Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Autor, jakiego nie znamy, czyli…. Sakiewicz dzieciom.
Czy to możliwe, aby Tomasz Sakiewicz znany dziennikarz i publicysta, odkrywał razem z dziećmi zaczarowany świat bajek? Niemożliwe? A jednak niemożliwe stało się możliwe!
Zapraszamy do krainy niezwykłych historii, dzielnych bohaterów i niesamowitych przygód. Krasnoludek Urwipiał, Osiołek szczęścia, Paryżanka z Chin, O Puszku, co gonił balonik, Cztery misie i jeden słonik, czy Misio z Marszałkowskiej, to tylko niektóre z proponowanych bajek przeznaczonych do czytania razem z dziećmi.
Wspólna lektura opowiedzianych historii może stać się miłym wieczornym rytuałem, a także pretekstem do rozmowy z dzieckiem, o tym, co jest w życiu najważniejsze
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 148
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Spis treści
Wyprawa na Bajkę
Jak dorastają ufoludki
Kłótnia
Lepiej być dzieckiem
Anabel
Dobra moneta
Pożegnanie bałwanka
Przygody Almara
Józef i Józefik
Krasnoludek Urwipał
Osiołek szczęścia
Paryżanka z Chin
O puszku, co gonił balonik
Cztery misie i jeden słonik
Misio z Marszałkowskiej
Co kryje się w lesie
Każdy ma swojego krasnoludka
Wróżka Katarzynka
Ucieczka z Doliny
Zastępca
Magia Karola
Zamorski gość
Moim ukochanym córkom
Jest wyspa zaczarowana, niedostępna dla zwykłych ludzi. Płynie się na nią za horyzont, przez spienione fale, wiry morskie i blisko niebezpiecznych raf, o które każdy statek łatwo może się rozbić. Po drodze na śmiałków, którzy chcą tam dotrzeć, czekają niebezpieczne potwory. Wyspę tę żeglarze od dawna nazywają Bajką, bo nie wiadomo tak naprawdę, jak wygląda, a nawet czy na pewno istnieje.
Kapitan Alan nie szukał Bajki. Miał przewieźć swoim jachtem przez ocean kosz wielkich białych pereł. Za perły dostałby tyle pieniędzy, że długo nie musiałby się o nic martwić. Po raz pierwszy w życiu będzie naprawdę bogaty. A nie zawsze miał pieniądze choćby na jedzenie.
Dopadła go burza. Wiatr hulał w żaglach tak, że płótno rwało się i pękały liny. Wreszcie złamał jedyny maszt. Ogromne fale rzucały jacht w przepastne głębiny, by za chwilę unieść go ku kłębiącym się nisko chmurom. Śmierć czekała na samotnego żeglarza, ale strachu po sobie nie pokazywał. Trzymał ster, próbując ominąć rafy. Wtem z morza podniosła się ogromna biała fala. Zrobiło się ciszej, a fala wielka jak góra sunęła na rozpadający się i mikroskopijny przy niej jacht. Nie było gdzie uciekać. Skierował jacht prosto na morską górę.
– To już koniec – przemknęło
mu przez głowę.
Ale po chwili zwątpienia zbuntował się przeciw złemu losowi, chwycił z całej siły ster i krzyknął do zbliżającej się ściany wody:
– Nie ma rzeczy niemożliwych, nie zabijesz mnie!
Gdy umilkł, w białej fali, na wprost jachtu zrobiła się ogromna czarna dziura. Fala przetoczyła się nad stateczkiem, a jacht nietknięty wpłynął w środek dziury, mając wodę nad i pod sobą, a także z prawej i z lewej strony. Jasne promienie słońca powoli rozproszyły ciemność. Fala gdzieś zniknęła. Wpływał do spokojnej zatoczki, witany przez nowy dzień.
Nad głową Alana coś zaszumiało, leciały ogromne ptaki, to znaczy wydawało mu się, że to były ptaki, ale kiedy się przyjrzał...
– O rety, to nie ptaki! – krzyknął kapitan. Na jachcie wylądowało kilka krzeseł. Na jednym z nich rozsiadł się wygodnie pies w cylindrze. Uniósł lekko nakrycie głowy, znudzony ziewnął, po czym przemówił do przybysza.
