Klauzula zdumienia - Agata Passent - ebook + audiobook + książka

Klauzula zdumienia ebook i audiobook

Agata Passent

4,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Zbiór felietonów sarkastycznej i błyskotliwej obserwatorki polskiej rzeczywistości.

Ani cenzura, ani poprawność polityczna, ani żadne tabu nie maja tu zastosowania – Klauzula zdumienia pozwala postawić każde pytanie.

Gdy czyta się Agatę Passent w zbiorze tekstów, a nie „pojedynczo”, widać jak bardzo jest ciekawska, wtrącająca się, nieobojętna i otwarta. Sarkastyczna i błyskotliwa obserwatorka polskiej rzeczywistości, dosłownie i w przenośni kobieta światowa, czasem wymagająca malkontentka, częściej wyrozumiała i tolerancyjna. Od tematów kobiecych i feministycznych po trendy w lifestylu, od rodziny po naród, od sąsiedzkiego po polityczne podwórko.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 479

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 13 godz. 20 min

Lektor: Agata Passent

Oceny
4,0 (22 oceny)
11
6
2
1
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
justysiaj

Całkiem niezła

Nie polecam czytania/słuchania tej książki ciurkiem, bo można odnieść wrażenie, że autorka zbyt często sili się na przeintelektualizowane opisy czy porównania. Ponadto audiobook jest czytany przez autorkę dość monotonnym głosem, a między poszczególnymi felietonami są tak krótkie przerwy, że czasem trudno się zorientować, kiedy kończy się jeden a zaczyna kolejny.
10

Popularność




Ta książka wiele mnie kosztowała

Ta książka wiele mnie kosztowała. Więcej niż Państwa. Marże na herbacie uzyskują restauratorzy wielkie, minimum 200 procent, a licząc, że do każdego felietonu wysączyłam jedną herbatę kupioną w kawiarni, to rachunek jest prosty.

Wszystkie moje teksty są ucieczkowe. Powstawały poza domem. Uciekam przed chaosem, bo na początku był chaos, lecz u mnie w tej czarnej materii nic się nie zmieniło. Chaos mnie napędza. Slow life? Byle nie to.

Uciekam z domu, bo mam dwóch synów, męża i psa. Nie da się pisać z czterema facetami za plecami. Dzieci są głośne, a mąż jest głośnym pisarzem. Pisałam w kawiarniach, bo w bibliotekach za bardzo kusiło mnie czytanie.

Gdy tylko zaczynałam pisać pierwsze zdanie tekstu, dzwonił mąż z pytaniem: „Gdzie jesteś?”. Jeśli Polka wychodzi z domu, to musi mieć pretekst: albo biorą ją do szpitala, albo do niewoli, albo do biura. Wychodzenie, by pisać, wzbudza wielki niepokój i jest ewidentnym zbytkiem, luksusem niczym masaż gorącą czekoladą.

Gdy zbliżałam się do drugiego zdania, dzwonił zwykle trener piłkarski mojego syna z informacją, że „syn ma powołanie”. Niestety nie do zakonu. Oznaczało to, że najlepiej gdybym natychmiast przestała zajmować się czernieniem ekranu, tylko ruszyła autem z synem na mecz z Vulcanem Wólka, Wichrem Kobyłka czy innymi żywiołami, których boiska są w tajemniczych mazowieckich zakamarkach.

Nerwy w konserwy. Łyk białej herbaty, otwieram laptopa, kliku, kliku na patyku w klawiaturę, a tu moja producentka telewizyjna przypomina na grupie, że mam być teraz na dworcu w drodze na Festiwal Conrada. Albo esemesuje naczelna z radia, stanowczo zapraszając mnie na dywanik do gabinetu, by przypomnieć, że znów „przewaliłam zegary”, gadając na antenie za długo kosztem dużo przyjemniejszego nu jazzu.

Jednak ten mój kawałek tekstu był mi tak drogi jak podręczny dywanik dla jogina czy muzułmanina. Nie dawałam go sobie wyrwać. Pisanie jest nawykiem, którego trzymam się niczym rozbitek dryfującej deski. Im więcej chaosu na świecie, tym bardziej muszę porządkować słowa, a ostatnie lata sprawiły, że do chaosu dołączył lęk. Musiałam znacznie rozszerzyć zakres tematyczny swoich tekstów, tak by nie zwariować. Oto mój wyznawany przez ponad dwadzieścia pięć lat zestaw wartości zaczął być atakowany, a pisanie zrymowało się z głosem tych, którzy niekoniecznie maszerują w wielkim białym katolickim pochodzie, a mimo to kochają Polskę i nie spieszą się na Madagaskar.

Pewien szeregowy poseł zaczął mówić mi, że jestem nienormalna. Że moja rodzina nie jest normalna. Że jestem gorszym sortem. Że moja matka nie ma dokonań, bo PRL wymazano. Że mój syn co prawda ma powołanie, ale nie może zostać gimnazjalistą, mimo że jego najlepszy kumpel gimnazjalistą już był. Wspólnotę europejską bliższą mi niż koszula zaczęto nazywać „wyimaginowaną wspólnotą”, a wypad do Lublina, do którego lubię jeździć, okazał się niebezpieczną wyprawą do „strefy wolnej od tęczowej zarazy”.

Gdy powstawały pierwsze teksty tego wyboru, żyłam w Europie, a ostatnie teksty piszę już w „republice banasiowej”.

Im bardziej media narodowe zionęły tępotą i propagandą, tym trudniej było mi nadążyć za wielością tematów do komentowania. Jedno się nie zmieniło. Stawałam się coraz mniej młoda.

Ta książka jest wyborem tekstów, które pisałam przede wszystkim dla portalu Polityka.pl oraz dla miesięcznika „Twój Styl”. Dziękuję wszystkim redaktorkom i redaktorom za czujność. Ponieważ nie lubię wracać do przeszłości, bo wolę podążać za myślami jeszcze nienapisanymi, to wyboru felietonów dokonał na moją prośbę mój mąż – Wojciech Kuczok. Dzięki, Ukochanku!

Za piszącą kobietą często stoi pomocny mężczyzna, prawda?

Jak zacząć pić w tydzień.Metoda 10 kroków

Wiele osób próbuje ograniczyć trzeźwość, ale zalicza niepowodzenia, nie potrafiąc zmienić dobrych nawyków na lepsze. Nie oszukujmy się, mało kto ot, tak po prostu wychyla kielicha, przypina wrotki i jeeeedzie. Niektórym potrzeba siedmiu, a nawet ośmiu prób w życiu. Moje rady poparte są wieloletnimi badaniami terenowymi, wsparłam się też metodyką wywiadu swobodnego, a mój prestiżowy kanał z wykładami jest obserwowany przez milion lub miliard Chińczyków, którzy stracili cierpliwość do starej medycyny chińskiej i podjęli moje wyzwanie.

KROK 1. Nie masz motywacji? Rozejrzyj się i doceń otaczający cię na co dzień ogólny dupizm. Ruina, kamieni kupa, kobiety nie rodzą, Polska się zwija, emeryci roszczeniowi, Europa brunatnieje, szatan zagościł w Watykanie, nie da się być człowiekiem w świecie maszyn. Trzeba się znieczulać.

