O pewnej dziewczynce i jej podróży do Krainy Czarów na okręcie własnoręcznie wykonanym - Catherynne M. Valente - ebook

O pewnej dziewczynce i jej podróży do Krainy Czarów na okręcie własnoręcznie wykonanym ebook

Catherynne M. Valente

3,9

Opis

Jeśli lubicie „Czarnoksiężnika z krainy Oz”, „Alicję w krainie czarów” i „Opowieści z Narni”, to na pewno spodoba się Wam i ta książka. 12-letnia September za sprawą Zielonego Wiatru z małej farmy trafia nad Groźne Morze położone przy Krainie Czarów. A to dopiero początek jej niezwykłych przygód.

J.R.R. Tolkien pisał o tym, że kraina baśni nie jest bezpiecznym miejscem. Catherynne M. Valente udowadnia w spisanej przez siebie opowieści, że tak jest w istocie. Dwunastoletnia September trafia do Krainy Czarów, gdzie poznaje latające gepardy, wiedźmy i ożywione lampiony. Nie ma rzeczy, która nie może jej się przydarzyć. Autorka bawi się konwencją baśni i mitu, czerpie inspiracje z historii o czarnoksiężniku z Oz i z mitu o Prozerpinie. Z tego wszystkiego tworzy jednak swoją własną, oryginalną opowieść, pełną przygód, zaskakujących wydarzeń i przewrotnego poczucia humoru. Wciągająca lektura dla każdego, kto nie boi się zapuścić na ścieżki Krainy Czarów.

Zofia Stanecka

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 314

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (7 ocen)
3
2
1
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Strona redakcyjna

Tytuł oryginału:

The Girl Who Circumnavigated Fairyland in

a Ship of Her Own Making

Przekład:

Karolina Socha-Duśko

© 2011 by Catherynne M. Valente

© Copyright for the Polish edition by M Wydawnictwo, Kraków 2015

© Copyright for the Polish translation by Karolina Socha-Duśko

ISBN 978-83-8043-047-1

M Wydawnictwo

31-002 Kraków, ul. Kanonicza 11

tel. 12-431-25-50; fax 12-431-25-75

e-mail:[email protected]

www.mwydawnictwo.pl

Dział handlowy:

tel. 12-431-25-78; fax 12-431-25-75

e-mail:[email protected]

Księgarnia wysyłkowa:

tel. 12-259-00-03; 721-521-521

e-mail:[email protected]

www.klubpdp.pl

Publikację elektroniczną przygotował:

Wszystkim tym, którzy przebyli ze mną tę przedziwną podróż, gotowi podać mi rękę, kiedy opadałam z sił. Oto nasz okręt, samodzielnie wykonany.

OSOBY DRAMATU

SEPTEMBER, DZIEWCZYNKA

JEJ MATKA

JEJ OJCIEC

ZIELONY WIATR, ZJAWISKO POGODOWE

GEPARDZICA BRYZA, JEGO WIERZCHOWIEC

HALO, WIEDŹMA

PAPA, JEJ SIOSTRA, TAKŻE WIEDŹMA

DZIĘKI, JEJ MĄŻ, WIEDŹMAK, DODATKOWO WILKODŁAK

A—DO—L, WIWERNA

ŁUGA, GOLEM

KRÓLOWA MALWINA,

POPRZEDNIA WŁADCZYNI KRAINY CZARÓW

KAROL MIAŻDŻYK, FEJ

GENERAŁ GLASZTYNÓW

MARKIZA,

OBECNA WŁADCZYNI KRAINY CZARÓW

JAGO, PANTERA

SOBÓTKA, WODNIK

KALPURNIA SĄŻEŃ, FEJA

PENNY SĄŻEŃ, JEJ PODOPIECZNA

LICZNE BICYKLE

DOKTOR OCHRA, SKRZAT

RUBEDO, MAGISTRANT, TAKŻE SKRZAT

CITRINITAS, GENIUSZ ALCHEMII, TAKŻE SKRZATKA

ŚMIERĆ

DWA LWY, MAŚCI NIEBIESKIEJ

PAN MAPA, NADWORNY KARTOGRAF

ANI, INOG

NIESZCZĘSNA RYBKA

REKIN (W RZECZYWISTOŚCI CHOCHLIK)

HANNIBAL, PARA BUTÓW

BLASK, LAMPION

ROZDZIAŁ PIERWSZY. Eskapada na gepardzie

ROZDZIAŁ PIERWSZY

ESKAPADA NA GEPARDZIE

w którym dziewczynka o imieniu September zostaje uprowadzona z pomocą gepardzicy, poznaje prawa Krainy Czarów i rozwiązuje pewną zagadkę

Pewnego razu dziewczynka o imieniu September poczuła się naprawdę zmęczona domem swoich rodziców. Codziennie zmywała tam te same różowo-żółte filiżanki i pasujące do nich kompotierki, spała na tej samej wyszywanej poduszce i bawiła się z tym samym małym, przyjacielskim pieskiem. Ponieważ urodziła się w maju i ponieważ miała znamię na lewym policzku, i ponieważ miała bardzo duże i niezgrabne stopy, zlitował się nad nią Zielony Wiatr. Pewnego wieczora, zaraz po dwunastych urodzinach September, przyfrunął pod jej okno, ubrany w zielony frak, zieloną pelerynę, zielone bryczesy i zielone śniegowce. W końcu ponad chmurami, w dzielnicy biedy, którą zamieszkuje Sześć Wiatrów, jest bardzo zimno.

— Wydajesz się wystarczająco marudna i z charakterkiem — rzekł Zielony. — A gdybym tak cię zabrał na gepardzicy Bryzie nad potężne morze graniczące z Krainą Czarów? Niestety ja sam nie mam do niej prawa wstępu, który Skrajnym Zjawiskom Pogodowym jest wzbroniony, lecz z przyjemnością powierzę cię opiece Zdradliwego i Groźnego Morza.

— Och, tak! — szepnęła September, której bardzo się nie podobały różowo-żółte filiżanki i małe, przyjazne pieski.

— No cóż, chodź zatem i usiądź przy mnie. Tylko nie pociągnij za sierść gepardzicy, bo gryzie! September wspięła się na kuchenny parapet, zostawiając za sobą zlew pełen piany i różowo-żółtych filiżanek, w których wciąż wiły się złowieszczo herbaciane fusy. W jednej ułożyły się w kształt ciut podobny do taty September, ubranego w długi brązowy szynel, jaki miał na sobie w chwili wyjazdu gdzieś za morze, z karabinem i czymś błyszczącym na czapce. W innej przypominały nieco sylwetkę mamy w roboczym kombinezonie — widać było jej napięte mięśnie, gdy nachylała się nad opornym silnikiem samolotu w fabryce, w której pracowała. Jeszcze inne wyglądały jak rozgnieciona kapusta.