– Myślałem, że już tu nikt nigdy nie dotrze.
– To ty mówisz? – zdziwił się Alan.
Pies nakrył mu łapą usta. Chyba chodziło o to, by krzesła, nadstawiające ciekawsko podobne do uszu oparcia, nie mogły podsłuchać rozmowy. Zaszeptał:
– Pamiętaj, tu nie ma rzeczy niemożliwych.
Alan szybko przekonał się, że to prawda.
Z wody wynurzyły się dwa słonie, podniosły jacht i machając uszami, uniosły się w powietrzu. Alan był marynarzem i nie lubił wysokości, ale latające słonie wystarczająco go przeraziły, by bał się teraz zwykłych rzczy.
– Sto lat, sto lat ... – zaskrzypiał mijający ich fortepian.
Zaraz jednak zawstydził się:
– No i znowu fałszuję, muszę się nastroić – szepnął i odleciał machając na pożegnanie klapą od klawiszy.
Jacht wylądował na małym różowym jeziorku. Alan zanurkował i wtedy poczuł słodkawy smak:
– Malinowa oranżada.
Z brzegu odezwała się małpa w złotej koronie:
– O przepraszam, nie lubi pan malinowej? To proszę brzoskwiniową.
Małpa machnęła bambusowym kijkiem zwieńczonym ogromnym kokosem.
Jeziorko zrobiło się żółte.
Wokół pojawiły się rozśpiewane zające. Zające wcale nie były miłe. Rzucały we wszystkich, nawet w Alana, torebkami z żelatynowymi smokami. Smoki ożywały i uciekały z torebek, gdzie pieprze rośnie. A pieprz rósł niedaleko, bo pod ogromnymi kaktusami, wokół których fruwały wielkie jak człowiek motyle.
– Alanie, czy długo jeszcze będziesz się kąpał? – usłyszał dźwięczny głos. Ubrana w białą suknię nimfa przyglądała mu się z brzegu oranżadowego jeziorka.
– Czeka na ciebie śniadanio–obiado–kolacja – dodała.
– Jak to śniadanio–obiado–kolacja? – zapytał.
– My tu jemy raz dziennie, od rana do wieczora – zawsze w trakcie zabawy, która nigdy się nie kończy.
Alan postanowił więcej o nic nie pytać, kilka razy uszczypnął się w udo, ale świat wokół niego dalej był tak samo pomylony. Szedł za nimfą. Zauważył, że wszędzie, gdzie postawiła stopy, natychmiast wyrastały niezapominajki.
Spomiędzy drzew wyłonił się ogromny stół zastawiony smakołykami. Bawiło się przy nim równie dziwne towarzystwo jak to, które spotykał do tej pory. Gąsiennice tańczyły do muzyki świerszczy, jeże tarły kolcami jabłka na miazgę, koty właziły do talerzy i szorowały je do czysta. Na szczycie stołu bezczelnie rozsiadła się ogromna, tłusta owca, której wilki podawały soczystą trawę, bijąc przy tym pokłony do ziemi. Alana posadzono przed tacą pełną cukierków. Zaczął rozwijać pierwszego z nich, gdy ten wrzasnął:
– No chyba nie chcesz mnie zjeść! – I uciekł.
Drugi, zamiast uciekać, zrobił się nagle wielki jak słoń i szczerząc zęby, zawarczał:
– Słodyczy ci się zachciało, a co ty na to, żeby cukierek choć raz zjadł człowieka? – Po tych słowach pękł jak mydlana bańka i zniknął.
Alan starł dłonią pot z czoła. Popatrzył na to całe dziwne towarzystwo i wrzasnął na całe gardło:
– To nie może być prawda. To niemożliwe.
Przy stole zrobiło się cicho. Obraz zamglił mu się przed oczami. Ogromna biała fala rąbnęła w Alana. Tracąc przytomność, zorientował się, że przewraca się na pokład jachtu.
