Głębokie Południe. Cztery pory roku na głuchej prowincji - Paul Theroux - ebook

Głębokie Południe. Cztery pory roku na głuchej prowincji ebook

Theroux Paul

3,9

Opis

Głębokie Południe Paula Theroux to świat, w którym „historia żyje i ma się dobrze” – stosunki między czarnymi a białymi są wciąż napięte, pełne wzajemnych żalów i poczucia krzywdy: wielu zresztą wciąż pamięta czasy segregacji rasowej, a niektórzy twierdzą, że wcale się nie skończyły. Sercem wspólnoty jest tu lokalny kościół, ulubioną niedzielną rozrywką jarmark z bronią, którego uczestnicy zachowują się tak, jakby wojna secesyjna zakończyła się wczoraj. A wokół ciągną się pola bawełny, powoli wypieranej przez inne uprawy.

Lecz choć Południe regularnie nawiedzają huragany, choć jest biedne, zacofane i popada w ruinę, równocześnie fascynuje muzyką, kuchnią, pogodą ducha i humorem. Theroux oburza się i pała gniewem, patrząc na nędzę i nierówności, ale podziwia wytrwałość i odwagę działaczy społecznych i zwykłych ludzi doświadczonych przez los.

Jego opowieść ma też bohaterów drugoplanowych, znanych i mniej znanych kronikarzy Południa: Williama Faulknera, Mary Ward Brown, Marka Twaina, Carson McCullers, Tennessee Williamsa, którzy tak jak on próbowali zrozumieć i opisać fenomen tego świata.

„Theroux mistrzowsko odsłania przed czytelnikiem prawdziwe oblicze amerykańskiego południa i jego mieszkańców. Znakomity dziennik z podróży.” „Kirkus Reviews”

„Młode pokolenie autorów książek podróżniczych wiele zawdzięcza Paulowi Theroux. Wciągająca pierwszoosobowa narracja opisuje tu rzeczywistość z bezwzględną szczerością.” „New York Times Book Review”

„W „Głębokim Południu” autor nie zachowuje dystansu, z którym dotąd opisywał świat. Świetlista, wspaniała – jedna z najlepszych książek Theroux od lat.” „Publishers Weekly”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 667

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (41 ocen)
18
10
6
5
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
gospos

Nie oderwiesz się od lektury

Choć autor nie pisze wiele o muzyce, to jest to reportaż, który powinny poznać osoby chcące zrozumieć bluesa. Polecam go również tym, którzy uważają, że Afroamerykanie nie są już dyskryminowani w USA oraz że bieda (również wśród białych) jest wynikiem nieudacznictwa i własnych, nieprzemyślanych, wyborów. Czytelnicy Faulknera oraz ci, którzy nie sali przebrnąć przez jego trudne słowa również będą zadowoleni (a może rozczarowani?). Jedyne co może przeszkadzać to fakt, że po lekturze naszła mnie ochota na soul food - coś czego w Polsce raczej nie doświadczymy.
10
AniaPietruczuk

Nie oderwiesz się od lektury

Niespiesznie pełno impresji i przemyśleń. Czarująca książka starego pisarza.
11
muminoslaw

Nie polecam

polecono mi tę książkę, jako jedną z lepszych o amerykańskim południu. tego badziewia czytać się nie da. początek jest nie wiadomo o czym. rozwlekłe masło maślane, moim zdaniem nie związane z tematem. może później się rozwinie, ale ja nie mam zamiaru dalej brnąć. nie polecam. nudne, jak flaki z olejem.
02

Popularność




SERIA AMERYKAŃSKA

Patti Smith Poniedziałkowe dzieci

Jack Kerouac Allen Ginsberg Listy

Magdalena Rittenhouse Nowy Jork. Od Mannahatty do Ground Zero

Geert Mak Śladami Steinbecka. W poszukiwaniu Ameryki

Johnny Cash Cash. Autobiografia

Allen Ginsberg Listy

Bob Dylan Kroniki. Tom pierwszy

William S. Burroughs Jack Kerouac A hipopotamy żywcem się ugotowały

Lawrence Wright Droga do wyzwolenia.

Scjentologia, Hollywood i pułapki wiary

Charlie LeDuff Detroit. Sekcja zwłok Ameryki

S. C. Gwynne Imperium księżyca w pełni. Wzlot i upadek Komanczów

David Ritz Respect. Życie Arethy Franklin

Alysia Abbott Tęczowe San Francisco. Wspomnienia o moim ojcu

Jon Krakauer Pod sztandarem nieba. Wiara, która zabija

Kim Gordon Dziewczyna z zespołu

Dennis Covington Zbawienie na Sand Mountain. Nabożeństwa z wężami w południowych Appalachach

Rick Bragg Jerry’ego Lee Lewisa opowieść o własnym życiu

Scott Carney Śmierć na Diamentowej Górze.

Amerykańska droga do oświecenia

Hampton Sides Krew i burza. Historia z Dzikiego Zachodu

James Grissom Szaleństwa Boga. Tennessee Williams i kobiety z mgły

Patti Smith Pociąg linii M

Billie Holiday William Dufty Lady Day śpiewa bluesa

Dan Baum Dziewięć twarzy Nowego Orleanu

Jill Leovy Wszyscy wiedzą. O zabójstwach czarnych w Ameryce

Tom Clavin Bob Drury Serce wszystkiego, co istnieje. Nieznana historia Czerwonej Chmury, wodza Siuksów

Brendan I. Koerner Niebo jest nasze. Miłość i terror w złotym wieku piractwa powietrznego

Hampton Sides Ogar piekielny ściga mnie. Zamach na Martina Luthera Kinga i wielka obława na jego zabójcę

PAUL THEROUX

GŁĘBOKIE POŁUDNIE

Cztery pory roku na głuchej prowincji

Przełożył Michał Szczubiałka

Wszelkie powielanie lub wykorzystanie niniejszego pliku elektronicznego inne niż autoryzowane pobranie w zakresie własnego użytku stanowi naruszenie praw autorskich i podlega odpowiedzialności cywilnej oraz karnej.

Tytuł oryginału angielskiego Deep South: Four Seasons on Back Roads

Projekt okładki Agnieszka Pasierska / Pracownia Papierówka

Projekt typograficzny Robert Oleś / d2d.pl

Fotografia na okładce © by Eli Reed / Magnum Photos

Copyright © 2015, Paul Theroux. All rights reserved

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2017

Copyright © for the Polish translation by Michał Szczubiałka, 2017

Redakcja Anastazja Oleśkiewicz

Korekta Magdalena Torczyńska / d2d.pl,

Iwona Łaskawiec / d2d.pl

Redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl

Skład Ewa Czernatowicz / d2d.pl

Skład wersji elektronicznej d2d.pl

ISBN 978-83-8049-605-7

Pamięci George’a Davisa (1941–2013) z Medford w Massachusetts – sportowca, podróżnika, nauczyciela, niezłomnego obrońcy praw obywatelskich, cichego bohatera Krwawej Niedzieli w Selmie – z wdzięcznością za pół wieku przyjaźni.