Zielony Wiatr wyciągał do dziewczynki rękę otuloną zieloną rękawicą. September chwyciła ją i wzięła bardzo głęboki oddech. Kiedy przechylała się nad parapetem, jeden but zsunął jej się ze stopy (co później okaże się faktem nie bez znaczenia). Poświęćmy chwilę, by pożegnać mały półbucik z mosiężną klamerką, gdy akurat ze stukotem upada na parkiet. Żegnaj, bucie! September wkrótce za tobą zatęskni.

— Słuchaj więc — zaczął Zielony Wiatr, gdy dziewczynka usadowiła się w wysokim szmaragdowym siodle, wczepiając palce w nakrapiane futro gepardzicy. — W Krainie Czarów obowiązuje wiele praw i zasad. Wprawdzie pewnego dnia przestaną mnie one dotyczyć, gdy mój wniosek zostanie w końcu rozpatrzony i otrzymam złoty pierścień zapewniający mi immunitet, obawiam się jednak, że jeśli złamiesz jakiś przepis, nie będę mógł ci pomóc. Możesz dostać mandat albo stracić głowę, w zależności od nastroju Markizy.

— Jest aż tak straszna?

Zielony Wiatr skrzywił się, jeżąc swoją rozczochraną brodę.

— Wszystkie małe dziewczynki są straszne — przyznał w końcu — ale Markiza ma za to naprawdę wytworny kapelusz.

— Opowiedz mi o tych prawach — poprosiła z powagą w głosie September. Mama nauczyła ją grać w szachy, kiedy była jeszcze mała. Uznała zatem, że skoro zdołała zapamiętać, w jaki sposób przemieszczają się na szachownicy skoczki, to z pewnością uda jej się opanować także prawa Krainy Czarów.

— Po pierwsze, obowiązuje absolutny zakaz posiadania przedmiotów żelaznych. Jeśli o to chodzi, celnicy są nieprzebłagani. Wszelka amunicja, noże, maczugi czy gazrurki, które masz przy sobie, zostaną skonfiskowane i przetopione. Po drugie, zabronione jest praktykowanie alchemii, dotyczy to wszystkich oprócz młodych dam urodzonych we wtorek...

— Ja urodziłam się we wtorek!

— Niewykluczone, że o tym wiedziałem. — Zielony Wiatr mrugnął do niej okiem. — Po trzecie, transport powietrzny dopuszcza się jedynie za pomocą gepardów lub licencjonowanych łodyg ziela starca. Jeśli nie posiadasz któregoś z tych środków transportu, bądź uprzejma poruszać się drogą lądową. Po czwarte, wszelki ruch odbywa się w kierunku odwrotnym do ruchu wskazówek zegara. Po piąte, śmieci wynoszone są w co drugi piątek. Po szóste, Odmieńcy zobowiązani są do noszenia oznakowanego obuwia. Po siódme i najważniejsze, pod żadnym pozorem nie wolno ci przekraczać granic Lasu Kamgarn. Grozi to najstraszliwszą śmiercią albo niezmiernie uciążliwą wizytą na herbatce u kilku hamadriad, starych panien. Te zasady są nienaruszalne, nie odnoszą się jedynie do odwiedzających Krainę dygnitarzy oraz skrzatów. Zrozumiałaś?

Daję słowo, że September naprawdę starała się słuchać z uwagą, lecz huczący wicher wciąż zawiewał jej czuprynę na twarz.

— Chyba... chyba tak... — wymamrotała, odgarniając z buzi ciemne loki.

— Oczywiście spożywanie czarodziejskich potraw i napojów pociąga za sobą obowiązek prawny powracania w to miejsce, przynajmniej raz do roku, stosownie do przemian cyklu mitologicznego.

September drgnęła.

— Co? Co to znaczy?

Zielony Wiatr pogładził się po szpiczastej bródce.

— Oznacza to: jedz, co chcesz, niewinne dziecię! — Zaśmiał się jak to wiatr gwiżdżący w gałązkach. — I wisienki, i jagódki, i miesiąca blask calutki!

Gepardzica Bryza ziewnęła i pognała ponad dachami Omaha w stanie Nebraska, któremu to miastu September nawet nie zdążyła pomachać na pożegnanie. Nikt nie powinien jej za to osądzać: wszystkie dzieci są bez serca. Nie urosło im jeszcze, dlatego mogą wspinać się na wysokie drzewa, mówić szokujące rzeczy i skakać tak wysoko, że dorosłym serca zamierają ze strachu. Serce sporo waży. To właśnie dlatego tak długo rośnie. Ale tak samo jak nauka czytania, matematyki czy rysunku, u różnych dzieci proces ten przebiega w różnym tempie (wiadomo, że nic tak nie przyspiesza rozwoju serca jak czytanie). Niektóre dzieci są straszne i dziwne, zupełnie bez serca. Niektóre zaś są kochane i słodkie, prawie z sercem. September, kiedy zabrał ją Zielony Wiatr, była gdzieś pośrodku, w połowie drogi pomiędzy byciem bez serca a byciem już trochę dorosłą.

Tak czy siak, September nie zdążyła pomachać na pożegnanie ani w stronę domu, ani w stronę fabryki, w której pracowała mama, sapiącej białym dymem daleko w dole. Nie zdołała także pomachać tacie, kiedy lecieli nad Europą. Dla mnie czy dla Was to może być oburzające, ale September przeczytała bardzo wiele książek i wiedziała, że rodzice złoszczą się jedynie, dopóki nie odkryją, że ich mały awanturnik wybrał się do Krainy Czarów, a nie na przykład do pubu za rogiem, a potem już wszystko jest w porządku. Patrzyła zatem prosto w chmury, a oczy łzawiły jej od wiatru. Pochylona nad grzbietem gepardzicy Bryzy, której futro było szorstkie i kolorowe, słuchała łomotu jej ogromnego serca.

—Jeśli mogę pana spytać, Panie Wietrze... — odezwała się po odpowiednio długiej chwili — w jaki sposób można dostać się do Krainy Czarów? Zaraz miniemy Indie i Japonię, a potem Kalifornię i w końcu wrócimy po prostu do mojego domu.

Zielony Wiatr zachichotał.

— Tak by się stało, jak mniemam, gdyby Ziemia była okrągła.

— Jestem przekonana, że tak właśnie jest...

— Będziesz musiała porzucić takie przestarzałe, staroświeckie poglądy. Tam, gdzie się udajemy, konserwatyzm nie jest zaletą. Kraina Czarów to bardzo uczone miejsce. Prenumerujemy wszystkie czasopisma naukowe.