Ocknął się po kilku godzinach. Skończył się sztorm. Słońce było w całej pełni. W dali zamajaczył jakiś ląd. Alan poczuł, że jest ocalony. Przypomniała mu się dziwna wyspa i zaczął się śmiać sam do siebie.
– Ale miałem dziwny sen.
Tymczasem pod pokładem coś zawirowało. To w koszu pereł zrobiło się jakieś zamieszanie. Słychać było tam zażartą dyskusję.
– Widzisz mówiłem ci, że żaden człowiek w to nie uwierzy.
– No bo z tymi cukierkami to mocno przesadziłeś. Żeby cukierek chciał zjadać ludzi. Ja też bym w to wolał nie wierzyć.
– A kto nasłał na niego skrzypiący fortepian? Człowiek może ogłuchnąć od tego brzędolenia.
– Siedźcie cicho. Trzeba było go najpierw nakarmić, a potem straszyć waszymi pomysłami – odezwał się trzeci głos. – Dam ja wam latające słonie.
Gadające perły kłóciły się coraz bardziej. Nie zauważyły nawet, jak ktoś otworzył kosz. Poczuły jego wzrok. Zrobiło się cicho. Alan od dłuższego czasu musiał przysłuchiwać się ich awanturze.
– No i co teraz będzie? – zapytała jedna z perełek.
– A więc słonie mogą latać? – odpowiedział pytaniem na pytanie.
– Każdy może – wyszeptała nieśmiało najmniejsza perełka.
– No to zobaczymy – wybiegł na pokład i gdzieś zniknął.
Perły w panice rozbiegły się po jachcie. Krzyczały jedna przez drugą:
– Ląd się zbliża, zaraz się rozbijemy!
– Trzeba ściągać żagle!
– Tu nie ma żagli, rety, on nie ma masztu...
– Kto potrafii sterować?
– Słuchajcie, czy widział ktoś kotwicę?
– Gdzie jest kapitan! No gdzie?!
Alan, unosząc się w chmurach, leciał dokładnie w odwrotnym kierunku niż wcześniej zamierzał płynąć.
– Muszę się napić oranżady – westchnął, patrząc na znikający za horyzontem jacht.
Ufoludki są na świecie. A w zasadzie są gdzieś we wszechświecie, na odległych planetach, takich jak Ziemia, tyle tylko że zupełnie od Ziemi innych. Każdy wam powie, jak ufoludki wyglądają: są małe i zielone, no i mają na głowie czułki sterczące nad uszami, tak jak sterczą na dachach anteny. I tu się zaczyna problem: bo jedni twierdzą, że ufoludki mają po dwa czułki na głowie, a inni są gotowi przysięgać, że aż trzy.
Właściwie to nikt ze spierających się o kosmiczne czułki nie myli się. Dorosłe ufoludki mają po trzy czułki, a ufoludki dzieci tylko dwa. I tym się właśnie ufoludki różnią między sobą. Dziecko ufoludek jest tak samo duże jak dorosły ufoludek, ale któregoś pięknego dnia nagle na środku czoła wyrasta mu trzeci czułek i staje się panem ufoludkiem lub panią ufoludkową.
W przeciwieństwie do ludzi ufoludki nie dorastają w takim samym tempie. Jednym dorastanie zajmuje zaledwie sto lat, innym i pięćset jest za mało. Pracują w pocie czoła i uczą się pilnie, czekając na chwilę, gdy na głowie pojawi się ten trzeci, najważniejszy czułek. Czasem długo nie widać żadnych efektów ich wysiłków. U ufoludków na taki trzeci czułek trzeba naprawdę zasłużyć.
Bitek, geniusz z zielonej planety, którą oświetlają dwa słońca i dwanaście księżyców, zawsze twierdził, że dorośnie najszybciej ze swoich kolegów. W szkole nigdy nie używał komputera, bo liczył szybciej niż najszybsza maszyna. Potrafił przewidzieć trzęsienia ziemi i wybuchy wulkanów lepiej niż całe grona kosmicznych naukowców.