„Czuliśmy się osamotnieni i bez szans, żeby cokolwiek zmienić. Ale czy nasz ruch spełzł na niczym? Nie, bo staliśmy się jednością. To było piękne”.

Na czerwonych drogach w afrykańskim buszu, pośród biednych i lekceważonych ludzi, często myślałem o biednych w Ameryce, którzy żyją tak samo, z dnia na dzień, na czerwonych drogach Głębokiego Południa, po dworkach, chatach, po młynach i hurtach – o ludziach, których znam tylko z książek, jak poznałem też Afrykanów – i czułem, że wzywa mnie dom.

Paul Theroux, Ostatni pociąg do zona verde

W tym groteskowym, nienormalnym tomie moich Podróży wątek opowieści i refleksji nie tyle się rozsnuwa, ile plącze, i to w taki sposób, że – bezsprzecznie – potrzeba wiele cierpliwości, żeby go odnajdywać i śledzić w tak skłębionym motku.

Almeida Garrett (João Baptista da Silva Leitão), Viagens na minha terra (1846)

CZĘŚĆ PIERWSZA

Jesień: „Jak nie byłeś, to nie trafisz”

Obcy wypełnia oko.

Porzekadło arabskie, Richard F. Burton, First Footsteps in East Africa (1856)

Z Bogiem: „Tu nie ma obcych”

W upalny niedzielny poranek na początku października siedziałem w samochodzie na motelowym parkingu w Tuscaloosie w Alabamie i studiowałem mapę, próbując umiejscowić pewien kościół. Nie pragnąłem religii ani podniety związanej z podglądactwem, jakiemu nieraz się oddajemy w podróży. Chciałem tylko muzyki i otuchy, hymnów z towarzyszeniem gitary hawajskiej, celebry, może przyjaźni.

Trzepnąłem w mapę wierzchem dłoni. Musiałem wydawać się rozzłoszczony i zdezorientowany.

– Zabłądził pan, złotko?

Trzy dni wcześniej wyruszyłem z domu w Nowej Anglii w od dawna wymarzoną podróż do gorących i zielonych stanów Głębokiego Południa, gdzie „przeszłość nigdy nie umiera”, jak rzekł piewca tych stron, a „nie jest nawet przeszłością”[1]. Później w tamtym miesiącu czarny fryzjer, u którego się strzygłem w Greensboro, opowiadając o napięciach rasowych, roześmiał się i bezwiednie parafrazując pisarza, którego nigdy nie czytał i o którym nawet nie słyszał, powiedział: „U nas historia żyje i ma się dobrze”.

Na Południu kościół jest bijącym sercem wspólnoty, ośrodkiem społecznym, ostoją wiary, światłem przewodnim, sceną muzyczną, miejscem spotkań, szafarzem nadziei, rady, pomyślności, ciepła, braterstwa, melodii, harmonii, a i przekąsek. W niektórych kościołach oddają się poskramianiu węży, umywaniu nóg i glosolalii, czyli mówieniu przedziwnymi językami niczym ktoś prychający i gulgoczący w strumieniach wody w kabinie prysznicowej.

W kościele nawet biedak zjawia się dobrze ubrany i wszyscy są równi. Na Południu nabożeństwo jest tak samo głębokim i symbolicznym wydarzeniem kulturalnym jak uczelniany mecz futbolowy lub jarmark broni, a tych jest wiele.

„Mamy kościół na każdym rogu” – mówią ludzie.

Dlatego cios zadany kościołowi – a niedawno minęła pięćdziesiąta rocznica zamachu bombowego na kościół baptystów przy Szesnastej Ulicy w Birmingham w Alabamie, w którym zginęły cztery dziewczynki – jest ciosem w serce wspólnoty, która pogrąża się w cierpieniu i długo wraca do zdrowia.

– Zabłądził pan?

Mówiła tak cicho i spokojnie, że nie od razu pojąłem, iż zwraca się do mnie. Kobieta w sąsiednim samochodzie, wypłowiałym od słońca sedanie o powgniatanym i podrapanym tylnym zderzaku. Popijała kawę z papierowego kubka, drzwi otwarła szeroko, żeby chwytać wiaterek. Bodaj pod pięćdziesiątkę, o szaroniebieskich oczach i pomimo lichego samochodu pięknie ubrana, w czarnej jedwabnej sukience z koronkowymi rękawami, z wielkim kwiatem przypiętym nad piersią i w białym kapeluszu z woalką, którą odchylała wierzchem dłoni, kiedy unosiła kubek do pociągniętych purpurową szminką ślicznych ust i stemplowała jego brzeg pieczątkami nieśmiałych pocałunków.

Powiedziałem, że jestem obcy.

– Tu nie ma obcych, złotko – rzekła i obdarzyła mnie promiennym uśmiechem. Tak, Południe okazało się w końcu jednym z nielicznych znanych mi miejsc w świecie, gdzie czuje się niekłamaną pogodę ducha. – Jestem Lucille.

Przedstawiłem się z imienia i powiedziałem, że szukam Cornerstone Full Gospel Baptist Church przy Brooksdale Drive.

Od razu zastrzegła, że to nie jej wspólnota, ale dodała, iż zna ten kościół. Wspomniała, że starszym pastorem jest biskup Earnest Palmer, zaczęła tłumaczyć, jak tam trafić, ale przerwała.

– Wie pan co? – zapytała. Podtrzymywała uniesioną woalkę i przez dłuższą chwilę wpatrywała się w brzeg kubka. W końcu dopiła kawę. – Do licha, już lepiej, jak pana zaprowadzę – powiedziała i koniuszkiem języka zlizała z górnej wargi resztkę pianki. – Z córką spotykam się dopiero za godzinę. Niech pan jedzie za mną, mister Paul.

Siadłem na ogonie Lucille i przez jakieś pięć kilometrów trzymałem się tuż za poharatanym zderzakiem jej małego samochodu, który skręcając zgoła nieoczekiwanie, kluczył w labiryncie kwartałów parterowych domków, tak zmasakrowanych rok temu przez katastrofalne tornado, że zostały dosłownie wybebeszone i oskalpowane. Na podmiejskiej uliczce w środku tego udręczonego pejzażu ukazała się wieża kościoła. Lucille zwolniła, pokazała kościół i machnięciem ręki skierowała mnie na podjazd.

Mijając ją przy wjeździe na parking, podziękowałem, a ona znowu uśmiechnęła się promiennie.

– Z Bogiem – rzekła, nim odjechała.

Uprzejmość, wielkoduszność, gościnność zdały mi się naturą Głębokiego Południa. Oczywiście często się spotykałem z taką postawą w trakcie podróży po szerokim świecie, ale tutaj była ona tak powszechna, że wprost lgnąłem do tej krainy, bo dobra wola przyciąga niczym uścisk bliskiej osoby. Wprawdzie życie Południa podszyte jest warstwą upiornej ciemności, która pulsuje w wielu sytuacjach, ale w sposób tak utajony, że przybysz potrzebuje niemało czasu, żeby ją dostrzec, a jeszcze więcej, żeby zrozumieć.

