Życie między Pustyniami. Klasztor Mar Musa Al Habashi - Ks. Zygmunt Kwiatkowski SJ - ebook

Życie między Pustyniami. Klasztor Mar Musa Al Habashi ebook

Zygmunt Kwiatkowski SJ

5,0

Opis

 

Syria. Chrześcijanie w piekle prześladowań. Jak być znakiem pokoju w świecie ogarniętym nienawiścią? Poruszająca opowieść o mnichach i mniszkach z klasztoru Mar Musa.

Od pewnego czasu jesteśmy świadkami umierania chrześcijaństwa w Syrii. W miejscu, gdzie się ono rodziło i gdzie działali Apostołowie, krew męczenników - jak nigdy wcześniej - zrasza pustynne obszary tego kraju.

Syria.

Dwie pustynie zagrażają tu ludzkiej egzystencji.

Pustynia, na której nic nie wyrośnie, bo brakuje wody.

Pustynia, na której wszystko ulega destrukcji, bo poddana jest tyranii wrogości.

Starożytny klasztor Mar Musa nie tak dawno został przywrócony do życia przez charyzmatycznego włoskiego jezuitę, o. Paolo Dall’Oglio, i stał się miejscem spotkań i modlitwy chrześcijan obu tradycji oraz muzułmanów, prawdziwą duchową oazą. Niestety w 2013 r. o. Paolo został porwany przez islamistów. Do dziś jego dalsze losy są nieznane. Autor, o. Zygmunt Kwiatkowski, należał do grona jego najbliższych współpracowników.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 300

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (2 oceny)
2
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

© Copyright by Wydawnictwo M, Kraków 2015

 

ISBN 978-83-8043-694-7

 

Wydawnictwo M

31-002 Kraków, ul. Kanonicza 11

tel. 12-431-25-50; fax 12-431-25-75

e-mail:[email protected]

www.wydawnictwom.pl

 

Dział handlowy: tel. 12-431-25-78; fax 12-431-25-75

e-mail:[email protected]

 

Księgarnia wysyłkowa: tel. 12-259-00-03; 721-521-521

e-mail:[email protected]

www.klubpdp.pl

 

 

KonwersjaEpubeum

Od autora

Ta książka jest dla mnie okazją do głębszego spojrzenia w głąb siebie i lepszego zrozumienia sensu mojej trzydziestoletniej pielgrzymki po Bliskim Wschodzie, która zaczęła się od niespodziewanego wyjazdu do Syrii, do Damaszku i równie niespodziewanego powrotu do kraju, tylko z plecakiem na ramionach.

Zapraszam każdego Czytelnika do tego, by również wszedł w rolę pielgrzyma, bo w istocie jest nim każdy z nas. By poczynił własne odkrycia na temat tego, co przeżył i tego, co chciałby przeżyć. Po to przecież żyjemy, aby w naszym pielgrzymim życiu coś stworzyć i dokądś dojść.

Będę patrzył na swoje życie przez pryzmat spotkań z pustynią, a konkretnie z „deir Mar Musa al Habashi”, który wspólnie z o. Paolo Dall’Oglio odgruzowywaliśmy i w którym odprawiłem pierwszą Mszę św. Ojciec Paolo był bowiem wówczas jeszcze „scholastykiem”, przygotowującym się do kapłaństwa.

Dodam jeszcze jedną istotną uwagę: mam mocne przekonanie, że wytrzymałem te trzydzieści lat na pustynnym szlaku, bo nie zawiódł mnie nigdy Ten, który mnie na ten szlak powołał, dając mi towarzyszy i towarzyszki pielgrzymiej drogi. Otrzymałem bowiem łaskę przyjaźni i sądzę, że ta książka, w jakiejś mierze, będzie podziękowaniem za ten dar.

Do wspólnej karawany zapraszam również Was. Niech nas prowadzi Duch Pański, odnawiający oblicze całej ziemi, ale również tej, którą jesteśmy my sami.

Wprowadzenie

Mar Musa to opowieść o wspólnocie Kościoła, której życie toczy się pomiędzy romantyką bezkresnych piasków i kamienistego pustkowia, a tragedią pustyni ruin i zniszczeń, spowodowanych pożogą wojenną.

Można powiedzieć, że pomiędzy tymi dwiema pustyniami, symbolicznie, toczy się cała historia ludzka. Z jednej strony człowiek walczy bowiem nieustannie z pustynią, starając się ją ze wszystkich sił opanować, przetworzyć i udomowić. Z drugiej zaś, ten sam człowiek podejmuje się roli burzyciela, gdy zamiast wybierać porozumienie i współpracę, oddaje nad sobą władzę imperatywowi wrogości. Zapomina wówczas o wszystkim, co go łączy z drugim człowiekiem, obawiając się, że z jego strony należy spodziewać się szczególnego zagrożenia. Pali wówczas mosty i buduje mury obronne, a dla większej ochrony, w miejscu, gdzie dotąd były pola uprawne, ogrody, parki i place budowy, tworzy pola minowe. Ludzie zabijają ludzi, dopuszczają się prześladowań i aktów terroru przekonani, że w ten sposób oddają chwałę Bogu.

W takiej właśnie przestrzeni historycznej, między pustyniami, od dwóch tysiącleci znajduje się, założony przez Apostołów, Kościół na Bliskim Wschodzie. Damaszek szczególnie związany jest z osobą św. Pawła, który przybył do niego jeszcze jako Szaweł, aby aresztować mieszkających tutaj chrześcijan i – jak mówią Dzieje Apostolskie – w łańcuchach poprowadzić kobiety i mężczyzn do Jerozolimy, aby tam zapłacili życiem za wiarę w Jezusa Chrystusa.

Tam, na biblijnej ziemi patriarchów, proroków i świętych, po której stąpały stopy Zbawiciela, zostały założone pierwsze wspólnoty Kościoła. One tam ciągle istnieją, chociaż płomień wojny chce je stamtąd wyplenić. W naszych czasach, ponownie, jak wiele razy w historii, chrześcijanie cierpią krwawe prześladowania, na oczach obojętnego na ich tragedię świata.

Niniejsza książka jest świadectwem chrześcijańskiego zrywu, którego autorem jest wspólnota mnichów i mniszek klasztoru Mar Musa. Podjęli się oni życia mniszego w górach Kalamun, w Syrii. Ich styl życia, oprócz monastycznego zaangażowania w modlitwę i ciężkiej pracy fizycznej w surowych pustynnych warunkach, wyróżniał się otwarciem na wymiar szeroko rozbudowanych, pielgrzymich spotkań z ludźmi przybywającymi z całej Syrii i z innych krajów.

Specyfikę tego klasztoru określała jasno przyjęta zasada: szczególną troską będą objęte spotkania chrześcijan i muzułmanów, aby wspólny dialog, w klimacie modlitwy, jaki może stworzyć wspólnota mnisza, pogłębiał kulturę wzajemnej współpracy i współżycia.