KROK 2. Jesteś tego wart. Tyle osób pije, a ty nie? Wstydzisz się kupić flaszkę w sklepie? Pomyśl: to nie prezerwatywy, że musisz prosić szyfrem o „czekoladowe gumki”. Pierwsze łyki możesz dla courage’u zamówić przez Uber Eats i odwrócić kolejność. Zacznij pić w samotności, a potem dopiero dołącz do tłumu.

KROK 3. Ogólny dupizm jest zbyt odległy i ciebie nie rusza? Zjedz kawałek śledzia, usiądź po japońsku lub w siadzie krzyżnym, uspokój myśli, a potem przywołaj taki obrazek: oto szeroka aleja w twoim mieście, centralnie na środku alejki w cieniu drzewa pomnik pedofila tonący w wieńcach, otoczony świeczkami i wartą dżentelmenów w twarzowych kamizelkach z legendarnym logo Solidarności.

KROK 4. Jeżeli wizualizowanie to nie twoja specjalność, pomyśl o przemijaniu i śmierci. Mnie osobiście ten krok najlepiej wychodzi, gdy myślę o kimś bliskim, kto odszedł bezpowrotnie. Na przykład moje auto. Dzień, w którym nie można już było zwlekać ze złomowaniem. Ten smutek rozstania po piętnastu latach, ostatnia przejażdżka do punktu złomowania, pustka w garażu. Pomyśl tylko, że niektóre części oni tam jeszcze sobie wykręcają i zostawiają na sprzedaż... W ręku trzymasz już tylko brelok i parę złotych za złom. Najbliższa małpka jest w Żabce, akurat ci wystarczy.

KROK 5. Systematyka i dyscyplina to podstawa w piciu. Pamiętaj, że doba ma 24 godziny i wykorzystuj drobne chwile na ćwiczenia. Rano kawa z likierem, do obiadu coś na trawienie, na przykład nalewka z mniszka lekarskiego, na deser po włoskiej kolacji – kulka sorbetu cytrynowego bez cukru pływająca w kielichu prosecco, przed snem do meczu browar kraftowy, a nie ta chemia z puszki. Wystarczy 20 minut wytężonego picia dziennie, a rzucisz trzeźwość w tydzień!

KROK 6. Harmonia życia i porządek stanowią zarzewie twej nieustannej trzeźwości? Zrób sobie dziecko. Tym sposobem żaden twój dzień nie potoczy się zgodnie z planem, a na placu zabaw wszystkie babcie coś na chlapnięcie mają.

KROK 7. Próbujesz, ale wciąż zdarzają ci się epizody niepicia? To normalne. Każdemu mistrzowi przytrafiają się słabe dni lub odstawienie na ławę rezerwowych. To tak zwany relapse, powrót na złą drogę. Bądź jak pies, który trafi do miski z zawiązanymi oczami. Zamknij powieki i zaufaj zmysłom. Świst wyciąganego z szyjki korka? Chrobot otwieranego kapsla? Szum piany z nalewaka? Gwar rozweselonych ludzi, mieszanie się języków z całego świata w mijanej przez ciebie codziennie knajpie. To znak. Trafisz.

KROK 8. Bądź silny jak człowiek gór. Nie każdy rodzi się szerpą, wielu z nas musi aklimatyzować się na wysokościach powoli ze względu na rozrzedzone powietrze. Proponuję zacząć od szprycerów. Od setek lat mieszanie wina z wodą jest praktykowane choćby wśród Węgrów, o czym z wirtuozerią i erudycją pisze Péter Esterházy w książce Podróż w głąb pola karnego. Nie musisz ulegać słowiańskiej fanfaronadzie i tankować szklankami samogonu czy płynu na porost włosów.

KROK 9. W czynie patriotycznym. Pomyśl o polskich sadownikach. O ich trudzie. O wysypywanych na drogi tonach polskich jabłek i rechocie Putina. O pustoszejących mazowieckich wsiach. Próbowałeś cydru niefiltrowanego? A w dodatku dieta sokowa jest pełna witamin.

KROK 10. Wyjedź do sanatorium. Po pierwszej dietetycznej kolacji wyjdź przed najbliższy sklep spożywczy zaczerpnąć powietrza. Tam w kolejce wśród palaczy na pewno wróci ci chęć do picia.

Zapraszam do śledzenia i obserwowania mnie, nie mam nic do ukrycia, a do wypicia jest dużo, kciuki w górę, moi kochani, hasz, hasz, podejmij wyzwanie.

Tinder niespodzianka

Nie mam konta na Tinderze, bo zawsze byłam słaba z matematyki. Nie wiem, jak to się stało, że królowa nauk tak mnie przeraża. Przecież mój wuj wykłada na studiach doktoranckich w Szwecji, a ojciec ukończył ekonomię – zatem rachunkowość przynajmniej porządnie opanował. Zawiodłam. Algorytmów boję się jak mój pies kary – chowam się przed nimi pod kanapę. Aplikacje wszelkie algorytmami jednakowoż stoją. Te wszystkie liczby wymierne, pierwotne – głupio mi się przyznać, ale w nie „nie wierzę”, czyli ich nie rozumiem; wiem, że moja ignorancja jest powodem do wstydu, ale jestem za stara na odkręcenie tego nawyku. Ponadto po moim psie odziedziczyłam też nos, a ludzie na Tinderze nie pachną. Ludzie mają 5 milionów receptorów, psy 200 milionów, a ja gdzieś pomiędzy z tym moim nosem. Dlatego psi węch jest wyczulony i psy mają swój pissbook, a my Facebook. Człowieka, niezależnie od płci, muszę najpierw obwąchać, a potem dopiero spotkania. Ponadto Tinder sprawdza się przede wszystkim, gdy jesteś ekspatem lub w delegacji i na seksie chcesz przyoszczędzić. Nie byłam nigdy w delegacji, a tani seks, podobnie jak tanie loty, to nie dla mnie. Ponadto ludzie randkujący przez internet podają sporo wiadomości na swój temat, co uważam za nonsens. Po pierwsze, kobiety rzadko wyglądają w realu tak jak na podkręconych lub przestarzałych fotach, a faceci nie piszą, że mają żonę, długi, uzależnienia lub cierpią na workaholizm, stąd na życie w realu nie mają czasu. Po drugie, czyż nie po to są randki, by można było posłuchać, pogadać, pościemniać, poodkrywać? Bazowanie na tym, że przyciągają się podobieństwa, nie sprawdziło się w moim życiorysie nigdy. Na co mi facet, który jest podobny do mnie? Kręci nas inność, a nie nasze klony. Seksowne są przypadkowe, a nie algorytmowe sytuacje.

Jeśli korzystają Państwo z Tindera i są szczęśliwi, to dobra wasza, ale chcę Państwa ostrzec – naciągacze są wśród was! Uważajcie, z kim się zaprzyjaźniliście, może sypiacie, a może tylko się spotykacie.

