe, można było się domyślać, co się stanie, ta nuda była zaprojektowana. Stała się jednym z głównych współczynników codzienności. Tak było na Uniwersytecie. Obowiązywała dyscyplina studiów, była formą zniewolenia studentów. Zmuszano ich do wysiadywania na wykładach, które nie zasługiwały na to, żeby ich słuchać. Dyscyplina studiów działała demoralizująco także na wykładowców. Ten, kto miał wykład obowiązkowy, nie musiał się starać, bo wiedział, że będzie mówił do pełnej sali. To jest luksus dla wykładowcy. Większość wykładających na polonistyce z tego osobliwego przywileju korzystała. Niesłychaną nudą zionęły przedmioty ideologiczne, dużo tego było, między innymi ekonomia polityczna, dla polonistów przedmiot zbyteczny.

Miałem go na studiach w latach osiemdziesiątych. Cały rok wykładów, potem egzamin.

Na początku ten wykład był w miarę interesujący, bo prowadzili go sensowni ludzie, potem przyszedł jakiś taki mętniak marksistowski i to był już koszmar – marksizm rozumiany jako komentarz do Historii WKP(b). Krótkiego kursu, a do tego ćwiczenia. To był rodzaj indoktrynacji na chama, indoktrynacji robionej nożem rzeźniczym.

Każdy, kto zna tę książkę, może to sobie wyobrazić.

Muszę się pochwalić, że w latach dziewięćdziesiątych napisałem artykuł o Krótkim kursie jako klasycznym przykładzie narracji mitologicznej. Artykuł został przełożony na rosyjski, ukazał się w dobrym czasopiśmie i mam wrażenie, że to nie była podróż do Tuły z samowarami. Przekład zainicjował profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego Wasilij Szczukin, za co jestem mu wdzięczny. Rzadko się zdarza, żeby rozprawę autora z zewnątrz tłumaczono w kraju, którego historii ona dotyczy.

Ranga przedmiotów, o których mówisz – materializmu dialektycznego i historycznego – w świecie stalinowskim była zasadnicza jako fundamentów światopoglądu i metodologii naukowej.

Bardziej światopoglądu niż metodologii. Niektóre z tych wykładów studenci nazywali religią. Pełniły funkcję wprowadzania w system światopoglądowy. Nie jego analiza, tylko uczenie wiary, stalinowskiego katechizmu. To była katecheza ideologiczna. Niektóre wykłady łączyły się z ćwiczeniami, tego było strasznie dużo. Jeżeli chodzi o wykłady, to znajdowali ludzi, którzy mieli o czymś pojęcie, natomiast ćwiczenia prowadzili w większości partyjni studenci z innych wydziałów. Wtedy jeszcze szkolnictwo partyjne, gdzie kształcono tych katechetów marksizmu, było w zalążku. W jednym z tomów opowiadań przedstawiłem studentkę rusycystyki; trafiłem do grupy, którą ona uczyła marksizmu. Była głupichą, a przy tym osobą rekordowo antypatyczną, traktowała studentów jak wrogów, i to nie tylko wrogów klasowych w jej mniemaniu, ale również osobistych. Była na bardzo niskim poziomie, obawiała się, że studenci zapędzą ją w kozi róg, czyli po prostu zdemaskują. Pokazywała swoją siłę. W opowiadaniu zmieniłem jej nazwisko, właściwie zapisałem od końca, i zatytułowałem to opowiadanie Towarzyszka Kawon. Była jedną z partyjniaczek, które na wydziale, wtedy istniał wydział filologiczny, obejmujący wszystkie filologie, odgrywały ogromną rolę. Ona była trochę starszą od studentów partyjną aktywistką.

Komunistom w Polsce brakowało kadr, wykształconych marksistów, trzeba je było dopiero stworzyć. W tym celu rozpoczęto reformę polskiej nauki.

Uczelnia kształcąca „czerwoną profesurę” powstała później. To był Instytut Kształcenia Kadr Naukowych, potem nosił różne nazwy.

Na jego czele stał Adam Schaff, który zrobił doktorat i habilitację w Moskwie.