Mało tego, na jego biurku rosły kwiaty, które sam wyhodował. Ale to nie były zwykłe kwiaty, jakie rosną na ufoludkowych planetach. Kwiaty Bitka zjadały kurz z całego mieszkania, więc w ogóle nie trzeba było odkurzać. Kiedy wschodziło pierwsze słońce, śpiewały na znak, że trzeba wstawać do szkoły. Podczas wschodu drugiego – dudniły jak bęben, uświadamiając Bitkowi, że czas wychodzić z domu. Takich kwiatków nie było w całym wszechświecie i dumny Bitek wiedział o tym najlepiej. Wiedział też, że nikt poza nim nie potrafi skonstruować maszyny do robienia kolorowej mgły – zielonej, czerwonej, różowej (ja nie żartuję!) albo upiec ciastek, od jedzenia których zamiast tyć, szybko się chudnie.
Bitek był prawdziwym geniuszem i śmiał się z kolegów – nie byli w stanie w żaden sposób mu dorównać. Całymi latami konstruowali maszyny do latania, które ledwo potrafiły dolecieć do jednego z księżyców okalających zieloną planetę. Właściwie to miał rację, taką maszynę to teraz można kupić w sklepie z ufozabawkami. Śmiał się Bitek z kolegów, śmiał się przez pierwsze sto lat nauki, do śmiechu było mu jeszcze, zanim skończył dwieście. I wtedy przestał się śmiać. Został sam jeden z dwoma czułkami na głowie, a jego rówieśnicy już jako panowie ufoludkowie albo panie ufoludkowe – mieli po trzy.
– O co tu chodzi? – drapał się w czoło, dokładnie w miejscu, w którym powinien pojawić się trzeci czułek. – Nic nie wydrapię. W zamian wymyślę krem na porost czułków – olśniło go.
Wybiegł na łąkę, gdzie rosły wszystkie znane mu i nieznane ufoludkowe zioła. Szukał, kopał, zbierał do kosza, aż się spocił. Dotarł do wyjątkowego chwastu – gronodrzewu, ogromnego jak góra i rodzącego wielkie, słodkie, okrągłe owoce. Chwast ten był ulubionym miejscem pobytu niezbyt mądrych stworzeń – kwasików. Przedziwne te istotki: małe, grube i wiecznie odurzone sokiem owoców gronodrzewu były utrapieniem mieszkańców zielonej planety. Chociaż, jak większość stworzeń, potrafiły mówić, to jednak dogadać się z nimi było trudno. Interesowała je tylko zabawa, jedzenie i sok z owoców gronodrzewu.
Bitek nie zdziwił się więc, kiedy zobaczył na drzewie wiszącego kwasika. Wypił za dużo soku i spadł z gałęzi, a po drodze zaplątał się nóżkami w pnącza z owocami. Wisiał tak nieszczęsny ze dwie godziny, zanim go Bitek zauważył. Kwasik był już bliski śmierci, gdy Bitkowi udało się go wreszcie uwolnić. Niestety, nie odzyskiwał przytomności. Ufoludek był naprawdę zły z powodu tego niespodziewanego kłopotu. Czuł, że musi zabrać kwasika do domu. Latające wrotki Bitka nie były w stanie unieść ich obydwu w powietrze, więc odbijali się od podłoża i z wielkim wysiłkiem skokami dotarli do ufoludkowych drzwi. Teraz to i Bitek był ledwie żywy.
Rodziców Bitka nie było w domu, więc musiał się kwasikiem zająć sam. Domowy komputer doradził, jakie podać lekarstwo. Kwasik na chwilę odzyskał przytomność, ziewnął, po czym bezczelnie wpełznął na łóżko Bitka i zasnął. To była przesada. Ufoludek szarpał go, krzyczał, ale w odpowiedzi słyszał tylko chrapanie. Łóżko było na dobre zajęte. Bitek wziął się za przygotowywanie kremu na porost czułków. W zasadzie to nie wiedział, z czego i jak sporządzić taki krem, bo nigdy czegoś podobnego nie wymyślał, ale przecież nie na darmo uważano go za geniusza. Krem okazał się paskudnym cuchnącym mazidłem. Bitek przełożył go do pustego pojemnika po nasionach kwiatów i schował do lodówki. Wrócił do swojego pokoju i popatrzył na chrapiącego kwasika. Ze złością położył się na podłodze, tuż obok łóżka.