Koleżanka nawiązała znajomość z Norwegiem, rozwodnikiem, ojcem chorującego poważnie synka. Klikali, szerowali, zwierzali się sobie, on istny strongman skandynawski, ona piękność słowiańska. Ona kobieta biznesu, on świetnie jej doradzał przez internet, jak ma swoją firmę rozkręcać. Nagle okazało się, że Norweg nie zaprasza do siebie, bo właśnie przenosi się do mieszkania wynajętego przez aplikację Airbnb i, ojej, czy ona mogłaby zrobić mu rezerwację, bo on nie ma sieci, bo on zawieruszył kartę etc. Co się okazało – pan stracił dawno oszczędności, firma mu padła i naiwne dziewczęta naciąga w sieci na płacenie za mieszkanka w Airbnb. Koleżanka poszperała w gronie jego sieciowych znajomych, poznała inne ofiary, panie wymieniły się doświadczeniami, wymusiła zwrot długu i ucięła znajomość. Z kolei mój kumpel, który już chyba z dekadę próbuje znaleźć miłość życia na portalach randkowych (sądzę raczej, że dawno stracił nadzieję i tak po prostu walczy z samotnością), twierdzi, że ostatnio kilka razy był w centrum na kawie z tą samą dziewczyną, ale że ona umawiała się z nim, bo mieszkała za Tarchominem i miała dzięki niemu zimą darmowe szybkie powroty do domu. Kiedy powiedział jej, że sprzedał auto, zniknęła.

Oczywiście, że naciągaczki są też w realu. Niedawno byłam z przyjaciółką w restauracji, gdzie namolnie zagadywała do nas ze stolika obok pewna starsza dama, cała w pepitkach, podająca się za szwajcarską księżną polskiego pochodzenia! Mówiła biegle po angielsku i francusku oraz twierdziła, że angażuje się w stowarzyszeniu walczącym o pokój na świecie. Ponieważ moja przyjaciółka przyznała się, że zajmuje się eksportem polskich produktów i ma kontakty międzynarodowe, to na twarzy księżnej zagościł uśmiech wielkości banana Chiquita.

– To może spotkamy się tutaj jutro we dwie i porozmawiamy. Uwielbiam tu przychodzić na obiad na zupkę rybną – zaproponowała księżna.

Ponieważ od razu widać po mnie, że groszem nie trącę, a na salonach radzę sobie gorzej niż Beata Szydło w składzie porcelany, księżna zwróciła się z propozycją jedynie do mej kompanki. Po kilku dniach pytam, jak było na spotkaniu z księżną.

– Daj spokój, to zwykła naciągaczka. Często tak jest z ludźmi, którzy mieli wielkie majątki i je stracili. Wysiaduje tam w tej knajpie sama, wertuje starą prasę zagraniczną, którą nosi w torebce i wszystkim wciska ten sam kit. Chciała, żebym dawała jej jakieś namiary, opowiadała, że zna Trumpa, a na koniec, gdy wezwałam kelnera, to rzekła: „No cóż, moje dziecko, dam się dziś zaprosić na tę zupkę”.

– I co?

– Poprosiłam o osobne rachunki, zapłaciłam za moją herbatę zimową. Ona na to, że ona nie ma forsy, bo była wcześniej na „manicure”. Zostawiłam ją z niezapłaconym rachunkiem. Może pozamiata tam salę albo odpracuje na zmywaku. Kelner też powinien mieć baczenie na nią i ostrzegać gości.

Uważajcie na bankrutów w sieci. No i może ten dochód podstawowy przydałby się jednak w Szwajcarii i Norwegii? Księżne lubią zupki rybne, a dzieciaci strongmani ładnie urządzone mieszkania.

Otchłań etui

Do tramwaju, przystanek Hoża, wsiada mężczyzna, zajmuje miejsce obok mnie. Z kieszeni szortów wyjmuje smartfona. Sprawnym ruchem pojedynkującego się kowboja sięgającego po rewolwer odpala telefon, otwierając etui. A kuku. Etui jest puste. Brak nabojów. Zapomniał telefonu, wziął puste etui. Następują wyrazy, powiedzmy, zniecierpliwienia, ożeszkurjapierd. Sapanie. Wsuwa puste etui z powrotem do kieszeni. Może zmieniał etui na nowe? Współczuję mu – kobiety zwykle zapominają ważnych rzeczy, gdy zmieniają torebki, a niektóre zmieniają torebki dwa razy dziennie. Duża do pracy i kopertówka na wieczór. Przystanek Centrum. Pan wyjmuje etui, otwiera, zerka. Nadal nie ma telefonu. Telefon nie wrócił. Przystanek Ratusz Arsenał. Gapię się na miasto i myślę o akcji pod Arsenałem. Dlaczego akurat taka nazwa się przyjęła, a nie na przykład akcja przy Długiej. Pasażer drapie się po głowie, sięga do kieszeni, jakby chciał sięgnąć tam, gdzie wzrok nie sięga, jakimiś tajnymi kanałami dopełzać do domu, może do pokoju konferencyjnego w biurze, może do szafki na siłce, może u dziewczyny przy łóżku – gdzie mógł był posiać swój telefon. Przecież wszystko tam w tym smartfonie zostawił. Cały swój świat!

Jest jak emigrant bez dobytku dryfujący na skorupie od orzecha pod Statuą Wolności. Cały sztetl porzucony za nim. Apka jakdojade. Mapa Google miasta. Gdzie on w ogóle jest? Arsenał? Co to dokurnędzy za miejscówka jest? A namiar do mamusi? Kiedyś znał stacjonarny na pamięć, ale matka już stacjonarnego nie ma. Namiar na kumpli – mieli spiknąć się na działce. A Veturilo? Jak wypożyczyć? Będzie trzeba z buta iść.

Gdy wysiadłam przy placu Bankowym, naliczyłam u pasażera pięć zerknięć w otchłań pustego etui. To jak pociąganie z pustej flaszki, jak żucie gumy antynikotynowej, jak wertowanie książki z pustymi stronicami, jak żonglerka bez piłki, jak podlewanie rośliny pustą konewką, jak puszczanie latawca w mieszkaniu, jak poranne witanie się z żoną, która dawno odeszła. Co robiliśmy z naszym czasem w tramwaju, zanim daliśmy się namówić na smartfony?

Serwis randkowy

Moje miasto zmienia się szybciej niż trwa ruch rozpięcia stanika. Pstryk! i już to, co było wczoraj, staje się przedwczorajsze. Nieświeże, pokryte pyłem, rdzą, albo wyrosło na tym coś zupełnie nowego. Stare nazwy dzielnic nie nadążają za zdyszanym apetytem deweloperów, którzy na skrawku pola nie większym niż płócienna łata naszyta na dziecięcych spodniach są w stanie zbudować szereg uli zwanych willami. W efekcie na przykład Kępa Zawadowska nie jest już żadną kępą, dziką nadwiślańską, krzakami porośniętą wydmą, tylko plątaniną ulic tak wąskich i gęsto zabudowanych, że gdy otwieram drzwi mojego małego volkswagena, to uderzam nimi o czyjeś śmietniki, psie wybiegi czy płoty. Nawet na rowerze mijanki grożą czołówką. Niedawno pewna znamienita firma produkująca płyty i koncerty zaprosiła mnie do swej siedziby przy ulicy Włodarzewskiej. Ruszając w ten daleki kurs, sądziłam, że może to pomyłka, bo jeszcze niedawno rozpościerały się tam pola kapusty. Zabrałam większy prowiant, gumiaki, latarkę. Wydawca Stinga z biurem w kapuście? Niemożliwe. Tymczasem król kapuścianych działek jeździ dziś porszakiem, a miast kapusty stoją na jego terenach szklane biurowce.