Pamiętam, że zwłaszcza ćwiczenia prowadziły osoby słabo wykształcone, niemające pojęcia o niczym. W Kręgach obcości opowiedziałem o studencie prawa prowadzącym jedno z tych ideologicznych ćwiczeń, któremu wynikły dwa niezbite wnioski. Po pierwsze, że reakcyjny filozof angielski, niejaki Hume, polemizował z towarzyszem Leninem, a w czasie innych zajęć tak mu się wszystko poplątało, że doszedł do konkluzji, iż to świadomość określa byt, a nie odwrotnie. Młodym czytelnikom przypomnę, że było to jedno z założeń marksizmu – byt określa świadomość. Podobno któryś z kolegów polonistów, mocno partyjny, na jakimś wydziale przyrodniczym prowadził analogiczne zajęcia z jednego z tych marksistowskich przedmiotów.

Ta historia pokazuje poziom tej przymusowej ideologicznej katechezy. Zamiast kształcić, zaprowadzano dyscyplinę.

Student to miał być ten, który nie ma czasu na nic, a wymagano, żeby się uczyć. Do tego dochodziły zajęcia z pedagogiki, prowadzone też przez Bóg wie kogo. Posługiwano się podręcznikami tłumaczonymi z rosyjskiego. Jeżeli chodzi o nudę stalinizmu, to wynikała nie tylko z ideologizacji programu studiów, ale również ze sposobu zaprojektowania życia akademickiego. Odbywały się nieustanne masówki, zebrania i to dotyczyło wszystkich, nie tylko należących do ZMP, zresztą prawie wszyscy należeli. Niesamowita strata czasu. Wszystko było tak pomyślane, że każdy miał kontrolować każdego. Każdy mógł wystąpić w roli oskarżyciela i donosiciela. Pod tym względem było to nader perfidnie pomyślane. Działała zasada, którą świetnie opisała Hanna Świda-Ziemba jako rozbijanie małych grup. To była stała praktyka. Zalecano formowanie kolektywów (kiedy słyszę słowo „kolektyw”, to nadal robi mi się nieprzyjemnie, kojarzy mi się to ze sztucznym narzucaniem niby-społecznej, niby-grupowej wspólnoty), a naprawdę prowadzono politykę nieustannej atomizacji; nikt do nikogo nie miał prawa mieć zaufania.

To jak u Michela Foucaulta w jego interpretacji panopticum jako formy organizacji społecznej, gdzie w każdym momencie człowiek czuje się obserwowany, kontrolowany, co wymusza pożądane przez władze zachowania, samokontrolę i konformizm. To się udało osiągnąć.

Tak. Muszę powiedzieć, że na moim roku było kilka dziewczyn, które się w tym specjalizowały. W którejś z opowieści wspomnieniowych nazwałem je zetempowskimi megierami i tę nazwę bym podtrzymał. Zwłaszcza że one rozgrywały osobiste kompleksy. Trafiła im się okazja, żeby pokazać swoją ważność, żeby się dowartościować. Oczywiście byli też tacy mężczyźni, ale ja akurat zapamiętałem koleżanki.

Było więc nudno, ale i niebezpiecznie?

Wciąż słyszało się o jakichś drakach. Pamiętam taką historię z roku 1955: oskarżono naszego kolegę o to, że jego dziewczyna, która była studentką innego wydziału, dokonała aborcji pod auspicjami matki tego kolegi. Dwie osoby chodziły do każdej z grup na polonistyce i mówiły, jakiej to strasznej zbrodni dopuścił się ten kolega. A dzisiaj tak zwani obrońcy życia głoszą, że zgoda na aborcję to jest przejaw stalinizmu. Za Stalina aborcja była zakazana, a jednym z przejawów liberalizacji prawa po Październiku było to, że te zabiegi dopuszczono. Gdyby oskarżenie padło w pełni stalinizmu, cała historia mogła by się skończyć więzieniem. To było naruszenie prawa.