Rano poczuł, że coś ciężkiego i miękkiego tuli mu się do piersi. Kwasik już nie spał. Jak tylko Bitek otworzył oczy, kwasik, zalewając się łzami, zaczął mu dziękować:
– Ty mój prawdziwy przyjaciel, ty uratować nędzny kwasik. Kwasik cię teraz nigdy nie opuścić.
Tego było już za wiele. Nie dość że Bitek musiał targać tego hulakę do domu, nie dość, że spędził przez niego noc na podłodze, to jeszcze ma się z nim przyjaźnić? Wystawił kwasika za drzwi swojego domu i poszedł do lodówki po krem. Krem przez noc zmienił się i był teraz całkiem przyjemnym pachnidłem.
„To pewnie z zimna” – pomyślał Bitek i wtarł go w czoło.
Na dworze zaczęła się kosmiczna burza. Lało, jakby deszcz chciał rozmyć planetę. Bitek wyjrzał przez okno. Przy drzwiach stał trzęsący się z zimna i zupełnie przemoczony kwasik. Wygnanie go na kosmiczny deszcz oznaczało pewną śmierć. Ufoludek musiał wpuścić go z powrotem. Kwasik znowu przytulił się do Bitkowej piersi i znowu, zalewając się Izami, zaczął dziękować za pomoc. Nie przeszkodziło mu to jednak wieczorem zająć Bitkowe łóżko.
„Czeka mnie kolejna noc na podłodze” – pomyślał zrozpaczony ufoludek.
Deszcz padał przez kilka dni. Bitek uczył w tym czasie kwasika obsługi komputera, a w przypadku tego mało mądrego stworzenia nie było to proste. Kwasik nie potrafił się niczym konkretnym odwdzięczyć, za to codziennie rano przytulał się do Bitka i tak samo wylewnie jak pierwszego dnia dziękował za gościnę.
Wreszcie deszcz przestał padać i nawet kwasik zrozumiał, że powinien już wracać do swoich gronodrzewów. Bitek pożegnał się z nim serdecznie i odprowadził do drzwi. Po chwili widział już tylko malutką główkę stworzonka znikającego w wysokiej trawie. Coś wtedy ścisnęło go za serce. Wskoczył na latające wrotki i dopędził kwasika.
Stanął przed zdumionym stworzeniem i, drapiąc się po głowie, niepewnie powiedział:
– W przyszłym tygodniu robię przyjęcie dla znajomych. Wpadnij, na pewno ucieszą się z twojej wizyty.
Odleciał szybko do domu, by nie słuchać kolejnych gorących podziękowań.
Wyjął z lodówki krem. Została mu ostatnia porcja, a czułek ciągle nie rósł. Wtarł ją i wyrzucił puste pudełko do śmieci.
Poczuł go po chwili. Rósł błyskawicznie, dokładnie na środku czoła. Bitek stawał się prawdziwym, dorosłym panem ufoludkiem. Miał trzeci czułek. Zawołał rodziców i pokazał im z dumą, co ma na głowie. Bardzo się ucieszyli.
Wieczorem mama zapytała Bitka, czy nie widział jej kremu do twarzy.
Jakiego kremu? – spytał zdumiony.
Znalazłam jakieś śmierdzidło w lodówce i musiałam je wylać, cała lodówka zaczęła od tego brzydko pachnieć. Pudełko wykorzystałam na krem przygotowany według recepty z domowego komputera.
A więc to był twój krem? – nie dowierzał Bitek. Mama jednak nie miała co do tego wątpliwości.
Ufoludek został sam w pokoju. Nie wymyślił kremu na porost czułków. W ogóle ostatnio nic specjalnego nie zrobił. A jednak właśnie teraz stał się dorosły. Patrzył na skotłowaną pościel po noclegu kwasika i zastanawiał się, co też takiego ważnego ostatnio wydarzyło się w jego życiu?