Czas niekiedy mi się dłużył, ale spotkania z ludźmi pokroju Lucille ustawicznie podnosiły mnie na duchu i pchały głębiej w Południe, do ustronnych kościółków takich jak Cornerstone Full Gospel i do zapadłych miejsc, których nieraz nie ma na mapie i o których miejscowi mówią: „Jak nie byłeś, to nie trafisz”.

Kiedy pokręciłem się trochę po Głębokim Południu, nabrałem upodobania do bezpośredniości ludzi, „dzień dobry” albo „cześć” rzucanych przez przechodniów i wtrącanych mimo­chodem poufałości albo uprzejmości takich jak „skarbie”, „kochany”, „złotko”, „bracie”, „mój drogi”, „szefie”, a często „sir”. Lubiłem „Co słychać, stary?” i „Jak leci?”. Lubiłem uśmiechy i powitania na poczcie i w sklepie. Kiedy się przedstawiałem z imienia i nazwiska, niektórzy czarni odruchowo tytułowali mnie „mister Paul”, co któryś z rozmówców uznał za „nawyk z czasów niewolnictwa”. Czułem się całkiem inaczej niż na Północy lub gdziekolwiek indziej w szerokim świecie. Tę serdeczność niektórzy uważają za nadskakiwanie, przesadną grzeczność, ale nawet jeżeli to prawda, wolę to niż chłód, wbite w ziemię spojrzenie lub wyrachowaną obojętność, do których nawykłem w Nowej Anglii.

„Najgłębsza więź – zauważył Henry James w tomie zapisków z podróży po Ameryce – łączy człowieka z ojczyzną”. W swoim życiu zwiedziłem właściwie całą resztę świata, więc pomny tych słów postanowiłem, że jesienią przed wyborami prezydenckimi 2012 roku odbędę długą podróż po stanach południowych i o niej napiszę. Ale wkrótce po zakończeniu tej podróży ciągnęło mnie z powrotem i zimą udałem się tam ponownie, snując się bez pośpiechu i odnawiając znajomości. Nadal się nie nasyciłem. Wiosną znowu pojechałem, a potem jeszcze latem, i wtedy już wiedziałem, że Południe mnie urzekło, tuląc niekiedy kojąco do serca, a czasem chwytając w stalowe kleszcze szaleństwa.

Wendell Turley

Po dziesiątej ciemną nocą tydzień lub może jeszcze wcześniej przed spotkaniem z Lucille zajechałem na stację benzynową ze sklepikiem opodal Gadsden w północno­-wschodniej Alabamie.

– Oooge nuuu ooomóc? – zapytał jakiś facet z okna półciężarówki. Połykając niektóre głoski i przeciągając inne, mówił w ów znamienny dla Głębokiego Południa, rozkołysany sposób, tak powolny i bełkotliwy, że usłyszawszy to pytanie, mimowolnie pomyślałem, że jest w trupa zalany. A on po prostu okazał mi życzliwość. Wysiadłszy z ciemnego, dziwnie pomalowanego samochodu, stał pewnie na nogach, coś przełknął, dolna warga zwisała mu ośliniona. – W yyymooolwiiiek? – dokończył.

Powiedziałem, że szukam noclegu.

Trzymał puszkę piwa, ale nieotwartą. Miał wyblakłe załzawione oczy, obwisłe policzki, a chociaż trzeźwy, leciutko się zataczał. Nie zwrócił uwagi na moje słowa. Pomyślałem, że bogowie podróży od czasu do czasu stawiają nas wobec aż nazbyt oczywistego stereotypu i naprawdę trzeba się postarać, żeby nie ulec złudzeniu. Najwyraźniej stał przede mną komiczny wręcz, przeciągający głoski południowiec uwielbiający gadać dla samego gadania.

– Coś panu powiem – rzekł.

– Tak?

– Powiem panu, czym jest Południe.

Trochę jeździłem po świecie, ale z czymś takim spotkałem się pierwszy raz. Patrząc z wielkiego, zamazującego detale dystansu, ludzie skłonni są do uogólniania, mówią: „Tak działa Afryka”, albo: „Chiny dynamicznie się rozwijają”, ale gdy patrzą z bliska, widzą szczegóły i nawet im do głowy nie przyjdzie stwierdzić butnie: „Wiem, czym jest cała ta kraina”.

– O, tylko się rozglądam – powiedziałem. – Jeszcze u was nie byłem. Jestem Jankesem, ha, ha, ha!

– No, poznałem po akcencie i po tablicach na samochodzie.

Przedstawiłem się, a on wyciągnął wolną rękę.

– Wendell Turley. Mam firmę w Gadsden. Ten wóz to mój naganiacz. Sam to zrobiłem.

Miał na myśli karoserię starej oliwkowej półciężarówki, pomalowaną w brązowe i zielone liście klonu.

– Kamuflaż – powiedział. – Używam wozu do polowania na jelenie.

– Dużo ich tutaj?

– Dużo.

Zauważyłem, że na kieszonce koszuli ma wyhaftowane „Roll Tide Roll” [Do boju, Falo, do boju], zawołanie drużyny futbolowej Uniwersytetu Alabamy, której gorąco kibicują wszyscy rodzimi mieszkańcy stanu. Widywałem nieraz szkarłatne A, które tatuują sobie na karku najbardziej zagorzali kibice. Fani co się zowie, rzec można, bo przecież „fan” to skrót od „fanatyka”.

– No i co chce mi pan powiedzieć o Południu, Wendell?

– Już mówię.

Z punktu widzenia przybysza, obcego w tych stronach, a zwłaszcza pisarza, który chce opowiedzieć o swojej podróży, spotkanie osoby pokroju Wendella – cierpliwej, życzliwej, wylewnej, gościnnej i na swój sposób dowcipnej – było nadzwyczaj fortunnym zrządzeniem losu. Prosty, zasiedziały południowiec jawił mi się jako dar, zwłaszcza późną nocą na bocznej drodze.

– Co u diabła… – Przerwał, bo obok nas zaparkował nisko zawieszony skorodowany chevrolet, z którego otwartych okien buchał rap. – Niech te czarnuchy tylko czekają na zmiłowanie – wyłowiłem z potoku słów.

Mężczyzna w obróconej daszkiem w bok wytłuszczonej czapce energicznie wystawił nogi i wysiadł, zostawiając włączony silnik i otwarte drzwi, przez które tym głośniej wylewał się rap. Skłębione kłaki wyściółki wyłaziły z dziurawej tapicerki fotela kierowcy.

Wendell otwarł szerzej wodniste oczy.

– Znam tego faceta – powiedział cicho, jak gdyby chciał mnie uspokoić.

– Jak leci? – rzucił mężczyzna, przechodząc.

– A co u was? – zapytał Wendell.

– Wszystko dobrze, bracie.

– Miło słyszeć.

Czekaliśmy, zatopieni w jazgocie wydobywającym się z chevroleta i rezonującym w czarnych od nocy drzewach wokół parkingu. Czekaliśmy w milczeniu, aż ten facet w przekręconej czapce wyszedł ze sklepiku z sześciopakiem piwa w ręku, załadował się do wozu i odjechał z powrotem w ciemność, zabierając ze sobą jazgot.

