Legenda żeglujących gór - Paolo Rumiz - ebook + książka

Legenda żeglujących gór ebook

Rumiz Paolo

4,8

Opis

To podróż, której początek i koniec tkwi w morzu, a trasa wędrówki, wynurzywszy się z głębin, unosi się w górę – nad wyłaniającym się archipelagiem.

Paolo Rumiz przemierzył tysiące kilometrów wzdłuż górskiego garbu Włoch – wieloryba. Droga wiodła przez Alpy i Apeniny, od zatoki Kvarner aż do Capo Sud, najbardziej wysuniętego na południe punktu półwyspu.

Wędrował przez doliny, w których żyły muflony. Mijał domy dróżników, przemierzał słynne górskie serpentyny. Biwakował w jaskiniach, chroniąc się przed ulewnym deszczem, odwiedzał sanktuaria, gdzie pogańskie bóstwa wciąż pojawiają się za plecami świętych. Spotykał kłusowników, strażników legendarnych schronisk, muzyków, którzy w tej niezwykłej krainie poszukują swoich korzeni. Rumiz przedstawia Włochy, których zazwyczaj się nie dostrzega i do których nie docierają turyści. Przy okazji poszukuje odpowiedzi na pytanie, jakie tajemnice kryją w sobie włoskie góry.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 615

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,8 (6 ocen)
5
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
rzeko

Nie oderwiesz się od lektury

trudna książka, gdy nie ma się urlopu. już po pierwszych stronach ma się ochotę rzucić wszystko i jechać w Alpy i Apeniny!
00

Popularność




Paolo Rumiz

Legenda żeglujących gór

Przełożyła Joanna Malawska

Wszelkie powielanie lub wykorzystanie niniejszego pliku elektronicznego inne niż autoryzowane pobranie w zakresie własnego użytku stanowi naruszenie praw autorskich i podlega odpowiedzialności cywilnej oraz karnej.

Tytuł oryginału włoskiego La leggenda dei monti naviganti

Projekt okładki Agnieszka Pasierska / Pracownia Papierówka

Projekt typograficzny Robert Oleś / d2d.pl

Fotografia na okładce © by Jean Gaumy / Magnum Photos / Forum

Copyright © 2007 by Paolo Rumiz, All rights reserved

Published by arrangement with Marco Vigevani & Associati

Agenzia Letteraria

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2016

Copyright © for the Polish translation by Joanna Malawska, 2016

Mapę na podstawie rysunku Autora wykonała pracownia d2d.pl

Redakcja Teresa Leśniak

Korekty Agnieszka Rymarowicz / d2d.pl, Ilona Łaskawiec / d2d.pl

Redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl

Skład Małgorzata Poździk / d2d.pl

Skład wersji elektronicznej d2d.pl

ISBN 978-83-8049-342-1

Ogrodnikom Boga,

którzy zostali na pokładzie arki

Od Atlantyku do Chin

Ta książka to opowieść o mojej najdłuższej włóczędze po Włoszech – przebyłem osiem tysięcy kilometrów. To tyle, ile wynosi odległość od wybrzeży Atlantyku do Chin. Próbuję wyjaśnić w tej opowieści, co się dzieje dzisiaj w naszych górach, których zbocza unoszą się nad zamieszkanymi nizinami niczym burty starożytnej arki. Na pokładzie tego tajemniczego i zapomnianego okrętu wciąż trzyma wachtę dziwaczna załoga – kolorowa zgraja wielkich i małych bohaterskich buntowników, którzy stoją na straży górskich terenów.

Wyruszyłem, żeby uciec od świata, a tymczasem odnalazłem świat: niespodziewanie podróż objawiła mi Włochy tajemne i pełne życia. Pisałem ze złością i zachwytem. Zachwytem nad bajkowym pięknem kraj­obrazu, zarówno tego ludzkiego, jak i naturalnego, złością na władzę, która ten świat ignoruje, a najczęściej nawet o nim nie wie lub wiedzieć nie chce.

Jak każdy okręt na wielkim morzu góry mogą stać się wylęgarnią prywatnych zemst, zazdrości i paranoi niemożliwych do zniesienia. Ale mogą być także doskonałym schronieniem dla nadzwyczajnych ludzi, którzy potrafią się zbuntować przeciwko bezsensownej monokulturze współczesnego świata.

Ludzi chcących dziś żyć w górach jest niewielu, a tych, którzy próbują wcielić się w rolę „ogrodników Boga” i dbać o ekologiczną równowagę górskich mikrokosmosów, jeszcze mniej. W dodatku ich życie według własnej, nie zawsze zrozumiałej dla ludzi z dolin logiki dla wielu jest solą w oku. Sprzymierzali się przeciw nim kolejno faszyści, monopol Berlusconiego, chadecja, narzucająca odgórnie pomoc społeczną, arogancka młoda lewica, wielkie sieci handlowe, a nawet dostojnicy kościelni.

Efekt jest taki, że góry – faktyczny geofizyczny kręgosłup kraju – po ostatnim okresie swej symbolicznej świetności, który ustał wraz z końcem działalności ruchu oporu, zniknęły na dobre z polityki, co więcej: z imaginarium narodowego. Zarówno Alpy, jak i Apeniny stały się światami marginalnymi, podporządkowanymi, ich mieszkańcy zostali pozbawieni poczucia własnej wartości i przedstawicielstwa politycznego.

Dziś, po zakończeniu podróży, wiem, że za każdą powódź, za każdą suszę, za każdą klęskę żywiołową odpowiada nie tylko globalny, niezależny od nas efekt cieplarniany, ale że stoją za tym arogancja, rabunkowa gospodarka i wręcz systematyczna walka władzy z najbardziej żywotnymi peryferiami, którym udaje się jeszcze zachowywać mechanizmy równowagi ekologicznej w jako takim stanie i zapobiegać ostatecznemu zniszczeniu terytorium.

Z upływem kilometrów opowiadanie się zmienia, nabiera tempa i głębi, staje się bardziej włoskie i partyzanckie. Początkowy zygzak po powierzchni gór rozdartych przez ustanowione granice i nieciągłości w czasie ujednolica się, schodzi pod powierzchnię jak łódź podwodna, szkice pejzażysty stają się systematycznym badaniem – przeczesywaniem terenu w poszukiwaniu rozbitków.

Przez Apeniny przedzierałem się malutkim, starodawnym samochodzikiem, co umożliwiło mi zanurzenie się w prawdziwe głębiny. Omijałem szerokim łukiem słynne miejsca z bedekera. Łańcuch Alp, roszczący sobie prawo do pierwszeństwa, został w tyle i stopniowo malał, stając się tylko preludium do opowieści o grzbiecie, który jest prawdziwym kręgosłupem półwyspu, oddzielającym dwa morza i kryjącym w sobie serce kraju.

W miarę zbliżania się do wielkiej latarni morskiej masywu Aspromonte góry odsłaniają świat coraz bardziej kobiecy i intymny, coraz bardziej tajemny, a w końcu pozwalają na spotkanie z wygnanymi bogami. Z bogami, którzy w świecie okupowanym przez ignorancję, brzydotę i prostactwo musieli jak partyzanci przejść do podziemia.

Z dala od powierzchowności i zgiełku dane mi było przekroczyć niewidzialny próg i odkrywać miejsca duchowe: klasztory, źródła, sanktuaria, tysiącletnie lasy, albo też po prostu same toponimy. Czasem zaś niewielkie, zagubione doliny, niczym anteny satelitarne zwrócone w stronę kosmicznej ciszy.

W takich miejscach słowo logos wydaje się odzyskiwać sens, wzmacniając się jak w pudle rezonansowym. Tu myśl rozszerza się naturalnie i w sposób naturalny napotyka sacrum. Narasta, by przekroczyć granice zboczy, które przesłaniają jej horyzont.

Podoba mi się idea, że takie miejsca są jak nieczytelne dla barbarzyńców zaszyfrowane kodeksy, w których zapisane zostały sposoby przetrwania, jak starożytne ustne tradycje przechowujące wiedzę o początkach świata. Gdyby nie te niewidzialne miejsca schronienia – prawdopodobnie góry opustoszałyby już dawno.

Nie przypadkiem w labiryntach Kapadocji, w cudownym wiszącym ogrodzie, w samym sercu skalistej Anatolii lud przez wieki żywił mnichów i pustelników skupionych w skalnych kościołach, by swoimi modlitwami gwarantowali trwanie świata.

Wierzę, że to właśnie dzięki tym miejscom świat unika katastrofy, uznałem więc, że lepiej będzie ich nie ujawniać. W niektórych przypadkach ograniczyłem się tylko do ogólnych wskazówek topograficznych. W innych starałem się zwieść czytelnika, wprowadzając zamieszanie na mapie, niekiedy zaś zatajałem je zupełnie.

Nie zradzam na przykład, gdzie mieszka leśnik, który rozmawia ze źródłami, albo gdzie żyje pasterz, który z roślin podobnych do włókien rafii wyplata płaszcze przeciwdeszczowe, takie, jakie nosił człowiek z Similaun. Każdemu jego włóczęga, każdemu jego rozmowa z mapą.

Jeśli politycy nie opuszczą swych helikopterów i nie nauczą się chodzić, to Włochy rychło staną się ziemią szarańczy i będziemy mieć tysiące przedmieść kipiących furią bezsilności. Ciemiężone i lekceważone peryferie mszczą się, a góry są takimi właśnie peryferiami. Liga Północna, która zeszła z górskich dolin, była tylko pierwszym sygnałem zła. Nie należy lekceważyć fanatyzmu – a on rodzi się z zapomnienia i odrzucenia.

W mojej poprzedniej książce, La secessione leggera [Łagodne odłączenie] (1998), pisałem o wykorzenieniu, wielkiej rozpaczy i fałszywych mitach etnicznych tworzonych na północy Włoch. Mówiłem o rozejściu się tych terenów zarówno z republiką, res publica, jak i z terytorium, czego sygnałem była katastrofa gospodarki wodnej w Padanii. W tej książce starałem się spojrzeć na te problemy z innej strony. Odszukać Włochy, w których jest miejsce na prawdziwe spotkania otwartych i solidarnych.

Zza metafory gór wyłaniających się z morza i żeglujących niczym Wielka Armada ukazał mi się w pewnym momencie obraz Włoch otoczonych legendą, stąd wybór tytułu.

Ta podróż poświęcona miejscom mało znanym, tym nieodkrytym i tym zapomnianym, jest kontynuacją i pogłębieniem dwóch wielkich podróży po Alpach i Apeninach, które odbyłem jako korespondent dziennika „La Repubblica” w 2003 i 2006 roku. Stały się one punktem wyjścia do pogłębionych poszukiwań i umożliwiły mi dostęp do tajemnych części kraju.

Bez pomocy mojej gazety prawdopodobnie nie byłbym w stanie przyłożyć stetoskopu do tych miejsc pozbawionych głosu, ukrytych między kręgami wielkiego narodowego kręgosłupa. Jestem przekonany, bardziej niż kiedykolwiek wcześniej, że dziennikarze powinni opowiadać o tych milczących ziemiach i być ich głosem.