Pryncypia

nadszedł czas, aby wreszcie wam napisaćo pryncypiach życiazanim czas zredukuje jedo retorycznych pytań

na rześkość porankana słoneczność południana senność nocy i czujność księżycazaklinam wasnie lekceważcie życia

I.Deir Mar Musa w górach Kalamun

Na początku

Mar Musa. Pełna nazwa brzmi: Mar Musa al Habashi. Musa to znaczy Mojżesz, a ten jednoznacznie kojarzy się z Mojżeszem, wybrańcem Bożym, który wyprowadził Żydów z Egiptu, „domu niewoli”, przeszedł przez Morze Czerwone, prowadząc „zastępy Izraela” przez pustynię, do „ziemi obiecanej”. Nie o niego tu jednak chodzi, dlatego ważny jest przydomek „al Habashi”, to znaczy „abisyński”.

Musa al Habashi wpisuje się w tradycje – jak wszystko, co istnieje i co się dzieje na tych ziemiach – które widziały narodziny trzech głównych monoteizmów światowych: żydowskiego, chrześcijańskiego i muzułmańskiego. Nie pojawiły się one w środowisku kulturowo dziewiczym, ale w rejonie pod tym względem bardzo bogatym i to od wczesnej starożytności. Tu jedna kultura inspirowała drugą i tu dochodziło nieustannie do ich wzajemnych spotkań i konfrontacji. Tu krzyżowały się drogi handlowe i wpływy polityczne ówczesnych „światowych” potęg takich jak Egipt, Babilonia, Persja, Grecja czy Rzym.

Musa, według na poły legendarnych przekazów, był synem królewskim, który opuścił swój kraj, aby z dala od królewskiego dworu szukać formy życia, która odpowiadałaby jego wielkiemu pragnieniu naśladowania Chrystusa. Udał się do Egiptu i Palestyny. Po pewnym czasie przyjął święcenia kapłańskie i wreszcie osiadł w górach Kalamun, oddając się życiu pustelniczemu. Zwyczajem często praktykowanym przez uciekinierów, schronił się na odległej pustyni, w syryjskiej prowincji Cesarstwa Rzymskiego. Zamieszkał niedaleko wojskowej wieży, wybudowanej przez Rzymian w II w. Tutaj po jakimś czasie zginął śmiercią męczeńską z rąk żołnierzy Cesarstwa Bizantyjskiego, które zwalczało przeciwników ustaleń Soboru Chalcedońskiego. Stało się to w VII wieku. Jest coś wspólnego w tej postaci, oprócz oczywiście imienia, z Mojżeszem znanym nam ze Starego Testamentu. Mar Musa al Habashi również salwował się ucieczką na pustynię, jak Mojżesz starotestamentowy. W jego jednak przypadku były to skaliste góry Kalamun. Tutaj dojrzewał do świętości i tutaj dopełniła się jego życiowa pustelnicza misja.

Po aramejsku mar znaczy pan. Stosuje się to określenie do osób darzonych szczególnym szacunkiem. W ten sposób wypowiada się również imiona świętych.

Ruch pustelniczy rozwijał się żywiołowo w IV wieku, w okresie bezpośrednio po edykcie mediolańskim, który dawał pełną wolność religii chrześcijańskiej w państwie rzymskim. Wówczas to gorliwi chrześcijanie, urzeczeni przykładami świętych wyznawców wiary z czasów prześladowań Kościoła, bardzo często pragnęli dać równie heroiczne świadectwo swojego oddania Chrystusowi. Podejmowali więc życie pustelnicze, związane nieraz z niewyobrażalnymi wprost wyrzeczeniami, ocenianymi przez zwykłych wiernych jako „białe” męczeństwo. Białe, czyli takie, które również polegało na złożeniu Bogu własnego życia w ofierze, tyle że nie w sposób krwawy. Historia Kościoła zna zarówno pustelników żyjących samotnie, jak i takich, którzy łączyli się w bardziej lub mniej spójne i stabilne grupy; na ogół wokół jakiegoś uznanego przewodnika duchowego. Dopiero potem pojawiły się formy życia wspólnotowego bardziej zorganizowanego, opierającego się na jakiejś formule życia zakonnego.

Wielu pustelników, w miejscach ich odosobnienia, odwiedzali zwykli ludzie. Przychodzili, aby radzić się w swoich problemach, aby słuchać nauk i korzystać z wskazań mnichów, pokazujących jak żyć bliżej ideału Ewangelii.

Niektórzy ze świętych mężów byli wzywani przez wspólnotę kościelną do opuszczenia samotni i stanięcia na czele lokalnego Kościoła jako biskupi. Byli oni zwykle szanowani przez wiernych, uważano ich za mędrców i proroków. Stanowili żywy przykład naśladowania Chrystusa.

Region, o którym mówimy, dzisiaj określany mianem Bliskiego Wschodu, charakteryzował się z jednej strony wielką dynamiką i bogactwem w zakresie życia pustelniczego, mniszego, z drugiej zaś, dominowała w nim tendencja do indywidualizmu. Zawsze jednak odwoływano się do tradycji i inspirowano wzajemnie dokonaniami ascetycznymi innych pustelników. Działo się to przez osobiste kontakty, listy, dzielenie się radami wypływającymi z nauki dawnych mistrzów duchowych i własnego doświadczenia. W ten sposób pojawiały się całe plejady ascetów, posiadających tę samą wizję i podobną praktykę życia ascetycznego, jak na przykład słynna szkoła słupników z Mar Simaanem (Szymonem Słupnikiem) na czele. Pamięć o nim wciąż jest żywa i po dziś dzień duże wrażenie robi kompleks budynków z V wieku, z wielką bazyliką, będącą niegdyś jednym z cudów architektury bizantyjskiej. Jeszcze większe wrażenie robi fakt, że cały teren, obejmujący okolice Idleb i Aleppo aż po niemal samą Antiochię, zapełniony był chrześcijańskimi budowlami sakralnymi. Ich relikty przetrwały do naszych czasów i to pomimo trzęsień ziemi oraz wojen, które przetaczały się przez ten teren. Niemal na każdym wzgórzu można znaleźć kamienne bloki z murów jakiejś świątyni albo klasztoru. Dobrze zachowanych fragmentów tych budowli, jak również wielkich grobowców, nagrobków i kamiennych zbiorników wodnych jest wciąż bardzo dużo.