Nuda wyrażała się też w tym, że poza działaczami nikt nie miał prawa się niczym wyróżniać. Prawo bycia osobą wyróżniającą się miał w istocie tylko niejaki Josif Wissarionowicz Dżugaszwili – Józef Stalin. On miał być jedyną osobowością, a reszta winna być szara w sensie jak najbardziej dosłownym. Czasem się to nie udawało. Pewna koleżanka, studiująca polonistykę rok czy dwa wyżej, wiele lat później opowiedziała mi taką historię, która wydaje się charakterystyczna i w jakimś sensie budująca. Jedna z superdziałaczek zetempowskich, a one były gorsze od działaczy, bardziej fanatyczne, w większości nieobdarowane przez naturę urodą, domyślam się, że rekompensowały sobie kompleksy straszną gorliwością, otóż jedna z takich pań zwołała najbliższe koleżanki i powiedziała coś takiego: trzeba skończyć z burżuazyjną kokieterią, przestajemy się malować. Podobno dziewczyny zaczęły krzyczeć, nie przestajemy, nie przestajemy i ją zakrzyczały. Ta gorliwa zetempówka czy działaczka partyjna musiała zrezygnować, bo opór był silny i konsekwentny. Taki opór w innych kwestiach w okresie stalinowskim na ogół nie przynosił rezultatu. W tym przypadku się powiódł, bo ta działaczka była zbyt gorliwa. To mi się wydaje niezwykle charakterystyczne i symboliczne. Stalinizm był przeciwko kolorowości w najróżniejszym przekroju i przejawach. Kolorowe skarpetki były symbolem niezgody na uniformizację. O jakimś pisarzu, który się ubierał kolorowo, mówiono „bażant pokoju”. Nie wiem, o kogo chodziło. Przecież bikiniarze to byli ci, którzy nosili barwne krawaty, kolorowe skarpetki i wyróżniali się bujną fryzurą. Nie wiem, jak wyglądała fryzura nazywana plerezą...

W serii książek o Polsce Ludowej, wydawanej pod redakcją Marcina Kuli, ukazała się monografia autorstwa Macieja Chłopka na temat tej subkultury. Wszystkie atrybuty bikiniarza zostały tam szczegółowo przedstawione.

Z chęcią ją przeczytam. Kolorowość była podejrzana ideologicznie, należało być szarym. Bardzo ważna wydaje mi się sprawa oznak. Wszystko było odpowiednio wartościowane i semantyzowane. To był świat specyficznych znaczeń i mitów. Można to uogólnić, mówiąc, że im mniej wolności, im więcej rygorów, tym więcej symboli i oznak. W świecie demokratycznym kolor spodni, koszuli lub skarpetek może być oznaką takiego czy innego gustu, ale nie ma na ogół wymiaru ideologicznego, a już na pewno – politycznego. Choć obecnie to twierdzenie kwestionują tak zwane stroje patriotyczne. Tego typu elementy traciły oznakowość już od drugiej połowy lat pięćdziesiątych. Przełomowym wydarzeniem, jeśli chodzi o stroje, był festiwal młodzieży w 1955 roku. Przyjechała lewicowa młodzież z całego świata, kolorowa, z różnymi bujnymi fryzurami, swobodnie się zachowująca. Wówczas stalinowska oznakowość uległa znacznemu ograniczeniu. Wyobrażam sobie, że niektórzy bardziej konserwatywni działacze partyjni i młodzieżowi byli tym zniesmaczeni. To była jedna ze zmian, które zakłócały ich światopogląd, ich wizję rzeczywistości.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Projekt okładkiTomasz Majewski
Zdjęcie na okładceElżbieta Lempp
RedakcjaAnna Rydzewska
KorektaJan JaroszukHalina Stykowska
Indeks nazwiskJan Jaroszuk
Skład i łamaniePiotr Trzebiecki
Copyright © by Michał Głowiński, 2018 Copyright © by Grzegorz Wołowiec, 2018 Copyright © Wielka Litera Sp. z o.o., Warszawa 2018
ISBN 978-83-8032-295-0
Wielka Litera Sp. z o.o. ul. Kosiarzy 37/53 02-953 Warszawa
POBIERZ NA TELEFON APLIKACJĘ WIELKA LITERA ARAplikacja WielkaLitera wykorzystuje technologię rozszerzonej rzeczywistości (AR) i umożliwia odtwarzanie wideo, audio oraz e-booków, a także przekierowuje na wybrane strony www. Aplikacja WielkaLitera jest dostępna w wersjach na Android oraz iOS. Pobierz ją za darmo i zobacz więcej.
Konwersja: eLitera s.c.