Alpy

1. Od morza do Drawy

Czarne wieloryby wysp

Jeśli jakiegoś letniego wieczoru w Dalmacji zdarzy ci się usłyszeć góralską pieśń dochodzącą z zacumowanej łodzi, bądź pewien: to łódź triesteńczyków. Tym dziwakom zatoki mylą się z dolinami, wyspy ze szczytami, portowe tawerny z górskimi schroniskami. Te beztroskie zgraje, gdy najdzie je ochota, wybierają małe, skaliste zatoki, które rozbrzmiewają niczym amfiteatry. Badają głębokość przydomowego morza na ucho, szukając miejsc z dobrą akustyką. Nanoszą je na dziwaczną mapę stworzoną według przewrotnej, anarchizującej topografii, która spaja ludzi, góry i morze. Oto skaliste pudła rezonansowe zapieczętowane krzakami, tam po powierzchni wody niesie się każdy szept, a pieśń rozbrzmiewa z trzykrotnie większą siłą niż na lądzie.

Idzie olbrzym

przez góry

Rom-bom-bomu.

Świeże mleko,

świeże mleko,

komu? komu?

Tak było i tego wieczoru, kiedy Calemba dobiła do brzegu zatoki San Giorgio – Sveti Juraj na wyspie Veglia (Krk)[1]. Dopiero co zapadła nieruchoma, bezksiężycowa noc, jedna z tych, gdy czuje się spojrzenia z głębi wody. Zatoka Świętego Jerzego jest wyjątkowym miejscem – wystarczą tu trzy głosy, by stworzyć chór.

Virgilio stojący pod żaglem zaczął barytonem. Wysoki, spalony słońcem jak święty Bazyli, patron Kapadocji, z białą brodą i zaczesanymi do tyłu włosami wyglądał jak bizantyńska ikona. Szyper Silvano wtórował mu, siedząc nad kambuzem, w którym spoczywało dwieście litrów małmazji. Na jego twarzy austro­-węgierskiego urzędnika malował się radosny uśmiech bandyty, który właśnie napadł na dyliżans. Ja podśpiewywałem basem, gotując pod pokładem spaghetti.

To była nasza ostatnia noc na morzu, podróż dobiegała końca. Poznaczyliśmy terytorium, rozsiewając wszędzie piosenki. Po całym archipelagu: na Murter i w Smokvicy, na Grande Incoronata (Kornat) i w zatoce Telašćica, gdzie z zacumowanych w przystani łódek dostawaliśmy owacje, a nawet za pomocą opony podesłano nam gąsiorek wina. I dalej: na Premudzie, na wyspie Olib, przy świętym Krzysztofie w Rab, Świętym Grzegorzu – Sveti Grgur i przy Prvić. Zostawiliśmy za sobą długi akustyczny ślad, który jak pełna dźwięków sieć ciągnął się przez cały Adriatyk, aż po ostatnie wyspy.

Wiatr wieje straszną nocą,

wschodzi krwawy świt.

Nadeszła pisana ci godzina

na ostrzu sztyletu.

Około pierwszej obudziła nas burza. Z północy zbliżał się zimny neverin, który ciskał w nas bocznymi porywami. Zerwała się cuma i w kompletnym rozgardiaszu miotaliśmy się po pokładzie, wykonując szybkie manewry, żeby wyrzucić kotwicę jak najdalej. Tej nocy nie dane nam było się wyspać. Wichura była zbyt wielka. O trzeciej wypłynęliśmy na pełne morze, lepiej już było żeglować po ciemku i skończyć podróż przed czasem. Widoczność była dobra, błyskawice oświetlały wyspy czarne jak grzbiety kaszalotów.

Cel naszej podróży znajdował się na północnym zachodzie: przysadzisty, niemal kwadratowy, rozpoznawalny jak góra Synaj nad Morzem Czerwonym. Monte Maggiore – dla Chorwatów Učka. Pierwsza rafa stałego lądu. Rozkołysana Calemba skierowała się w głąb zatoki Kvarner, wylęgarni sztormów. Pochyliła się pod naporem zachodniego wiatru, po czym wpłynęła do cieśniny Srednja Vrata, pomiędzy wyspami Krk i Cherso (Cres). Vrata znaczy tyle co „wrota”, to słowo obecne w wielu językach słowiańskich, oznacza też przełęcz, czyli przejście przez górską grań.

I nagle, w środku wichury, wszystko staje się jasne. Rachunek się zgadza, nasze góralskie śpiewy na powierzchni morza stają się zrozumiałe. Są odkrywczym, stwórczym aktem – syntezą tej ziemi. Ależ jasne! Żeglujemy po Alpach. Czym jest Dalmacja, jeśli nie systemem dolin wypełnionym słoną wodą, łąkami wodorostów, ławicami sardynek i wrakami statków? Miał rację francuski historyk Braudel: Morze Śródziemne rzeczywiście było „morzem górali”, przestrzenią pasterzy, którzy stali się kapitanami. A my śpiewaliśmy w tej burzy, z gąsiorkiem małmazji, podczas gdy Alpy stawały się Kaukazem, górą Ararat, arką Noego.

O świcie dotarliśmy do redy portu w Abbazii (Opatii). Było to w tej magicznej godzinie, gdy zamykały się nocne lokale, striptizerki udawały się na spoczynek, a statki rybackie zawijały cichaczem do portu. Virgilio zwinął żagiel, Silvano nastawił kawę. Obaj byli alpinistami, to od nich uczyłem się wspinaczki czterdzieści lat wcześniej w Dolomitach. Czasami chodziliśmy się powspinać w skałach w Val Rosandra, rzut beretem od Triestu. Mimo że nasza trójka żeglowanie odkryła późno, wałęsanie się po tym wietrznym archipelagu było czymś naturalnym.

Może to kwestia genów. Triest to jedyne we Włoszech miejsce, z którego widać Alpy zza morza. Bywają wieczory, że stojąc na molo, asystujesz odpływającym ku Bosforowi promom, a czerwona turecka flaga powiewa na tle zaśnieżonych Dolomitów. W moich stronach morze i góry schodzą się jak kulisy w teatrze i wszyscy odczuwamy tego konsekwencje. Także niedźwiedzie. Kiedy mistral popycha w stronę lądu zapachy jedzenia z archipelagu, wygłodniałe wędrują na wybrzeże pomiędzy Istrią i skalnym murem Welebitu. I bynajmniej się nie zatrzymują: wpław docierają na wyspę Krk i sieją spustoszenie wśród owiec. W Zatoce Bakarskiej rybacy natrafili kiedyś na płynącego jelenia i za rogi dociągnęli go aż do brzegu.

Znajdowaliśmy się właśnie tam, po drugiej stronie wybrzeża, na wysokości Rimini, w głębi Morza Śródziemnego, na kotwicy, pod tysiącmetrowym, gęsto zarośniętym zboczem, czekając, aż słońce pojawi się w surrealistycznej atmosferze Czarodziejskiej góry, między habsburskimi hotelami retro i postkomunistycznymi tandetnymi kioskami. Opatija była Wiedniem, sercem Mitteleuropy, z szyldami hotelu Bellevue w kolorze fuksji, ze starym kasynem fin de siècle, z rotundą oblężoną przez małe, ciemnoczerwone kraby, z barami wypełnionymi wysokimi, znudzonymi Dalmatynkami i austro-węgierskimi samcami na rykowisku.

O tej godzinie bryzy morska i górska równoważyły się, tworząc szczególny koktajl zmieszanych zapachów: fig, cyklamenów, winnic malvasii, żywicy sosen, rozmarynu, słodkawego posmaku soli i piżma. W powietrzu unosił się też zapach knajpiany: warzyw smażonych z czosnkiem, grillowanej makreli i baraniny. Węch mówił mi, że w każdym zakątku wybrzeża, w każdej bruździe linii wodnej stykają się Morze Środka i Europa Środkowa. To był właściwy czas i miejsce, żeby rozpocząć abordaż długiego grzbietu Włoch.

Gdy zeszliśmy na ląd, choroba lądowa wywołała nieprzyjemne wrażenie ponownego wsiadania na statek. Molo się kołysało. Przypomniało mi się, jak wiele lat wcześniej w Trieście, kiedy płynąłem powrotnym kursem w stronę Piazza Grande wraz ze szkutnikiem Carlem Sciarellim, pod Latarnią Zwycięstwa z naszą starą łajbą zrównał się pociąg. Zwalniał, aż dopasował się do naszej prędkości, a zgrzyt żelaza niesiony przez chłodny podmuch bory mieszał się z szumem morza. Woda, żelazo i drewno zbiegły się, złożyły w symfonię, złudzenie jednoczesnego ruchu było tak absolutne, że stary powiedział:

– Popatrz, to nie my się poruszamy, to góry płyną.

Carlo, syn kolejarza, sam był maszynistą lokomotywy i wspomnienie parowozu wyzwalało w nim niezwykłe opowieści. Wydymał policzki, sapał, dyszał, pruł powietrze rękami, wybałuszał oczy, nadymał płuca, naśladując klatką piersiową machinę pełną ognia i pary. Naśladował wprawianie w ruch, siłę, żarłoczność, otwartą paszczę, która przeżuwała węgiel. Często podczas odręcznego rysowania wręgów swoich drewnianych prototypów łodzi przypominał lokomotywę, która z trudem osiąga Semmering, ostatnią alpejską przełęcz przed Wiedniem. „Tylko tam – mawiał – czułem takie uniesienie jak na regatach”. Żaden mieszkaniec basenu Morza Tyrreńskiego nie powiedziałby czegoś takiego.

Calemba została dokładnie wyczyszczona, wory zrzucone na molo. Byliśmy tak podekscytowani jak na górskiej ekspedycji w obozie bazowym. Na wschodzie słońce wynurzało się zza pofalowanego pasma Gór Dynarskich, które ciągnęły się nieprzerwanie w stronę Albanii i Epiru. Gdzieś tam, w górze, wznosił się pierwszy szczyt Alp, nieco na południe od Fiume – Rijeki, tysiąc pięćset metrów nad poziomem morza. Pomyślałem, że na wyprawy człowiek „zaciąga się” jak na rejs, nawet jeśli są to wyprawy lądowe. „Zaciągnąć się” – zaokrętować – to czasownik idealny dla kogoś, kto ośmiela się żeglować po kraju, który zapomniał sam siebie. Po Włoszech.

Ta góra wychylająca się znad zalesionego grzbietu to Veliki Risnjak – Góra Rysi; i prawie nikt nie wiedział, że jest ona Wielkim Początkiem. Nawet ja tego nie wiedziałem, kiedy pierwszy raz zacząłem jej szukać. Tymczasem można to było znaleźć wydrukowane czarno na białym w Encyklopedii Alp wydanej przez Istituto Geografico De Agostini, tom I, wydanie z 1975 roku, na stronie 119. Typowe: Włosi nie znają geografii. Nawet ci wykształceni są przekonani, że Alpy zaczynają się gdzie indziej: w Słowenii, na Monte Nevoso – Snežniku, gdzie znajduje się mityczne źródło Timavy, podziemnej rzeki, którą uważano za bramę do Hadesu.