– O czym to pan mówił, Wendell?

– Że powiem panu, czym jest Południe – odparł. Pochylił się ku mnie i patrząc mi w oczy, przemówił z namaszczeniem. – My dobrzy ludzie. My niewykształceni, nie to co wy z Północy. Ale my dobrzy ludzie. Bogobojni. – Przymrużył oczy, jak gdyby z natężeniem szukał odpowiedniego słowa czy przykładu. – Trzeba być wykształconym, żeby pytać, czy Bóg naprawdę istnieje.

– Chyba tak – przyznałem. Zauważyłem, że nie szydził z wykształcenia, nie mówił: „Uuu, wy toście uczeni!”.

– Nieważne! Na Południu nie zadajemy takich pytań. Ale my dobrzy ludzie. – Jak gdyby zbierając siły, zaczerpnął tchu, aż zrobił się odrobinę wyższy, i podjął z namysłem: – Na Południu nikt, czarny czy biały, nie wypuści pana z domu bez poczęstunku: obiadu, kanapki, orzeszków, czegokolwiek. – Po chwili powoli i stanowczo dodał: – Każdy tu pana nakarmi, sir.

– Czemu? – zapytałem.

– Bo tylko tak się godzi.

– Jesteście gościnni – powiedziałem.

– Jesteśmy gościnni! Kiedy pan znowu przyjedzie do Gadsden, spotkamy się, pozna pan Sandy i coś zjemy. – Wolną rękę położył mi na ramieniu. – Dopiero co pana spotkałem, ale wiem, że jest pan wykształcony. Dobrzy z was ludzie. Zaraz jadę do domu i wszystko opowiem Sandy.

Następnie przestrzegł mnie przed nocowaniem w Gadsden i radził, żebym pojechał do Fort Payne, gdzie znajdę lepszy motel, po czym dodał, że kiedy znowu przyjadę, wraz z Sandy przyjmie mnie z otwartymi ramionami.

– Którędy się jedzie do Fort Payne?

Wendell zwrócił się w stronę tonącego w ciemności wjazdu na drogę szybkiego ruchu i gestem podbródka wskazał kierunek.

„Opowiedz mi o Południu. Jak tam jest? Co oni tam robią? Dlaczego oni tam żyją? Dlaczego oni w ogóle żyją?”[2]

Słowa Wendella, a nawet sposób, w jaki położył mi na ramieniu rękę, wywarły na mnie głębokie wrażenie i wywołały z pamięci owe często cytowane pytania, które w Absalomie, Absalomie… wypowiada Kanadyjczyk Shreve, a na które Faulkner, prawdziwy mistrz aluzyjności w długim szeregu największych pisarzy, na rozmaite sposoby próbuje odpowiedzieć. Otóż wydało mi się, że Wendell zna odpowiedź, i ruszyłem w ciemność szczęśliwszy.

Kiedy bogaci dawno już zatracili tradycyjną kulturę, biedni ją pielęgnują, bo prócz niej właściwie nic nie mają i bez niej zeszliby na psy. Było to jedno z wielu spotkań, które uzmysłowiły mi, jak łatwo obcy może odczuć rytm życia Południa i poddać się mu, zatopić w cudownym żywiole zwykłej życzliwości, która rzuca czar.

Cukierek na drogę: podróż w Ameryce

Książki podróżnicze na ogół – jeżeli nie zawsze – opowiadają o męce i chwale przemierzania dalekich stron. Treścią jest dążenie, przybywanie, są nią przeszkody pokonane po drodze, liczy się podróż, a nie przyjazd, i przez lwią część czasu prawdziwym tematem opowieści jest podróżnik, a zwłaszcza jego nastrój. Właśnie ten mozół pokonywania przestrzeni i portretowania siebie stał się moją profesją, podobnie jak wielu innych pisarzy, którzy przyjęli za swój ów starodawny i żmudny styl prezentowania siebie, jaki konstytuuje literaturę podróżniczą. Jak przenikliwie zauważa V. S. Naipaul w A Turn in the South [Zwrot na Południe], podróżnik „to człowiek ustalający swą tożsamość na obcym tle”.

Podróżowanie po Ameryce to jednak zupełnie co innego niż podróżowanie gdziekolwiek indziej w świecie. Na wczesnym etapie podróży przez Głębokie Południe przystanąłem przy sklepiku w pewnym miasteczku w Alabamie, żeby kupić coś do picia. Ale w gruncie rzeczy zwabił mnie wygląd owego sklepiku, który przycupnął na podmurówce przy bocznej drodze. Wypłowiałe deski, skorodowany szyld Coca­-Coli przybity do ściany. Na frontowym ganku stała ławeczka, na której mogłem usiąść, żeby się napić i porobić notatki. Słowem, sklepik o swojskim bezczasowym wyglądzie, prowadzony na pewno przez osobę skorą do rozmowy.

Kiedy wszedłem, zza lady przywitał mnie mężczyzna wyglądający na jakieś sześćdziesiąt lat. Z szafy chłodniczej wziąłem butelkę wody sodowej, a gdy płaciłem, zauważyłem, że ladę zastawiono szklanymi kulami – zupełnie jak akwaria dla złotej rybki – wypełnionymi cukierkami w papierkach. Przebłysk dzieciństwa, sklepu U Sama na rogu Webstera i Fountain w Medford (około 1949), gdzie na ladzie stały wazy pełne po brzegi „cukierków za centa”.

– Kiedy byłem chłopcem… – zacząłem wspominać, a mężczyzna za ladą słuchał uprzejmie. – Nazywaliśmy je cukierkami za centa – zakończyłem.

– To cukierki na drogę – powiedział sklepikarz. – Proszę się częstować, possie pan, prowadząc.

Cukierek na drogę wydał mi się idealnym symbolem przyjemności jazdy przez Głębokie Południe. Widoków i przeżyć, poczucia wolności, jakim napełnia pokonywanie przestrzeni, symbolem ludzi, których spotykałem, i wszystkiego, czego się nauczyłem. Tamte dni były pełne cukierków na drogę.

Mknięcie z miejsca do miejsca po cudownych drogach wydaje się takie miłe, takie proste. Tego rodzaju podróż jest jednak wielorako myląca, a zwłaszcza pod tym względem, że doskonałe drogi świadczą o dobrobycie i sprawiają, że łatwo poznawać Amerykę. Paradoks polega na tym, że wiele amerykańskich dróg prowadzi w ślepy zaułek. Przyjazd jest celem i wyzwaniem, i to nieraz pod wieloma nieoczekiwanymi względami, bo w kraju o kulturze opar­tej na improwizacji pogarda wobec regulacji uchodzi za cnotę. Przekonałem się, że Ameryka jest łatwo dostępna, natomiast Amerykanie – z reguły wprost przeciwnie. Trudniej ich poznać niż jakichkolwiek innych ludzi, wśród których podróżowałem.

