Bajki dla Marysi i Alicji - Tomasz Sakiewicz - ebook + książka

Bajki dla Marysi i Alicji ebook

Tomasz Sakiewicz

5,0

Opis

Autor,  jakiego nie znamy, czyli…. Sakiewicz dzieciom.

Czy to możliwe, aby Tomasz Sakiewicz  znany dziennikarz i publicysta, odkrywał razem z dziećmi zaczarowany świat bajek? Niemożliwe?  A jednak niemożliwe stało się możliwe!

Zapraszamy do krainy niezwykłych historii, dzielnych bohaterów i niesamowitych przygód. Krasnoludek Urwipiał, Osiołek szczęścia, Paryżanka z Chin, O Puszku, co gonił balonik, Cztery misie i jeden słonik, czy Misio z Marszałkowskiej, to tylko niektóre z proponowanych bajek przeznaczonych do czytania razem z dziećmi.

Wspólna lektura opowiedzianych historii  może stać się miłym wieczornym rytuałem, a także pretekstem do rozmowy z dzieckiem, o tym, co jest w życiu najważniejsze

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 148

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (4 oceny)
4
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
staszewska1983

Dobrze spędzony czas

Nawet fajna bajka
00

Popularność




Spis treści

Wy­pra­wa na Baj­kę

Jak do­ra­sta­ją ufo­lud­ki

Kłót­nia

Le­piej być dziec­kiem

Ana­bel

Do­bra mo­ne­ta

Po­że­gna­nie bał­wan­ka

Przy­go­dy Al­ma­ra

Jó­zef i Jó­ze­fik

Kra­sno­lu­dek Urwi­pał

Osio­łek szczę­ścia

Pa­ry­żan­ka z Chin

O pusz­ku, co go­nił ba­lo­nik

Czte­ry mi­sie i je­den sło­nik

Mi­sio z Mar­szał­kow­skiej

Co kry­je się w le­sie

Każ­dy ma swo­je­go kra­sno­lud­ka

Wróż­ka Ka­ta­rzyn­ka

Uciecz­ka z Do­li­ny

Za­stęp­ca

Ma­gia Ka­ro­la

Za­mor­ski gość

Moim uko­cha­nym cór­kom

Wyprawa na Bajkę

Jest wy­spa za­cza­ro­wa­na, nie­do­stęp­na dla zwy­kłych lu­dzi. Pły­nie się na nią za ho­ry­zont, przez spie­nio­ne fale, wiry mor­skie i bli­sko nie­bez­piecz­nych raf, o któ­re każ­dy sta­tek ła­two może się roz­bić. Po dro­dze na śmiał­ków, któ­rzy chcą tam do­trzeć, cze­ka­ją nie­bez­piecz­ne po­two­ry. Wy­spę tę że­gla­rze od daw­na na­zy­wa­ją Baj­ką, bo nie wia­do­mo tak na­praw­dę, jak wy­glą­da, a na­wet czy na pew­no ist­nie­je.

Ka­pi­tan Alan nie szu­kał Baj­ki. Miał prze­wieźć swo­im jach­tem przez oce­an kosz wiel­kich bia­łych pe­reł. Za per­ły do­stał­by tyle pie­nię­dzy, że dłu­go nie mu­siał­by się o nic mar­twić. Po raz pierw­szy w ży­ciu bę­dzie na­praw­dę bo­ga­ty. A nie za­wsze miał pie­nią­dze choć­by na je­dze­nie.

Do­pa­dła go bu­rza. Wiatr hu­lał w ża­glach tak, że płót­no rwa­ło się i pę­ka­ły liny. Wresz­cie zła­mał je­dy­ny maszt. Ogrom­ne fale rzu­ca­ły jacht w prze­past­ne głę­bi­ny, by za chwi­lę unieść go ku kłę­bią­cym się ni­sko chmu­rom. Śmierć cze­ka­ła na sa­mot­ne­go że­gla­rza, ale stra­chu po so­bie nie po­ka­zy­wał. Trzy­mał ster, pró­bu­jąc omi­nąć rafy. Wtem z mo­rza pod­nio­sła się ogrom­na bia­ła fala. Zro­bi­ło się ci­szej, a fala wiel­ka jak góra su­nę­ła na roz­pa­da­ją­cy się i mi­kro­sko­pij­ny przy niej jacht. Nie było gdzie ucie­kać. Skie­ro­wał jacht pro­sto na mor­ską górę.

– To już ko­niec – prze­mknę­ło

mu przez gło­wę.