To faszyzm wprowadził zamęt na mapach. Po I wojnie światowej włoska granica sięgała do Monte Nevoso, a ponieważ Alpy zostały zwerbowane nie po to, żeby produkować sery w bacówkach, ale żeby stać na straży narodu, siłą rzeczy mapa fizyczna i polityczna musiały się pokrywać. Duce rozkazał, by na szczycie ustawiono słupy graniczne, zatknięto flagi i rózgi liktorskie. Sam zajodłował donośnie na tyrolską modłę, nakazując dygnitarzom nowej władzy wejść na szczyt Nevoso, tak by słowiańscy barbarzyńcy nie mieli żadnych wątpliwości, na co stać naród włoski i nowego cesarza. To była epoka przesady. Gdy tylko zmęczeni aparatczycy wrócili z Monte Nevoso do Triestu, zaczęli raczyć dziennikarzy opowieściami o wspinaczce okupionej nieludzkim wysiłkiem, istną alpejską epopeją – nikt nie wspomniał, że to najłatwiejszy z alpejskich szczytów. Polityka ruszyła w góry, tak zaczął się wielki galimatias, a Alpy zagubiły same siebie.

W poszukiwaniu Wielkiego Początku

Było lato 2003 roku, potworny upał. Mój przewodnik to Vieri Pilepić, mieszkaniec Rijeki, który zna te lesiste szczyty lepiej niż kuna. Samochód minął w Volosko kościółek z dwoma wieżyczkami zwieńczonymi kopułami, stadion Kantrida, robotnicze dzielnice, portowe zapachy, bary, z których dolatywał aromat kawy po turecku, teatr mniejszości włoskiej, której udało się tu przetrwać. A potem Rječinę, dawniej Eneo, rzekę, od której pochodzi nazwa Rijeka – Fiume. Przez wieki ryła skalistą dolinę, niegdysiejszą granicę między Włochami i Jugosławią; most łączący brzegi rzeki latami był kością niezgody, miejscem kontrabandy, bitew i gwałtownych miłości.

Góra stale wisiała nad nami. Prowadziła nas wysoko nad Kvarnerem, w stronę sanktuarium w Tersatto (Trsat), gdzie marynarze, którym udało się uciec przed złym szkwałem neverinu, składali swoje dary. Potem szliśmy w kierunku Grobnika, równiny, na której, jak głosi legenda, Chorwaci pod wodzą boga Marsa pobili Turków[2].

– Fiume to miasto idealne. Rano możesz się wspinać w Alpach, a wieczorem moczyć nogi w morzu – powiedział Vieri z uśmiechem.

Jeszcze jedna zatoka, miejscowość Kostrena, potem fiord Bakaru. Zeszliśmy ścieżką w dół, po kamiennych schodkach ukrytych wśród lentyszku. W głębi kryła się zatoczka z dwoma starymi szopami rybackimi.

Przejrzysta toń w kolorze butelkowej zieleni, z bijącym źródłem, od którego marszczy się lustro wody. Ostatni raz nad morzem, ostatnie pływanie, ostatni skok i zanurzenie; jak chrzest przed długim postem, który – wydawało się – będzie można zakończyć dopiero na Lazurowym Wybrzeżu. Na plaży rozłożyliśmy mapę Alp i odkryliśmy, że dział wodny, każący rzekom spływać już do innego morza, jest niezwykle blisko. Tylko szesnaście kilometrów dzieliło nas od dorzecza Dunaju, o wiele mniej niż w Trieście, gdzie dorzecza również dzieli niewielka odległość. Wydawało się niemożliwe, że deszcz, który padał wprost na Adriatyk, mógł spływać rzeką do Morza Czarnego.

W górze, nad powierzchnią morza, zaczynały się Alpy. W miejscu o nazwie Vrata, którym to mianem Dalmatyńczycy określają przesmyki pomiędzy wyspami. Ruszyliśmy pod górę, a tych szesnaście kilometrów – nieco więcej niż dwie mile austro-węgierskie – było jak przejście z Grecji do Czech. W dole lokale z grillowanymi kalmarami i małmazją. Na górze – karczmy z gulaszem z niedźwiedzia. Dwa światy oddzielone dzikim urwiskiem, gdzie zimowa bora wieje z prędkością dwustu kilometrów na godzinę, po czym zatapia się w morzu jak ciężka, płynna arktyczna masa. Jest naprawdę stromo, pociągi jadące z Fiume do Zagrzebia wpadają tu czasem w poślizg z powodu zbyt dużego spadku. Ta pochyłość zawiera w sobie całą barbarzyńską różnicę, jaka istnieje w świecie śródziemnomorskim między wybrzeżem a pasterskim wnętrzem lądu. Na południe od Zadaru wszyscy to wiedzą: wojna, która wybuchła w 1991 roku i zniszczyła Jugosławię, przyszła właśnie z gór, od nerwowych mieszkańców Alp Dynarskich – Gór Księżycowych. To właśnie różnica poziomów była zarzewiem wszystkich konfliktów.

W żadnym przewodniku nie było wzmianki o początku Alp. A już tym bardziej zaznaczonego szlaku, jak do nich dotrzeć od strony morza. Tak, musieliśmy sami go sobie wyznaczyć, na oko. Najkrótsza droga wiodła wzdłuż zboczy porośniętych kolczastymi krzewami, gdzie kiedyś rosły winnice.

– Stąd pochodzi doskonałe wino marsala – powiedział Vieri.

I pokazał mi schodki, które przecinały opanowane przez zarośla tarasy i dochodziły do naszej trasy: do Via Carolina zbudowanej przez Napoleona, drogi wielkiej i zapomnianej.

To nie był marsz, to było wznoszenie się w powietrzu, pionowo, po chropowatym, surowym i wysuszonym zboczu, wzdłuż oślepiającego piarżyska przeładowanego zapachami, poparzonego jak kwasem siarkowym. Szliśmy pod górę powoli, pod słońce, w potwornym upale, niosąc w sobie skrywaną radość, radość przygody przeżywanej tuż za domem. Zupełnie sami na szlaku, który wyznaczały stare słupy drogowe. Poniżej, w dole, tysiące samochodów smażą się, stojąc w korku w kierunku Dalmacji. A tysiące cykad cykają w rozmarynach.

Gdy patrzy się z góry, można zobaczyć więcej. Przed nami było morze, w którym zakończył się rejs Argonautów. Na horyzoncie wyspy Cherso i Lussino (Cres i Lošinj), nazywane także Apsyrtydami, powstałe z poćwiartowanego przez Medeę ciała jej brata – Apsyrtosa. Jazon z Medeą uciekali przed królem Kolchidy, któremu skradli złote runo, i tylko ten makabryczny wybieg mógł spowolnić jego pościg.

Bliżej wybrzeża majaczą wyspy Krk i Rab, zwane Elektrydami, bo docierały tu bursztyny bałtyckie z okolic ujścia Wisły, a po grecku bursztyn to elektron. To wypalona jak wapno ziemia, krajobraz prawie libijski. Ani konoby – chorwackiej karczmy, ani baru, ani nawet kiosku z napojami. Tu, gdy wieje wiatr, łodzie nie mają schronienia nawet na ziemi. Rybacy zawieszają je na palach jak szalupy na transatlantyku.

Może i my nie znajdowaliśmy się na górze, ale na burcie gigantycznego okrętu. W dole, popychana mistralem, smukła żaglówka wpływała między Sveti ­Grgur i Goli otok, dwie pełne grozy wyspy, gdzie Tito zamknął tysiące więźniów politycznych. Na południowy wschód, po stronie Welebitu, urwisko było dwa razy wyższe niż nad Zatoką Bakarską. Poprzedniej jesieni biwakowałem na górze, na wysokości tysiąca sześciuset metrów, w miejscu o nazwie Rossijevo Sklonište – Schron Rossiego, miejscu z niezwykłym widokiem. Nie mogłem usnąć, bora cięła las jak piła, a ziemia roiła się od opętanych popielic. Ale bezsenność nie stanowiła problemu: leżący w dole archipelag pulsował światłem latarni morskich, zanurzony w czarnym jeziorze ciszy. W górze migotały miliardy gwiazd.

Pilepić dziarsko maszerował. Tu w górze wszystko było mocne: skała, zapach szałwii, upał. Wrażenie przemykania się przez terytorium opanowane przez partyzantów. Byliśmy sami – nie do odnalezienia, miażdżeni przez słońce w księżycowym krajobrazie. Całe wschodnie wybrzeże Adriatyku pełne jest skalistych wąwozów, naturalnych tarasów, turniczek, z których widać tylko kamienie, morze i niebo. Wysunięta najbardziej na północ, leżąca niedaleko Triestu Val Rosandra jest mi najbliższa. Krasowa rana wypełniona wiatrem niewiele się zmieniła przez dwa tysiące lat. Azyl, w którym można znaleźć schronienie, który jest luksusem, gdzie wreszcie można złapać oddech.

Na wysokości sześciuset metrów wszystko ulega zmianie. Łąki, krowy, lipy, pierwsze jodły, pierwsze drewutnie przy drodze, pierwsze domki ze spadzistymi dachami, świadczącymi o tym, że zdarzają się tu ciężkie opady śniegu. Za kolonią Benkovac, na wysokości dziewięciuset metrów, teren się przełamuje; pierwszy raz droga prowadzi w dół. Morze znika na wysokości przydrożnego drewnianego krzyża. Dotarliśmy do Fužine, miasteczka, gdzie podają słynny gulasz z dziczyzny z borówkami. Znajdował się tam Wielki Początek, nasza przełęcz Vrata, słowiańskie wrota – rzeczywiście jest to próg, za którym otwiera się naddunajski wszechświat.

Wtedy wszystko się skomplikowało. Vrata mogła być wszędzie w tym labiryncie niemal karpackich lasów. Była nawet mieścina o tej nazwie, kilka domów położonych wzdłuż drogi na Delnice i Zagrzeb. Mogłoby wystarczyć, ale nas to nie zadowoliło. Chcieliśmy poznać dokładne miejsce, żeby móc powiedzieć z całą pewnością: „Tu się zaczyna”.

Która z przełączy jest właściwa? Za wiaduktem kolejowym? Koło ostatniego domu nad jeziorkiem? Czy za gospodą Landravec, co znaczy „wagabunda”, „obieżyświat”. W osadzie Belo Selo staruszka ubrana na czarno kosiła trawę przed domem. Zapytaliśmy więc ją:

– Proszę pani, gdzie zaczynają się Alpy?