Gepardzica Bryza wydała z siebie krótki ryk i natychmiast stado małych chmurek pokornie ustąpiło jej z drogi.

— Ziemia, moja droga, z grubsza rzecz ujmując, jest trapezoidalna, nieco romboidalna, nieco hipersześcienna, a poza tym marudna, jeśli źle się ją pogłaszcze. Jednym słowem, jest zagadką, moja wrześniowa zdobyczy, niczym srebrny pierścień łamigłówka, który twoja ciocia Margaret przywiozła z Turcji, kiedy miałaś dziewięć lat.

— Skąd znasz moją ciocię Margaret?! — wykrzyknęła September, przytrzymując ręką włosy.

— Tak się składa, że wykonywałem rutynowe prace porządkowe akurat w to popołudnie. Miała na sobie czarną spódnicę, a ty żółtą sukienkę w małpki. My, Skrajne Zjawiska Pogodowe, mamy doskonałą pamięć, jeśli chodzi o przedmioty, które szarpiemy i zwijamy.

September wygładziła zmiętą już teraz i pozwijaną żółto-pomarańczową sukienkę. Lubiła wszystko, co żółto-pomarańczowe: liście, niektóre wschody księżyca, kaczeńce, chryzantemy, ser, dynie (zarówno w cieście, jak i bez niczego), sok pomarańczowy, marmoladę. To jasny i zdecydowany kolor. Nie można ignorować czegoś, co jest jasnopomarańczowe. Kiedyś zobaczyła pomarańczową papugę w sklepie zoologicznym i tak bardzo zapragnęła ją mieć, jak jeszcze nigdy niczego nie pragnęła. Nazwałaby ją Halloween i dawała jej do jedzenia toffi, ale mama powiedziała, że ptak zatrułby się toffi, a poza tym na pewno zjadłby go pies. Dlatego September przestała odzywać się do psa.

— Zagadka ta przypomina turecką układankę — kontynuował Zielony Wiatr, zerkając znad zielonych okularów. — Rozłączymy pierścienie i złączymy je z powrotem, a potem znajdziemy się w kolejnym pierścieniu, to znaczy w Krainie Czarów. Już niedługo.

I rzeczywiście spomiędzy zimnobłękitnych chmur wiszących nad Ziemią zaczęły wyłaniać się szczyty dachów. Budynki były bardzo wysokie i... rozchwiane. Wieże katedr były wykonane z pozbijanych gwoździami desek, a wieńczyły je zardzewiałe blaszane wieżyczki, do tego obeliski zbite praktycznie z samych suchych liści. Ogromnym kopułom, podobnym do tych, które September widziała w albumie o Włoszech, brakowało wielu cegieł, inne zaś były poobijane lub zupełnie pokruszone. Takich budynków można się było spodziewać w krainie, gdzie wiatry wyją najgłośniej, gwiżdżą najprzeraźliwiej i zawodzą najprzeciąglej na świecie. Wszystko było z wierzchu pokryte lodem, nawet osoby przebiegające ulicami, opatulone tak jak Zielony Wiatr po sam nos, w kurtkach i bryczesach w kolorze czarnym, różowym lub żółtym, z policzkami wydętymi jak u dmuchających wiatrem cherubinów przedstawianych w rogach starych map.

— Witaj, September, w mym rodzinnym mieście Westerly, tu mieszka Sześć Wiatrów, w wielkiej przyjaźni i niezgodzie.

— To... to fajnie. I zimno. I chyba zgubiłam but.

Zielony Wiatr spojrzał na palce stopy September, które zaczynały przybierać lekko siną barwę. Ponieważ był w pewnym stopniu dżentelmenem, zdjął kurtkę i pomógł założyć ją dziewczynce. Rękawy były zbyt długie, ale kurtka nabyła nieco taktu, podróżując po świecie, i dostosowała się do drobnego ciała September, rozdymając się, i zbiegając kilkukrotnie, aż zaczęła wyglądać niczym uszyta na miarę.

— Wyglądam trochę jak dynia — szepnęła September, kryjąc rozradowanie. — Jestem pomarańczowo-zielona!

Spojrzała w dół. Na szerokiej, szmaragdowej aksamitnej klapie kurtka utworzyła dla niej małą pomarańczową broszkę — kluczyk z kryształkami. Błyszczała, jakby była zrobiona z samego słońca. Kurtka lekko rozgrzała się z onieśmielenia, mając nadzieję, że September będzie zadowolona.

— But to bardzo wielka strata, bez wątpienia — cmoknął Zielony Wiatr. — Ale jeśli wchodzi się do Krainy Czarów, potrzeba poświęceń. — Zniżył głos i dodał poufnym tonem: — Westerly jest miastem granicznym, a Czerwony Wiatr jest strasznie chciwy. W każdym razie but prawdopodobnie i tak zostałby skradziony.

Zielony Wiatr i September dzięki staraniom gepardzicy Bryzy bezpiecznie wylądowali w Westerly. Ruszyli wzdłuż Alei Salisz, gdzie Błękitne i Złote Wiatry, niosąc naręcza kolczastego zielska na zdrową, wietrzną sałatkę, kręciły się, załatwiając swoje sprawunki. Chmury śmigały tam i sam po ulicy jak papierki unoszone wiatrem w znanych nam miastach. Kierowały się ku dwóm wrzecionowatym filarom na końcu arterii, tak ogromnym, że September nie od razu dostrzegła, że w rzeczywistości były to osoby, tylko bardzo wysokie i chude, z ogromnymi, długimi twarzami. Nie umiała powiedzieć, czy byli to mężczyźni, czy kobiety, natomiast od razu mogła stwierdzić, że byli niewiele grubsi niż ołówek i wyżsi niż którakolwiek z dzwonnic i wysokich platform w Westerly. Ich stopy tonęły w chmurach w dole, znikając w kłębach cumulusów. Obie postaci miały na nosach okrągłe, ciemne okulary w cienkich oprawkach, chroniące ich oczy przed jasnym słońcem Westerly.

— Kto to? — szepnęła September.

— Tamten z żółtym pasem i z krawatką w perski wzór to Szerokość, a drugi to Długość. Bez ich pomocy daleko nie dolecimy, bądź więc grzeczna.

— Myślałam, że szerokość i długość geograficzna to takie kreski na mapach.

— Nie lubią pozować do zdjęć. Wiesz, jak to jest ze sławnymi ludźmi. Wszyscy, gdy tylko cię widzą, robią pstryk, pstryk, pstryk. To irytuje. Umówili się kilkaset lat temu z Gildią Kartografów, że będzie wolno publikować jedynie ich symboliczne przedstawienia, sama rozumiesz.