Ale po chwi­li zwąt­pie­nia zbun­to­wał się prze­ciw złe­mu lo­so­wi, chwy­cił z ca­łej siły ster i krzyk­nął do zbli­ża­ją­cej się ścia­ny wody:

– Nie ma rze­czy nie­moż­li­wych, nie za­bi­jesz mnie!

Gdy umilkł, w bia­łej fali, na wprost jach­tu zro­bi­ła się ogrom­na czar­na dziu­ra. Fala prze­to­czy­ła się nad sta­tecz­kiem, a jacht nie­tknię­ty wpły­nął w śro­dek dziu­ry, ma­jąc wodę nad i pod sobą, a tak­że z pra­wej i z le­wej stro­ny. Ja­sne pro­mie­nie słoń­ca po­wo­li roz­pro­szy­ły ciem­ność. Fala gdzieś znik­nę­ła. Wpły­wał do spo­koj­nej za­tocz­ki, wi­ta­ny przez nowy dzień.

Nad gło­wą Ala­na coś za­szu­mia­ło, le­cia­ły ogrom­ne pta­ki, to zna­czy wy­da­wa­ło mu się, że to były pta­ki, ale kie­dy się przyj­rzał...

– O rety, to nie pta­ki! – krzyk­nął ka­pi­tan. Na jach­cie wy­lą­do­wa­ło kil­ka krze­seł. Na jed­nym z nich roz­siadł się wy­god­nie pies w cy­lin­drze. Uniósł lek­ko na­kry­cie gło­wy, znu­dzo­ny ziew­nął, po czym prze­mó­wił do przy­by­sza.

– My­śla­łem, że już tu nikt ni­g­dy nie do­trze.

– To ty mó­wisz? – zdzi­wił się Alan.

Pies na­krył mu łapą usta. Chy­ba cho­dzi­ło o to, by krze­sła, nad­sta­wia­ją­ce cie­kaw­sko po­dob­ne do uszu opar­cia, nie mo­gły pod­słu­chać roz­mo­wy. Za­szep­tał:

– Pa­mię­taj, tu nie ma rze­czy nie­moż­li­wych.

Alan szyb­ko prze­ko­nał się, że to praw­da.

Z wody wy­nu­rzy­ły się dwa sło­nie, pod­nio­sły jacht i  ma­cha­jąc usza­mi, unio­sły się w po­wie­trzu. Alan był ma­ry­na­rzem i nie lu­bił wy­so­ko­ści, ale la­ta­ją­ce sło­nie wy­star­cza­ją­co go prze­ra­zi­ły, by bał się te­raz zwy­kłych rzczy.

– Sto lat, sto lat ... – za­skrzy­piał mi­ja­ją­cy ich for­te­pian.

Za­raz jed­nak za­wsty­dził się:

– No i zno­wu fał­szu­ję, mu­szę się na­stro­ić – szep­nął i od­le­ciał ma­cha­jąc na po­że­gna­nie kla­pą od kla­wi­szy.

Jacht wy­lą­do­wał na ma­łym ró­żo­wym je­zior­ku. Alan za­nur­ko­wał i wte­dy po­czuł słod­ka­wy smak:

– Ma­li­no­wa oran­ża­da.

Z brze­gu ode­zwa­ła się mał­pa w zło­tej ko­ro­nie:

– O prze­pra­szam, nie lubi pan ma­li­no­wej? To pro­szę brzo­skwi­nio­wą.

Mał­pa mach­nę­ła bam­bu­so­wym kij­kiem zwień­czo­nym ogrom­nym ko­ko­sem.

Je­zior­ko zro­bi­ło się żół­te.

Wo­kół po­ja­wi­ły się roz­śpie­wa­ne za­ją­ce. Za­ją­ce wca­le nie były miłe. Rzu­ca­ły we wszyst­kich, na­wet w Ala­na, to­reb­ka­mi z że­la­ty­no­wy­mi smo­ka­mi. Smo­ki oży­wa­ły i ucie­ka­ły z to­re­bek, gdzie pie­prze ro­śnie. A pieprz rósł nie­da­le­ko, bo pod ogrom­ny­mi kak­tu­sa­mi, wo­kół któ­rych fru­wa­ły wiel­kie jak czło­wiek mo­ty­le.

– Ala­nie, czy dłu­go jesz­cze bę­dziesz się ką­pał? – usły­szał dźwięcz­ny głos. Ubra­na w bia­łą suk­nię nim­fa przy­glą­da­ła mu się z brze­gu oran­ża­do­we­go je­zior­ka.