Im rozleglejsze jest miasto, tym trudniej musi być odprowadzić dziewczynę do domu, odwieźć kobietę po randce, bezpiecznie dostarczyć wybrankę pod jej mieszkanie, pomyślałam. Co prawda zbudowano w pocie czoła dwie nitki metra, ale to kropla w gąszczu potrzeb, bo metro z Łomianek na Bemowo nie kursuje. W dodatku zaprawdę nie wiem, po co wciąż przeprowadzają się do tej okropnej warszawki nowe dziewczyny, piękne, mądre, ambitne, i robią nam tu konkurencję oraz tłok i podnoszą popyt na mieszkania.

Przypomniało mi się nagle, gdy mijałam Jelonki, jak to onegdaj mój kumpel w liceum chodził przez kilka dni w czarnym psychicznym dole. Wyciągnięty sweter wisiał na nim jeszcze smętniej, wełniane rękawy spływały jak łzy rzęsiste, a w słuchawkach jego walkmana (takie urządzenie z lat osiemdziesiątych) leciał na okrągło hit Alone zespołu Heart. Włosy przyklapnięte, oczy podpuchnięte, całymi wieczorami ponoć leżał w apatii, wspominając swoją byłą. „To może pogadaj z nią, może da się odkręcić, zaproś ją na lody w pucharku z biszkoptem”. „O nie, nigdy! Ja już się na pewno w to nie wpakuję” – z nerwową stanowczością odpowiedział mi kumpel. „Dlaczego? Twoja duma jest urażona?” „Nieeee. To ja ją rzuciłem. Mam strasznego kaca. Moralniaka”. „Dlaczego ją rzuciłeś? Głupia jakaś była? Bo ładna to na pewno, widziałam was w kinie na Krótkim filmie o miłości”. „Noo... ładniejsza od Szapołowskiej. Rzuciłem ją. Bo mieszkała na Jelonkach”. Ajajajaj! I wszystko jasne. Jelonki to był wtedy kraniec miasta, powrót nocnym autobusem z Jelonek był wyprawą bardziej męczącą niż dziś wyprawy Jacka Hugo-Badera na krańce Syberii. Pisząca te słowa szarpnęła się na coś takiego raz w życiu. Po imprezie w akademiku na Jelonkach, gdzie wypiłam kilka tak zwanych zup, czyli soków pomidorowych z żytnią bez lodu, przysnęłam w przegubowcu gdzieś na wysokości ulicy Górczewskiej, a gdy się obudziłam, to nie miałam mojego ukochanego aparatu fotograficznego ani plecaczka... Gdyby Izolda mieszkała na Jelonkach, Tristan rzuciłby ją po pierwszej schadzce.

Serwis randkowy oznaczał w erze analogowej coś zupełnie innego niż dziś. Codzienne odwiedzanie. Ale w realu! Umawianie się w cztery oczy lub przez telefon, ale stacjonarny! Odwiedzało się w domu, gdyż nie było Starbunia ani KFC. Jeśli rodzina dziewczyny była nam, hm, mało przychylna albo matka chłopaka nadopiekuńcza i miała w zwyczaju dosiadać się na tapczan, czyniąc z randki kompromitujący trójkąt (forma zabezpieczenia przed ciążą), wtedy pozostawało snucie się po mieście, spacery do zoo albo trzymanie za rękę na ławce w parku. W erze analogowej zimą temperatury spadały poniżej 15 stopni, a nie istniały wtedy puchówki ani goretex, więc członki i kończyny miało się odmrożone. Jeśli szło się na randkę do teatru, kina albo dziewczyna wpadła do chłopaka, należało ją odwieźć do domu. Nie było Veturilo ani apki z rozkładem jazdy. Jeszcze do niedawna mężczyźni poruszający się samochodem przyjeżdżali pod dom dziewczyny i w ramach pakietu randkowego wysiadali z auta, aby otworzyć jej drzwi, a następnie zamknąć je, uważając, by nie zniszczyć spódnicy. Serwis randkowy wymagał manier, czasu i pieniędzy – chociażby na ambrozję w Horteksie albo bukiecik stokrotek. By do randki doszło, trzeba było przeprowadzić całe śledztwo. Gdzie wybranka mieszka, czy po szkole chadza na lekcje skrzypiec, zajmuje się młodszym braciszkiem, czy może drepcze na francuski albo na pokazy w DKF-ie (Dyskusyjny Klub Filmowy – ludzie wtedy rozmawiali po filmie, który wspólnie obejrzeli). Natrętni adoratorzy gotowi byli dziewczynę codziennie odprowadzać ze szkoły do domu. Aby dziewczę sobą zaintrygować, należało się natężyć. Każdy natężał się jak mógł. Jedni pisali wiersze, inni prężyli się na boisku do siatki albo wymyślali skecze do szkolnego kabaretu. Starsi prężyli się politycznie, szpanując happeningami Pomarańczowej Alternatywy.

Dziś w ogóle nie ma tego problemu, bo serwis randkowy oznacza coś zgoła innego. Apki typu Tinder załatwiają sprawę. Można siedzieć na tyłku i łapać przypadkowe wybranki, które akurat wleciały w nasz promień – dajmy na to dwóch kilometrów. Wystarczy tylko fajnie wymodelować grzywkę, by dobrze wyglądać na fotce. Zamiast wiersze pisać, można zrobić copy and paste, chociaż słowa już się dziś nie liczą. O żadnym odwożeniu i przywożeniu mowy nie ma, bo rzadko kiedy dochodzi do powtórnego spotkania. Szkoda czasu na powroty, jeśli w obrębie kilkunastu ulic co wieczór można przy tym samym stoliku w ulubionej kafejce przyjmować nowe panny czy nowych gości. A jak człowiek w ogóle na real fazy nie ma, to można w jednym dniu na Skypie przespać się z tym śmiesznym gitarzystą z Irlandii, a potem pożartować sobie z architektem z Toronto, który ma megakaloryfer i czasem bywa, hm, przelotem, na Jelonkach, bo jego firma prowadzi tu jakąś inwestycję. Taki serwis randkowy wyklucza jednak miłość życia. Czyli miłość do twojego miasta. Nigdy nie poznasz wszystkich jego zmarszczek, siedząc z głową i tyłkiem w telefonie.

Mnie to normalnie osłabia

Przerwa lanczowa między bezglutenową pizzą a niepryskanym jabłkiem.

Ja pytam: I jak ten blondyn w converse’ach, co u ciebie ostatnio tak jakby gospodarza zgrywał? Na pierwszego do domofonu podczas imprezy startował, struś pędziwiatr taki, taki rześki, taki ogorzały, taki, co pewnie wiatrówką wróble z balkonu przepędza, panisko w marynarce. Tonem stiułarda mówił przez domofon, że „Zapraszamy na czwarte piętro”. To jest już u was jakieś „my”? Nic mi nie powiedziałaś. Wstydzisz się go? Z kolei Justa mówiła, że „my” już nie ma, że mu podziękowałaś?

Ona mi odpowiada: Naaaapraaaawdę??? Tak zagajał? „Zapraszamy”? Nic nie słyszałam, na tarasie się bawiłam. No, już ci mówię. No bo ja z moimi znajomymi tak mamy, że my zawsze w większej grupie gdzieś chodzimy, no i najpierw poszliśmy wszyscy na dokument o Totarcie. Do kina Świt, czujesz, sto lat tam nie byłam, nasza siódemka to jedyna publiczność tam była prócz jednej stulatki i jednej uduchowionej studentki w ponczo.

Ja: W czym?

Ona: W ponczo. Ponczo wróciły na maksa.

Ja: Sanczo ponczo. Skąd wróciły?