Wielokrotnie odbywaliśmy tam jednodniowe pielgrzymki, aby modlić się w miejscach uświęconych modlitwą tylu pokoleń chrześcijan. Przejmującym duchowo doświadczeniem była dla nas Msza św. odprawiana po tysiącletniej, przeszło, przerwie w obrębie kamiennych ścian świątyń i klasztorów, które pamiętają modlitwy naszych dawnych mieszkańców tej ziemi. Nad naszymi głowami nie było już żadnych stropów i sufitów. Nasze spojrzenia swobodnie sięgały błękitu nieba i to pozwalało nam jeszcze bardziej odczuwać komunię z tymi, którzy przed tysiącem z górą lat żyli pod tym samym niebem. Ono się nie zmieniło, zmieniły się tylko kamienie i ci, którzy się pośród nich modlą. Niezwykłe wprost poczucie więzi z nimi wynikało również stąd, że spożywaliśmy pod postacią chleba i wina te same, niezmienne, Ciało i Krew Pańską. Zwykle towarzyszył naszej modlitwie również świst wiatru, wyraźniejszy niż kiedyś, ponieważ otwory okienne były puste, wiatr nie napotykał więc większych przeszkód, aby przedostać się do wnętrza. Wystrojem świątyni były niezmiennie większe i mniejsze bloki kamienne, zwalone kolumny i zieleń traw oraz krzewów, które je poprzerastały. Świadkami naszych modlitw i śpiewów bywały też czasem gałęzie drzew oraz zielone pnącza roślin wspinających się po murach.

Towarzyszyło nam poczucie kruchości losu ludzkiego i nieuchronności upływu czasu. To, co dzisiaj tętni życiem i znajduje się w pełnym rozkwicie, za chwilę może należeć do przeszłości i stać się zabytkiem.

Rząd syryjski starał się chronić te obiekty przed zniszczeniem i rozkradaniem co ciekawszych elementów architektonicznych. Bronił przed wykorzystywaniem zabytkowych bloków kamiennych jako surowca do wyrobu atrakcyjnych materiałów budowlanych. Teraz, podczas trwającego chaosu wojennego, kradzież odbywa się w sposób nieskrępowany. Różne mafie mają szerokie pole do popisu. Dokonuje się świadoma dewastacja zabytków, między innymi dlatego, że są one świadkami chrześcijańskiej przeszłości tego regionu. Zabytki dzielą los „potomków” tej religii, którzy jeszcze dzisiaj żyją na tej ziemi.

Pierwsza wyprawa z Paolo

Pamiętam ją dokładnie. Pamiętam, jak bardzo byłem podekscytowany. Miałem zobaczyć pustynię. Co ja mówię, nie zobaczyć, ale przejść po niej paręnaście kilometrów, dojść do rumowiska antycznych kamieni, resztek klasztoru Mar Musa al Habashi, spędzić tam kilka dni, spać na otwartym powietrzu, bez namiotu i śpiwora. Nie poszedłem sam. Towarzyszył mi, a raczej powinienem powiedzieć, to ja towarzyszyłem młodemu studentowi teologii, też jezuicie. Miał na imię Paolo i miał za sobą okres inicjacji na Bliskim Wschodzie. Znał on już wtedy dość dobrze język arabski, bywał w Libanie z misją Czerwonego Krzyża podczas wojny domowej i, co w tym momencie było najważniejsze, odbył już parę razy wyprawę do Mar Musa. Młodszy ode mnie, ale wziął na siebie przewodnictwo naszej wyprawie. Tropiciel śladów, któremu w dzikiej dżungli towarzyszy podróżnik, niemający jak dotąd innego doświadczenia jak chodzenie po miejskich chodnikach i brukach. Tak wyglądaliśmy. Paolo wiedział doskonale, co należy zabrać ze sobą, którędy iść, aby nie zagubić się na pustyni, czego unikać i na co zwracać uwagę.

Paolo był rosłym młodym mężczyzną, krótko ostrzyżonym, z gęstą niedługą brodą. Głos miał równie potężny jak posturę. Miał też temperament rasowego Włocha, rzymianina, dla którego nic nie jest niemożliwe. Rozsadzała go energia, ale nie była to ślepa energia osiłka. Paolo był człowiekiem wybitnie inteligentnym, pełnym pomysłów, ciekawych przemyśleń i wielkich planów. Zauważyłem, że był wyraźnie zadowolony z tego, że będzie mógł mi pokazać deir, czyli klasztor Mar Musa. Od razu było widać, że jest to jego wielka pasja.

Później jeszcze nieraz konstatowałem z prawdziwą admiracją to, jak doskonale się dobrali: potężny, masywny Paolo o niespożytej sile i inwencji twórczej oraz klasztor Mar Musa, leżący przy wadi, czyli dolinie, która była tutaj raczej wąskim żlebem o wysokich, skalistych zboczach. Tak, pasowali do siebie idealnie – kamienne nagie góry z ich nagłymi uskokami i wysokimi ścianami, rzeźbionymi przez przyrodę w fantazyjne wzory, i ten młody zakonnik, który chciał odbudować antyczny klasztor, nie tylko z kamieni, ale z żywych kamieni konkretnych ludzi, tak jak on gnanych przez Ducha w kierunku wielkiej przygody.

Mówiąc o Paolo Dall’Oglio, należałoby dzisiaj w pierwszym rzędzie powiedzieć rais Mar Musa – szef Mar Musa, czyli w języku eklezjalnym: przeor klasztoru Mar Musa. Najczęściej jednak mówiono o nim i zwracano się do niego: abuna, czyli „ojciec” Paolo, względnie po arabsku: abunaBulos. Paolo umiał dobrze wykorzystywać swoje koneksje włoskie, watykańskie i jezuickie. Zawsze najpierw tam szukał poparcia instytucjonalnego, finansowego i organizacyjnego, dla założonej przez siebie ekumenicznej wspólnoty mnichów i mniszek.

Formalniedeir Mar Musa należał do Kościoła katolickiego rytu syriackiego z siedzibą biskupią w Homs. Takie rozwiązanie było możliwe, bo abuna Paolo został wyświęcony w tym właśnie rycie, i w tym rycie odprawiał codzienne Msze św.

Jeszcze jako student teologii, wiedząc o tym, że po święceniach kapłańskich będzie pracował na Bliskim Wschodzie, zaczął się uczyć języka arabskiego, doskonaląc go w czasie wakacji w Damaszku, na specjalnych kursach. Jednocześnie już wówczas bardzo zabiegał o bliższe kontakty ze światem muzułmańskim, między innymi z fakultetem prawa muzułmańskiego. Zanim przyjechał na Bliski Wschód, aby w pełnym wymiarze zająć się pracą apostolską, już znał Liban i Egipt. Warto zauważyć, że Liban, Egipt, Syria i Turcja stanowią terytorium kanoniczne jezuickiej Prowincji Bliskiego Wschodu.