– Cze­ka na cie­bie śnia­da­nio–obia­do–ko­la­cja – do­da­ła.

– Jak to śnia­da­nio–obia­do–ko­la­cja? – za­py­tał.

– My tu jemy raz dzien­nie, od rana do wie­czo­ra – za­wsze w trak­cie za­ba­wy, któ­ra ni­g­dy się nie koń­czy.

Alan po­sta­no­wił wię­cej o nic nie py­tać, kil­ka razy uszczyp­nął się w udo, ale świat wo­kół nie­go da­lej był tak samo po­my­lo­ny. Szedł za nim­fą. Za­uwa­żył, że wszę­dzie, gdzie po­sta­wi­ła sto­py, na­tych­miast wy­ra­sta­ły nie­za­po­mi­naj­ki.

Spo­mię­dzy drzew wy­ło­nił się ogrom­ny stół za­sta­wio­ny sma­ko­ły­ka­mi. Ba­wi­ło się przy nim rów­nie dziw­ne to­wa­rzy­stwo jak to, któ­re spo­ty­kał do tej pory. Gą­sien­ni­ce tań­czy­ły do mu­zy­ki świersz­czy, jeże tar­ły kol­ca­mi jabł­ka na mia­zgę, koty wła­zi­ły do ta­le­rzy i szo­ro­wa­ły je do czy­sta. Na szczy­cie sto­łu bez­czel­nie roz­sia­dła się ogrom­na, tłu­sta owca, któ­rej wil­ki po­da­wa­ły so­czy­stą tra­wę, bi­jąc przy tym po­kło­ny do zie­mi. Ala­na po­sa­dzo­no przed tacą peł­ną cu­kier­ków. Za­czął roz­wi­jać pierw­sze­go z nich, gdy ten wrza­snął:

– No chy­ba nie chcesz mnie zjeść! – I uciekł.

Dru­gi, za­miast ucie­kać, zro­bił się na­gle wiel­ki jak słoń i szcze­rząc zęby, za­war­czał:

– Sło­dy­czy ci się za­chcia­ło, a co ty na to, żeby cu­kie­rek choć raz zjadł czło­wie­ka? – Po tych sło­wach pękł jak my­dla­na bań­ka i znik­nął.

Alan starł dło­nią pot z czo­ła. Po­pa­trzył na to całe dziw­ne to­wa­rzy­stwo i wrza­snął na całe gar­dło:

– To nie może być praw­da. To nie­moż­li­we.

Przy sto­le zro­bi­ło się ci­cho. Ob­raz za­mglił mu się przed ocza­mi. Ogrom­na bia­ła fala rąb­nę­ła w Ala­na. Tra­cąc przy­tom­ność, zo­rien­to­wał się, że prze­wra­ca się na po­kład jach­tu.

Ock­nął się po kil­ku go­dzi­nach. Skoń­czył się sztorm. Słoń­ce było w ca­łej peł­ni. W dali za­ma­ja­czył ja­kiś ląd. Alan po­czuł, że jest oca­lo­ny. Przy­po­mnia­ła mu się dziw­na wy­spa i za­czął się śmiać sam do sie­bie.

– Ale mia­łem dziw­ny sen.

Tym­cza­sem pod po­kła­dem coś za­wi­ro­wa­ło. To w ko­szu pe­reł zro­bi­ło się ja­kieś za­mie­sza­nie. Sły­chać było tam za­żar­tą dys­ku­sję.

– Wi­dzisz mó­wi­łem ci, że ża­den czło­wiek w to nie uwie­rzy.

– No bo z tymi cu­kier­ka­mi to moc­no prze­sa­dzi­łeś. Żeby cu­kie­rek chciał zja­dać lu­dzi. Ja też bym w to wo­lał nie wie­rzyć.

– A kto na­słał na nie­go skrzy­pią­cy for­te­pian? Czło­wiek może ogłuch­nąć od tego brzę­do­le­nia.

– Siedź­cie ci­cho. Trze­ba było go naj­pierw na­kar­mić, a po­tem stra­szyć wa­szy­mi po­my­sła­mi – ode­zwał się trze­ci głos. – Dam ja wam la­ta­ją­ce sło­nie.

Ga­da­ją­ce per­ły kłó­ci­ły się co­raz bar­dziej. Nie za­uwa­ży­ły na­wet, jak ktoś otwo­rzył kosz. Po­czu­ły jego wzrok. Zro­bi­ło się ci­cho. Alan od dłuż­sze­go cza­su mu­siał przy­słu­chi­wać się ich awan­tu­rze.