Po Ameryce podróżuje się tak łatwo, że sama jazda, pokonywanie przestrzeni, przenoszenie się z miejsca do miejsca, które nieraz stanowi sedno relacji o podróży, nie nadaje się na temat konwencjonalnej opowieści. Amerykańska droga jest tak dobra i wolna od przeszkód, że w ogóle się nie pojawia w narracji podróżnika, chyba że jako przedmiot podziękowań, takiej samej wdzięczności, jaką w stosunku do magicznego dywanu odczuwał książę Husajn. Był to bowiem kobierzec „niepokaźny wprawdzie, ale posiadający tę cudowną moc, że ktoś, kto na nim usiądzie, a następnie wypowie życzenie, by odwiedzić jakiś kraj lub jakieś miasto, natychmiast zostaje tam przeniesiony bez wysiłku i zmęczenia, choćby podróż w owe strony trwała w zwyczajnych okolicznościach całe miesiące lub nawet lata”[3].

Niebezpieczna lub trudna droga może być głównym aspektem podróży, latający dywan – w żadnym razie. Klasyczna historia podróżnicza opowiada o ryzyku, nieraz o poszukiwaniu, które zwykle wiąże się z błądzeniem. To powtórzenie w tej lub innej scenerii Odysei w końcu opowiada też o szczęśliwym powrocie do domu. Opowieść podróżnicza strukturalnie przypomina legendy, a zwłaszcza bajki o wędrowcu, który napotyka rozmaite przeszkody, zmaga się z demonami, czarownicami, bandytami, stawia czoło straszliwym wirom, opiera się kuszeniu syren, a opowieść o tych przygodach jest kroniką wydarzeń, które opóźniają osiągnięcie celu. „Przechadzamy się wewnątrz siebie, spotykając zbójców, duchy, olbrzymów, starców, młodzieńców, żony, wdowy, szwagrobraci, ale zawsze spotykając siebie”[4], powiada Stephen Dedalus w Ulissesie i te słowa obnażają ostateczny wynik naszych podróży. Treścią większości książek podróżniczych są udręki drogi, tematem – pokonywanie przestrzeni, dążenie. Tak jest, poczynając od siedemnastowiecznych Ścieżek północy Bashō, przez The Oregon Trail [Szlak oregoński] (1846) Parkmana po wielkie współczesne książki podróżnicze. Na myśl przychodzą wymiotujące wielbłądy z Arabian Sands [Piaski Arabii] Thesigera, grząskie kongijskie ścieżki z No Mercy. Journey into the Heart of the Congo [Bez litości. Podróż do serca Kongo] Redmonda O’Hanlona czy piesza wędrówka Bruce’a Chatwina przez Patagonię. Mogę dodać, że w mniejszym stopniu dotyczy to również niemal wszystkiego, co sam napisałem o podróżach. Książka podróżnicza opowiada na ogół o mozolnym dążeniu do celu.

W Ameryce podróż przypomina jednak piknik. Jazda dokąd­kolwiek, zwłaszcza w królestwie głównych dróg, jest tak łatwa, że nie ma sensu o niej pisać. Ze względu na wspaniały system komunikacyjny trudność w rzeczy samej polega na tym, że o podróży po Stanach Zjednoczonych nie da się pisać tak samo jak o wyprawie do któregokolwiek innego kraju. Taka podróż z pewnością nie jest wyzwaniem logistycznym.

„Ten kraj był wielki i zróżnicowany, miejscami dziki, ale został niemal na wskroś ujednolicony i stał się niezwykle łatwy do przemierzenia – zauważa V. S. Naipaul w opowieści o podróży przez stany południowe. – W rezultacie książka podróżnicza o Stanach nie może dotyczyć tylko dróg i hoteli, chyba że autor w gruncie rzeczy pisze o sobie”. Naipaul dochodzi do wniosku, że Ameryka nie jest wystarczająco obca, z czym można by polemizować. W trakcie podróży przez Południe skupiał uwagę na wielkich miastach, a wątkiem przewodnim uczynił echa niewolnictwa. (Pierwotny tytuł książki brzmiał Slave States [Stany niewolnicze]). Naipaul najzupełniej słusznie stwierdza, że Ameryka „nie jest i nie może być obca w ów prosty sposób, w jaki obcy jest kraj afrykański. Została aż nazbyt dobrze poznana, obfotografowana i opisana, a że jest przy tym znacznie bardziej zorganizowana i mniej nieformalna, patrząc powierzchownie, nie dostrzeżemy nic nowego”.

Chyba że sami stworzymy przeszkody albo pofolgujemy wyobraźni, snując opowieść niby heroiczną, według przepisu pisarzy wiktoriańskich, którzy w podróży mieli cierpieć, bać się, przezwyciężać trudności, znosić niedostatki, odprawiać przedziwne rytuały, odkrywać Jądro Ciemności, spotykać Dżambli, rozmawiać z Nabożnisiami i Błotnymi Ludźmi, obserwować samojedów i ludzi, co mają głowy niżej ramion[5], dokonywać czynów bohaterskich, aby przetrwać i opowiedzieć o przygodach. Wielu tak postępuje nawet w tej szczęśliwej krainie. Ich książki nazwę kronikami wydumanych trudów.

Trudy wydumane

Niektóre opowieści o podróży w Ameryce są na swój sposób powabne dzięki stylizacji nadającej podróży charakter przedsięwzięcia ryzykownego, niebezpiecznego, na granicy życia i śmierci. To jak gdyby krajowe wersje opowieści o trudach i walce z przeciwnościami, będącymi na porządku dziennym w przypadku wypraw egzotycznych. Taką grę wyobraźni na modłę Waltera Mitty’ego[6] zaczął bodaj Henry David Thoreau, który chociaż obdarzony wybitnym talentem literackim, nie mógł się przebić i niczym dzisiejsze wieczne dzieci mieszkał przy rodzicach. Po ukończeniu Harvardu rzadko wyjeżdżał daleko od domu. Przez większą część krótkiego życia chorował, umarł, mając zaledwie czterdzieści cztery lata. Wcale nie przesadzał, gdy notował w dzienniku: „Jestem schorowanym kłębkiem nerwów, niczym wyschnięty liść zawieszonym między czasem a wiecznością”.

Miał wtedy dwadzieścia sześć lat, cierpiał na chroniczny bronchit, huśtawkę nastrojów, napady narkolepsji. Sławił życie na świeżym powietrzu, piesze wędrówki, ale bynajmniej nie był krzepki. Jako dwudziestoośmiolatek spróbował samodzielności, zamieszkawszy w chacie, którą wybudował nad stawem Walden, i wyobrażamy sobie, że prowadził tam samotnicze życie niczym pustelnik. W rzeczywistości jednak owa chata znajdowała się raptem dwa i pół kilometra od rodzinnego domu i matki, która piekła Henry’emu placki i prała bieliznę. W lecie nad Waldenem czas wypełniał nie tylko lekturą i pisaniem, lecz również towarzyskimi wycieczkami na jagody.