Marija – bo tak się nazywała – spojrzała na nas zdziwiona. Nigdy by nie przypuszczała, że w jej wiosce cokolwiek miałoby się kończyć lub zaczynać. I z jednej, i z drugiej strony drogi zawsze były góry. Uśmiechnęła się i wysłała nas do swojej przyjaciółki Dragi, która pracowała w ogrodzie poniżej.

Draga wiedziała jeszcze mniej:

– Spróbujcie zapytać nauczycielkę Stankę Loncarić pod dwunastką.

Josip, murarz, zaproponował, że nas zaprowadzi. Teraz już cała wioska była poruszona.

Pod numerem dwunastym Stanki nie było. Otworzyła jej mama, Luba, i od razu zaniepokoiła się na widok dwóch wścibskich natrętów.

– Czego chcą ci dwaj? – spytała Josipa.

Może zrozumiała, może nie, ale wskazała nam następny dom w dole, w kierunku jeziorka. Jej córka tam była.

– Co robimy? – zapytałem mojego towarzysza podróży.

Poddajemy się? Teraz, na oczach całej wsi? Nigdy! Ruszyliśmy do Stanki, która przyjęła nas jak najserdeczniej, zaczęła sprawdzać w encyklopediach i na ­starych mapach, ale bez rezultatów. W końcu się poddała.

– Zapytam nauczyciela od geografii Miroslava ­Grgura.

Nie mogliśmy odpuścić, to był już nasz osobisty porachunek z Alpami. Skierowaliśmy się do siedziby dyrekcji parku Gorski Kotar, położonej na wzgórzu, za aksamitno-zielonym lasem topolowym.

Pracownik parku, Marijan Pintar, rozłożył ręce:

– No cóż, ja zajmuję się obsługą turystów. Ale zaczekajcie, mam tu dla was odpowiedniego człowieka.

I niemal siłą zaprowadził nas do wytwornego szpakowatego mężczyzny, który popijał kawę. Kapitan ­żeglugi morskiej. Nasze poszukiwania nabierały powagi.

Przedstawiamy się. Kapitan Ivo Rudenjak z Raguzy (Dubrownika). Człowiek, który lubi opowiadać. Zaczął z rozmachem, od Adama i Ewy. Wytłumaczył, że Dalmacja była jednością. Wyliczył skrupulatnie powody: sól morska, przypływy i odpływy, pejzaż, wiatry, flora, wybrzeża, historia, ludzie, muzyka.

Z nadzieją czekaliśmy na końcowe objawienie.

Ale również kapitan Rudenjak, kiedy doszedł do Alp, zaciął się i niepocieszony musiał przedstawić nam kolejnego świadka:

– W tym pomoże wam obecny tu Nikola Strazicić, profesor geografii na uniwersytecie w Zagrzebiu.

Było to kolejne niepotrzebne zejście z kursu.

– Jestem geografem morskim – usprawiedliwił się uroczyście profesor.

Wszystko stało się jasne. Chorwaci nie mają świadomości, że są narodem alpejskim. Zapowiadało się, że trzeba będzie im to wytłumaczyć.

Zwróciłem się więc zdeterminowany do Tatiany Petranović, blondwłosej dyrektorki biura handlowego parku:

– Proszę posłuchać, Alpy zaczynają się właśnie tu, mówimy wam to my, Włosi. To niesamowite, że nie ma o tym ani słowa w waszych ulotkach. – Wyciągnąłem mapę i wskazując palcem na najwyższą poziomicę na drodze, która ze wsi Vrata wiedzie w kierunku Delnice, oświadczyłem: – Proszę, oto punkt. Postawcie jakiś słup, głaz, musicie coś zrobić.

Petranović słuchała z otwartymi ustami mojej płomiennej przemowy. Chorwacka duma narodowa, zazwyczaj tak łasa na wszystko, co podkreśla jej odrębność od reszty Bałkanów, została wzięta pod włos przez Włocha.

– Zagrzeb – ciągnąłem z przekąsem – powinien zabronić Słowenii chełpienia się Snežnikiem.

Vieri przypatrywał mi się rozbawiony, a ja wreszcie byłem usatysfakcjonowany. Misja się powiodła. Las falował na wietrze jak maszty statków stojących na redzie – wiązy, sykomory, ogromne jodły dochodzące do sześćdziesięciu metrów. Wieczór zastał nas na cudownej polanie usianej odchodami niedźwiedzia, dzików i kun. Widoczne też były ślady rysia. Pod pierwszymi gwiazdami w stan uśpienia przeszły też wszystkie telefony komórkowe.

Piechurzy utraconej armii

Maj 2005 roku. Mgła, cisza, na rozległych schodach cmentarza wojskowego w Redipuglii nie ma nikogo. W dole na placu dwie haubice jak czarne jaszczury i sarkofag księcia Aosty, który wprawdzie nie umarł w okopach, ale chciał zostać pochowany z poległymi żołnierzami i czuwać nad swoją armią.

Płaskowyż Kras pokrywa dziś śnieg. Dziewięćdziesiąt lat po rozpoczęciu I wojny światowej – wielkiej wojny – wydaje się, że piechurzy utraconej armii zginęli miliony lat temu.

– Pozdrów ich ode mnie – poprosił Carlo Orelli, kawaler Orderu Vittorio Veneto, ostatni świadek pamiętający 24 maja 1915 roku[3]. Patrząc mi prosto w oczy, wyszeptał: – Biedacy. Zwerbowali ich nawet po śmierci… Zgrupowali ich tam, w tym miejscu z długimi schodami… Jak to się nazywa?

– Redipuglia – odpowiedziałem.

Teraz jestem tu, z żółtą różą, żeby spełnić jego prośbę. Przyjechałem, chociaż on mnie wyprzedził, dołączając do towarzyszy broni. Jego maszyneria wspomnień zacięła się i zamilkła w wieku stu dziesięciu lat, w rzymskim mieszkaniu w dzielnicy Garbatella.

Wchodzę, a towarzyszy mi głos z zaświatów, który opowiada, odprowadza mnie do linii cienia, pod smaganymi wiatrem grabami.

„Miałem dwadzieścia lat. Wyruszyłem z Neapolu wojskowym pociągiem. Trzydziesty drugi regiment piechoty, brygada Siena. Trzystu trzydziestu mężczyzn. Piękny dzień. Pociąg jechał na front, a żaden z nas nie miał pojęcia, czym może być front. Wszyscy się łudziliśmy, że wojna będzie krótka. Dotarliśmy do Sagrado, w opuszczonych domach była czysta pościel… Wzięliśmy ją. Był też cukier, w blokach wielkich jak granaty, też go wzięliśmy”.

Orelli był mały i żwawy, jak wszyscy długowieczni. „Tato, tylko nie wstawaj” – błagała córka Maria, a on zrywał się znienacka po cokolwiek. Zanim się pożegnaliśmy, zdjął ze ściany wielką fotografię przedstawiającą jego batalion i po kolei wymienił z imienia wszystkich swoich towarzyszy broni.

I znów jego słowa, brzmiące w mojej pamięci tak wyraźnie. „Wysłali nas do Zarośniętych Okopów, o których pisał Ungaretti[4]. Tak się nazywały, bo było tam wiele drzew, w przeciwieństwie do reszty Krasu, który jest nagą skałą. Była tam jedna willa, musiała być więc jakaś posiadłość”.

Pojawia się wycieczka szkolna, licealiści z Rzymu. Powłóczą nogami, spodnie opuszczone, z krokiem w połowie uda, obojętni. Chrupią chipsy, klikają w komórki, pole ich widzenia nie przekracza metra. Wyglądają, jakby nie umieli chodzić, potykają się, nie dostrzegają napisu „Obecny”, który powtarza się tysiące razy, grób za grobem. Przez moment piechurzy z Redipuglii są obecni, wydaje się, że odpowiadają na ten absurdalny apel, gdzie żywi są jak nieobecni, a martwi żywsi niż kiedykolwiek. Nauczyciele udają, że tego nie widzą. Nieskończenie mi ich żal.

„Między nami i nimi były tylko zasieki. Austriacy mieli znakomite, zamknięte okopy, byli bezpieczni w schronach i strzelali do nas z małych okienek. A my siedzieliśmy w odkrytych dziurach, w razie czego zmuszeni iść na bagnety. Nieustanne ataki, od świtu do zmierzchu. W słońcu i w burzy”.

Nad Redipuglią z lasu wyłania się nowiusieńki pomnik. Słoweński rząd z Lublany umieścił go naprzeciw wielkiego włoskiego brata, dawnego faszystowskiego najeźdźcy, dla uczczenia pamięci swoich poległych z lat 1915–1918. Dla Słoweńców bitwy nad Isonzo nie są przeklęte. Przeciwnie. Stały się pierwszą – między Alpami a Adriatykiem – świętą wojną Słowian z obcymi. Isonzo (Socza) jest teraz limesem, który odrodził się jako granica etniczna, w momencie kiedy Jugosławia już nie istnieje, a Unia Europejska usuwa ostatnie pozostałości żelaznej kurtyny. Nad Triestem i Gorycją, na tej niegdyś niczyjej ziemi, znów widać napis: „Nasz Tito” – wyryty w kamieniu, paradoksalny, oczyszczony z roślinności.

I znów Orelli: „Zniszczyli nas. Byliśmy zbyt widoczni. Po pierwszych atakach zostało nas dwudziestu pięciu na trzystu trzydziestu. Hekatomba. Granat urwał głowę koledze, metr ode mnie. To było potworne, co minutę granat, co sekundę. Nawet w nocy. Niektórzy tracili kontrolę, uciekali i stawali się łatwym celem… Jeden wpełzł do jakiejś starej rury, nogi zostały na wierzchu. Bomba urwała mu jedną i już się nie poruszył”.

Rozłam wspomnień rozpoczął się nie wraz z komunistycznymi zasiekami zimnej wojny, które zrobiły z Gorycji mały Berlin, ale właśnie na froncie nad Isonzo. Gdy w obliczu rodzącego się faszyzmu Słoweńcy uznali Caporetto (Kobarid) za swoje pierwsze zwycięstwo narodowe, a Mussolini zmilitaryzował cmentarze z czasu wojny, żeby zitalianizować nowe ziemie.

„Nie wróciłem już nigdy do Krasu. Nigdy. Nie chciałem. Za nic na świecie. Wystarczy. Koniec. Zbyt wielu zmarłych. Tam teraz jest ten cmentarz tysięcy młodych chłopaków. Redipuglia, prawda? Cóż, jak pan widzi, po południu mam gorszą pamięć. Wcześnie rano jest lepiej, mam świeższy umysł. Ale najlepsze momenty są wtedy, kiedy zdarzy mi się obudzić w nocy…”

Gdy składam różę na szczycie pomnika, niebo odsłania się w stronę Monte Nero (Krn). Wielka południowa ściana piramidy jest przyprószona śniegiem. Na prawo, nad płaskowyżem, gdzie znajdują się okopy, rysuje się Selva di Tarnova (Trnovski Gozd), na kształt długiej, niemal atlantyckiej, lesistej fali. Alpy niskie, ale bardzo śnieżne, na granicy dwóch różnych stref klimatycznych. Ze szczytu Monte Nanos, jak z dziobu okrętu ustawionego na linii południe–wschód, można wieczorem jednocześnie zobaczyć na przeciwległych krańcach horyzontu pastelowy fiolet Panonii i krwistą czerwień Morza Śródziemnego.