– No i co te­raz bę­dzie? – za­py­ta­ła jed­na z pe­re­łek.

– A więc sło­nie mogą la­tać? – od­po­wie­dział py­ta­niem na py­ta­nie.

– Każ­dy może – wy­szep­ta­ła nie­śmia­ło naj­mniej­sza pe­reł­ka.

– No to zo­ba­czy­my – wy­biegł na po­kład i gdzieś znik­nął.

Per­ły w pa­ni­ce roz­bie­gły się po jach­cie. Krzy­cza­ły jed­na przez dru­gą:

– Ląd się zbli­ża, za­raz się roz­bi­je­my!

– Trze­ba ścią­gać ża­gle!

– Tu nie ma ża­gli, rety, on nie ma masz­tu...

– Kto po­tra­fii ste­ro­wać?

– Słu­chaj­cie, czy wi­dział ktoś ko­twi­cę?

– Gdzie jest ka­pi­tan! No gdzie?!

Alan, uno­sząc się w chmu­rach, le­ciał do­kład­nie w od­wrot­nym kie­run­ku niż wcze­śniej za­mie­rzał pły­nąć.

– Mu­szę się na­pić oran­ża­dy – wes­tchnął, pa­trząc na zni­ka­ją­cy za ho­ry­zon­tem jacht.

Jak do­ra­sta­ją ufo­lud­ki

Ufo­lud­ki są na świe­cie. A w za­sa­dzie są gdzieś we wszech­świe­cie, na od­le­głych pla­ne­tach, ta­kich jak Zie­mia, tyle tyl­ko że zu­peł­nie od Zie­mi in­nych. Każ­dy wam po­wie, jak ufo­lud­ki wy­glą­da­ją: są małe i zie­lo­ne, no i mają na gło­wie czuł­ki ster­czą­ce nad usza­mi, tak jak ster­czą na da­chach an­te­ny. I tu się za­czy­na pro­blem: bo jed­ni twier­dzą, że ufo­lud­ki mają po dwa czuł­ki na gło­wie, a inni są go­to­wi przy­się­gać, że aż trzy.

Wła­ści­wie to nikt ze spie­ra­ją­cych się o ko­smicz­ne czuł­ki nie myli się. Do­ro­słe ufo­lud­ki mają po trzy czuł­ki, a ufo­lud­ki dzie­ci tyl­ko dwa. I tym się wła­śnie ufo­lud­ki róż­nią mię­dzy sobą. Dziec­ko ufo­lu­dek jest tak samo duże jak do­ro­sły ufo­lu­dek, ale któ­re­goś pięk­ne­go dnia na­gle na środ­ku czo­ła wy­ra­sta mu trze­ci czu­łek i sta­je się pa­nem ufo­lud­kiem lub pa­nią ufo­lud­ko­wą.

W prze­ci­wień­stwie do lu­dzi ufo­lud­ki nie do­ra­sta­ją w ta­kim sa­mym tem­pie. Jed­nym do­ra­sta­nie zaj­mu­je za­le­d­wie sto lat, in­nym i pięć­set jest za mało. Pra­cu­ją w po­cie czo­ła i uczą się pil­nie, cze­ka­jąc na chwi­lę, gdy na gło­wie po­ja­wi się ten trze­ci, naj­waż­niej­szy czu­łek. Cza­sem dłu­go nie wi­dać żad­nych efek­tów ich wy­sił­ków. U ufo­lud­ków na taki trze­ci czu­łek trze­ba na­praw­dę za­słu­żyć.

Bi­tek, ge­niusz z zie­lo­nej pla­ne­ty, któ­rą oświe­tla­ją dwa słoń­ca i dwa­na­ście księ­ży­ców, za­wsze twier­dził, że do­ro­śnie naj­szyb­ciej ze swo­ich ko­le­gów. W szko­le ni­g­dy nie uży­wał kom­pu­te­ra, bo li­czył szyb­ciej niż naj­szyb­sza ma­szy­na. Po­tra­fił prze­wi­dzieć trzę­sie­nia zie­mi i wy­bu­chy wul­ka­nów le­piej niż całe gro­na ko­smicz­nych na­ukow­ców.