Stojąc przed Długością i Szerokością, September czuła się dziwnie przytłoczona. Jako dziecko była przyzwyczajona do tego, że większość ludzi jest od niej wyższa. Ale to była zupełnie inna skala. Poza tym nie jadła nic od śniadania, a podróżowanie na gepardzie jest bardzo męczące. Nie chciała przed nimi dygać, bo uznała to za zbyt staroświeckie, więc ukłoniła się w pas. Zielony Wiatr wydawał się tym nieco rozbawiony, lecz także się ukłonił.

Szerokość ziewnął. Wnętrze jego ust było jaskrawoniebieskie, jak ocean na szkolnych mapach. Długość westchnął, jakby znudzony.

— Nie spodziewałaś się chyba, że będą coś mówić, co? — Zielony Wiatr wyglądał na nieco zakłopotanego. — To są sławy! A one strzegą swojej prywatności.

— Myślałam, że będzie jakaś zagadka czy układanka — odrzekła September, podczas gdy Szerokość ziewał. Zielony Wiatr skubał rękaw swego kubraka, jakby urażony, że September nie była pod większym wrażeniem.

— A jak się postępuje z układankami, moja droga?

September zaszurała zmarzniętą stopą o gładką, niebieską płytę Placu Dokładnego.

— No cóż... zaczyna się od rogów, a potem wypełnia krawędzie, żeby powstała ramka, a potem wypełnia się ją kawałkami.

— Dobrze, a w historycznym ujęciu, ile mamy wiatrów?

September pomyślała o swojej książce o mitologii, która miała jasnopomarańczową okładkę i dlatego była to jedna z jej ulubionych lektur.

— Chyba cztery.

Zielony Wiatr uśmiechnął się szeroko, wywijając swoje zielone usta pod zielonym wąsem.

— Właśnie: Zielony, Czerwony, Czarny i Złoty. Oczywiście mamy też przydomki rodzinne, jak Smith czy Nowak. I właściwie są jeszcze Srebrny i Niebieski, ale narozrabiali trochę na wybrzeżu Tunezji i musieli iść spać bez kolacji. Tym samym to właśnie my wyznaczamy rogi, a oni — tu wskazał na milczących Szerokość i Długość — stanowią krawędzie. Natomiast ty, September — ciągnął, delikatnie wyswobadzając pasmo jej włosów, które zaplątało się w broszkę — stanowisz jeden z elementów ze środka, tych, które mają dziwny kształt i są takie uparte.

— Nie rozumiem, proszę pana.

— No cóż, chodzi o podtekst. Jeden z elementów to Dziewczynka podskakująca na jednej nodze dziewięć rewolucji. Inna to Ubieraj się w szalone kolory. A jeszcze inna to Klepnij się nad okiem. A jeszcze inna Zrezygnuj z czegoś. Następna to Niech kot ci towarzyszy.

— Ale przecież to oczywiste!

—W większości wypadków. Ale Kraina Czarów to stary kraj, a to, co stare, miewa dziwne zachcianki. Jeden z ostatnich elementów układanki to Poleje się krew. A kolejny to Skłam.

September przygryzła wargę. Nie przepadała za układankami, choć jej babcia je uwielbiała i nawet przykleiła jedną, składającą się z tysiąca kawałków, na ścianie niczym tapetę. Powoli, starając się przypomnieć sobie wszystko, September pacnęła się ręką w czoło. Następnie uniosła stopę i podskakując na jednej nodze, okrążyła gepardzicę Bryzę. Jej pomarańczowa sukienka unosiła się przy tym pod zieloną kurtką, błyszczącą w słońcu. Kiedy się zatrzymała, wypięła z klapy kurtki swoją broszkę, pomarańczowy kluczyk, a następnie ukłuła się nią w palec. Kropla krwi upadła na niebieską kamienną płytę placu. Położyła kluczyk u stóp Długości i Szerokości i wzięła głęboki oddech.

— Chcę do domu — skłamała cicho.

Długość i Szerokość obrócili się powoli twarzami do siebie niczym statuy na piedestałach. Zaczęli się zginać i skręcać jak schodki, wyciągając do siebie ręce i zaczepiając stopami o kolana. Poruszali się w mechaniczny sposób, a ich stawy wyginały się jak u lalek w tym dziwacznym, cyrkowym tańcu. Ulice miasta zadrżały, a potem nastąpiła cisza. Na mgnienie oka Długość i Szerokość pocałowali się, a kiedy ich usta się rozłączyły, odległość między ich twarzami pozwoliła akurat gepardzicy, niosącej na swoim grzbiecie Skrajne Zjawisko Pogodowe oraz dziewczynkę, przelecieć między nimi. Po drugiej stronie September widziała tylko chmury.

Zielony Wiatr z powagą wyciągnął okrytą rękawicą rękę do dziewczynki w pomarańczowej sukience.

— Dobra robota, September — powiedział i uniósł ją, sadzając w szmaragdowym siodle gepardzicy. — Nigdy nie wiadomo, co się zdarzy w wyniku eskapady na gepardzie. Nie dzieje się to w zgodzie z zasadami sztuki. Oszustwa zawsze było domeną fejów1, a ponieważ wkrótce wkroczymy do ich krainy, powinniśmy szanować panujące tam zwyczaje. Gdy September i Zielony Wiatr na ogromnym kocie przeszli przez układankę świata, wysadzany kamieniami kluczyk podniósł się z ziemi i poleciał w ślad za nimi, cichutko jak mysz.

ROZDZIAŁ DRUGI. Szafa pomiędzy światami

ROZDZIAŁ DRUGI

SZAFA POMIĘDZY ŚWIATAMI

w którym September przekracza granice światów, zadaje cztery pytania, otrzymuje dwanaście odpowiedzi i zostaje poddana odprawie celnej

Kobieta, nim dożyje złotej jesieni swego życia, potrafi nagromadzić mnóstwo rzeczy. Każdy, kto był w wakacje u swojej babci na wsi, z zaskoczeniem odkrywał, ile zdjęć nieznajomych osób wisiało na ścianach jej domu, ile kaczuszek z porcelany, miedzianych patelni, książek, ozdobnych łyżeczek, starych lusterek, drewnianych drobiazgów, niedokończonych robótek, gier towarzyskich czy pogrzebaczy pochowała po kątach. Trudno się domyślić, po co jednej osobie aż tyle barachła i dlaczego przechowuje te wszystkie płowiejące w słońcu, szarzejące rzeczy. Wydawało się Wam pewnie, że babcia musi być nieco szalona, skoro uzbierała aż tyle szklanych sówek czy cukierniczek z porcelany.