Pamiętnego lata 1981 r. – pamiętnego z racji wagi tego wydarzenia dla historii deir Mar Musa – Paolo Dall’Oglio odbył rekolekcje na pustyni, które zadecydowały o całej jego przyszłej działalności i ją ukierunkowały. Odbywały się one właśnie w ruinach owego klasztoru i w pewnym sensie były dziełem przypadku. Zastanawiając się nad ośmiodniowymi rekolekcjami, które każdy jezuita odbywa raz w roku, Paolo szukał jakiegoś miejsca nietypowego, najlepiej położonego na pustyni, nawet gdyby tam nie było żadnej infrastruktury cywilizacyjnej, ważne było jedynie, aby miało ono jakieś duchowe odniesienie do wczesnego chrześcijaństwa. A to rozwijało się tutaj, na terenie syryjskiej prowincji Cesarstwa Rzymskiego, od pierwszej chwili, czyli od czasów apostolskich. Paolo chciał uniknąć rutyny znanych mu dobrze domów rekolekcyjnych. Nie bardzo wiedziano, co mu zaproponować, bo człowiek ulega magii stereotypów i na hasło „rekolekcje”, od razu przychodzą mu na myśl określone adresy. Te jednak były dla Paolo mało atrakcyjne. Byli tacy, którym poszukiwania Paolo wydawały się mało poważne albo wręcz zakrawały na kaprys młodego rzymianina spragnionego atrakcji. Zupełnie przypadkowo i trochę pro forma, wspomniano mu wówczas o Mar Musa, z przekonaniem, że i tak nie jest to miejsce, którego Paolo szuka. Zupełnie bowiem nie spełniało tradycyjnych standardów rekolekcyjnych. Znane było tylko niektórym, jako miejsce dawnego klasztoru, który popadł w całkowitą ruinę. Odwiedzali je bardzo rzadko jacyś przypadkowi myśliwi lub poszukiwacze skarbów, którzy dopełniali dzieła zniszczenia, ryjąc w ziemi, albo wybijając dziury w ścianach. Mówiąc „myśliwi”, używam skrótu myślowego, chodzi mi bowiem o mężczyzn, którzy powodowani nostalgią za łowami albo raczej za ich mitem, urządzali sobie od czasu do czasu miłe wycieczki, w wesołej kompanii, przypominające trochę harcerskie gry terenowe połączone ze strzelaniem na wiwat z dubeltówek. Zwierzyna łowna na pustyni syryjskiej została bowiem dawno i bardzo skutecznie przetrzebiona, podobnie jak lasy, które kiedyś porastały nagie dziś góry Antylibanu.

Paolo przyjął jednak propozycję z zapałem i, jak sam mówi, „od tych rekolekcji wszystko się zaczęło”. Wrócił z nich z przekonaniem, że materialną i duchową bazą działania będzie dla niego właśnie ten klasztor. Przywiózł z rekolekcji kilka rysunków, które sam wykonał i już wtedy, w tych ruinach, pośród których odprawił swoje rekolekcje, widział oczyma wyobraźni zrekonstruowany budynek klasztorny, wtopiony w pejzaż gór, stojący na szczycie wyniosłej skały. Wokół niego przewidywał kamienne domki, postawione jeden przy drugim, pnące się po zboczu góry, gotowe do przyjmowania pielgrzymów i prowadzenia działalności gospodarczej. Był przekonany, że na tej pustyni znów zazieleni się i rozkwitnie życie monastyczne. Jego przygotowania do podjęcia pracy w Syrii konkretyzowały się i nabierały nowej dynamiki.

W tym samym czasie zrodził się mit, który trwa po dziś dzień, iż sam Mar Musa al Habashi, założyciel tego klasztoru, znów pojawił się w okolicy i we własnej osobie nawiedził swój klasztor, w którymś kiedyś mieszkał. Podaje się, że widzieli go na własne oczy dwaj pasterze, którzy tutaj zajrzeli pewnego dnia. Przeszli przez niski otwór bramy klasztornej, przebyli ciemny korytarz prowadzący do wejścia kościoła, doszli do małej otwartej przestrzeni, którą można nazwać wewnętrznym dziedzińcem klasztoru i, ku swojemu zdziwieniu, zobaczyli pośród kamiennego rumowiska postać modlącego się mnicha z czarną kufiją na głowie. Miał gęstą brodę, pogrążony był w modlitwie i ani drgnął, gdy oni przybyli i stanęli opodal. Był wyniosły i surowy. Nie czekali, aż ich zagadnie i nie było im w głowie, aby uczynić to w stosunku do niego. Wycofali się szybko i pomknęli do Nebek, żeby obwieścić swoim bliskim, że mieli widzenie Mar Musa. Wieść ta rozeszła się po całym miasteczku i w taki to sposób, zanim Paolo jeszcze przybył do Syrii na stałe, już stał się postacią legendarną.

Projekt rekonstrukcji starożytnego klasztoru i wskrzeszenia życia monastycznego na pustyni gór Kalamun był tak nieprawdopodobny, że absolutnie nikt się nim nie przejmował. Na szczęście dla Paolo nikt poważnie nie brał jego młodzieńczej, „narwanej” inicjatywy budowy gołymi rękami klasztoru na pustyni – i to przez grupkę entuzjastów bez doświadczenia. Ani władze kościelne, ani państwowe nie traktowały letnich obozów organizowanych przez Paolo inaczej niż młodzieżowe wypady z gitarą i modlitwą, którym towarzyszyło zbieranie kamieni i układanie ich w pryzmy. Przecież Paolo nie był nikim więcej jak tylko młodym Europejczykiem, znającym języki i biegłym w teologii, ale bez żadnego doświadczenia w życiu na pustyni i odbudowywaniu klasztorów.

Śmieszne wydawały się również jego plany powołania wspólnoty mnichów i mniszek na tym odludziu. „Kto się do takiej wspólnoty zgłosi” – mówiono. „Gdzie będą mieszkali? Kto będzie ich utrzymywał?”. Tym bardziej, że w zamiarach Paolo miała to być wspólnota przyjmująca również pielgrzymów i wolontariuszy, którzy chcieliby towarzyszyć mnichom w ich życiu duchowym i prowadzeniu klasztoru. Sprawa była tym bardziej nieprawdopodobna, że Paolo nie miał jeszcze święceń kapłańskich i brakowało mu jeszcze całego roku do ukończenia studiów teologicznych. Nic zatem dziwnego, że każdy, kto zetknął się z takimi wizjami, przyjmował je z uśmieszkiem niedowierzania i nawet jeśli nie szedł za tym jakiś głośny komentarz, to i tak było wiadome, że cały ten projekt jest wymysłem młodego marzyciela, który spędził osiem dni na pustyni i oszołomiony egzotyką tego miejsca wymyślił sobie powołanie nowego Mojżesza Abisyńskiego.