Ona: Z lat siedemdziesiątych. Ale supcio boazerie tam w Świcie mają, normalnie najlepsze, czas się zatrzymał w latach, gdy syrenka była motoryzacyjnym cudeńkiem. W korytarzu stragan z rękodziełem stał, normalnie jakaś pani Marlena to wypala i wyszywa, ale nikogo na stoisku. Pytam faceta z bufetu, co lody włoskie kręci, świderki, czaisz, no pewnie, że wzięliśmy po jednym, czy u niego za tę ręcznie wypaloną popielnicę zapłacę.

Ja pytam pilnie: To papierosy wypalone czy popielnica wypalona?

Ona dalej: Dobreee... Wypalona z gliny, w piecu, popielnica, czaisz? No i koleś z bufetu mówi, że płatność w trzydziestce. Czyli że w pokoju numer trzydzieści, a tam żadnej sprzedającej, tylko dzieci mają zajęcia z baletu w tej całej atmosferze Żerania i Bródna, w tych rockandrolkach tiulowych na gumkach, ale klimat.

Ja niecierpliwie: Ale co z tym filmem, bo na popielnicę i balet cię przelinkowało.

Ona, nie odrywając wzroku od ekranu smartfona (oferty samochodów używanych przegląda): Niedawno zrobili jacyś młodzi dokument o Totarcie, no wiesz, tej grupie wokół Zbigniewa Sajnóga, co rzygała na komunę, niektórzy z tej grupowej miłości powariowali, mistrzu nawet do sekty na jakiś czas trafił.

Ja: No widzisz, jak to jest w grupie. A ty po co się zawsze w grupie szlajasz? No dobra, Totart zobaczę, ale boję się dokumentów dotowanych przez państwowe centra, muszą być słuszne.

Ona: Myślisz, że moje auto się zepsuło, bo musi po prostu odsapnąć? Dżizas, mam nadzieję, że to nie jest sprawa z wtryskiem paliwa. Aha, no i przy Totarcie byłam. Takie nihilistyczne happeningi młodzi robili, na przykład gównem się smarowali, i powiem ci, że teraz widzę, że ta fekalność to się Tymona Tymańskiego do dziś trzyma, jak tak jego żartów rano w radiu słucham, gdy córkę do szkoły wiozę. Po kinie poszliśmy wszyscy na śledzika do Warszawskiej, no i wypiliśmy parę czterdziestek...

Ja: Twoje auto to sztrucel. Nie ma wtrysku paliwa. Ładnie się przestawiłaś na unijną nomenklaturę. Ja wciąż pięćdziesiątki zamawiam: seta, galareta, luneta. Z osiemdziesiątką nic się nie rymuje. Przewiń, dziewczyno, szybciej do przodu, bo szef idzie i zaraz nas do roboty pogoni. Ja już zamiast podwyżki w tym roku obniżkę dostałam. W nagrodę za dziesięć lat pracy.

Ona: W tej Warszawskiej siedzimy i on tak nagle do mnie mówi: „Eee, bo ja już straciłem nadzieję”.

Ja: Na co stracił? Na to, że mu się zachce, że stanie w końcu, za przeproszeniem, na wysokości zadania? Bo to ten nieśmiały taki, tak? Co się tak skradał i po sześciu randkach wciąż cię tylko po włosach smerał?

Ona: Potem nawet przyspieszyliśmy ociupinkę, bez rewelki, ale rewelkę to ja mam tylko z tymi moimi dwoma byłymi, jeden, kurka wodna, w Norwegii siedzi od dwóch lat, taki niefart.

Ja: To przeoczyłam to przyspieszenie, zarejestrowałam tylko, że mu w sylwestra podziękowałaś, bo się brzydko upijał.

Ona: No tak. Bo ja już wolę, jak facet zasypia po alko, niż jak wulgarne dowcipy opowiada albo po dupie mnie klepie przy innych.

Ja: Wybredna jesteś. Dżentelmena się szuka... Może idź na grupę AA. Tam sami niepijący. A jak się według ciebie gość ładnie upija? Są tacy, co śpiewają, są tacy, co opowiadają te same anegdotki, są tacy, co opowiadają sprośne żarty, są tacy, co tylko się na ciebie lampią i głupio uśmiechają, udając, że mają metafizykę w duszy. Ja najbardziej nie lubię zasypiaczy, bo ciężko takiego trupa do taksy ciągnąć, a jak się go zostawi, to foch potem na kacu na bank będzie: „Dlaczego wyszłaś beze mnie? Pewnie znalazł się przymilas, co cię do domu odwiózł”. Tacy są najgorsi.

Ona: Tyyyy, to jest myśl. Byłam na różnych grupach, żadna mi nie przypasiła, może masz rację, na AA do kogoś miło zagaję, takiego anioła stróża spotkam. W każdym razie wtedy się porządnie zagotowałam i mu podziękowałam. Na ulicy, pod domem.

Ja: Wtedy? Czyli że trzy tygodnie temu. Już się nacieszyłaś wolnością i po fakcie widzisz jego zalety? Myślisz, że się odwulgarnił i upija się po dżentelmeńsku?

Ona: Eee, w sumie każdy głupio harcuje po paru kieliszkach. Ale ja postanowiłam nic nie robić. No bo co to, kurde, znaczy „już straciłem nadzieję”, no ty mi powiedz. No mnie to normalnie osłabia. Niech facet mnie odzyska, a nie tylko siedzi i wzdycha.

Ja: Odzyska? A co ty jesteś mienie nadbużańskie? Facetom się nie chce teraz działać. Wolą siedzieć na tronie i czekać, aż zaczniesz przed nimi taniec brzucha kręcić, przynosić im sałatki, pisać dla nich esemesy wierszem. To nie z lenistwa. Oni się po prostu wstydzą. Głupio jest im „zdobywać i walczyć”. To passé. To z czasów, kiedy kobieta była przedmiotem, to niefeministyczne.

Ona, odstawiając talerz pod tabliczkę z napisem „Zwrot naczyń”: Oj tam, oj tam. Niech zawalczy, mi to wisi, starać się nie będę. Chyba słyszał o czymś takim jak poczta kwiatowa?

Ja: Na pocztę kwiatową można cię zdobyć? Żadnych dwunastu ciężkich prac? Kwiaty, mówisz? Hm. Ostatni raz ktoś mi przysłał kwiaty w połowie lat dziewięćdziesiątych. W sumie masz rację. Byłoby miło. Oj, ja coś widzę, że ci nie wisi.

Ona: Mówisz? Normalnie jakaś przybita jestem, rzeczywiście.

O, skurcze!

Grube szwy czuć w miernym felietonie. To boli mnie na co dzień. Dziś czuję jednak, jak ciągną mnie szwy poporodowe. Oto zdaję poniższy raport, jako wasza nieustraszona wieloródka, z oddziału położniczego w szpitalu klinicznym, gdzie dwa dni temu urodziłam synka. Felieton ten dozwolony jest od lat osiemnastu i apeluję, aby nie czytały go kobiety, które jeszcze nie rodziły.