Przestrzeń między Krainą Czarów a naszym światem wygląda jak dom babci. Jest to babcina szafa, wielka i mroczna, jej szopa, jej piwnica zagracona tysiącletnimi rupieciami. Świat nie bardzo wiedział, gdzie to wszystko upchnąć. Ziemia jest gospodarna, nie wyrzuca niezniszczonych przecież hełmów z brązu, kołowrotków i wodnych zegarów. Jeszcze się przydadzą. A co do liczby portretów, to nie powinno nikogo dziwić, że w jej wieku nie pamięta wszystkich swoich wnuków.

September ze zdumieniem przypatrywała się stosom osobliwych przedmiotów zgromadzonych w szafie pomiędzy światami. Strop był tu bardzo niski i przenikały przez niego korzenie, wszystko wyglądało na spatynowane — stare koronki, maszyny kodujące, kotwice, ciężkie ramy od obrazów, kości dinozaurów i telluria. Kiedy gepardzica kroczyła przez słabo oświetlone przejście, September spoglądała w oczy wizerunkom faraonów, niewidomych poetów, chemików i spokojnych filozofów. Wiedziała, że to filozofowie, ponieważ mieli na sobie udrapowane szaty podobne do zasłon. Większość stanowiły jednak portrety zwykłych osób, ubranych tak, jak im się podobało za życia, grabiących siano albo piszących pamiętnik, albo piekących chleb.

— Panie Wietrze — zagadnęła, kiedy jej oczy przywykły do ciemności — mam pytanie i bardzo proszę o poważną odpowiedź, bez nazywania mnie jakoś pieszczotliwie i droczenia się.

— Oczywiście, moja... September. Możesz mówić do mnie Zielony. Stajemy się dobrymi znajomymi.

— Dlaczego zabrałeś mnie z Omaha? Porywasz dużo dziewczynek? Wszystkie są z Nebraski? I dlaczego jesteś dla mnie taki dobry?

September nie była tego pewna, ale wydawało jej się, że gepardzica Bryza się zaśmiała. A może po prostu parsknęła.

— To więcej niż jedno pytanie. A zatem uczciwie będzie udzielić ci więcej niż jednej odpowiedzi. — Zielony odchrząknął teatralnie. — Po pierwsze, Omaha to nie byle jakie miejsce. Po drugie, nie, dlatego że jestem zbyt zajęty. Po trzecie, patrz wyżej. Po czwarte, żebyś mnie polubiła i nie bała się mnie.

Przed nimi ciągnęła się kolejka osób w długich, kolorowych płaszczach, które przesuwały się powoli, zerkając na zegarki i wygładzając włosy pod kapeluszami. Gepardzica zwolniła.

— Miało być bez droczenia się — odparła September.

— Po pierwsze, byłem samotny. Po drugie, zdarzyło mi się uprowadzić kilkoro dzieci, nie będę kłamać. Zresztą chwytanie i unoszenie oraz porywanie różnych obiektów leży w naturze wiatrów. Po trzecie, Nebraska nie obfituje w odmiany dziewczynek nadające się do chowu w Krainie Czarów. Po czwarte, gdybym nie był miły, gdybym nie wiedział, jak dostać się do Krainy Czarów i nie miał dość imponującego kota, nie uśmiechałabyś się do mnie i nie mówiła zabawnych rzeczy. Oznajmiłabyś mi grzecznie, że lubisz filiżanki i małe pieski, i że idziesz do domu.

Dołączyli do kolejki. Wszyscy górowali nad September, nie wiedziała zatem, czy kolejka jest długa, czy krótka. Zsunęła się z grzbietu gepardzicy na suche, ubite klepisko szafy pomiędzy światami. Zielony Wiatr zeskoczył lekko tuż obok niej.

— Powiedziałeś, że mam zły charakter! Czy to był powód?

— Po pierwsze, w Krainie Czarów istnieje specjalny urząd zajmujący się porywaniem dziewcząt i chłopców, zresztą głównie sierot, ale obecnie jesteśmy bardziej liberalni, dzięki czemu posiadamy stałą podaż historyjek do opowiadania, kiedy przyjdzie zima i nie ma nic do roboty oprócz siedzenia nad kufelkiem aromatycznego piwa i zasypiania gruszek w popiele. Po drugie, patrz wyżej. Po trzecie, miejsca suche i szarobure to właśnie spore siedliska dzieci, które pragną się z nich wyrwać. O wiele trudniej takich lekkoduchów, gotowych latać na gepardzie, znaleźć w Nowym Jorku. Tam przecież jest Muzeum Metropolitan, które dostarcza im rozrywek. Po czwarte, wcale nie jestem miły. Nie widzisz, jak cię okłamuję, żebyś robiła to, co chcę? Chodzi o to, żeby cię przygotować do życia w Krainie Czarów, gdzie takie zachowanie uznawane jest za szczyt grzeczności.

September zacisnęła pięści. Bardzo starała się nie rozpłakać.

— Zielony! Przestań! Chciałam tylko wiedzieć...

— Po pierwsze! Bo się urodziłaś w...

— ...czy jestem wyjątkowa — dokończyła zdanie September, ni to szeptem, ni to piskiem. — W bajkach, jeśli ktoś pojawia się w chmurze zielonego dymu i oferuje dziewczynce przygody, to dlatego, że jest wyjątkowa, bo jest mądra, silna, umie rozwiązywać zagadki, władać mieczem i ma dar przemawiania, a ja... ja żadnej z tych rzeczy nie potrafię. Nie wiem nawet, czy mam charakterek. Nie jestem głupia czy coś, jestem dobra z geografii, gram w szachy i umiem naprawić bojler, jak mama jest w pracy. Ale chodzi mi o to, że może udałeś się do jakiejś innej dziewczynki, żeby to ją zabrać na gepardzicę. Może wcale mnie nie wybrałeś, bo ja nie jestem jak dziewczynki z baśni? Jestem niska, mój tata pojechał na wojnę, a ja nawet nie potrafię powstrzymać psa przed zjedzeniem ptaszka.

Gepardzica obróciła ku September swoją wielką, nakrapianą głowę i spojrzała na nią ogromnymi, poważnymi, żółtymi oczami.

— Przybyliśmy po ciebie — mruknęła. — Właśnie po ciebie.

Wielka kocica polizała dziecko po policzku swoim szorstkim językiem. September uśmiechnęła się leciutko. Pociągnęła nosem i wytarła oczy rękawem zielonej kurtki.

— N a s t ę p n y ! — zadudnił głęboki, surowy głos, odbijając się echem po całej szafie. Był tak potężny, że dosłownie popchnął naszych bohaterów na osoby, które w milczeniu stały za nimi. Grupka oczekujących z przodu postaci, z powiekami pomalowanymi różowym cieniem i z pstrokatymi, sterczącymi włosami, przemknęła jak burza koło wysokiego podium, szeleszcząc papierami i bagażami.