Wielkim sprzymierzeńcem Paolo okazała się także pustynia. Nie zawiodła go, zarówno od strony oceny realności projektu, jak i samej jego realizacji. Jako że chodziło o pustkowie, kwestie prawne sprawy przedstawiały się o wiele lepiej niż gdyby chodziło o tereny położone gdzie indziej. Tutaj było dużo więcej swobody, zarówno w zakresie planów budowlanych, jak i ich wykonywania. Na pustyni było znacznie mniej inwigilacji ze strony administracji państwowej, tym bardziej, że w tym wypadku chodziło o miejsce sakralne. Były to przecież ruiny dawnego klasztoru, a więc miejsce posiadające szczególny status. Łatwo było więc przyjąć tezę, że nie jest to budowa, ale restauracja czy wręcz remont miejsca kultu, należącego do Kościoła katolickiego.

Paolo w pewnym sensie był Beduinem, panem pustyni, człowiekiem wolnym, nieposiadającym żadnego określonego obywatelstwa, a tylko przynależność plemienną. Beduin poruszał się swobodnie po pustyni należącej administracyjnie do różnych państw, ale nie był związany tymi ograniczeniami prawnymi, pasał swoje stada owiec i kóz, wędrował z nimi tam, gdzie dostrzegał obfitsze pastwiska. Ta rzeczywistość na Pustyni Arabskiej już się skończyła, ciągle jednak trwa pamięć o Beduinach i wciąż funkcjonuje pociągająca poetyka nomadów, w którą Paolo umiał się doskonale wpisać. Traktowany był przez sąsiadujących z nim pasterzy i przez ludność lokalną jako szejch i naczelnik szczególnego plemienia, znajdując przez to duży szacunek i uznanie. To również ułatwiało mu działanie, otwierało przed nim bramę dużej, niemal nieograniczonej i spontanicznej kreatywności.

Wielką zaletą Paolo była zdolność do natychmiastowego działania. Nie czekał z pracą do ukończenia studiów i przyjęcia święceń kapłańskich, ale zabrał się do niej od razu, gołymi rękami, z tymi ludźmi, którzy w tym momencie byli razem z nim… Nie uprzedzajmy jednak faktów.

Szliśmy zatem do deir Mar Musa pustynną, słabo widoczną drogą, która prowadziła wzdłuż wyschłego strumienia. W istocie trudno było nazwać strumieniem ten szeroki a czasem gwałtownie przewężający się kanion, w którym jedynie czasem płynęła woda. Wyłącznie wtedy, gdy na nagie stoki gór Kalamun spadł zimą deszcz, względnie śnieg a potem gwałtownie zaczął się topić. Niezatrzymywane niczym wody spływały po kamiennych stokach jak po rynnie i w mgnieniu oka dno kanionu stawało się rwącą rzeką, toczącą głazy po swoim dnie. Kto znalazłby się w tym czasie w wąskim korycie wadi, nie zdołałby uciec. Niebezpieczeństwo to jednak zdarza się bardzo rzadko, bo te tereny nieczęsto nawiedza deszcz, podobnie jak ludzie. Ponadto, nadchodząca woda robi tak wielki huk, jak gdyby przez góry szła pancerna armia i waliła przez cały czas z ciężkich dział. Jest zatem szansa, że ktoś zdąży wspiąć się wyżej na ścianę kanionu i ujdzie śmierci.

Pustynia nie kryje jednak wyłącznie niebezpieczeństw. Zatrzymaliśmy się chwilę przy kępie pustynnych fig, które miały owoce twarde jak orzechy, a słodkie jak miód. Miały też wielkość orzechów, czyli były karłowate i posiadały bardzo grubą skórę. Chroniła ona wysuszony miąższ przed kompletnym zdrewnieniem. Schowałem garść tych fig do kieszeni plecaka.

Następny postój miał miejsce po paru godzinach mozolnego marszu, na rozległym, umoszczonym płaskimi łupkami szczycie. Paolo wskazał mi ręką kierunek. Odwróciłem się do tyłu i zobaczyłem, jakby z lotu ptaka, małe miasto Nebek, z którego wyszliśmy przed kilkoma godzinami, z jego zieloną strefą ogrodów, leżących wzdłuż strumienia, który jeszcze kilkadziesiąt lat temu nawadniał pobliskie ogrody, stanowiące chlubę mieszkańców tego miasta. Dzisiaj źródła te wyschły a strumień porosły rachityczne zielska. Ogrody istnieją jednak nadal, dzięki studniom głębinowym, z których czerpana jest woda. Stoją w nich kolorowe, letnie domki, a czasem luksusowe wille tych, którzy pracują w Arabii Saudyjskiej albo w Emiratach.

Zielona strefa ogrodów jest jednak niewielka. Szybko kończy się kilkoma pojedynczymi drzewami, trzymającymi się życia resztkami sił. Za nimi zaczyna się kamienne pustkowie z kępami suchych traw i ostów. Jeszcze dalej leżało miasto Jabrud z dziwną, równo obciętą z wszystkich stron górą, o zupełnie płaskim szczycie, wyglądającą jak wielki, żółto-biały cylinder. Jeszcze dalej, na horyzoncie rysował się łańcuch gór Antylibanu. Długą chwilę patrzyliśmy na ten widok i poczułem wtedy coś dziwnego. Miałem wrażenie, że to, co czynimy, jest jakieś nierealne, jakieś zawieszone w próżni, widziane z lotu ptaka. Poczułem, że nasza wędrówka do Mar Musa jest w pewien sposób jakimś tajemniczym spektaklem, w którym uczestniczę, ale go zupełnie nie ogarniam, bo znacznie przewyższa moje rozumienie zdarzeń, kierunki mojego życia, to, co teraz się dzieje i to, co wydarzyło się kiedyś. Zupełnie jakbym ujrzał nagle pojawiające się przede mną szerokie wody dziwnej rzeki; nie wiedziałem, czy mam przejść na drugi brzeg, czy przepłynąć; popłynąć z jej prądem, czy pójść pod prąd. Zupełnie tego nie wiedziałem, ale nie było to dla mnie ani przykre, ani przerażające. Nie niepokoiłem się tym wcale, bo nie byłem sam. Miałem poczucie obecności Kogoś, kto nad wszystkim panuje i wszystko wie. Nie przyszedłem tutaj z własnej woli. Nie szukałem siebie, szedłem za głosem, który jest we mnie, ale nie był to mój i jedynie mój głos. To On mnie prowadził i zawiódł na tę górę. Ja nigdy o tym nie myślałem i nigdy nie marzyłem, żeby na nią wejść. To On mnie na nią przywiódł, a teraz spokojnie położył mi rękę na ramieniu i dał do zrozumienia, że nie mam czego się bać. On wie, dokąd ta rzeka płynie. On wie, jak mnie poprowadzić dalej.