Izba przyjęć wieczorową porą. Jarzeniówka drga jakby nadawała alfabetem Morse’a, za oknem migają światła aut odbijające się w Wiśle. Za dnia panował tu rejwach jak na suku w Marakeszu (no, może nie ma tu tańczącej kobry), a teraz, gdy stoję z wielkim brzuchem, torebką (nawet na sąd ostateczny nie ruszę się bez torebki) i szpitalną torbą, na tej izbie pusto. Nikt mnie nie odbiera, to kto odbierze poród? Jakby zamknięte, jakby opustoszałe przed generalnym remontem. W okienkach recepcji ani jednej buzi. Patrzymy po sobie z mężem – czyżby na wieść o moich skurczach wszyscy pouciekali? Będziemy mieli cały pusty szpital dla siebie? W serialach lekarskich wszystko dzieje się migiem, lekarze w trzepoczących fartuchach, lekarki ze sztucznymi rzęsami dyszą znad zielonych maseczek. My zaś stoimy i już prawie rodzimy w kolejce, której nie ma. Na szczęście zjawia się recepcjonistka, bierze papiery, wpuszcza za szklane drzwi i od tej pory jestem już w kapciach, już w koszuli, już mierzą ciśnienie, przystawiają pistolet do skroni. To nie pistolet, to termometr, który mierzy ekspresowo. Wsadzają na wózek. „O, pudrowy róż. Ponoć najmodniejszy w tym sezonie”, mówi pielęgniarka. Mijamy patologię ciąży, mijamy neonatologiczny, wszędzie czerwone przyciski z napisem „Wezwanie pomocy”. Dżizas, rzeczywiście, ratunku, może jeszcze jest czas uciec. To nie kolejne badanie, z którego wracałam z brzuchem do pracy, teraz nie wyjdę już stąd w jednym kawałku, wyjdziemy we dwoje.

Lądujemy na bloku porodowym, tu ciężarówek więcej niż aut na parkingach centrów handlowych w czarny piątek. Parkują mnie w korytarzu, przedostatnie w tej chwili wolne łóżko, słyszę, jak odsyłają kobietę, która przybyła za wcześnie: „Proszę wrócić do domu, jest za wcześnie”. Kobieta się upiera, boi się rodzić w taksówce, chce zostać. „To szpital, a nie hotel”, mówi pielęgniarka. „Ile odbieracie dziennie porodów”, pytam. „Dziennie? Bywa, że osiem kobiet rodzi jednocześnie, kochanieńka”. Leżę w korytarzu, podłączona do KTG. Całe życie lubiłam być na korytarzu, w szkole wywalali mnie na korytarz z klasy za błazeństwa – tam sobie układałam kostkę Rubika (taka zabawka była). Bodaj Gombrowicz napisał o jakimś drugorzędnym artyście, że stał „w korytarzu sztuki”. Wolę korytarz od świecznika, od centrum. Można się wycofać, można awansować. To piętro jest jednym wielkim pikaniem, dziesiątki brzuchów, z których dobiega dźwięk dziecięcych serc, drukują się zapisy, przypomina mi się drukarnia „Życia Warszawy”, do której zabierał mnie ojciec w dzieciństwie. Tysiące gazetowych stron wypluwane przez maszyny drukarskie. Drzemię, wsłuchując się w delikatne na razie skurcze. Nagle z sali porodowej słyszę jęki, potem wycie, potem krzyki tak potworne, że przed oczami staje mi okładka Świniobicia Marty Szabo, to wydanie PIW-u z zakrwawionym nożem. Jakaś kobieta rodzi, uświadamiam sobie, ja być może następna, boję się cięcia krocza, to fabryka, zaraz ktoś będzie słyszał moje jęki. Zwolniło się miejsce, wjeżdżam do sali pięcioosobowej, każda jeszcze w blokach startowych. Rozmowy ciężarnych współlokatorek. Potężna brunetka w koszulce w serduszka już pięć dni po terminie, miała oksytocynę, ale nic z tego, wykłóca się z położną, chce wrócić do domu, skoro ma jeszcze parę dni czekania. „Trudno tu się dostać, ale łatwo pani nie wypuścimy”, odpowiada lekarz. Obok kobieta bez dwóch górnych jedynek, wygląda jak po walce z Kliczko. „Dentysta stwierdził, że jak ciąża, to musimy poczekać z wstawianiem”. Będzie cesarka, nosi bliźniaki, sprawdza nieustannie na wykresie, czy oba serduszka biją.

A jednak moje skurcze ruszają pierwsze z naszej piątki. Jest na świecie odcieni bólu tyle, co kolorów w palecie impresjonistów. Skurcze to wredne suki. To jak różnica między przypalaniem sporadycznym a paleniem ciągłym. Kiedy ból odpuszcza, czujesz ulgę, czas na oddech, ale zaraz wraca i napiernicza od miednicy po brzuch, bezdech, biorą mnie już do sali porodowej, a tam jak na obrazie Operacja Rembrandta cała grupa, tylko zebrana nie nad moją głową, a przed moimi udami rozwartymi na oścież jak niezamknięte nożyczki. Czyli team work, męża przejętego przesuwają za moją głowę jak niewygodny wazon. Na szczęście łóżko ma poręcze, jak skurcz uderza, to trzymam się prętów, pewna, że je zaraz powyginam.

Poród nie należy do przyjemności, a w nagrodę, owszem, dostajemy dzieciątko, ale wraz z nim... połóg. I tu się zaczyna hardcore. „Połóg jest beznadziejny”, przyznaje policjantka laktacyjna, którą wezwałam, gdy w trzeciej dobie po porodzie bolało mnie jeszcze wszystko, a syn nie chciał zrobić sobie przerwy w ssaniu nawet na godzinę. Policja laktacyjna nie pozwala dokarmiać, pani w końcu mówi: „Jak już będzie pani chciała wyskoczyć przez okno, może pani dokarmić”. Mąż rozanielony odwiedza mnie na porodówce. „Boże, macierzyństwo jest takie piękne”. Tak, ale nie dla matki. Piłkarz po kontuzji i operacji dochodzi do siebie, każdy po operacji leży i dochodzi do siebie, ale nie matki. One ledwo wloką się do toalety na koniec korytarza, pierwsze siku to masakra, a jednocześnie przewijanie, karmienie, mylą mi się już piersi, a mam tylko dwie, lewa, prawa, lewa, prawa, skończyłam o 2.25 w nocy, to drzemka do 4.45 – zapisuję na kartce tę kolejność piersi i dziennik karmienia jak kapitan dziennik okrętowy. Po nocach dzieci drą się wniebogłosy. Może smoczek? Smoczek? „Droga pani, to szpital przyjazny dzieciom, szkoda zgryzu”. Położna biegnie dalej, woła: „Gdzie jest pediatra?”. „Na cięciu. Tylko tną i tną. Ciągle go nie ma, nie chce się siłami natury”, burczy salowa.

Wieczorny obchód. „A co to jest na talerzu u pani? Rzepa? Rozdymające, nie jadłbym na pani miejscu, skoro pani karmi piersią”. Ale przecież amerykańskie specjalistki od laktacji mówią, że nie ma czegoś takiego jak dieta matki karmiącej. „Oni się nie znają. Dają dzieciom wszystko z lodówki. Zimne”.

To tu, na położnictwie, hartują się matki Polki. To stąd bierze się nasza roszczeniowa kastrująca postawa: „Ja się dla ciebie tak poświęciłam, synu, a ty co? W ogóle matki nie odwiedzasz”. Dzięki psychologii za mechanizm wyparcia. Liczę, że za miesiąc już tych skurczy nie będę pamiętać.

Poród na balkoniku

Muszę kupić pieluchy. Dla siebie. Nie dla dziecka. Dużo pampersów. Żeby na co najmniej dwa albo i trzy lata sikania pod siebie mi starczyło.