Nad Waldenem Thoreau przeczytał między innymi świeżo wydaną powieść Melville’a Taipi, opatrzoną podtytułem Okruchy życia Polinezji. W tej niezwykle barwnej książce Melville opisał wyprawę wielorybniczą na Hawaje i Pacyfik, ucieczkę ze statku wraz z innym członkiem załogi na dalekich Markizach, a następnie przygody, które przeżył na tych wyspach, i idylliczny romans z piękną, podobną do sylfidy wyspiarką o imieniu Faiewei. „Faiewei i ja leżeliśmy na rufie pirogi w jak najlepszej komitywie; nadobna nimfa od czasu do czasu przytykała fajkę do ust i wydmuchiwała łagodny dym tytoniowy, któremu jej różany oddech przydawał jeszcze wonności”[7].

Henry, dwa lata starszy od Hermana, nie mógł wiedzieć, że Melville na kartach powieści konfabulował i koloryzował, a miesiąc, który rzeczywiście spędził na Markizach, rozciągnął do czterech. Taipi przyniosła mu sławę. Opisane w tej książce niezwykłe przygody na dalekich, nieskażonych i nieznanych wyspach, w krainie kanibali, nimf wodnych i nagości, urzekły żyjącego w celibacie, nękanego bronchitem mieszkańca chaty nad Waldenem, którego kilka lat wcześniej odrzuciła jedyna kobieta, jaką kochał w życiu, i który po roku bytowania w lesie zauważał u siebie niepokojące objawy apatii wywołanej osamotnieniem.

Tyleż z inspiracji Taipi, ile z tęsknoty za prawdziwą dziczą i z potrzeby znalezienia nowego przedmiotu, o którym mógłby pisać i nauczać, Thoreau przedsięwziął dość konwencjonalną wyprawę do Maine. Pojechał pociągiem do Bostonu, stamtąd do Portlandu, a następnie parowcem w górę rzeki Penobscot do Bangoru, gdzie spotkał się z kuzynem i dwoma handlarzami drewnem. Z Bangoru we czterech udali się trzęsącym dyliżansem do dalekiego Mattawamkeagu, a stamtąd popłynęli łodzią czterdzieści kilometrów, żeby dotrzeć nad North Twin Lake. Niezmierzone lasy zachwyciły Thoreau, który uznał, że są tak samo „dzikie i nieprzebyte” jak w czasach, gdy ukazały się oczom „pierwszych zdobywców”. Ta kraina „ma w sobie dzikość, jakiej jeszcze nigdy nie kosztowałem”, notował.

Oszołomiony prawdziwą dziczą Thoreau uznał, że oto odkrył świat równie pierwotny i niebezpieczny jak Markizy Melville’a. Wraz z towarzyszami powędrował przez lasy na niższe partie Mount Katahdin. Górę tę zdobył samotnie, czując się przy tym jak Prometeusz. Wspinaczka na Katahdin natchnęła go do błyskotliwego opisu: „Przyroda jawi się tu jako dzika i straszna, ale piękna. Z trwogą stąpałem po ziemi, która objawiała dzieło pierwotnych mocy, tworzywo, sposób i kształt ich pracy. Oto świat, o którym tylko słyszeliśmy, uczyniony z chaosu i odwiecznej nocy. Jeszcze nie ogród człowieczy, lecz nieoddany glob. To nie trawnik ani pastwisko, nie las gospodarski ani polana, nie ziemie orne ani ziemie jałowe. Świeża i pierwotna powierzchnia planety, uczyniona na początku i na wieki wieków”.

Była to miła dwutygodniowa wycieczka, czterech mężczyzn na spacerze przez las. Thoreau opisał to jako podróż epicką, odkrywczą wyprawę. Później twierdził, że dzikie lasy Maine są bardziej pierwotne i trudniejsze do przebycia niż wszystko, co Melville znalazł na dalekich Markizach, i uparcie łudził się, że dokonał nie lada wyczynu.

Tego rodzaju stylizacja opowieści o podróży przez Amerykę utrzymuje się do dzisiaj. Wypada z uznaniem podkreślić, że Henry ­James, który opisywał długie jazdy koleją z Bostonu do San Diego, nie narzekał na mordęgę, lecz tylko wybrzydzał na „podobną do poduszeczki ze szpilkami” panoramę Nowego Jorku, „przebrzydły wygląd” niektórych miast i „więzienną ciasnotę” pulmanowskiego wagonu. Rad wrócił do Londynu.

„Zaiste niemożliwe, całkowicie niemożliwe, ażeby jakikolwiek Anglik zamieszkał tutaj i był szczęśliwy”, pisał Karol Dickens do znajomego po odbyciu podróży po Stanach Zjednoczonych, o której opowiedział w Zarysach Ameryki (1842). Odczucie Dickensa potwierdzają wrażenia czworga innych Anglików, którzy przemierzali Stany autobusami.

„Przepastny nowojorski dworzec Port Authority napawa przerażeniem, kiedy człowiek nagle tam trafia zdany na siebie”, pisała w An American Journey [Podróż amerykańska] niezwykle płodna literacko i zazwyczaj niewzruszona Ethel Mannin, wspominając początek wyprawy autobusowej. „Trzeba walczyć z pokusą, żeby siąść i płakać”, dodawała.

Mary Day Winn w The Macadam Trail: Ten Thousand Miles by Motor Coach [Szlakiem makadamu: dziesięć tysięcy mil automobilem] (1931) przywołuje mrożącą krew w żyłach przygodę w Arizonie, kiedy uzbrojony mężczyzna zatrzymał luksusowy autobus, którym podróżowała. „Na widok pistoletu dziewczyna siedząca za kierowcą – ta przesadnie umalowana – przeraźliwie krzyknęła”. Napastnik okazuje się jednak trefnisiem, bo wcale nie ma zamiaru okradać podróżnych, lecz żąda jedynie całusa od sześciu kobiet na pokładzie, po czym na pożegnanie z dwudziestoma siedmioma pasażerami wyjaśnia: „Nie przetrwałbym już ani dnia, gdybym nie pocałował ładnej kobitki”.

Ernest Young narzekał w North American Excursion [Wycieczka północnoamerykańska] (1947) na konieczność wstania bladym świtem, kiedy się znalazł w San Antonio w Teksasie: „Podróż, która czekała mnie pierwszego dnia, prawie siedemset kilometrów, a więc coś jak wyprawa z Berwick do Land’s End, wymagała, żebym wstał bardzo wcześnie, czego doprawdy nie znoszę. Pośpieszne śniadanie w przydrożnej chacie, za której oknami wstawał ponury, dżdżysty i mglisty ranek, nie było wymarzonym przygotowaniem do długiej jazdy autobusem”.

„Ludzie wszelkiego rodzaju ras, którzy przybyli do Ameryki, żeby zdobyć bogactwo, nie mają nic i żyją jak bezpańskie zwierzęta”, pisał James Morris w Coast to Coast [Od morza do morza] (1956). „W takim klimacie egzystencjalnym – ciągnie Morris – krzewią się uprzedzenia rasowe i nieraz zauważamy przejawy wzajemnej wrogości – czy to w autobusie, czy na ulicy. Oto czarny rozparty na fotelu głośno przeklina białych, oto biały mężczyzna arogancko wpycha się przed grono czarnych kobiet”.