Na podium znajdował się olbrzymi gargulec, z masywnym pyskiem z brązu i czarnego kamienia, ruchliwymi brwiami i potężną, metalową żuchwą. W jego zapadniętych oczach płonęły czerwone ogniki. Jego ciężkie, poruszane naoliwionymi cylindrami łapy trzaskały i zgrzytały. Korpus stwora pokrywały pokrzywione, nabijane ćwiekami srebrne płyty, spomiędzy których wyzierało przez szczelinę dudniące, biało-fioletowe serce.

— P a p i e r y ! — zagrzmiał gargulec. Portrety na glinianych ścianach zadzwoniły. Gargulec dyszał dymem, a w jego mechanicznym pysku grzechotał stalowy język. September wtuliła się w gepardzicę. Oddech gargulca napierał jej na twarz.

— B e t s y   B a z y l ó w n o,   n a t y c h m i a s t   s t a m t ą d   w y j d ź ! — krzyknął Zielony Wiatr, jednak nie tak samo głośno, jako że nie miał do dyspozycji płuc wielkich niczym miechy kowalskie.

Żelazny gargulec zawiesił głos.

— N i e !!! — zaryczał w końcu.

— Na nikim nie robisz wrażenia, wiesz? — westchnął Zielony Wiatr.

— N a   n i e j   r o b i ę.   P o p a t r z,   t r z ę s i e   s i ę     i   w   o g ó l e — odparł gargulec.

— Betsy, przyłożę ci, wiesz, że mnie na to stać. Nie zapominaj, kto wychłostał Pana na Leafglen i jeździł na nim jak na psie. Nie jestem turystą. Nie traktuj mnie w ten sposób — mówił Zielony.

— Nie, nie jesteś turystą — odwarknął szorstki, flegmatyczny, lecz cichszy głos. Mała kobietka, nie większa od September, a może nawet mniejsza, wyskoczyła z gargulca i stanęła na podium. Płomyki w oczach gargulca zgasły, a jego olbrzymie barki zwiotczały. Muskularna klatka piersiowa nieznajomej przypominała niedźwiedzią. Jej nogi były grube i węźlaste, a krótkie, zaczesane do góry włosy sterczały jak ostrza noży. W kąciku ust miała trochę zmiętego skręta, z którego snuł się słodko pachnący dymek — jakby wanilia z rumem albo syrop klonowy czy inne nie do końca zdrowe rzeczy.

— N i e   j e s t e ś   t u r y s t ą — powtórzyła burczącym, suchym tonem. — J e s t e ś   n a   Z i e l o n e j   L i ś c i e, a to oznacza, że jesteś s z u m o w i n ą,   c o   o z n a c z a   O d m o w ę   W s t ę p u   n a   T e r y t o r i u m na podstawie Rozporządzenia Markizy.

— Betsy, złożyłem wniosek imigracyjny opatrzony znaczkami skarbowymi Czterech Ukrytych już wiele tygodni temu. Mam nawet list polecający od Parlamentu Silów. Znaczy od sekretarza... Jest to jednak oficjalny dokument, sporządzony na urzędowej papeterii, a to coś znaczy — bronił się Zielony Wiatr.

Betsy uniosła krzaczastą brew i w mgnieniu oka znalazła się z powrotem we wnętrzu marionetkowego gargulca. Gargulec ożył z rykiem, oczy mu zapłonęły, a łapy załoskotały.

— ODEJDŹ! ALBO TO TY OBERWIESZ!

— Zielony... — szepnęła September. — Czy ona jest... krasnalem?

— Jasne, że jestem — burknęła Betsy, wyłażąc na powrót z gargulca. Bez niej stwór znowu oklapł żałośnie.

Od ryku gargulca serce September waliło jak bęben. Podniosła nieco ponad głowę lekko drżącą rękę.

— Szpiczaste... — powiedziała piskliwym głosikiem, po czym odchrząknęła. — Krasnoludki mają... szpiczaste czapki? Myślałam... że może szpiczasta fryzura będzie równie dobra jak czapka?

— Toż z niej urodzona logiczka, Zielonku. Moja b a b c i a nosi szpiczastą czapeczkę, dziewczynko. Moja p r a b a b c i a też. Wolałabym paść trupem, niż chodzić w takiej samej, tak samo jak ty nie chciałabyś chodzić w czepeczku z koronką. Krasnoludki są n o w o c z e s n e . Nawet więcej. Popatrz sobie! — Tu Betsy naprężyła wcale solidny biceps, rozmiaru bańki na olej. — Koniec z hasaniem po ogródku i chowaniem się pod progiem. Skończyłam technikum, aha. A teraz jestem urzędnikiem celnym i mam swojego własnego mięśniaka-blaszaka, jak widać. A ty co masz?

— Geparda — szybko odparła September.

— Fakt — przyznała Betsy. — Ale nie masz dokumentów ani obydwu butów, i to jest problem.

— A po co potrzebna ci ta maszyna? — zapytała September. — U nas na lotniskach takich nie ma.

— Są. Tylko ich nie widzisz — odparła Betsy Bazylówna z szerokim uśmiechem. — Wszyscy urzędnicy celni takie mają, w przeciwnym razie ludzie nie staliby w kolejce i nie dawali się oglądać i przeszukiwać. Wszyscy żyjemy we wnętrzu straszliwego mechanizmu władzy, który zgrzyta, wrzeszczy i pali, aby nikt nie śmiał powiedzieć, że t w o r z e n i e   l i n i i   n a   m a p a c h   t o   g ł u p o t a. Tam, skąd jesteś, ta straszna maszyneria jest mniej rozbudowana, dlatego trudniej ją dostrzec. Nie oszukujmy się, to jedyna różnica. A mój Rupert? Jest najuczciwszy na świecie. Robi to, co ma robić.

Podrapała zwalistą skorupę w miejscu, gdzie być może było ucho. Gargulec nie poruszył się i nie zaświecił.

— D l a c z e g o zatem musicie posługiwać się kukiełkami i maszynami? Nie chcesz, żebym patrzyła ci w oczy? — zapytała September.

Betsy przywołała ją gestem, aż prawie zetknęły się nosami i September czuła tylko wymieszany zapach wanilii, rumu i syropu klonowego z papierosa, którym Betsy cała była przesiąknięta.

— Bo jak ludzie przyjeżdżają do Krainy Czarów, mamy ich oszukać i okraść, i wystrzelać po uszach. Ale mamy też rzucić na nich urok, żeby w miarę przejrzeli na oczy. Nie całkowicie, ale na tyle, żeby działały na nich grzybowe czary, i nie na tyle, żeby uodpornili się na złoto głupców. To cała dziedzina nauki. Dawniej korzystało się z maści. Tak mówi regulamin.