Mało tego, na jego biur­ku ro­sły kwia­ty, któ­re sam wy­ho­do­wał. Ale to nie były zwy­kłe kwia­ty, ja­kie ro­sną na ufo­lud­ko­wych pla­ne­tach. Kwia­ty Bit­ka zja­da­ły kurz z ca­łe­go miesz­ka­nia, więc w ogó­le nie trze­ba było od­ku­rzać. Kie­dy wscho­dzi­ło pierw­sze słoń­ce, śpie­wa­ły na znak, że trze­ba wsta­wać do szko­ły. Pod­czas wscho­du dru­gie­go – dud­ni­ły jak bę­ben, uświa­da­mia­jąc Bit­ko­wi, że czas wy­cho­dzić z domu. Ta­kich kwiat­ków nie było w ca­łym wszech­świe­cie i dum­ny Bi­tek wie­dział o tym naj­le­piej. Wie­dział też, że nikt poza nim nie po­tra­fi skon­stru­ować ma­szy­ny do ro­bie­nia ko­lo­ro­wej mgły – zie­lo­nej, czer­wo­nej, ró­żo­wej (ja nie żar­tu­ję!) albo upiec cia­stek, od je­dze­nia któ­rych za­miast tyć, szyb­ko się chud­nie.

Bi­tek był praw­dzi­wym ge­niu­szem i śmiał się z ko­le­gów – nie byli w sta­nie w ża­den spo­sób mu do­rów­nać. Ca­ły­mi la­ta­mi kon­stru­owa­li ma­szy­ny do la­ta­nia, któ­re le­d­wo po­tra­fi­ły do­le­cieć do jed­ne­go z księ­ży­ców oka­la­ją­cych zie­lo­ną pla­ne­tę. Wła­ści­wie to miał ra­cję, taką ma­szy­nę to te­raz moż­na ku­pić w skle­pie z ufo­za­baw­ka­mi. Śmiał się Bi­tek z ko­le­gów, śmiał się przez pierw­sze sto lat na­uki, do śmie­chu było mu jesz­cze, za­nim skoń­czył dwie­ście. I wte­dy prze­stał się śmiać. Zo­stał sam je­den z dwo­ma czuł­ka­mi na gło­wie, a jego ró­wie­śni­cy już jako pa­no­wie ufo­lud­ko­wie albo pa­nie ufo­lud­ko­we – mie­li po trzy.

– O co tu cho­dzi? – dra­pał się w czo­ło, do­kład­nie w miej­scu, w któ­rym po­wi­nien po­ja­wić się trze­ci czu­łek. – Nic nie wy­dra­pię. W za­mian wy­my­ślę krem na po­rost czuł­ków – olśni­ło go.

Wy­biegł na łąkę, gdzie ro­sły wszyst­kie zna­ne mu i nie­zna­ne ufo­lud­ko­we zio­ła. Szu­kał, ko­pał, zbie­rał do ko­sza, aż się spo­cił. Do­tarł do wy­jąt­ko­we­go chwa­stu – gro­no­drze­wu, ogrom­ne­go jak góra i ro­dzą­ce­go wiel­kie, słod­kie, okrą­głe owo­ce. Chwast ten był ulu­bio­nym miej­scem po­by­tu nie­zbyt mą­drych stwo­rzeń – kwa­si­ków. Prze­dziw­ne te istot­ki: małe, gru­be i wiecz­nie odu­rzo­ne so­kiem owo­ców gro­no­drze­wu były utra­pie­niem miesz­kań­ców zie­lo­nej pla­ne­ty. Cho­ciaż, jak więk­szość stwo­rzeń, po­tra­fi­ły mó­wić, to jed­nak do­ga­dać się z nimi było trud­no. In­te­re­so­wa­ła je tyl­ko za­ba­wa, je­dze­nie i sok z owo­ców gro­no­drze­wu.

Bi­tek nie zdzi­wił się więc, kie­dy zo­ba­czył na drze­wie wi­szą­ce­go kwa­si­ka. Wy­pił za dużo soku i spadł z ga­łę­zi, a po dro­dze za­plą­tał się nóż­ka­mi w pną­cza z owo­ca­mi. Wi­siał tak nie­szczę­sny ze dwie go­dzi­ny, za­nim go Bi­tek za­uwa­żył. Kwa­sik był już bli­ski śmier­ci, gdy Bit­ko­wi uda­ło się go wresz­cie uwol­nić. Nie­ste­ty, nie od­zy­ski­wał przy­tom­no­ści. Ufo­lu­dek był na­praw­dę zły z po­wo­du tego nie­spo­dzie­wa­ne­go kło­po­tu. Czuł, że musi za­brać kwa­si­ka do domu. La­ta­ją­ce wrot­ki Bit­ka nie były w sta­nie unieść ich oby­dwu w po­wie­trze, więc od­bi­ja­li się od pod­ło­ża i z wiel­kim wy­sił­kiem sko­ka­mi do­tar­li do ufo­lud­ko­wych drzwi. Te­raz to i Bi­tek był le­d­wie żywy.