Ruszam w kierunku Doliny Pięciuset[5] – nazwa pochodzi od liczby znalezionych tam szkieletów. W pobliżu biegnącej tędy pierwszej linii frontu znajdował się szpital polowy z należącym do niego małym cmentarzem. Siarczysty mróz schodzi z Selva di Tarnova w stronę Monfalcone. „Rzeź młodzieży”. Miejscowe towarzystwo turystyczne zrekonstruowało dwa posterunki wartownicze, jest namiot kuchni polowej dla zwiedzających; dziesiątka dzieciaków w mundurach austriackich i włoskich ma odtwarzać życie w okopach. Ruszają się jak żołnierzyki z gałganków.

Zarośnięte Okopy są niedaleko.

„Większość moich kolegów pochodziła z Kalabrii. Nie można ich było w ogóle zrozumieć. Dzielni, ale analfabeci. Zaoferowałem, że będę im pisał listy do rodziny”.

Szczękam zębami na dnie doliny, jestem więźniem inwersji termicznej, która zatrzymuje zimne powietrze w dolnych partiach gór. Spostrzegam dystyngowanego mężczyznę w szarym austriackim mundurze z lat 1915–1918. Bierze udział w rekonstrukcji historycznej, w kieszeni jego komórka dzwoni melodyjką Marsza Radetzkiego. Opowiada, że z okopów wciąż wydobywane są jakieś rzeczy: manierki, ładownice, plecaki, a nawet listy. Wszystko to wydarzyło się tak niedawno, a zapach – błota, odchodów – jest jak z epoki lodowcowej. Z czasów mamutów i włochatych nosorożców.

Orelli nie chce mnie opuścić. „Nie wyobraża pan sobie, jak bardzo Włochy były wtedy zacofane… Austriacy byli bogaci. Ich żołnierze mieli wszystko, nawet czekoladę. Przekonaliśmy się o tym, gdy zdobyliśmy ich okop. Było tam wszystko, czego dusza zapragnie – baliśmy się nawet, że to pułapka, że wszystko jest zatrute. Na wszelki wypadek daliśmy to do zjedzenia najpierw jeńcom”.

Kuchnia polowa wydaje ciepłą zupę, mała drużyna schodzi w dół doliny spiralną ścieżką, ustawiają się w szyku, intonują piosenki protestu piechurów wysłanych na śmierć, jak na przykład ułożoną przez trydenc­kich żołnierzy w armii austriackiej: Zapomnij o mnie, dziewczyno, bo ja już jestem stracony. Albo tę najstraszniejszą: Gorycjo, jesteś przeklęta. Wielka wojna była ostatnią, która stworzyła tyle piosenek i legend. Nie do pomyślenia jest, żeby wojna w Iraku zostawiła potomnym coś na kształt Piosenki rzeki Piawy.

„W czasie bombardowań powtarzałem wyliczanki z dzieciństwa, których nigdy się nie zapomina. Jedna szła tak: »Służąca wikarego urodziła małego, urodziła ministranta łysego, podobnego jak dwie krople wody do wikarego«. Nauczyłem się jej, jak miałem sześć lat, teraz niech pan pomyśli, ile mam lat, i sobie policzy…”

Triest należał do Austrii do 1918 roku, ale dla mojej rodziny Kras był zawsze tylko dalekim rombem wysuniętym w stronę Monfalcone. Mój dziadek w czasie wojny nawet nie zobaczył Krasu. Z punktu widzenia Wiednia triesteńczycy byli podejrzani: mówili po włosku i mogli chcieć się bratać z wrogiem. Dlatego zostali wysłani do Galicji, na mroźny front zakarpacki, pod ostrzał carskich armat. Także mój dziadek został tam wysłany, i nie bez powodu: jego brat, były poseł do parlamentu wiedeńskiego, zdezerterował, żeby przejść na włoską stronę. Dziadek nie był z tego powodu represjonowany, ale pilnowano go. „Lauf, lauf! – Biegnij!”, krzyczał starszy sierżant, Czech z Ołomuńca, popędzając go w robotach na tyłach. A on biegł i śmiał się, śmiał się i biegł niczym wojak Szwejk. Jak przystało na dobrego triesteńczyka, nawet wojny nie był w stanie brać zbyt serio.

Śmierci nie bał się też szeregowy Orelli Carlo. Także w wieku stu dziesięciu lat. „Wszyscy musimy się przeprowadzić – mawiał. – W końcu wszyscy muszą zmienić dom”. Podśmiewał się: „Widzi pan, jak tak gadam, córki się niepokoją. A ja im mówię, »dajcie spokój, nie przejmujcie się, jeszcze nie czas«…”.

W czasie naszych rozmów tylko raz stracił panowanie. Gdy myślał o królu. „W czasie natarcia naszym jedynym hasłem było »Sabaudia!«. Sabaudia, rozumie pan? My krzyczeliśmy ich nazwę, ich zawołanie, a oni tak się skompromitowali z faszyzmem… Teraz też nie robią najlepszego wrażenia… O matko, żeby pan wiedział, ile miałbym do powiedzenia. Nie starczyłoby mi czasu na opowiadanie. Widziałem II wojnę światową, faszyzm, pamiętam te przemówienia o wielkości narodu… Ludzie się podporządkowali, ale ja byłem socjalistą, czytałem »Avanti«, wiedziałem, że to wszystko brednie”.

Ruszam w stronę Gorycji, pochłania mnie ciemność, po drodze mijam nieliczne knajpy, posterunki straży przygranicznej. Wydaje się, że odbywa się tu pokątny ruch szemranych osób, prostytutek, a Słoweńcy i Włosi robią mieszane patrole.

– Jedziesz do Gorycji? A co tam będziesz robił? – pyta stary bywalec w jakimś barze. – Gorycja, co za kostnica, jaka nuda, nic się tam nie dzieje. Trzeba upaść na głowę, żeby tam mieszkać.

Znam tę śpiewkę. Dla triesteńczyków Gorycja to Wenecja Julijska, dla Friulijczyków to Friuli, a dla Słoweńców po prostu ich ziemia. Nikt nie wie, do kogo naprawdę należy Gorycja. Żeby ją zdobyć, podjęliśmy sześć ofensyw, a teraz turyści nie zatrzymują się tu nawet na chwilę. Jadą prosto do Novej Goricy, założonego przez Titę bliźniaczego miasta włoskiej Gorizii, żeby rzucić się w wir kapitalizmu. To tam jest życie, mówią wszyscy. Kasyno, striptizerki, muzyka do świtu. Prawdziwe „nie-miejsce” pochłaniające gotówkę, idealne dla Włochów.

Święta. Przeklęta. Najbardziej włoska. Słowiańska. Rozkosz. Piekło. Ołtarz. Różany ogród. Korona cierniowa. Za każdym razem, gdy tam jadę, zadaję sobie pytanie, czym naprawdę jest Gorycja, spowita retoryką, duszona przez pół wieku absurdalną granicą. Miejsce – symbol, zdobyta za cenę niewiarygodnych cierpień, a teraz prawie wymazana z mapy kraju. W 1918 roku prawda wypłynęła na światło dzienne: wieś gorycyjska była prawie w całości słoweńska, a do tego komunistyczna. Dlatego prowincja Gorycja, ledwie zdobyta, została zawczasu usunięta z map administracyjnych i zredukowana do „ogryzka” między Udine i Triestem, żeby ukryć słoweńską obecność.

Zdarzyło mi się kiedyś w Gorycji uczestniczyć w mszy faszystowskiej X Flotylli MAS[6], która walczyła tu do końca z napierającymi partyzantami. Jeden z uczestników przyznał mi się, że dopiero w 1945 roku dotarło do niego, że dookoła ludzie mówią po słoweńsku. „W ogóle nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy”, powiedział. Jak to – pomyślałem – czy nazwy nie mówiły same za siebie? Nazwy z czasów wielkiej wojny: Kolovrat, Zagora, Podgora, nie wystarczyły, żeby zrozumieć?

Caporetto leży na wschodzie, pośród gór, w pobliżu wąwozu Isonzo, za frontem, którego już nie ma. Ziemia mglistych opowieści o dziewczętach porwanych przez Turków, o nieszczęśliwych kochankach, o białym i przeklętym koziorożcu ze złotymi rogami, o tytanach i jedynym czasie szczęśliwości za mitycznego króla Matiasa. Muzeum Wielkiej Wojny jest tylko ostatnim ogniwem smutnego łańcucha wydarzeń. Wystawa fotografii jest wstrząsająca. Brodate twarze jak u mudżahedinów, okaleczenia, rozgorączkowane oczy żołnierzy wśród śniegu. Wielkie armaty ciągnione przez ludzi, tysiące rannych czekających na pociąg. Włosi mordowani gazem. Szczypta prawdy na tej granicy zanurzonej w retoryce, wśród mauzoleów i pomników zwycięstwa.

„Dwudziestego dziewiątego lipca, gdy dojrzewało zboże / urodziła się dziewczynka z różą w dłoni, / […] dziewczynki nie umieją uprawiać miłości, / my, chłopcy, pokażemy im wieczorem, / po kolacji, gdy idzie się spać”.

Wraca do mnie inny głos: strzelca wyborowego Delfina Borroniego, rocznik 1898, z Turago Bordone koło Pawii. Dopiero co spotkałem go w domu spokojnej starości San Giuseppe w Càstano Primo, między Mediolanem i Varese. Pełnym głosem wyśpiewał mi, ślepy niczym Homer, piosenkę o długim pociągu, który jedzie do granicy pewnego majowego dnia 1917 roku. Siedział na wózku, na zewnątrz przekwitały akacje, dzień był jasny. Alpy Lombardzkie jaśniały od ostatniego śniegu, a opowiadanie staruszka przenosiło nas na wschód, w kierunku gór nad Caporetto.

„Na Monte Maio okopy Austriaków były tak blisko, że słyszeliśmy ich głosy. Na początku niektórzy wychodzili w nocy, wspinali się na drzewa i drwili sobie z nas, piejąc kukuryku”.

Powyżej doliny, wokół Monte Nero, błyskawice spadają jak pociski lotnicze. W pobliżu grzbietu słychać odgłosy, jakby jakiś olbrzym przesuwał szafę po podłodze poddasza. Uderzenia, skrzypienia, echa. Szczyt jest magnesem nafaszerowanym żelazem. Nie kopalniami, ale bronią z lat 1915–1918. Nieskończony rdzewiejący cmentarz. Od dziewięćdziesięciu lat wynoszą stąd żelastwo, a jest tego jeszcze na następne dziewięćdziesiąt. A nad tym całym złomowiskiem często przetaczają się burze, które tylko podsycają legendy.