— Posmarujesz mi czymś obrzydliwym oczy?2

— Mówiłam ci już, dziecko, że krasnoludki idą z duchem czasu. Osobiście wybrałam Aptekę Hallowmash. Istnieją alternatywne metody otwierania waszych opornych umysłów. Weźmy choćby Ruperta: świetnie sobie radzi, jeśli ktoś jest gruboskórny. Większość ludzi, kiedy pokażę im Ruperta, widzi to, co chcę, żeby zobaczyli. A teraz dokumenty proszę.

Zielony Wiatr spojrzał kątem oka na September, a następnie na swoje stopy. September mogłaby przysiąc, że się zarumienił. Jak nic spiekł zielonego raka przez krzaczastą brodę.

— Doskonale wiesz, Betsy — szepnął — że Uprowadzeni nie potrzebują papierów. Tak stoi w podręczniku, strona siedemset sześćdziesiąta czwarta, punkt szósty — tu Zielony Wiatr uprzejmie kaszlnął — Precedens Persefony.

Betsy rzuciła mu szybkie spojrzenie, a jej wyraz twarzy zdawał się mówić: „Co tu się kroi, ty stary worze powietrza?”. Dmuchnęła gęstym, pachnącym dymem prosto w twarz Zielonego i chrząknęła. September wiedziała, że nie jest pierwszym „uprowadzonym” dzieckiem.

— To nie ma zastosowania do ciebie, dryblasie. Dobra, ona może przejść, ale ty zostajesz. — Betsy żuła swój papieros. — Kot zresztą też. Nie będę naruszała przepisów Zielonej Listy dla takich jak wy.

Zielony Wiatr pogłaskał September po włosach swoimi długimi palcami.

— Czas się rozstać, okruszku. Na pewno niedługo dostanę wizę... Może gdybyś wstawiła się za mną w ambasadzie... No, mniejsza z tym. W każdym razie pamiętaj o zasadach: nie pływaj zaraz po jedzeniu i nigdy nie podawaj nikomu swojego prawdziwego imienia.

— Mojego prawdziwego imienia?

— Przyszedłem po ciebie, September. Tylko po ciebie. Życzę ci wszystkiego najlepszego, co może się zdarzyć, i niczego gorszego niż to, czego można się spodziewać. Nachylił się i pocałował dziewczynkę w policzek, wytwornie, delikatnie, sucho, jak pustynny wiatr. Gepardzica serdecznie polizała ją po ręce.

— Zamknij oczy — szepnął Wiatr.

September posłuchała. Poczuła na twarzy ciepły, letni wiatr, przepełniony zapachami zieleni: mięty, trawy, rozmarynu, świeżej wody, żab, liści i siana. Powiew odgarnął jej ciemną czuprynę z czoła, a kiedy otworzyła oczy, Zielonego Wiatru i gepardzicy Bryzki już nie było. W uszach szumiały jej ostatnie słowa Zielonego: „Zajrzyj do kieszeni, moje drogie Dziecię z Komina”.

Betsy zamachała rękami w powietrzu, jakby chciała odpędzić nieprzyjemny zapach.

— Same z nim problemy. Lepiej ci będzie bez niego. Takie typki, co to robią wszystko na pokaz, mają do zaoferowania tylko swoje monologi i fobie.

Krasnoludka wyciągnęła zza swojego podium małą, zieloną, oprawną w skórę książeczkę i polerowaną pieczątkę ozdobioną rubinem. Otworzyła książeczkę i z wielkim zapałem zaczęła wbijać pieczątki.

— Wiza na pobyt tymczasowy, typ: granatowa. Adres zameldowania: brak. Kategoria przybysza obcego: człowiek, Uprowadzona, nie-Odmieniec. Rozmiar: średni. Wiek: dwanaście. Przywileje: brak czy też „bierz, co dają”. Masz coś do oclenia?

September pokręciła przecząco głową. Betsy przewróciła oczami. Miały czerwone obwódki.

— Deklaracja celna: but, sztuk jeden, czarny. Sukienka, pomarańczowa. Jedna marynarka, n i e   t w o j a. — Tu krasnoludka spojrzała na dziewczynkę w dół ze swojego podium. — Jeden całus, s k r a j n i e     z i e l o n y — podkreśliła z naciskiem, przybijając pieczątkę z całej siły i podając książeczkę September. — A teraz przechodzimy dalej, proszę nie blokować kolejki!

Betsy Bazylówna złapała September za poły kurtki i uniosła dziewczynkę w powietrze, kierując się w stronę zarosłej korzeniami, wilgotnej i pełnej robaków dziury w ścianie szafy pomiędzy światami. W ostatniej chwili wypluła z siebie — niczym tytoniowy dymek — krasnoludzkie przekleństwo i wyjęła z kieszeni małe czarne pudełko. Wysunęła z niego czerwony pręcik i wieczko uniosło się. Pudełko wypełniał złotawy żel.

— To maść „Kac fauna”, mała. — Tu Betsy znów zaklęła. — Stary krasnoludzki nawyk, trudno się powstrzymać.

Zatopiła zatłuszczony palec w tajemniczej substancji i zatrzymała go przed oczami September. Kapnęła jej na twarz czymś, co przypominało roztrzepane żółtko. Krasnoludka wyglądała na mocno zakłopotaną.

— No cóż — wymamrotała, patrząc pod nogi. — A gdyby strach przed Rupertem nie podarowałby ci czarodziejskiego wzroku, a ty trafiłabyś tam i widziała tylko patyki i koniki polne, a poza tym ciągnącą się daleko pustynię? Czeka cię długa podróż. Tak czy siak, nie muszę się tłumaczyć. No, leć już, leć!

Betsy Bazylówna mocno pchnęła dziewczynkę na miękką, liściastą ścianę szafy. September szarpnęła się, zaparła i z odgłosem pacnięcia wypadła na drugą stronę.

ROZDZIAŁ TRZECI. Halo, Papa i Dzięki

ROZDZIAŁ TRZECI

HALO, PAPA I DZIĘKI

w którym September o mały włos nie tonie, spotyka Trzy Wiedźmy (w tym wilkodłaka) i otrzymuje zadanie odnalezienia pewnej Warząchwi

Dla September nagły kontakt z taflą morza był jak zderzenie ze ścianą. Fale ryknęły jej pieniście prosto w twarz, schwyciły ją za włosy i pociągnęły za nogi swoimi zimnymi, fioletowo-zielonymi mackami. September, próbując zaczerpnąć powietrza, wciągnęła do płuc mnóstwo lodowatej, słonej wody. Umiała całkiem nieźle pływać. Dostała nawet srebrny medal na zawodach pływackich w Lincoln i puchar z figurką skrzydlatej pani. Zastanawiało ją zawsze, do czego niby miałyby się jej przydać w pływaniu skrzydła. September była przekonana, że ta pani powinna mieć raczej płetwy. Niestety na zajęciach pozaszkolnych na pływalni nikt nie uczył September stylu motylkowego i nie rzuca bezceremonialnie z dużej wysokości w ocean, z maścią krasnoludków na powiekach. Doprawdy — pomyślała September — dlaczego mnie tego nie nauczyli?