Ro­dzi­ców Bit­ka nie było w domu, więc mu­siał się kwa­si­kiem za­jąć sam. Do­mo­wy kom­pu­ter do­ra­dził, ja­kie po­dać le­kar­stwo. Kwa­sik na chwi­lę od­zy­skał przy­tom­ność, ziew­nął, po czym bez­czel­nie wpeł­znął na łóż­ko Bit­ka i za­snął. To była prze­sa­da. Ufo­lu­dek szar­pał go, krzy­czał, ale w od­po­wie­dzi sły­szał tyl­ko chra­pa­nie. Łóż­ko było na do­bre za­ję­te. Bi­tek wziął się za przy­go­to­wy­wa­nie kre­mu na po­rost czuł­ków. W za­sa­dzie to nie wie­dział, z cze­go i jak spo­rzą­dzić taki krem, bo ni­g­dy cze­goś po­dob­ne­go nie wy­my­ślał, ale prze­cież nie na dar­mo uwa­ża­no go za ge­niu­sza. Krem oka­zał się pa­skud­nym cuch­ną­cym ma­zi­dłem. Bi­tek prze­ło­żył go do pu­ste­go po­jem­ni­ka po na­sio­nach kwia­tów i scho­wał do lo­dów­ki. Wró­cił do swo­je­go po­ko­ju i po­pa­trzył na chra­pią­ce­go kwa­si­ka. Ze zło­ścią po­ło­żył się na pod­ło­dze, tuż obok łóż­ka.

Rano po­czuł, że coś cięż­kie­go i mięk­kie­go tuli mu się do pier­si. Kwa­sik już nie spał. Jak tyl­ko Bi­tek otwo­rzył oczy, kwa­sik, za­le­wa­jąc się łza­mi, za­czął mu dzię­ko­wać:

– Ty mój praw­dzi­wy przy­ja­ciel, ty ura­to­wać nędz­ny kwa­sik. Kwa­sik cię te­raz ni­g­dy nie opu­ścić.

Tego było już za wie­le. Nie dość że Bi­tek mu­siał tar­gać tego hu­la­kę do domu, nie dość, że spę­dził przez nie­go noc na pod­ło­dze, to jesz­cze ma się z nim przy­jaź­nić? Wy­sta­wił kwa­si­ka za drzwi swo­je­go domu i po­szedł do lo­dów­ki po krem. Krem przez noc zmie­nił się i był te­raz cał­kiem przy­jem­nym pach­ni­dłem.

„To pew­nie z zim­na” – po­my­ślał Bi­tek i wtarł go w czo­ło.

Na dwo­rze za­czę­ła się ko­smicz­na bu­rza. Lało, jak­by deszcz chciał roz­myć pla­ne­tę. Bi­tek wyj­rzał przez okno. Przy drzwiach stał trzę­są­cy się z zim­na i zu­peł­nie prze­mo­czo­ny kwa­sik. Wy­gna­nie go na ko­smicz­ny deszcz ozna­cza­ło pew­ną śmierć. Ufo­lu­dek mu­siał wpu­ścić go z po­wro­tem. Kwa­sik zno­wu przy­tu­lił się do Bit­ko­wej pier­si i zno­wu, za­le­wa­jąc się Iza­mi, za­czął dzię­ko­wać za po­moc. Nie prze­szko­dzi­ło mu to jed­nak wie­czo­rem za­jąć Bit­ko­we łóż­ko.

„Cze­ka mnie ko­lej­na noc na pod­ło­dze” – po­my­ślał zroz­pa­czo­ny ufo­lu­dek.

Deszcz pa­dał przez kil­ka dni. Bi­tek uczył w tym cza­sie kwa­si­ka ob­słu­gi kom­pu­te­ra, a w przy­pad­ku tego mało mą­dre­go stwo­rze­nia nie było to pro­ste. Kwa­sik nie po­tra­fił się ni­czym kon­kret­nym od­wdzię­czyć, za to co­dzien­nie rano przy­tu­lał się do Bit­ka i tak samo wy­lew­nie jak pierw­sze­go dnia dzię­ko­wał za go­ści­nę.

Wresz­cie deszcz prze­stał pa­dać i na­wet kwa­sik zro­zu­miał, że po­wi­nien już wra­cać do swo­ich gro­no­drze­wów. Bi­tek po­że­gnał się z nim ser­decz­nie i od­pro­wa­dził do drzwi. Po chwi­li wi­dział już tyl­ko ma­lut­ką głów­kę stwo­rzon­ka zni­ka­ją­ce­go w wy­so­kiej tra­wie. Coś wte­dy ści­snę­ło go za ser­ce. Wsko­czył na la­ta­ją­ce wrot­ki i do­pę­dził kwa­si­ka.