Cismon, Pasubio, Campo Mulon, Valsugana. Odtwarzam w myślach film ze spotkania z Borronim; opowieść płynie bez dygresji aż do dnia, kiedy pewien pociąg wyruszył do Caporetto, dalekiego miejsca nad Isonzo – dokąd trzeba było jak najszybciej dotrzeć.

Borroni pamięta potok, pagórek przed miasteczkiem, Vallazza, Val Polenta, Monte Nero i jego niezmierzony cień, przyjazd nocą 23 października, z przymusowymi etapami, na każdego mężczyznę cztery magazynki, dwa suchary i dwie puszki mięsa. Pada, wieje lodowaty wiatr, batalion zajmuje dwa domki na wzgórzu. Wszędzie pełno jadalnych kasztanów. Żołnierze palą ogniska i pieką je w żarze.

„Ja zjadłem za dużo, musiałem iść w krzaki, żeby się wypróżnić. I w tym właśnie momencie usłyszałem krzyk dowódcy: »Gdzie jest czwarty pluton? Wróg nadchodzi! Do ataku! Ruszajcie się! Pokażemy im!«. Zobaczyliśmy mrowie oddziałów, całą chmarę w szarych mundurach, Niemcy nadciągali od strony Caporetto, jakieś sto pięćdziesiąt metrów od nas”.

Siadam na łące i obserwuję wielkie manewry chmur nad Monte Nero i Kolovratem. Teraz wydają już tylko przytłumione grzmienia, zdwojone echem od góry Kanin. Notatki z lombardzkiego spotkania, pamięć złapana za ogon, idealnie wpisują się w topografię miejsc. Niewiele się zmieniło. Dziewięćdziesiąt lat to nic.

24 października, około południa: sierżant znów wysyła Borroniego na zwiad. To niebezpieczne zadanie, bo ich pozycje są otoczone. Delfino protestuje, ale co może zrobić, w końcu wychodzi. Chowa się między dwoma trupami, usiłuje namierzyć położenie poruszających się cieni, widzi dwóch starych Niemców z nieogolonymi brodami, w które wrzynają się paski hełmów. Przejęty swą opowieścią zapomina o dziewięćdziesięciu minionych latach i mówi w czasie teraźniejszym. Doszliśmy do clou akcji.

„Szepczę do swoich: »Nadchodzą!«, ale z okopu dolatuje tylko: »Cooo?«. Powtarzam więc, tym razem żadnej odpowiedzi. W ciszy widzę Niemców, którzy są coraz bliżej, czołgają się jeden za drugim. W tym momencie zjawia się nasz komendant: »Ratuj się kto może!«. I zaczyna się ucieczka pod gradem kul nieprzyjaciela”.

Kiedy dochodzi do momentu klęski, zarzuca mnie szczegółami, imionami, datami, zapachami, smakami, piosenkami, odgłosami, przekleństwami, deszczem, błotem, głodem, strachem. Borroni nie tyle pamiętał te rzeczy, co po prostu był pamięcią. Mityczne wydarzenie zamieszkało w nim, wypełniło go, stało się metryką, odyseją. Jego słowa biegły szybciej niż moja ręka w notesie.

„Wieczorem dwudziestego piątego zjawia się major na koniu, wciąż pada, on rozkazuje nam utrzymać ostatnie skrzyżowanie przed Cividale, Niemcy mają przewagę, była straszna strzelanina, tamci nie używają strzelb ani granatów, tylko karabinów maszynowych. Tam właśnie poległ nasz kapitan. Rosana Umberto się nazywał. Z Rzymu pochodził. Cicolella, Sardyńczyk, który popełnił wobec mnie jakąś niegrzeczność i z którym nie rozmawiałem od tygodni, zostaje ranny w nogi. Wyciąga do mnie rękę, »Przebacz mi« – prosi, ładuję go sobie na plecy, ale Niemcy są wszędzie, biorą mnie do niewoli. Nie mam broni, jeden krzyczy, nie wie, czy ma mnie zastrzelić, czy dźgnąć bagnetem, drugi go uspokaja i prowadzi mnie pod platany, do innych Włochów”. I mogłoby się tak skończyć, ale się jeszcze nie kończy, nadchodzi okres głodu, nie ma nic do jedzenia za zwycięskimi liniami Niemców.

Ciągle starałem się uciec, lepiej było umrzeć od kuli niż z wygłodzenia. Łapali mnie i znów uciekałem. Do czasu, aż natknąłem się na wieśniaka, który szedł z taczkami nawozu po polu, poprosiłem o chleb, a on powiedział, że dla mnie go nie ma. Wtedy wyszła jego żona i zawołała: »Chłopaczku!«. I dała mi wielką porcję polenty z wyżłobionym w środku dołkiem, w którym był sos pomidorowy z fasolą.

Tymczasem nadszedł październik 1918 roku, front był w rozsypce, włoska kawaleria cichcem rozproszyła się po całej równinie. Wyszedłem z ukrycia, ręce w górze, krzyczałem, że jestem Włochem, żeby do mnie nie strzelali. Wokoło ostatnie ogniska oporu, oni strzelali, po czym wywieszali białą flagę. To był koniec. Wojna się skończyła. Trudno było w to uwierzyć”.

Za niedźwiedziem nie dojdziesz

Jadę w górę Isonzo na rowerze aż do Caporetto, dolina pełna jest zieleni i pełna uli. Słoweńcy mają bzika na punkcie pszczół, wożą je ze sobą w tych małych kolorowych domeczkach umieszczanych na przyczepach. Przestawiają je w zależności od pory kwitnienia. A ponieważ w Słowenii jest mnóstwo niedźwiedzi (największe zagęszczenie w Europie), nic dziwnego, że nagminnie urządzają sobie one legendarne już wyżerki. Z powodu swojego łakomstwa zostały ochrzczone medved – po słoweńsku med to miód. W karczmie Lavrencic jest właśnie człowiek, który jeździ starym busem przerobionym na pasiekę. Pewnej nocy, kiedy spał pod lipą, niedźwiedź zakradł się do jego ulobusa. Facet odtwarza całą scenę w przezabawny sposób: odgrywa totalne zamieszanie, chyboczący się pojazd, złodziejaszka wydostającego się przez drzwiczki z chytrą miną i oblizującego się w błogostanie, a na koniec ścigającą go chmarę rozwścieczonych owadów.

W tej okolicy niedźwiedzie schodzą w dolinę, żeby podjeść miodu, zaglądają nawet do ogródków i nieomylnie wybierają te ule, w których nie stosuje się środków przeciwgrzybicznych. Podobizny niedźwiedzi można zobaczyć wszędzie – na ściankach uli, na obrazkach wotywnych w kościołach, w menu lokalnych restauracji, a także w książkach pełnych legend o ich nienasyconym łakomstwie. Stawiają w pogotowie burmistrzów, proboszczów, a przede wszystkim wszechmocną Słoweńską Partię Ludową, od której zależy prawie każdy sojusz rządowy. Niedźwiedzie są tak liczne – od czterystu do sześciuset osobników – że rząd w Lublanie regularnie nakazuje odstrzelenie kilkudziesięciu sztuk rocznie. Jest to raczej rzeź niż prawdziwe polowanie (organizuje się je głównie dla turystów z Włoch i Niemiec), rzeź na miarę rozlewu krwi za czasów marszałka Tity. Dla państwa to niezły interes: od dziesięciu do pięćdziesięciu tysięcy euro za sztukę, w zależności od okazałości trofeum. Część zwierząt sprzedaje się sąsiednim krajom, które rozprawiły się z niedźwiedziami na początku XX wieku.

Vida, najbardziej cygańska niedźwiedzica Alp, w 2002 roku przemierzyła tysiące kilometrów, aż została zatrzymana na przełęczy Brennero, dopiero po tym jak nocą zderzyła się z samochodem. Auto poszło do kasacji, ona zaś odniosła tylko niewielkie obrażenia. Sprowadzono ją ze Słowenii wraz z kilkoma kuzynami, żeby ponownie zasiedlić parki regionu Trydentu. Gdy tylko wylądowała na nowym terytorium, jakimś diabelskim sposobem zdołała wyprowadzić w pole zoologów, okpiła radary leśniczych, pokonała wpław Adygę, otarła się o granicę austriacką, nietknięta przedarła się przez najbardziej zatłoczoną autostradę – główny szlak komunikacyjny Alp, i przeszła z lasów Pusterii na skalne półki Dolomitów w okolicach Belluno.

Sława niedźwiedzicy rosła. Jej historia zapełniała codziennie łamy włoskich gazet niczym perypetie romansującej gwiazdy kina, media zaś podsycały z zapałem legendę o jej powrocie do rodzinnych lasów na wschodzie, tymczasem ona wykonała nagły zwrot na zachód, wbrew wszelkim przewidywaniom. Aż w końcu pewnej wiosennej nocy, o godzinie pierwszej piętnaście, na wysokości miejscowości Ora zaskoczyły ją światła mercedesa pana Michaela Funesa M., lat pięćdziesiąt, obywatela niemieckiego jadącego w stronę Austrii. Wszystko rozegrało się w ułamku sekundy – uderzenie, złamana łapa, sygnał „bip” ze szpiegującej obroży, który gasł na monitorach i aktywował pomoc. Potem zastrzyk usypiający, opatrunek i na wpół po­tajemne wypuszczenie w dolinie na zachód od Adamello.

Pracownicy parku od wielu dni spodziewali się jej na przelocie autostrady. Już raz w maju udało jej się tędy przedostać i cud mógł się powtórzyć. Na wysokości Ora jest specjalne przejście pod autostradą i po pozycji, którą wskazywał sygnał z obroży, można było sądzić, że Vida kieruje się właśnie w jego stronę. Ale niedźwiedzie nie idą tam, gdzie ludzie by chcieli, żeby szły, same wybierają drogę. To samotnicy i indywidualiści. Mają wewnętrzny radar, który ich prowadzi. Vida również zignorowała bardziej logiczny szlak, przelazła przez siatkę i zaryzykowała – no i piętnaście godzin później obudziła się w górach, kulawa i nafaszerowana środkami uspokajającymi. Zdezorientowana ­zaczęła ­krążyć po zupełnie jej nieznanej wielkiej polanie.

Wszystkie przemieszczenia Vidy są świadectwem nieokiełznanej żądzy wolności i buntu przeciwko przeszkodom stworzonym przez człowieka. Ucieczka trwała cztery miesiące, ale nie zostawiła nawet śladu na jej płowym futrze o mahoniowych refleksach. W maju, ledwie udało jej się wydostać z Brenty, posuwała się naprzód sześćset, siedemset kilometrów na tydzień. Spała za dnia, wędrowała nocą, mijała kolejno: Val Venosta, Passirię, Isarco, autostradę Brennero, dolinę Pusteria. Buszowała wśród maso, typowych chat regionu trydenc­kiego w Valgardena, przekroczyła Piz Boé, przeszła tuż obok Cortiny. Potem zrobiła sobie dwumiesięczny odpoczynek w górach nad Agordo, co sugerowałoby, że tam zamieszka. Ale tak nie jest. Vida znów rusza, znów szybka jak wiatr: trawersuje Pale di San Martino, przekracza Passo Rolle, schodzi do Predazzo, widziano ją w samym centrum Castello di Fiemme.