Medycyna teraz cuda na kiju od kroplówki czyni, na pewno utrzymają mnie na bloku geriatrycznym tych parę lat. Niech sobie koncerny farmaceutyczne zarobią i nowa fala imigrantek pielęgniarek i pielęgniarzy z Ukrainy przy mnie popracuje, pozmienia mi pościel, pokarmi kleikiem, a ja będę złośliwą staruchą bekającą tym kleikiem prosto w ich świeże pielęgniarskie czapy. A i dla męża wezmę kilka paczek pampersów, niech zna mój gest. Jak mi się, do kaduka, zachce, to na OIOM-ie palić się nauczę. Będę kurzyć w toalecie, a potem udawać, że nie pamiętam, jak się nazywam i gdzie jestem. Na lekomankę materiał ze mnie przedni. Łatwość zagajania mam we krwi. O, proszę, tu morfologia do wglądu. Z moją nawijką łatwo wkręcę się do szajki szpitalnej handlującej lekami. Już za chwileczkę, już za momencik śmierć mnie dopadnie, o czym dowiedziałam się z artykułu opublikowanego w jednym z tygodników opinii.

Państwa też śmieszy to określenie? Tygodnik opinii. Jedne strony w sieci, blogi czy pisma publikują mrożące krew w żyłach opinie, a inne zwykłe nudne fakty bądź wyważone zniuansowane oceny, które nie „generują klikalności ani cytowalności”, jak to się dziś ładnie mówi.

Według tekstu pani T. (pełnego nazwiska nie podaję, bo pozostając w pełni władz umysłowych, zachowałam resztki empatii) jesteśmy z mężem „niedojrzałymi dorosłymi”, którzy zdecydowali się na dziecko po czterdziestce. Niedojrzali rodzice to, cytuję: „tacy, którzy wypadli z rozkładu jazdy, który potem, decydując się na późne rodzicielstwo, usiłowali nadgonić”. Jeśli według opiniotwórczej pani T. rodzenie dzieci to wyścig, to mąż mój nosi żółtą koszulkę lidera, albowiem syn i córka urodzili mu się na początku studiów, ja zaś już dekadę temu syna powiłam, nogi rozkładając zatem według „rozkładu jazdy”. Jak na niedojrzałych albo może już wręcz zdziecinniałych staruszków przystało, nie przemyśleliśmy, że decyzja ta okaże się katastrofalna nie tylko dla nas, ale przede wszystkim dla dziecka, zwanego w tekście „późniakiem”. Jeśli opiniotwórczy tekst pani T. o późniakach czytają teraz matki we wczesnej ciąży, to mają jeszcze czas na zabukowanie miejsca w busie do Cieszyna lub na prom do Holandii, by tam na legalu i bez kolejki wyskrobać się i przy okazji – wszak podróż trzeba zamortyzować – tani shopping załatwić. Jak to w miastach przygraniczno-portowych, pełno tam okazji.

Pani T. nie wzięła pod uwagę tego, iż wiele kobiet rodzących po czterdziestce to nie są pierworódki. Często to kobiety, które chciały sobie między jednym połogiem a drugim zrobić przerwę, by popracować i się pobawić. Różnica wieku między rodzeństwem to może być dziesięć lat albo i więcej – nic w tym patologicznego. Albo ci rodzice to rozwodnicy, którym życie przyniosło nową miłość i szansę na udane tacierzyństwo, pełną rodzinę. Nie dość, że jesteśmy niedojrzali, to zaraz umrzemy. Późny ojciec z tekstu pani T. to weteran wojenny, a późna matka (42 lata) umiera na raka tuż po porodzie. Jeśli pożyjemy, to dzieci mamy najpewniej z in vitro. Czy pani T. nie trafiło się jakieś wybrakowane wydanie Biblii? Czyżby przeczytała tylko Nowy Testament, omijając Stary Testament i Księgę Daniela, a w niej smakowitą opowieść o Zuzannie i starcach? Otóż my, starcy po czterdziestce, potrafimy być pożądliwi i jurni, nie każdy poranek spędzamy, pchając nasze balkoniki po nierównym chodniku. Zdarzają się czterdziestolatkowie z wiecznym pożarem w lędźwiach i czterdziestki, które mają jeszcze wszystkie zęby, szyjki macicy dłuższe niż Argentyna, biegają maratony, a menopauza nawet nie zna ich adresu.

Faktycznie. Uroda nie jest moją ani męża silną stroną i jak podaje pani T., najpewniej nasze dziecko w przedszkolu będzie się nas wstydzić. Cytuję wypowiedź późniaka z artykułu pani T.: „No i źle wyglądał. Siwy, brudny, kulawy”. Ja tam kocham mojego tatusia, pomimo że nie wygląda jak Cristiano Ronaldo. Jeśli dzieci kochają tylko rodziców ładnych i niekulejących, to rzeczywiście lepiej w ogóle się nie rozmnażać, tylko od razu zacząć chlać. Późni rodzice, jak się dowiedziałam, to często ludzie smutni, niespełnieni i na dziecko decydują się, by „poszukać sukcesu w życiu osobistym”. Ponieważ nic w życiu nie osiągnęliśmy – mąż jest kulawym weteranem, który niedowidzi (sięgnął po nie swoją statuetkę Nike), ja zaś pijaną od rana, bełkoczącą pseudodziennikarką z wiecznymi zanikami pamięci, którą wydawcy chronią ze strachu przed sądem pracy – to zafundowaliśmy sobie bachora. On do tej naszej naftalinowej umieralni, zwanej domem, wniesie promyk radości. Otóż nie. Dom ten pozostanie ponurą kryptą. Późniaki opowiadają, cytuję za panią T., że „w czasach szkolnych niechętnie zapraszały do siebie rówieśników. Albo nie było takiego zwyczaju, albo matki, wchodzące w menopauzę, były rozdrażnione i nie znosiły hałasu. Ojcowie zaś w niczym nie przypominali innych zabieganych tatusiów, bo przysypiali w fotelach lub leżeli w szpitalach”. Pani T. powinna chyba wybrać się w Tatry. Tam spotka na pewno mojego męża, który w towarzystwie innych weteranów z dzieckiem w nosidle na plecach będzie wbiegał po perci na Mnicha. Pierwsze słyszę, aby kobiety po menopauzie nie lubiły hałasu. Czy pani T. bywa w operze, filharmonii? Jest tam bardzo głośno. Jak huknie chór w Mesjaszu, to aż aparaty słuchowe świrują, a w Złocie Renu drą się te śpiewaczki wniebogłosy. Czy tam jest wiele studentek na widowni? Średnia wieku tam menopauzalna. Na sześćdziesiątych urodzinach mojej ciotki stetryczali goście tańczyli do trzeciej nad ranem. Sprzątaczka znalazła następnego dnia kilka sztucznych szczęk pod stołem. Współczesne dzieci bawią się zresztą zaskakująco cicho: włączą sobie FIFĘ 2023 i już.