Czekał, aż mama przyjdzie i go przykryje. Piotruś zawsze lubił ten moment, kiedy, na wpół zasypiając, obserwował przez zmrużone oczy, jak przez uchylone drzwi jego pokoju, wślizguje się po cichutku śliczna główka uśmiechniętej kobiety. Delikatnie unosiła kołdrę i nakrywała go aż po szyję. Chwilę później czuł jej łagodny dotyk na włosach i ciepły pocałunek na policzku.
Tym razem jednak to babcia przyszła go przykryć. Przypomniał sobie, co mówił pan doktor: mama musi zostać w szpitalu. To był już drugi dzień, jak przykrywała go babcia. W salonie słyszał nieustanne skrzypienie podłogi – tata chodził mocno zdenerwowany po pokoju. Babcia też była jakaś nieswoja. Ostatnio kazała mu się bardzo mocno modlić o zdrowie mamy. Trochę się zdziwił, bo babcia do niedawna bardzo mało rozmawiała z nim o mamie.
Pamiętał, jak przestał lubić kotlety. Obydwie stały nad kuchnią i kłóciły się. Babcia chciała smażyć je na smalcu, a mama na oleju. Zamiast kotletów była awantura w kuchni, a on postanowił sobie, że nie zje ani tych na smalcu, ani tych na oleju. Gorzej było ze swetrem, który babcia uprała w pralce, a mama chciała prać w misce. Mama miała rację – sweter po praniu babci był już do niczego. Staruszka długo chodziła ze łzami w oczach, a Piotr, żeby pokazać, że to nic takiego, wcisnął skurczoną szmatę na grzbiet. To nie był dobry pomysł, mama zdenerwowała się naprawdę, a babcia płakała przez całą noc.
Piotruś lubił przesiadywać w pokoju babci. Czego tam nie było... Stare obrazki, dziwnie wyglądające sukienki na wieszakach, ogromny zniszczony fotel i szafa ze skrzypiącymi drzwiami. Zawsze kilka pająków zwieszało się pod sufitem i gołębie siadały na parapecie okna, przylatywały po babcine okruszki chleba. Wytarty z kolorów stary dywan był jego ulubionym miejscem zabaw. Babcia pozwalała mu rozkładać na nim kartki i malować. Ile po tym zostawało plam? – policzyć by je mógł tylko co tydzień używany płyn do prania dywanów.
Pokój mamy i taty, czyli salon, nie był podobny do babcinego. Mały stół i duży telewizor, czarne regały i białe firanki w oknach. Mama lubiła porządek i nigdy żaden paproch nie zagościł na jej zawsze pięknie wypastowanej podłodze.
Od czasu, kiedy mama zaczęła chorować, w salonie sprzątała babcia. Teraz nie kłóciły się wcale. W dniu, kiedy mama pojechała do szpitala, babcia kręciła się niespokojnie po mieszkaniu. Przez cały dzień chciała coś powiedzieć Piotrusiowi, ale gdy tylko zaczynała mówić, pojawiały się jej łzy w oczach... Może znowu coś wyprała?
Nie, to chyba jednak nie to – babcia płakała jakoś inaczej.
Kiedy przykrywała Piotrusia, rozpłakała się naprawdę.
Babciu, jak chcesz, to usmaż jutro kotlety – pocieszał ją.
Mama już nigdy nie przyszła go nakryć. Pamięta wielkie czarne pudło przykryte kwiatami i różnych ludzi, którzy bardzo płakali.
Babcia przychodziła w nocy i przykrywała go prawie tak jak mama. Czasem zamiast babci do pokoju przychodził tata i przytulał do siebie synka. Był tak zmęczony po pracy, że zasypiał razem z Piotrusiem. Już po chwili okropnie chrapał.
Piotruś coraz częściej bawił się w pokoju babci. Z tatą oglądał filmy, najbardziej lubił te o kowbojach i Indianach. Babcia niestety zajmowała się praniem. Tacie się to wcale nie podobało. Denerwował się, kiedy oglądał swoje zafarbowane koszule, a jeszcze bardziej, kiedy patrzył, jak Piotruś po kolejnych praniach babci ma coraz mniej nadających się do założenia ubrań