Spróbuj zrozumieć niedźwiedzie. Robią to, co chcą. Słoweńskie misie, których jest cała armia, spontanicznie uciekają przed przeludnieniem do Włoch, gdzie na opuszczonych pastwiskach mają idealne warunki do życia. W latach osiemdziesiątych pewien niedźwiedź dotarł na przedmieścia Triestu, bez problemu poradził sobie z jednym kurnikiem, po czym przerażony wylądował w morzu. Inne przepływały cieśninę Fiume i pojawiały się znienacka na chorwackich wyspach o dwa kroki od kempingów. Także w okolicach Tarvisio i Karyntii pełno jest dorosłych osobników, neoimigrantów ze Słowenii. W Pordenone niedźwiedź Franz jest już legendą: schodzi w dolinę każdej Wielkanocy i porywa jedną owcę.

Nikt nie wie, czy Vida o mahoniowym futrze peregrynowała tak długo, by uciec, by wrócić, czy po prostu z niezwykłej ciekawości, charakterystycznej dla tego gatunku. Wydaje się, że te stopochodne nie odbywają wędrówek po ustalonych trasach. Same wybierają swoją drogę, popychane gorączką odkrywców, której rozmiarów nie udało się dotąd oszacować. Gardzą zarówno przeszkodami, jak i ułatwieniami, które człowiek dla nich przygotował. Na południe od Lublany pod autostradą został przekopany ogromny korytarz, specjalnie dla zwierząt, ale uparte niedźwiedzie nadal przechodzą trzysta metrów wyżej, ryzykując skórę.

Być może decyzja Vidy o nomadycznym trybie życia była po prostu rebelią. Niedźwiedź jest zwierzęciem „kulturowym” – musi zbadać teren, zanim wybierze, gdzie chce się osiedlić. Jeśli próbuje się go przymusić, może dziwnie reagować. W tej wzajemnej relacji i człowiekowi, i zwierzęciu potrzebna jest cierpliwość, czas i spokój to podstawa wzajemnego zrozumienia i akceptacji. Poza wszystkim brunatny zwierzak to prawdziwy drapieżnik, znajduje się na samym szczycie piramidy ekologicznej. I choć głównie żywi się jagodami, owadami, miodem, korzonkami, co pewien czas przypomina sobie, że jest także mięsożerny. Matka nauczyła go zdobywać jedzenie, a nie dostawać je od innych. Toteż jeśli dajesz jedzenie niedźwiedziowi, może się zdarzyć, że w jego oczach staniesz się tylko częścią opakowania, które je skrywa. Ot, sreberko od czekoladki.

Talerz ślimaków w krainie Liliputów

Za Caporetto wilgotny zapach Alp staje się intensywniejszy, jadę na rowerze, widzę wieśniaków, którzy koszą trawę w pośpiechu, żeby skończyć przed deszczem. Mijam rowerzystów, samochody z lotniami i kajakami na dachach. Wszystko świadczy o wielkiej zażyłości podalpejskich Słowian ze świeżym powietrzem. Za Plezzo (Bovecem) cmentarz austro-węgierski: grupa pięciuset czterdziestu sześciu bezimiennych krzyży i czarna granitowa tablica, niedawno uporządkowana przez Austriacki Czarny Krzyż, sekcję z Salzburga. Ledwie starcza czasu na krótką modlitwę i już jestem u wylotu doliny Trenta, na początku szlaku na Triglav (Tricorno). Pedałuję pod niebem wstrząsanym wyładowaniami elektrycznymi, przemykam obok turystów w ciężkich butach, z ogromnymi plecakami i twarzami z innych czasów. Triglav znaczy „góra o trzech głowach”, Słoweńcy pielgrzymują tu co najmniej raz w życiu. Bardzo poważni, jak muzułmanie w drodze do Mekki. Ta góra jest symbolem ich słowiańskiej odrębności – trochę skandynawskiej, a trochę alpejskiej.

Zaczyna się prawdziwy podjazd i w tym samym momencie zaczyna padać. Otaczają mnie szare, przewieszone ściany, góry mają tu lodowcową surowość. Tysiąc metrów wyżej jest przełęcz Vršič, nazwa, która brzmi jak destylat z wysiłku. Dolina się zwęża, całą wypełnia hałas Soczy (Isonzo). Świetlisty mokry asfalt, drewutnie, gospoda. Dom Antona Tozbara, przewodnika i myśliwego, któremu niedźwiedź urwał żuchwę i język jednym uderzeniem łapy.

Grzmi, dziewczyny w bikini uciekają znad ­rzeki. Mam ochotę na kolejne piwo, ale rezygnuję: nie mogę sobie na to pozwolić (?), przede mną dwadzieścia pięć ostrych zakrętów, które trzeba pokonać. Ruch jest tak mały, a ja jadę tak wolno, że widzę każdego owada na asfalcie. Pająk przecina mi drogę, wyprzedza mnie wielka mucha, wydaje hałas jak odrzutowiec z wysokości dziecięciu tysięcy metrów, motyl cytrynek przysiada na pomarańczowej koszulce. Za każdym zakrętem wszystko się zmienia, przy skręcie w prawo otwiera się widok na Triglav, gdy zaś jadę w lewo, rysuje się Jalovec, kolejny gigant Alp Julijskich, gdzie w 1916 roku walczył Erwin Rommel, na długo przedtem zanim został Lisem Pustyni.

Od wysokości tysiąca dwustu metrów wraca słońce, mokry asfalt zaczyna parować. Znienacka otwiera się rozległa panorama, droga biegnąca w poprzek zbocza prowadzi do działu wodnego Dunaju. I przełęcz ze schroniskiem Tičarjev przy drodze, kiełbaski i piwo – nareszcie. Zwykle zamawia się tu „piwo z rogami”, czyli to, które na zielonej etykietce ma białą kozicę z Triglava. Słoweńcy biesiadują na ławkach w sposób wielce uporządkowany. Obok mnie siedzi gruba blondynka z dwójką dzieci, dalej grupka rowerzystów, para staruszków w krótkich spodniach, z kijkami teleskopowymi, dwójka paralotniarzy. Włochy są bardzo odległe.

Ruszam w kierunku Kranjskiej Gory. Na brukowanych zakrętach rower drży, znów zaczyna padać, droga wygląda jak z wyścigu Paryż–Roubaix[7]. Góry znikają w chmurach, w trakcie zjazdu robi się coraz cieplej, „wielka ucieczka” kończy się na łąkach parujących jak turecka łaźnia. Wszystko stara się powiedzieć mi, że Słowenia nie należy już do Bałkanów, że najmniejsza z alpejskich ojczyzn nie ogląda się już na południowy wschód, że patrzy na liczącą się teraz Europę. Powiewające wszędzie gwiaździste flagi UE, kwitnące pelargonie w oknach, ścieżki rowerowe, szpitalna czystość, banki oświetlone jak choinki na Boże Narodzenie. Wszystko jest niesamowicie uporządkowane, jak w Austrii. A jednak to nie jest Austria. To coś zupełnie innego. Nerwowe pragnienie, żeby się do niej upodobnić.

Zatrzymuję się w hotelu w Radovljicy, alpejskiej stolicy uli i miodu. Goście mi się przyglądają, próbują zgadnąć, skąd przybywam. Nie mam tablicy rejestracyjnej, dociera do mnie, że jestem tu kimś w rodzaju bezpaństwowca. Dobrze ubrany mężczyzna pyta o przebytą drogę, spoglądając na mój ubłocony rower. Jest agentem teatralnym, pracuje w Lublanie.

– Ma pan szczęście, że jest Włochem.

Odpowiadam, że nie rozumiem. Podejrzewam, że w tym stwierdzeniu ukryty jest jakiś podstęp.

– Przynajmniej wszyscy wiedzą, gdzie na mapie są Włochy.

Teraz wiem, o co chodzi. Wychodzi na wierzch to, z czym się już spotkałem gdzie indziej, w Belgii i Czechach. Lęk przed zniknięciem małych narodów.

– Dzwoni pan do Londynu i proponuje wystawę w Mediolanie. Nikt nie pyta, gdzie jest Mediolan, prawda?

– Prawda.

– A tymczasem nagminnie zdarza mi się, że proponuję wystawę w Słowenii, a po drugiej stronie słuchawki zapada kłopotliwa cisza. Nie wiedzą, gdzie leży mój kraj.

– I co pan wtedy robi?

– Muszę tłumaczyć, że to na północny wschód od Włoch.

Perfidnie zauważam, że za czasów Jugosławii było łatwiej. Wszyscy wiedzieli, gdzie ją umieścić na mapie Europy.

– Nie mogę zaprzeczyć – przyjmuje cios. – Chcieliśmy rowerka i teraz musimy pedałować. Trzeba szybko wszystko nadrobić.

Żegnam go, wstydząc się trochę mojej złośliwości.

Przy wjeździe do Lublany policja drogowa wlepia mi mandat za brak świateł i kasku. Wokół pełno miejscowych, którzy jeżdżą na rowerach w ten sam sposób, ale nie ma sensu dyskutować. „To są normy europejskie”, mówią przedstawiciele prawa wyniośle, specyficznym angielskim. Pokazują mi, jako Włochowi, że Słowenia jest w Europie, i do tego gra w jej pierwszej lidze. Robili tak i za czasów Tity: stosowali zasady własnej, niezależnej drogi do socjalizmu z nieomal komiczną skrupulatnością, wyżywając się przy okazji na obcokrajowcach.

Myślę, że nigdzie w Europie nie ma tak gorliwej policji jak lublańska. Pewnego dnia na lotnisku w Brniku dwóch sadystycznych funkcjonariuszy zniszczyło mi cały stos ultrawrażliwych naświetlonych już taśm filmowych i rolek ze zdjęciami, sprawdzając je za pomocą wykrywacza metalu. W każdym innym miejscu, łącznie z wyjątkowo surowym Tel Awiwem, zostałyby skontrolowane ręcznie. Nienawidziłem ich nie tylko z powodu tej niepowetowanej straty, ale też za to, że byli zaprzeczeniem tego, co najbardziej lubiłem u Słowian: pogodnego podejścia do życia, które w mowie codziennej streszcza się w zdaniu: Ne ma problema. Od tamtej pory porzuciłem słoweńskie linie lotnicze. Jeśli chodzi o miłujące się wzajemnie kraje, można sobie czasem pozwolić na małe złośliwości i niepotrzebne represje.

Stolica pogrążona jest we mgle. Wydaje się, że leży na dnie wielkiego panońskiego morza, z którym jest połączona przez dolinę górnej Sawy.