Sta­nął przed zdu­mio­nym stwo­rze­niem i, dra­piąc się po gło­wie, nie­pew­nie po­wie­dział:

– W przy­szłym ty­go­dniu ro­bię przy­ję­cie dla zna­jo­mych. Wpad­nij, na pew­no ucie­szą się z two­jej wi­zy­ty.

Od­le­ciał szyb­ko do domu, by nie słu­chać ko­lej­nych go­rą­cych po­dzię­ko­wań.

Wy­jął z lo­dów­ki krem. Zo­sta­ła mu ostat­nia por­cja, a czu­łek cią­gle nie rósł. Wtarł ją i wy­rzu­cił pu­ste pu­deł­ko do śmie­ci.

Po­czuł go po chwi­li. Rósł bły­ska­wicz­nie, do­kład­nie na środ­ku czo­ła. Bi­tek sta­wał się praw­dzi­wym, do­ro­słym pa­nem ufo­lud­kiem. Miał trze­ci czu­łek. Za­wo­łał ro­dzi­ców i po­ka­zał im z dumą, co ma na gło­wie. Bar­dzo się ucie­szy­li.

Wie­czo­rem mama za­py­ta­ła Bit­ka, czy nie wi­dział jej kre­mu do twa­rzy.

Ja­kie­go kre­mu? – spy­tał zdu­mio­ny.

Zna­la­złam ja­kieś śmier­dzi­dło w lo­dów­ce i mu­sia­łam je wy­lać, cała lo­dów­ka za­czę­ła od tego brzyd­ko pach­nieć. Pu­deł­ko wy­ko­rzy­sta­łam na krem przy­go­to­wa­ny we­dług re­cep­ty z do­mo­we­go kom­pu­te­ra.

A więc to był twój krem? – nie do­wie­rzał Bi­tek. Mama jed­nak nie mia­ła co do tego wąt­pli­wo­ści.

Ufo­lu­dek zo­stał sam w po­ko­ju. Nie wy­my­ślił kre­mu na po­rost czuł­ków. W ogó­le ostat­nio nic spe­cjal­ne­go nie zro­bił. A jed­nak wła­śnie te­raz stał się do­ro­sły. Pa­trzył na sko­tło­wa­ną po­ściel po noc­le­gu kwa­si­ka i za­sta­na­wiał się, co też ta­kie­go waż­ne­go ostat­nio wy­da­rzy­ło się w jego ży­ciu?

Kłótnia

Cze­kał, aż mama przyj­dzie i go przy­kry­je. Pio­truś za­wsze lu­bił ten mo­ment, kie­dy, na wpół za­sy­pia­jąc, ob­ser­wo­wał przez zmru­żo­ne oczy, jak przez uchy­lo­ne drzwi jego po­ko­ju, wśli­zgu­je się po ci­chut­ku ślicz­na głów­ka uśmiech­nię­tej ko­bie­ty. De­li­kat­nie uno­si­ła koł­drę i na­kry­wa­ła go aż po szy­ję. Chwi­lę póź­niej czuł jej ła­god­ny do­tyk na wło­sach i cie­pły po­ca­łu­nek na po­licz­ku.

Tym ra­zem jed­nak to bab­cia przy­szła go przy­kryć. Przy­po­mniał so­bie, co mó­wił pan dok­tor: mama musi zo­stać w szpi­ta­lu. To był już dru­gi dzień, jak przy­kry­wa­ła go bab­cia. W sa­lo­nie sły­szał nie­ustan­ne skrzy­pie­nie pod­ło­gi – tata cho­dził moc­no zde­ner­wo­wa­ny po po­ko­ju. Bab­cia też była ja­kaś nie­swo­ja. Ostat­nio ka­za­ła mu się bar­dzo moc­no mo­dlić o zdro­wie mamy. Tro­chę się zdzi­wił, bo bab­cia do nie­daw­na bar­dzo mało roz­ma­wia­ła z nim o ma­mie.