Chociaż Morris opisywał Amerykę wyrozumiale i życzliwie, często napawała go lękiem. „Amerykańskie życie jest podszyte przemocą”, zauważał. Wspominając burze, powodzie, wezbraną Rio Grande, wreszcie wichurę (którą nazwał „tajfunem”) w Vicksburgu w Missisipi, dochodził do wniosku, że w Ameryce „okrucieństwo zawsze czai się za rogiem”.

„W towarzystwie szanowanych ludzi interesu, nawet członków starych klubów, jak choćby Elks lub Kiwanis, wyczuwa się podskórną dzikość, powściąganą rzecz jasna, ale obecną”, pisał Morris. Sama podróż przebiegała gładko, bezpośrednio Morrisa nie spotkało nic złego, a obawy wynikały z przewrażliwienia. „Kiedy indziej dobrze ubrani mężczyźni zaczepiali mnie w holu i zadawali dziwne pytania”, zauważał. Kilkanaście lat później Morris przeszedł operację zmiany płci i z Jamesa przedzierzgnął się w Jan. Już jako kobieta kupił mieszkanie w Nowym Jorku i głosił chwałę tego miasta. „Brytyjscy dziennikarze o imionach Clive, Colin lub Fiona bazgrzą w zeszycikach – pisał o tego rodzaju przybyszach Charles Portis – notując niewydarzone spostrzeżenia do książek podróżniczych o prawdziwej Ameryce, która od dawna kusi i wciąż się wymyka”.

Trzeba zaznaczyć, że żaden z tych przybyszy nie wspina się na wysokie góry, nie przedziera się przez leśne ostępy ani nie usycha z pragnienia na pustyni. W wygodniutkich autobusach lub samochodach osobowych pomykają po świetnych drogach. Ale gruba przesada wcale nie jest ich specjalnością. Wielu pisarzy amerykańskich tak samo koloryzuje, mamiąc czytelników wydumaną męką jazdy przez Amerykę. „Mohave jest pustynią wielką i budzącą lęk”, stwierdza John Steinbeck w Podróżach z Charleyem (1962). Po chwili dokumentuje jej grozę: „Około pięćdziesięciu jardów ode mnie stały, obserwując mnie, dwa kojoty […]. Uchwyciłem obydwa w lunetę […]. Moje wychowanie mówiło mi: »Strzelaj«”[8]. Dziennikarz śledczy Bill Steigerwald pojechał śladami Steinbecka i w Dogging Steinbeck [Na tropie Steinbecka] (2012) dowodzi, że pisarz, który niedługo potem otrzymał Nagrodę Nobla, wcale nie odwiedził co najmniej połowy opisanych miejsc, przez większość czasu zadawał z żoną szyku w najdroższych hotelach, a lwia część opowieści z podróży to wyssane z palca bajania. No i najprawdopodobniej Steinbeck nie widział żadnego kojota.

W Klimatyzowanym koszmarze (1944) Henry Miller opisuje samochodową podróż na przełomie 1940 i 1941 roku z Nowego Jorku do Los Angeles. „Odczułem potrzebę pojednania się z mą ojczyzną”, oznajmia na początku, ale później ową wyprawę nazywa „smętną podróżą przez Amerykę”[9]. Powstała książka pełna utyskiwań na mozół jazdy samochodem, okropne jedzenie i przeraźliwie brzydkie miasta. Gniewne narzekania na podłą jakość amerykańskiego chleba wypełniły cały rozdział.

Za wyjątkowe okropieństwo Miller uznaje Saint Louis: „Wydaje się, że domy ozdobiono rdzą, krwią, potem, łzami, żółcią, śluzem i łajnem słoni […]. Nic mnie tak nie trwoży jak myśl, że mógł­bym być skazany na przebywanie w takim miejscu do końca swych dni”. Kalifornia jest niemal tak samo podła: „Prawdziwa Kalifornia dawała mi się powoli we znaki. Chciało mi się rzygać. Ale żeby zwymiotować w miejscu publicznym, trzeba mieć pozwolenie”[10]. W rok po tym strasznym doświadczeniu Miller zamieszkał w Kalifornii, najpierw w Big Sur. Żywota dokonał w Los Angeles, szczęśliwy, jak mówił, „zawsze wesoły i radosny”[11].

Sroga Ameryka i samotność wśród żywiołów są tematem Desert Solitaire. A Season in the Wilderness [Pustynny samotnik. Sezon w dziczy] Edwarda Abbeya. „Człowiek podróżujący pieszo, na koniu albo na rowerze odczuje i przeżyje więcej na przestrzeni mili niż turysta zmotoryzowany na dystansie sto razy dłuższym”, oświadcza autor, ale nie wyjawia, że używał samochodu. „Dzicz. Samo to słowo jest muzyką”, stwierdza. Oddając hołd samotności i komunii z przyrodą w południowym Utah, Abbey nie wspomina, że przez pięć miesięcy mieszkał z trzecią żoną Ritą i niedużym synem w przyczepie, całkiem niedaleko od miasta i kumpli, z którymi popijał w tamtejszym barze.

W Old Glory. An American Voyage [Dawna chwała. Podróż amerykańska] (1981) mój dobry znajomy Jonathan Raban opisał podróż małą motorówką w dół Missisipi. Jonathan, jeden z największych mistrzów reportażu i przenikliwy obserwator obyczajów, napisał książkę pouczającą i dowcipną, w której jako obcy dostrzega wiele zjawisk uchodzących uwagi Amerykanów. W tej uroczej opowieści właściwie nie ma wydumanych przygód, ale w pewnym miejscu Jonathan wspomina o strachu, jakiego napędziło mu stado ptaków: „Po stronie Illinois zauważyłem stare uschnięte drzewo, które służyło za grzędę bandzie dużych i wynędzniałych ptaków”. Nie wiedzieć czemu Jonathan przeraził się tych stworzeń: „Owładnięty myślą, że wygłodniałe straszydła za chwilę spróbują wydziobać mi oczy, czym prędzej wyszperałem w torbie ciemne okulary”.

Chociaż wyglądały tak groźnie, ptaszyska bynajmniej nie wydziobały angielskiemu podróżnikowi oczu. Jonathan zmagał się ze złą pogodą, przeżył niespełnioną miłość, raz prawie że utonął, ale cały i zdrowy dopłynął do Nowego Orleanu. Całkiem niedawno bardziej nieśpieszną i mniej ambitną podróż w dół Missisipi odbyła również Mary Morris, ale relacja z tego rejsu, zatytułowana The River Queen [Królowa rzeki], jest już na wskroś kroniką udręk urojonych. Łódź jej się nie podoba, załoga, Tom i Jerry, ją drażni, jedzenie obrzydza. Wrażenia z podróży sprowadzają się do utyskiwań. „Nie cierpię pizzy. Mam dość mącznych potraw. Chcę zjeść coś porządnego, chcę wziąć prysznic, chcę wygód”.