Rzucała się gwałtownie na wszystkie strony i zapadała pod ogromne fale, by po chwili znowu wypłynąć na powierzchnię, plując i chciwie łykając powietrze. Machała mocno nogami, próbując kierować się w stronę brzegu, jeśli w ogóle był gdzieś jakiś brzeg, i pozwalała nieść się falom w stronę lądu, jeśli w ogóle był gdzieś jakiś ląd. Unosząc się gwałtownie w górę na grzbiecie straszliwej fali, najszybciej jak umiała obróciła głowę i przez ostatnie rozmyte smużki mazi dostrzegła na zachodzie pomarańczowy pasek. Walcząc z naporem wody, obróciła się mniej więcej w jego kierunku i popłynęła na grzbiecie następnej fali, poddając się jej sile, gdy ta ją pchała i podrzucała, no i w ogóle September robiła, co mogła, byle tylko zbliżyć się do lądu. Ręce i nogi płonęły, płuca powoli się poddawały, ale mimo to parła naprzód, naprzód, naprzód, aż z zaskoczeniem poczuła pod kolanami piasek i upadła na wznak. Ostatnie fale ocierały się o różowy brzeg.

September drżała na całym ciele i gwałtownie kaszlała. Uniosła się na czworaki i zwymiotowała sporo Groźnego i Zdradliwego Morza na plażę. Zacisnęła powieki i poczekała, aż serce przestanie jej tak bardzo łomotać. Kiedy otworzyła oczy, czuła się już pewniej, ale okazało się, że zapadła się po łokcie w piasku i zapada się coraz głębiej. Plaża zasypana była po horyzont grubymi płatkami czerwonych róż, gałązkami, kolczastymi liśćmi, żółtawymi łupinkami kasztanów, sosnowymi szyszkami i zardzewiałymi dzwoneczkami. September zaczęła się przez nie przedzierać, potykając się i brodząc w tych dziwnych, słodko pachnących odpadkach, za wszelką cenę starając się odnaleźć jakiś twardy grunt pod jeżynami, skorupkami rudzikowych jajek i zwiędłymi, wyschniętymi muchomorami. Ląd nie był o wiele twardszy od morza, ale przynajmniej mogła oddychać krótkimi, urywanymi oddechami, mimo że kłuły ją jeżyny, a gałązki szarpały za włosy. Jestem zbyt krótko w Krainie Czarów, żeby już się rozpłakać, pomyślała September i ugryzła się bardzo mocno w język. Pomogło. Warstwa wyrzuconych przez morze odpadków stawała się coraz płytsza. W końcu sięgała jedynie do kolan i można było brodzić w niej jak w kopnym śniegu. W oddali majaczyły srebrzyste, wysokie klify, z plamkami małych, dzielnych drzewek, które wczepiły się w skałę i wyrastały teraz wprost ze stromej ściany. Wokół ich koron krążyły wielkie rozwrzeszczane ptaki. Ich długie szyje połyskiwały niebiesko w wieczornym świetle. September zatrzymała się na plaży, ciężko dysząc. Przetarła oczy, by pozbyć się resztek maści krasnoludków, która zastygła jej w kącikach powiek. Gdy w końcu uwolniła się od owych morskich, magicznych śpiochów”, September obejrzała się za siebie, czyli w kierunku, z którego przyszła. Teraz plaża nie wyglądała już jak utworzona z płatków róż, patyczków i skorupki jajek. Lśniła jak złoto, najprawdziwsze złoto, aż do brzegu liliowo-zielonej wody. Czego tam nie było! Wyłowiła wzrokiem złote dukaty, naszyjniki, korony, talary, talerzyki, sztabki i długie, lśniące berła. Błyszczały takim blaskiem, że September musiała przesłonić ręką oczy. Zarówno z prawej, jak i z lewej strony brzeg był cały złoty.

Zadrżała. Była niesamowicie głodna i ociekała wodą. Wycisnęła wodę z włosów i pomarańczowej sukienki, prosto na wielką złotą koronę przyozdobioną krzyżami. Kurtka, zawstydzona z powodu swojego wcześniejszego rozkojarzenia, jako że przecież zbiło ją z pantałyku byle podtopienie, szybciutko się nadęła i otrzepała z morskiej wody, tak że prawie wyschła. No cóż, pomyślała September, wszystko to jest z pewnością bardzo dziwne, ale nie ma tu Zielonego Wiatru, który mógłby mi to jakoś wytłumaczyć, lecz ostatecznie nie mogę siedzieć cały dzień na plaży, jakbym zamierzała się opalać. Dziewczyna bez geparda po prostu chodzi piechotą.

Spojrzała raz jeszcze na przetaczające się liliowo-zielone fale morza. Coś drgnęło w jej sercu, jakieś mocne i obce odczucie, związane właśnie z morzem i niebem. Ale nawet od niego silniejszy okazał się głód. Musiała znaleźć coś, co owocuje, sprzedaje mięso albo piecze chleb. Ostrożnie odłożyła więc to dziwne odczucie w najbardziej oddalony zakamarek umysłu i z trudem oderwawszy wzrok od wzburzonych fal, zaczęła iść.

Po chwili rozsądek nakazał jej przyklęknąć i podnieść z ziemi wyjątkowo bogato wysadzane klejnotami berło. Nigdy nie wiadomo, czy nie przyda się jako okup, łapówka albo środek płatniczy.

September, rzecz jasna, nie była złodziejką ani nigdy w życiu nie wykazywała tego rodzaju przestępczych skłonności, ale nie była też głupią gęsią. Podpierając się berłem, poszła dalej plażą. A nie szło jej się łatwo. Złoto stanowi dość śliskie podłoże i cały czas się przesuwa. Okazało się, że nieco lepiej niż ta obuta radziła sobie bosa stopa September, zapierając się palcami o przedmioty. Tak czy owak każdy jej krok powodował malutką lawinę monet. Kiedy popołudnie dobiegło końca, September miała wrażenie, że przeszła już cały skarbiec państwa Finlandii. Kiedy ta całkiem dorosła myśl właśnie przemykała jej przez głowę, drogę przeciął jej podłużny, dziwny cień.