Krótko po tym przeżyłem potwierdzenie tego, że moje zaangażowanie na tej ziemi posiada drugie, niewidoczne dno. Z jednej strony, stoję sobie z Paolo i odpoczywam po długim marszu w słońcu. Czuję wiatr, widzę przed sobą pejzaż, jak każdy, kto wejdzie na tę górę, jednocześnie czuję coś specyficznego, coś na kształt uroczystego momentu, który można porównać do zawarcia przymierza albo raczej do uroczystego potwierdzenia przymierza, które zostało zawarte wcześniej – w kraju, z którego pochodzę, przed ołtarzem, wobec moich bliskich i wobec tych, którzy przyszli na tę uroczystość do kościoła akademickiego na KUL-u. Wtedy wypowiadałem słowa, które teraz przybrały kształt gór Antylibanu w perspektywie, gór Kalamun, po których stąpam, obcego kraju, Syrii, kościoła w Damaszku i tego Kościoła, który nie istnieje, po którym pozostały wyłącznie ślady ruin. On też należy do słów przymierza, które zostały zawarte. Tam i tutaj był ten sam Głos i ta sama Obecność, która porządkuje wszystko i wszystkiemu nadaje sens, niczym wielka rzeka historii, która spokojnie płynie, bo wie, dokąd zmierza. Ja mam iść za tym Głosem i wtedy posiądę mądrość rzeki. Będę wiedział, kiedy mam przez nią przejść na drugi brzeg, kiedy płynąć…

Odebrałem to jako moment rodzenia się we mnie pewnego piękna, które mając swoje źródła gdzieś tutaj w tej pustynnej przestrzeni, dotyka mojego wnętrza i budzi mistyczne struny moich odczuć i wrażeń. Tak, to nie była już z całą pewnością wycieczka, to była pielgrzymka, jakieś tajemnicze zaślubiny, w które wchodzimy w milczeniu, krok za krokiem, zasłuchani i zapatrzeni w coś, co jest niewidoczne, coś, co jest przed nami. Mamy jednocześnie świadomość, że powinniśmy strzec tego piękna, i że ono nie tylko do nas należy. Jest to moment wzruszenia, który zaskakuje człowieka, doprowadzając go do łez, ale nie ma w tym nic nadzwyczajnego, łzy przecież towarzyszą wszystkim narodzinom. Były to w jakiś sposób nowe narodziny. Dokonał się nowy wybór albo ten stary wybór został odnowiony. Na nowo wypowiedziałem słowo „tak”, już nie abstrakcyjnie, w sposób otwarty na różne opcje, ale „tak” konkretne, związane z tymi górami, tym słońcem, tą ziemią. Poczułem wówczas, i to jest również bardzo ważne, że tutaj, na tej obcej ziemi, na tej pustyni, jest mi dobrze, bo jestem u siebie, bo jestem z nim.

Potem szliśmy dalej w jeszcze głębszym milczeniu. Choć właściwie nie powinienem tak mówić, bo nie wypada swoich uczuć przypisywać komuś innemu. Lepiej jest mówić o sobie. A więc szedłem w głębszym jeszcze milczeniu niż poprzednio i czułem się bardzo uduchowiony. Mistyczne uniesienie nie trwało jednak długo. Na ziemię sprowadziło mnie nagle zatrzymanie się Paolo. Chciał opatrzyć sobie nogi. Przeszarżował trochę ze swoją prostotą i ubóstwem. Zamiast w butach, wybrał się na naszą eskapadę w plastikowych laczkach. Nic dziwnego, że po paru godzinach marszu palce u jego stóp były całe zakrwawione. Tak jak potrafił, opatrzył sobie obie stopy kawałkami papieru higienicznego. Śmiesznie się prezentował z tymi białymi papilotami, trochę jak niedobitek armii napoleońskiej z wiechciami słomy.

Drugi raz zatrzymaliśmy się gdzieś po upływie godziny. Kiedy wyszliśmy zza wielkiej, pionowo sterczącej skały, Paolo się zatrzymał. Wskazał mi ręką gdzieś przed siebie i powiedział: „Spójrz. Mar Musa”. Przez długi moment nic nie widziałem poza tym, że po jednej i po drugiej stronie ścieżki są zbocza i że zbiegają się one w dole, tworząc kamienną wadi. Nie mogłem dojrzeć żadnej budowli. Dopiero później, gdy sprecyzował, gdzie mam szukać budynku, dojrzałem wreszcie deir. Stał w połowie zbocza górskiego, mało dostrzegalny, bo był tego samego koloru, co okoliczne skały. Stał nie na szczycie, jak go sobie wyobrażałem i co sugerowały zdjęcia, ale gdzieś w połowie górskiego zbocza, niezbyt wysoki, sięgający – jak mi się zdawało – raptem gdzieś do wysokości drugiego piętra.

Paolo był rozanielony. Zdjął z głowy kufiję, jakby chciał tym gestem powitać cel naszej podroży albo przyjąć błogosławieństwo, które nań spływa z tego odległego miejsca, przyjąć od czubka głowy, ostrzyżonej na jeża, przez siwą od kurzu brodę, szarą bluzę, sfatygowane spodnie, aż po stopy upstrzone białymi papilotami i kamienistą ziemię gór Kalamun. Paolo promieniował radością i skupieniem. Przyłączyłem się i ja do tego świętowania zrodzonego na widok klasztoru. Chwaliłem w duchu Tego, który stworzył te góry, a w ich środku, w samym sercu kamiennej pustyni, zbudował sobie dom, do którego dzisiaj Paolo zaprosił i mnie.

Coś niesamowitego było w tej martwej ciszy a przecież pełnej życia. Coś jak muzyka, której normalnie nigdy nie słychać, ale nam włączyły się jakieś tajemnicze słuchawki i oto tańczyliśmy, nie ruszając się z miejsca. Góry też tańczyły z nami i kamienista wadi również.

Z tego miejsca trzeba było podejść jeszcze około dziesięciu minut, aby zejść z górskiej ścieżki i po minięciu kamienistego zbocza oraz kilku załomów skalnych znaleźć się w miejscu przeznaczenia.

Po drodze przeszliśmy koło cysterny z wodą, która była dla mnie zupełnie niewidoczna i gdybym był sam, z pewnością bym ją przeoczył. Nie była to bowiem żadna budowla, ani żadne urządzenie, ale podziemna grota. Była to zatem cysterna naturalnego pochodzenia, ale z pewnością potrudził się też trochę człowiek, aby ją powiększyć i wygładzić. W rezultacie stała się ona zbiornikiem wody, ku któremu zmierzały ledwo dostrzegalne kanaliki zbierające deszczówkę lub topniejący śnieg z całej pochyłości góry. Oczywiście w terenie pozbawionym źródeł i strumyków cysterna stanowi życiową konieczność dla pasterzy i wypasanych przez nich stad owiec i kóz. Kiedyś w tej okolicy było wielu pustelników, ale i oni, pomimo ich ascetycznego rygoru, bez tych kamiennych cystern nie mogliby żyć. To samo odnosiło się również do mnichów, którzy przez kilka wieków zamieszkiwali klasztor Mar Musa.