Na deser pani T. przygotowała nam jeszcze jedną informację. Późniaki nie kończą studiów, bo zamiast się uczyć i pracować, muszą zajmować się rodzicami, na przykład jeździć do krematorium (widać daleko mają – na pięć lat podróży) albo pielęgnować ich w demencji. Dziś poziom uczelni na szczęście drastycznie się obniżył, więc z palcem w uchu można zrobić dyplom, dopłacając (ze spadku) za zawalony egzamin. Jednak za bardzo dobre studia zagraniczne czesne jest astronomicznie wysokie. Dwudziestoletnich rodziców na pewno nie będzie na takowe stać... Różne panie T. z opiniotwórczych tygodników muszą straszyć i krzyczeć, żeby przetrwać na rynku prasy. Patrzę na to z politowaniem i dystansem – jak przystało na dziennikarkę bardzo starej daty.

Atlaska

Przez długi czas kładłam się spać wcześnie nie po to, by gapić się na zakurzony klosz czy pajęczynę na najwyższej półce biblioteczki, ale by marzyć o najbliższej podróży. Do wakacji letnich każdy z nas dosłownie odliczał dni. Wyrywałam kartki z kalendarza z przeżytymi dniami szkolnymi z taką siłą, z jaką pieliło się chwasty w ogrodach, zanim i chwasty nie stały się ciekawe dla ekologów. Nie miało znaczenia, czy podróżą miało być kilka dni na pomoście Jeziora Nidzkiego, dwa tygodnie sportowej wyrypy na zgrupowaniu w COS-ie w Zakopanem, narty u przyjaciół w Alpach, zwykłe wczasy na wsi z krową i gęsią pod Łomżą, czy kolonie pracownicze nad rzeczką opodal krzaczka, podczas których jedyną atrakcją była gra w dwa ognie. Pod powiekami widziałam buszowanie w zbożu, marzyłam o kopnym śniegu, pachnących papierówkach, walce z osami kołującymi nad moją watą cukrową, upojnych imprezach nad tacką placków ziemniaczanych.

Od czasu gdy mam własną rodzinę, kładę się spać wcześnie, by zasnąć jak kłoda i nie myśleć o niczym, w szczególe o wakacjach. Swoje trzy grosze dorzucił tu Osama bin Laden – być może to przez jego pomysły i wystrzałową trupę z ISIS moje myśli o rodzinnych podróżach ulatują, zanim witamina C zdąży roztopić się w szklance wody. Okazało się, że podróżowanie miało dla mnie urok tylko wtedy, gdy nie wymagało pakowania, planowania i kompromisów. Kto pakował kilkoro dzieci na narty, ten wie, o czym mówię. Nawet jeśli, co praktykuję od lat, cały sprzęt narciarski czy deskarski wypożyczam, to fakt, że będę musiała co rano czekać bądź sama ubierać czterolatka na wyjście zimowe, powoduje u mnie nagły stan lękowy, ucieczkowy i zaczynam się zastanawiać, czy jest jakaś metoda na to, by samą siebie ubezwłasnowolnić, założyć sobie dający poczucie komfortu i powrotu do ciasnej macicy kaftan bezpieczeństwa i w takim „kombinezonie” pierwszym zbłąkanym Uberem dostarczyć siebie na oblężoną już niczym kostka cukru przez mrówki recepcję warszawskiego szpitala psychiatrycznego przy ulicy Sobieskiego. Wbrew temu, co w folderach i reklamach próbują wcisnąć nam deweloperzy na temat zielonego Wawra czy „bliskiego” Boernerowa (buahahabuahaha), to właśnie ulica Sobieskiego 9 jest jednym z najpopularniejszych adresów w stolicy. Ofkors są też podpruszkowskie Tworki, ale przy rosnących cenach paliwa, no i dla dziewczyny z miasta, taka alienacja jest nie do zaakceptowania.

Mimo to świąteczno-sylwestrowe wakacje postanowiłam spędzić w Maroku pośród czerwonych pofałdowań moich ulubionych gór Atlas. Prawie zupełna pustka. Gdyby nie słyszalna z pobliskiej wioski śpiewna modlitwa muezzina / głośnika, byłoby słychać tylko stąpanie pasterzy i owiec oraz wiatr. Wokół szare, suche osty, kępy pachnącego tymianku, kilka berberyjskich wiosek z prostymi domami zbudowanymi ze słomy i lokalnej czerwonej gliny. Tu się nie remontuje. Tu się stara przetrwać, a jak nie, to buduje się coś kilka kilometrów dalej, obok kolejnego źródła. Nad nami, jakby na wyciągnięcie ręki, a jednak nie tym razem, nie z czternastokilogramowym dzieckiem w plecaku, ośnieżony czterotysięcznik Dżabal Tubkal. A daleko za nim pełza pustynia z nomadami, którzy zamiast targować się o bonifikatę przy użytkowaniu wieczystym, cieszą się jednym kilimem i czajnikiem do zaparzania miętowej herbaty.

Od lat regularnie wracam do Maroka, ewidentnie mnie tu coś ciągnie, muszę sobie zrobić badania DNA – może kilka stuleci wstecz moi żydowscy przodkowie balowali w Mauretanii? Lecz coraz częściej mam wrażenie, że ktoś usilnie próbuje sprawić, by podróż w te strony kosztowała mnie więcej i więcej. Że jadę tu pomimo, a nie ot tak. Pomimo że mąż przez dwa tygodnie dosłownie wszystkim spotkanym znajomym opowiadał, że „Żona wybrała na wakacje berberyjską wioskę obok tej, gdzie terroryści z ISIS zamordowali dwie Dunki”. Dekapitacja. To teraz najnowszy powód, dla którego mam siedzieć na dupie. Nieważne, że na polskich drogach ginie więcej osób w weekend niż w Atlasie przez lata... „Życzliwe” znajome baby mówiły, że dzieci źle znoszą zmianę klimatu, a arabscy lekarze, o rany, ja się z nimi nie dogadam. Ale że niby kto zna więcej języków? Polka czy Berber? Kolega straszył tanimi liniami. Inny szydził, że oto mieszczka z Europy jedzie oglądać biedę krajów islamskich. To co? Mam dzieciom pokazywać tylko naszą mazowiecką gruszę i udawać, że kraje Maghrebu ograniczają się do hoteliszcza z basenem?

Po powrocie z Marrakeszu czułam się jak tytanka. Każde wakacje będą teraz ciężarem większym niż sztanga podrzucana na zawodach, z tego wysiłku pękną mi wszystkie naczynka, nie tylko kryształy po babci. Widzę, że przez długi czas będę kładła się wcześnie, żeby nie słuchać histerycznego bełkotu i życzliwych fejkniusów próbujących mi zepsuć każde święta poza domem.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Pomysł i projekt okładkiTomasz Waciak Wójcik
Zdjęcia na okładceMonika Wrzesińska
Wybór felietonówWojciech Kuczok
KorektaMałgorzata DomosławskaMonika Pruska
Skład i łamaniePiotr Trzebiecki
Copyright © by Agata Passent, 2020 Copyright © by Wielka Litera Sp. z o.o., Warszawa 2020
ISBN 978-83-8032-358-2
Wielka Litera Sp. z o.o. ul. Kosiarzy 37/53 02-953 Warszawa
POBIERZ NA TELEFON APLIKACJĘ WIELKA LITERA ARAplikacja WielkaLitera wykorzystuje technologię rozszerzonej rzeczywistości (AR) i umożliwia odtwarzanie wideo, audio oraz e-booków, a także przekierowuje na wybrane strony www. Aplikacja WielkaLitera jest dostępna w wersjach na Android oraz iOS. Pobierz ją za darmo i zobacz więcej.
Konwersja: eLitera s.c.