Lublana, zbudowana na obrzeżach osuszonego bagna, zamknięta w górskim zagłębieniu, wydziela wilgoć przy pierwszym mrozie, a potem tygodniami trzyma na uwięzi pokrywę mgły, nawet gdy dookoła świeci już słońce. W tej szarówce staje się małą Pragą, z jej barokowymi rzeźbami, mostami ze świętym Nepomukiem, zadymionymi hrabalowskimi knajpkami i z rzeką – Ljubljanicą – wijącą się pod zamkiem jak Wełtawa pod wzgórzem hradczańskim.

Tej rzece śnieżnego grudniowego dnia w 1991 roku powierzyłem papierową łódeczkę z zapisanym życzeniem pokoju. Po wojnie w Chorwacji błagałem, żeby apokalipsa nie przeniosła się na Bośnię, łudziłem się, że nie wszystko jeszcze przesądzone. Napisałem na niej list po angielsku, nazwałem ją Mir – pokój, ostrożnie spuściłem ją na wodę i zobaczyłem, jak znika nocą między starymi austriackimi domami, świątecznymi światełkami i wierzbami pochylonymi nad Ljubljanicą. Przez wiele dni wyobrażałem sobie, jak to żeglujące przesłanie wpływa do Sawy, a następnie dociera do Belgradu, pod most Brankov, przy ujściu do Dunaju. Prawdopodobnie skończyła w kołach zębatych jakiejś elektrowni wodnej, jeszcze zanim opuściła Słowenię.

Lublana nie ma żadnych bliższych powiązań z Sawą przepływającą nieopodal po północnej stronie: wydaje się odrzucać wielką słowiańską rzekę, która prowadzi do serca Bałkanów. Lublana zapatrzona jest w Alpy i w północnych sąsiadów, wzdycha do Austria felix. Podobna jest w tym do Niemców z Bolzano, którzy odwracają wzrok od Adygi, tylko dlatego że biegnąc na południe, rzeka ustanawia z Włochami związek geograficzny, którego oni nie chcą uznać.

Deszcz pada na spokojną stolicę kraju Liliputów, na stolicę pachnącą szarlotką. Na placach nie ma pomników generałów z obnażonymi mieczami jak w Chorwacji. Tu hymn narodowy nie mówi o krwi, ale o dobrym winie, a mitologia wychwala bardziej kobiety niż wojowniczych mężczyzn. Zamiast wielkich bitew święto narodowe ustanowione jest na cześć śmierci poety – France Prešerena. Lublana nie ma słabości do martyrologii. To nie Serbia, gdzie wielka klęska Ottomanów sprzed sześciu wieków wciąż służy podsycaniu konfliktu z Turkami, co ma zresztą opłakane skutki, jak można było zobaczyć. Nie, tu Kosowe Pole nie jest do niczego potrzebne, lepszy jest austriacki sznaps.

Na kolację jem ślimaki w tawernie o nazwie Mrak, czyli „mrok”, pośród hucznych toastów i chóralnych śmiechów. Na zewnątrz miasto milczy we mgle, w ciszy wyrażając niepokój przed światowymi wydarzeniami, które przemykają nad niebem królestwa Liliputów. W tym małym alpejskim narodzie ciągle żywy jest strach przed zgnieceniem, ale oni nie wypracowali sobie na tę okoliczność arsenału mitów wojennych. Świat habsburski, do którego należy Słowenia, wyraża się raczej w autoagresji, samobójstwie i alkoholizmie. Tu w powietrzu unosi się duch Kafki, aksamitna, niewyraźna, na wpół istniejąca twierdza biurokracji, gdzie władza, przeciw której trzeba się buntować, ciągle się ukrywa i nie wiadomo, kogo należy przeklinać. Niepewny świat, nieznajdujący silnych ojców, których mógłby zabić, żeby zbudować swoją tożsamość, jak powiedziałby doktor Freud. Być może ostatnim takim ojcem była dla Słowenii stara Jugosławia.

Nagle atmosfera w sali jadalnej się zmienia. Wesołość gaśnie i zaczyna się narzekanie. Przy stole obok jakiś gość żali się przyjaciołom, że w barach jest coraz więcej Cyganów, Serbów i Bośniaków, prostaków w czarnych skórzanych kurtkach, którzy nie mówią po słoweńsku.

– Jak urosną w siłę, stworzą partie, mniejszości i w końcu odetną swoje prowincje chronione przez Brukselę.

W spokojnej i cichej sali wyczuwa się obecność robaka, który podgryza korzenie narodu. Żal jest przeżuwany po cichu, grzecznie, po austriacku. Ale to właśnie w takim uporządkowanym mikroświecie, który bagatelizuje problemy, silniej odczuwa się niestrawność wywołaną populizmem alpejskim, z którego zrodziła się Liga Północna we włoskich dolinach. To strach małych społeczności, zwielokrotniony echem dolin i podniesiony do kwadratu przez góralskie zamknięcie. Potężna myśl ksenofobiczna, która znajduje oddźwięk w wielu partiach.

Powiedziano mi, że w Słowenii klasyczny wojujący rasizm skrył się w piwnicy, ale na jego miejsce powoli rośnie w siłę populizm centralistyczny, wulgarny i zaściankowy, trochę jak w Wenecji Euganejskiej w czasie miesięcy poprzedzających zamach na dzwonnicę Świętego Marka[8]. Tonci Kuzmanić, lokalny lider walki z ksenofobią, powiedział, że ludzie zaczynają postrzegać państwo jako własność prywatną. Słoweńcy mówią: „To miejsce jest moje”. Moje w tym sensie, że wcześniej należało do mojego ojca, a jeszcze wcześniej do dziadka. Wszyscy inni są tylko gośćmi i muszą się jako tacy zachowywać, nawet jeśli mają obywatelstwo i szanują prawo. To nie państwo narodowe w klasycznym ujęciu. To miałoby jeszcze w sobie coś strategicznego. To państwo w sensie wiejskim, w kategoriach ogrodzonej ziemi i parafii. Małe poletko pod słońcem.

To również syndrom kraju Liliputów, chęć zamknięcia się, skupienia na sobie, grzebanie w kościach przodków, żeby podzielić świat na swoich i obcych. Wielu ma wątpliwości, czy zjednoczona Europa ma sens. „Po co uciekać z jednej federacji i wchodzić od razu do innej. Po to uciekliśmy ze świata biedaków, żeby wykupili nas bogacze? A jeśli Europa to nic innego jak tylko kolejna Jugosławia, biurokratyczny centralistyczny potwór, który niszczy tożsamość, a potem sam siebie?” To powoduje ucieczkę w dwie przeciwstawne i nieprzystające do siebie strony – z jednej strony amerykanizacja, a z drugiej hipertradycjonalizm. Może rozboleć głowa.

Ze studentami jest jeszcze inaczej, dociera to do mnie, gdy mijam nadrzeczne bary. Widzę, że śródziemnomorska kuchnia podbiła Lublanę, tureckie potrawy z grilla wywołują coraz mniej nacjonalistycznych protestów, a młodzi masowo uczestniczą w koncertach Gorana Bregovicia czy Đorđe Balaševicia, też Serba, nie zważając na zarzuty o jugonostalgię. Może Słowenia, przygnieciona alpejskim garbem, szuka schronienia w swoich peryferiach: w łagodności pełnego winnic zakątka Panonii i króciutkiego wybrzeża adriatyckiego. Dla wielu ten czterdziestokilometrowy skrawek wybrzeża Morza Śródziemnego jest czymś więcej niż zwykłym dostępem do morza: jest wyjściem awaryjnym, ucieczką przed klaustrofobicznym dryfem.

– Słowenia ma wielką zaletę – powiedziała mi pewna studentka o imieniu Milena. – To kraj alpejski, ale nie tylko. Ma silne korzenie śródziemnomorskie, jest także krajem panońskim. Te trzy wymiary mogą się stać dobrym fundamentem do rozwoju mentalności otwartej na świat.

Na jednej linie z brunatnym niedźwiedziem

Schronienie Jörga Haidera, premiera Karyntii, ojca alpejskiego populizmu, znajduje się w wąskiej dolinie między rzeką Drawą i granicą ze Słowenią. Dnem doliny płynie potok, wzdłuż którego stoją stare młyny, a w górze rozległe polany usiane są ulami miejscowej pszczoły karynckiej, wyjątkowo aktywnej i brzęczącej wśród margerytek i dzikich rododendronów. To Bärental, Niedźwiedzia Dolina. Serpentyna drogi wiedzie aż do karczmy ozdobionej kuflami piwa Schläpfer, dyplomami z konkursów muzycznych, pucharami z zawodów narciarskich i słoikami „czystego miejscowego miodu”, następnie prowadzi na skalisty grzbiet do schroniska Klagenfurt, bazy wyjściowej dla wycieczek.

W 2003 roku pomyślałem, że pora już odszukać austriackiego „brunatnego” człowieka o nazwisku niepokojąco podobnym do Hitlera. Atakowałem go latami, mówiąc o zagrożeniu, które sobą przedstawiał dla demokracji europejskich. Doszedłem jednak do wniosku, że sytuacja się zmienia i we Włoszech zaczyna być jeszcze gorzej. Podczas gdy gwiazda neonazistowskiego Austriaka bladła, w moim kraju medialny populizm i ksenofobia tak się panoszyły, że wszelka krytyka wydawała się wołaniem na puszczy. Po tym jak usłyszałem Berlusconiego wyzywającego niemieckiego europarlamentarzystę od nazistowskiego kapo, po okrzykach Bossiego z Ligi Północnej o Europie – ojczyźnie wideł, stosów i szubienic, po głupotach, które pletli „padańczycy” o bekaniu Niemców, i bredniach o imigrantach spoza Unii, których należałoby nadziać śrutem jak kaczki… po tym wszystkim pomyślałem, że może nadszedł czas, żeby odczytać na nowo „małą ojczyznę” Haidera, człowieka, który ściągnął na Austrię lawinę wyzwisk i oskarżeń o rasizm. Mogłem, skoro już tam byłem, poprosić go, żeby został moim przewodnikiem po swoich górach. Zgodził się, więc pewnej niedzieli przyjechałem do jego doliny. Znów byłem pod znakiem niedźwiedzia. Po stopochodnych pływakach z Dalmacji i złodziejach miodu z doliny Isonzo teraz ja zapuszczałem się w Bärental w towarzystwie człowieka, którego maskotką był pluszowy miś. Dolina Haidera graniczy ze Słowenią i właśnie stamtąd, po długich wędrówkach przez Bałkany, przybywają do Austrii współczesne obieżyświaty. W karczmie opowiedziano mi, że w głębi doliny było miejsce, które nazywało się Niedźwiedzia Przełęcz – zwierzęta przekraczały ją każdego roku, zwabione przez obfite ule austriackie, następnie wpław przedostawały się przez Drawę i migrowały na zachód.

Reszta tekstu dostępna w regularniej sprzedaży.