Druga cysterna, podobna do tej pierwszej, znajdowała się w samym wnętrzu zabudowań klasztornych, koło jednego z filarów kościoła. Był to kiedyś główny rezerwuar wodny wspólnoty mniszej, która w pewnym okresie liczyła sobie nawet kilkudziesięciu członków i miała w swoich szeregach biskupa.

Nie mieliśmy potrzeby korzystać z wody, którą widać było na dnie cysterny, bo zabraliśmy ze sobą z Nebek jej duży plastikowy galon. Chcąc jednak ją oszczędzić, głównie zaś z ciekawości jak smakuje pustynna woda, zaczerpnęliśmy jej trochę, korzystając z manierki zawieszonej na sznurku. Okazała się zielonkawą, dość zawiesistą cieczą, w której z pewnością było mnóstwo drobnoustrojów. W rezultacie nie wiedzieliśmy, czy to, co pijemy, jest jeszcze herbatą, czy już sporządzoną przez nas bez żadnej receptury i wysiłku, zupą Mar Musa.

Spotkanie z wodną cysterną pozwoliło mi zrozumieć szereg epizodów biblijnych. Na przykład ten mówiący o Józefie, wrzuconym do studni przez zawistnych braci i sprzedanym potem kupcom z Madianu, udającym się do Egiptu. Cysterna bowiem, jako podziemna grota, mogła spełniać doskonale rolę więzienia, gdyż była zbyt głęboka, aby móc samodzielnie się z niej wydostać. Wrzucony do niej człowiek znajdował się w lochu bez możliwości wyjścia i tylko z zewnątrz mógł nadejść ratunek w postaci spuszczonej liny.

Pierwszy wieczór

Po dotarciu do klasztoru nie mieliśmy zbyt wiele czasu. Słońce bowiem schowało się już za ścianę gór. Koło klasztoru wiodła kiedyś, znana od czasów starożytnych, droga handlowa i właśnie dlatego Rzymianie zbudowali na półce skalnej, zwisającej nad głęboką przepaścią i odgrodzonej od zbocza górskiego wysokim murem, strażnicę. Po kilku wiekach, mury tej strażnicy stały się częścią zabudowań klasztornych. Do dziś jest to widoczne w ich fakturze.

Kiedy słońce schowa się za koroną górskich szczytów, od razu czuje się spadek temperatury. Znika uciążliwy upał, a z upływem godzin wieczornych, stopniowo, pojawia się chłód. Słońce nie zaszło jednak jeszcze całkiem, a jedynie schowało się za szczytami, było więc jeszcze całkiem jasno, i wreszcie w miejsce duszącego upału zagościło w Mar Musa przyjemne ciepło. Mogliśmy wygodnie odpocząć po długiej i męczącej drodze.

Robiliśmy to w milczeniu. Każdy z nas zajęty był swoimi myślami i przeżyciami. Potem zrobiliśmy sobie szybką kolację. Zjedliśmy trochę sera zawiniętego w arabski chleb podobny do naszego naleśnika, wyciągnęliśmy kilka oliwek z nylonowego woreczka, parę surowych ogórków, a potem jeszcze chałwę, którą konsumuje się tutaj na co dzień, mniej więcej tak jak my to czynimy z marmoladą czy dżemem. Najważniejsza była jednak herbata, zaparzona w imbryku i rozlewana do małych szklanek, pita krótkimi łykami, w kompletnej ciszy. Kolację spożywaliśmy obserwując zachodzące słońce.

Wokół nas był już głęboki cień, przed nami jednak, tam, gdzie zaczynało się kolejne pasmo gór, ich odległe stoki wciąż rozpalone były słońcem. Przypominały żywy ogień. Cisza była tak wielka, że aż dźwięczało nam w uszach. Nie było nawet najmniejszego powiewu wiatru i pewnie dlatego skały wydawały się mi jeszcze bardziej nieruchome aniżeli wymagałaby tego ich skalna natura. Miałem wrażenie, jak gdyby w pewnym momencie cała przyroda przestała oddychać, obserwując z nami ceremonię gasnącego na horyzoncie światła.

W tej absolutnej ciszy zauważyłem, że mój umysł pracuje o wiele intensywniej niż zwykle, i że robi to jakby na jakichś nowych nieznanych mi dotąd zasadach. Góry przestały być zwykłym zbiorowiskiem skalnych ścian i rumowiskiem głazów oraz kamieni. Emanowała z nich jakaś dziwna, zaklęta wewnętrzna prawda, której normalnie nie jesteśmy świadomi. Skały zaczęły przybierać kształt wałów obronnych i zamkowych murów z blankami, wieżami, otworami strzelniczymi i wielką masą postaci ustawionych w najróżniejszych, fantastycznych pozach. Stały na murach, przejeżdżały przez mosty zwodzone na koniach, wozach i pieszo. Postaci było dużo, jedne następowały za drugimi. Całe ich grupy, fala za falą, zaklęte w jakieś strasznie patetyczne, tryumfalne, bohaterskie, ale i całkiem trywialne pozy. I chociaż to widowisko dokonywało się w kompletnej ciszy, można było niemal słyszeć całe spiętrzenie dźwięków, tę kakofonię rozmaitych odgłosów, dudnienie bębnów, głos surm bojowych, rżenie koni, szczęk stali uderzającej w stal, wrzaski przerażenia, wzywanie pomocy. To wszystko przesuwało się przed moimi oczami albo raczej przed oczami mojego mózgu, który jakimś sposobem to zobaczył, w niekończącym się korowodzie coraz to nowych figur, coraz nowych postaci, niczym tajemniczy negatyw filmowy, który nagle cudownie ożył i z celuloidowej rolki wywołał zaczarowany świat ruchów i kolorów.

Wiedziałem, że jest to tylko moje przywidzenie, rodzaj snu na jawie, bo skały są przecież tylko nieruchomymi skałami. A ten cudowny film, to wytwór mojego mózgu, który w trochę dziwny sposób przeżywał swoją pierwszą przygodę podczas pustynnej nocy. Miałem jednocześnie mocne przekonanie, że tego, co zobaczyłem, nie można nazwać po prostu ułudą i na tym zakończyć. Ten spektakl rzeczywiście się wydarzył. Nie w takiej wersji, w jakiej go widziałem, bo tych wersji może być wiele. Nie chodzi bowiem o jakiś konkretny sposób wyrażania się prawdy, która do mnie przemawiała, ale chodzi o samą prawdę. To właśnie ją zobaczyłem, a w jaki sposób, to już rzecz drugorzędna. Sposobów doświadczenia czy wersji konkretnego spektaklu, na konkretnej pustyni, w konkretnym momencie zachodu słońca może być miliony, prawda jest zaś jedna, mimo że posiada wiele scenariuszy. Trzeba szukać czegoś uniwersalnego, co te wszystkie scenariusze zjednoczy, czyli po prostu prawdy. A może raczej, i tak trzeba powiedzieć, dać znaleźć się prawdzie. Taka jest natura prawdy. Ona się nie broni, nie trzeba jej zdobywać, bo ona z nikim nie walczy, nie ukrywa się. Czeka, aż się ją przyjmie, puka do drzwi, obok nas cicho przechodzi. A cicha jest, bo nie ustawia się w rzędzie, razem z krzykaczami, którzy robią wszystko, by zwrócić na siebie uwagę, by nas uwieść, posiąść i opanować. Wymyślają oni coraz śmielsze „atrakcje”, byśmy od nich nie odeszli, a jeśli się one skończą, to, jako środek nacisku i szatańskie zabezpieczenie, pojawiają się groźby, które rosną proporcjonalnie do ludzkiego rozczarowania i strachu.