Pa­mię­tał, jak prze­stał lu­bić ko­tle­ty. Oby­dwie sta­ły nad kuch­nią i kłó­ci­ły się. Bab­cia chcia­ła sma­żyć je na smal­cu, a mama na ole­ju. Za­miast ko­tle­tów była awan­tu­ra w kuch­ni, a on po­sta­no­wił so­bie, że nie zje ani tych na smal­cu, ani tych na ole­ju. Go­rzej było ze swe­trem, któ­ry bab­cia upra­ła w pral­ce, a mama chcia­ła prać w mi­sce. Mama mia­ła ra­cję – swe­ter po pra­niu bab­ci był już do ni­cze­go. Sta­rusz­ka dłu­go cho­dzi­ła ze łza­mi w oczach, a Piotr, żeby po­ka­zać, że to nic ta­kie­go, wci­snął skur­czo­ną szma­tę na grzbiet. To nie był do­bry po­mysł, mama zde­ner­wo­wa­ła się na­praw­dę, a bab­cia pła­ka­ła przez całą noc.

Pio­truś lu­bił prze­sia­dy­wać w po­ko­ju bab­ci. Cze­go tam nie było... Sta­re ob­raz­ki, dziw­nie wy­glą­da­ją­ce su­kien­ki na wie­sza­kach, ogrom­ny znisz­czo­ny fo­tel i sza­fa ze skrzy­pią­cy­mi drzwia­mi. Za­wsze kil­ka pa­ją­ków zwie­sza­ło się pod su­fi­tem i go­łę­bie sia­da­ły na pa­ra­pe­cie okna, przy­la­ty­wa­ły po bab­ci­ne okrusz­ki chle­ba. Wytar­ty z ko­lo­rów sta­ry dy­wan był jego ulu­bio­nym miej­scem za­baw. Bab­cia po­zwa­la­ła mu roz­kła­dać na nim kart­ki i ma­lo­wać. Ile po tym zo­sta­wa­ło plam? – po­li­czyć by je mógł tyl­ko co ty­dzień uży­wa­ny płyn do pra­nia dy­wa­nów.

Po­kój mamy i taty, czy­li sa­lon, nie był po­dob­ny do bab­ci­ne­go. Mały stół i duży te­le­wi­zor, czar­ne re­ga­ły i bia­łe fi­ran­ki w oknach. Mama lu­bi­ła po­rzą­dek i ni­g­dy ża­den pa­proch nie za­go­ścił na jej za­wsze pięk­nie wy­pa­sto­wa­nej pod­ło­dze.

Od cza­su, kie­dy mama za­czę­ła cho­ro­wać, w sa­lo­nie sprzą­ta­ła bab­cia. Te­raz nie kłó­ci­ły się wca­le. W dniu, kie­dy mama po­je­cha­ła do szpi­ta­la, bab­cia krę­ci­ła się nie­spo­koj­nie po miesz­ka­niu. Przez cały dzień chcia­ła coś po­wie­dzieć Pio­tru­sio­wi, ale gdy tyl­ko za­czy­na­ła mó­wić, po­ja­wia­ły się jej łzy w oczach... Może zno­wu coś wy­pra­ła?

Nie, to chy­ba jed­nak nie to – bab­cia pła­ka­ła ja­koś ina­czej.

Kie­dy przy­kry­wa­ła Pio­tru­sia, roz­pła­ka­ła się na­praw­dę.

Bab­ciu, jak chcesz, to usmaż ju­tro ko­tle­ty – po­cie­szał ją.

Mama już ni­g­dy nie przy­szła go na­kryć. Pa­mię­ta wiel­kie czar­ne pu­dło przy­kry­te kwia­ta­mi i róż­nych lu­dzi, któ­rzy bar­dzo pła­ka­li.

Bab­cia przy­cho­dzi­ła w nocy i przy­kry­wa­ła go pra­wie tak jak mama. Cza­sem za­miast bab­ci do po­ko­ju przy­cho­dził tata i przy­tu­lał do sie­bie syn­ka. Był tak zmę­czo­ny po pra­cy, że za­sy­piał ra­zem z Pio­tru­siem. Już po chwi­li okrop­nie chra­pał.

Pio­truś co­raz czę­ściej ba­wił się w po­ko­ju bab­ci. Z tatą oglą­dał fil­my, naj­bar­dziej lu­bił te o kow­bo­jach i In­dia­nach. Bab­cia nie­ste­ty zaj­mo­wa­ła się pra­niem. Ta­cie się to wca­le nie po­do­ba­ło. De­ner­wo­wał się, kie­dy oglą­dał swo­je za­far­bo­wa­ne ko­szu­le, a jesz­cze bar­dziej, kie­dy pa­trzył, jak Pio­truś po ko­lej­nych pra­niach bab­ci ma co­raz mniej na­da­ją­cych się do za­ło­że­nia ubrań