Te wszystkie udawane prawdy mają wspólny cel: odizolować nas od milczenia i uchronić od ciszy, gdyż w takich warunkach krzykacze tracą swoją władzę nad nami.

Jedynie prawda posiada ten jedyny w swoim rodzaju przywilej przekonywania człowieka ewidentnością siebie samej. Dla niej nie są ważne ani kostium, ani scena. Ona się sprawdza w każdej scenografii życiowej, wszędzie tam, gdzie chce się ją przyjąć, wszędzie tam, gdzie jest pustynia, gdzie choćby jej skrawek i gdzie człowiek, pijąc herbatę w milczeniu, nie zastanawia się nad spektaklem istnienia, ale pozwala temu spektaklowi rozwinąć się przed sobą.

Jeżeli nie chcemy usłyszeć prawdy, jeżeli nie umiemy słuchać ciszy – przyglądając się zachodowi słońca i pozwalając celuloidowej rolce naszej duszy dać się prześwietlić światłem Słowa, które rodzi się w naszym wnętrzu, by zrozumieć, po co żyjemy – jesteśmy milczącymi skałami. Nie zrozumiemy, jaki sens ma nasze życie, nie zrozumiemy, po co w ogóle spotykać się z sobą samym. Nie po to, aby wyrokować i wystawiać sobie oceny, ale po to, aby zdobyć się na łagodną cierpliwość spojrzenia sobie w oczy, bez durnej pretensji, że wszystko trzeba zrozumieć, wtłaczając to w system pojęciowy, który ciągle się nam rozlatuje, a my nieustannie go łatamy.

Gubimy się, naprawiając nieustannie tę fikcję i nie wiemy, dlaczego ona ciągle rwie się nam na strzępy. Wydaje się nam, że za wszelką cenę powinniśmy jej bronić, a tymczasem są to fantomy. Tylko prawda daje człowiekowi wyzwolenie i tylko dzięki niej może on poznać swoje rzeczywiste imię. Dzięki niej może stać się sobą i otworzyć sobie drogę do najważniejszego spotkania, bez którego nigdy w jego życiu nie zdarzy się i nie spełni miłość.

Siedzieliśmy nieruchomi, urzeczeni niemym spektaklem wieczoru. Zajęci swoimi wizjami i myślami, nie odzywaliśmy się do siebie. Nie jest to jednak najważniejsze, bo nie chodzi o formę, ale przede wszystkim o treść. Nie miałem ochoty tego analizować. Wszystko jedno, jaki był psychiczny mechanizm tego, co widziałem i tego, co się rodziło w mojej duszy. Jedno i drugie było prawdziwe. Prawdziwe, bo rodziło się w głębi mojej jaźni, we mnie; bo pochodziło z tej ziemi, która była pod moimi stopami, do której przybyłem z dalekiego kraju, i na której teraz leżałem wyciągnięty. Po prostu przeszła tędy historia – powiedziałem sobie. Powiedziałem również, że trzeba dużo milczenia, aby zrozumieć tajemnice tej ziemi, dużo rezerwy co do czytelności naszych doznań i racjonalności naszych konkluzji, ale też dużo odwagi, aby przed nimi nie uciec i dużo pokory, aby się przed nimi wyniośle nie bronić.

Kiedy pojawił się księżyc, mogłem podzielić się z Paolo przekonaniem, które pojawiło się po raz wtóry, że nasza wyprawa, to nie wycieczka, ale autentyczna pielgrzymka. Moja osobista, a jednocześnie uniwersalna, nasza wspólna. Pielgrzymka, która sięga historii tych gór i tej wadi, w której się teraz znajdowaliśmy. Tyle przeszło tędy karawan, tylu kupców się przewinęło, tyle przewieziono towarów, tylu strażników czuwało nad bezpieczeństwem ludzi. Tyle tu było szczęku broni, nawoływań, spojrzeń groźnych i szukających pomocy. Tyle różnych języków, ubiorów, osobistych wyznań czynionych swoim albo obcym, w jasne dni i podczas księżycowych nocy, kiedy wszystko staje się widoczne niemal jak w dzień. Przecież ten sam księżyc świecił tutaj kiedyś, gdy mieszkali w deir Mar Musa mnisi. Przecież tak samo siadywali tutaj albo gdzieś niedaleko pustelnicy, pochowani w załomach skalnych i grotach. Nic się od tego czasu nie zmieniło, to samo słońce w dzień pali skalistą ziemię, a nocą ten sam księżyc oświeca sterczące milcząco skały. Również cysterny wodne stoją w tym samym miejscu… Wszystko jest takie samo. Ta sama jest historia, rozgrywana inaczej, przez inne osoby, w innych ubiorach, mówiących innym językiem, ale przecież człowiek jest zawsze ten sam i w gruncie rzeczy zawsze o to samo mu chodzi. O to samo chodziło i nam, i tym, którzy mieszkają w Nebek i Damaszku, i wszystkim, którzy kiedyś tutaj żyli albo pojawią w przyszłości.

Przyrzekłem sobie wtedy uroczyście, że wierzę, iż ta ziemia wiele wie i wiele ma mi do przekazania. Będę jej słuchał. Jestem misjonarzem nie po to, aby każde milczenie zapełnić swoim gadaniem, ale by samemu starać się usłyszeć Słowo i to nie tylko to oficjalne, w czasie przez siebie wybranym i pochodzące tylko od pewnych osób, ale będę się starał słuchać go wszędzie i nieustannie. Bo tylko ten, kto umie słuchać, nie pozwała mówionemu przez niego słowu się zestarzeć. Kto mówi bez słuchania, staje się jak cysterna bez wody. Nadaje się tylko do tego, aby być więzieniem. Kto do takiej cysterny wpadnie, bez pomocy z zewnątrz, nie wyjdzie na wolność. Nie chciałbym być więzieniem. Chciałbym mieć w sobie Bożego Ducha.

Dzień dobry, Boże

Ułożenie się do snu nie było żadnym problemem. Po prostu rozłożyliśmy się na swoich miejscach. Przykryłem się tylko derką, bo chłód był już wyraźnie odczuwalny. Głowę owinąłem w kufiję