Wędrówka Szlakiem Appalachów wydawałaby się wspaniałym przeżyciem dla każdego zdrowego piechura. Wielu ją odbywa. Bill Bryson wyruszył na tę wycieczkę w towarzystwie przyjaciela, a zatytułowaną Piknik z niedźwiedziami (1998) opowieść o swojej wędrówce ubarwił, stylizując niektóre przygody. Tak oto na biwaku w Wirginii Bryson zetknął się z niedźwiedziem, który szedł się napić z pobliskiego źródła. W ciemności widział tylko oczy i mogły to być nawet dwa niedźwiedzie. „Wyprostowałem się jak struna. Każdy neuron w moim mózgu był rozbudzony i panicznie biegał w koło jak mrówki, na których kopiec ktoś nadepnął. Odruchowo sięgnąłem po nóż”[12]. Bryson jednak nie miał noża, a tylko maleńki scyzoryk. Estetycznie przyjemny aspekt tego epizodu polega na autoironii. „Czarne niedźwiedzie rzadko atakują – powiada Bryson. – Problem w tym, że czasem się to zdarza […]. Jeśli przyjdzie im ochota cię zabić i pożreć, potrafią to zrobić i raczej nie będziesz w stanie im w tym przeszkodzić”[13].

„Wreszcie, ponieważ mówimy o Ameryce – wtrąca Bryson w innym miejscu – nie można nie wspomnieć o groźbie morderstwa”[14].

Niedźwiedzie zostawiają go w spokoju, mordercy oszczędzają i prócz obtarcia nogi Brysonowi nie przydarza się nic złego w trakcie wędrówki, na której kanwie napisał naprawdę dobrą książkę, nawet jeżeli stylizowaną czasem na opowieść o trudnej i niebezpiecznej wyprawie.

„Tak, jestem stuknięty”, oznajmia Elijah Wald na wstępie Riding with Strangers [Jazda z obcymi] (2006). „Stoję w deszczu na parkingu przy autostradzie opodal Bostonu i próbuję złapać pierwszą okazję, żeby zacząć kolejną jazdę przez cały kraj”. Ale tę książkę o auto­stopie zarówno pod względem autoironii, jak i komizmu usuwa w cień opowieść Johna Watersa, bogatego homoseksualnego reżysera filmowego, który dla kaprysu ruszył autostopem z Baltimore do San Francisco, po czym opisał tę wyprawę w Carsick [Choroba lokomocyjna] (2014), książce pełnej barwnych przygód, których większość jest wytworem bojaźliwej i rozgorączkowanej fantazji autora, który oczywiście mógłby polecieć pierwszą klasą, lecz wybiera niepewność, trudności i niebezpieczeństwa długiej jazdy autostopem, bo pragnie odrobiny prawdziwego życia.

Napisano mnóstwo tego rodzaju książek, setki, może tysiące opowieści, których autorzy w swój szczególny, czasem nawet odkrywczy sposób stylizują podróż po Ameryce na egzotyczną wyprawę, nadając Stanom Zjednoczonym wydumany charakter krainy obcej i niebezpiecznej, gdzie podróżowanie jest przedsię­wzięciem ryzykownym, wymagającym wielkiej odwagi i wytrwałości.

Pomimo fantazjowania niektóre z tych książek są wartościowe, chociaż z konieczności pomijają to, że Stany Zjednoczone stawiają niezwykle mało przeszkód na drodze podróżnika. Wyruszając pieszo, łodzią, autostopem lub biwakując, autorzy tych opowieści sami utrudniają wyprawę, żeby skupić uwagę na sobie, ale nic nie zmieni faktu, iż przemierzenie Stanów Zjednoczonych samochodem to rzecz najprostsza w świecie. Hołd podróży samochodowej przez Amerykę oddał Larry McMurtry w Roads. Driving America’s Great Highways [Drogi. Za kierownicą na wspaniałych trasach amerykańskich] (2000), książce będącej medytacją na temat jazdy samochodem: „Nasze wspaniałe drogi jawią mi się niczym rzeki i pragnę płynąć z nurtem tej, a potem brnąć w górę tamtej”. W tej uroczej rozprawie na temat jazdy z jednego krańca Ameryki na drugi McMurtry wspomina głupawą radość rozmowy za kółkiem z samym sobą, melancholię i zadumę bezkresnej drogi, która wywołuje z pamięci dawno temu przeczytane książki, stare filmy i nieoczekiwane wspomnienia. „Pustka jazdy, w której szemrze strumyczek myślenia”.

„Oto stara znajoma, dziewięćdziesiątka”, wita McMurtry jedną z dróg. „Od godziny jestem w Alabamie”, powiada innego dnia i wydaje mu się, że sunie w powietrzu. Opowiadając o przeszło tysiącdwustukilometrowej jeździe z Duluth do Wichity, zauważa, iż „żeby coś zjeść, zatankować lub skorzystać z toalety, nigdy nie trzeba zbaczać z drogi dalej niż sto metrów”. Mógłby dodać, że tak samo jest z noclegiem. Książka McMurtry’ego doskonale oddaje charakter podróżowania po Ameryce, które zazwyczaj jest samotną jazdą szosą, doświadczeniem zasadniczo podobnym do medytacji zen, w której od czasu do czasu niczym cukierki na drogę pojawiają się przyjemności, jakich nie doświadczy kierowca w żadnym innym kraju świata.

Mimo wszystko podróżnik napotka przeszkody w Stanach Zjednoczonych, chociaż nie na drodze, lecz gdy pragnie naprawdę poznać kraj. Jesteśmy narodem z natury gościnnym, ale gdy przybysz przejawia zbytnią dociekliwość, gościnność słabnie i zamienia się w rezerwę, a nawet niechęć. Mamy swoje zdanie w każdej sprawie, ale nie przepadamy za polemiką ani dociekliwymi pytaniami, a prawdziwy podróżnik jest w gruncie rzeczy jednym wielkim pytaniem. Amerykanin gada od świtu do nocy, lecz jest okropnym słuchaczem i wprost nie znosi wypytywania przez obcych.

Podobnie jak nachmurzeni wieśniacy w bardziej tradycyjnych krajach świata, Amerykanie bardzo nie lubią pytań osobistych. Nominalnie jesteśmy tolerancyjni, ale gdy obcy stanowczo obstaje przy opinii przeciwstawnej do naszej, wzbudza niechęć, jeżeli nie wrogość. Inne zdanie traktujemy jak zaczepkę. Trudno to odgadnąć, zważywszy na to, jak jesteśmy dumni z siebie i z naszej tolerancji oraz wolności. Często się zdarza, że najbardziej dogmatyczni i zamknięci są nowi Amerykanie, uchodźcy, którzy przybyli do krainy wolności, umknąwszy przed okrucieństwami i tyrańskimi porządkami swoich krajów. Tak, tolerujemy inność tylko na dystans, gdy się z nią nie stykamy bezpośrednio i gdy nie wpływa na nasze życie.

Wielką zaletą naszego kraju jest ogrom i względna pustka, swoboda manewru. Właśnie przestrzeń umożliwia współistnienie różnic, co nieraz mylimy z tolerancją. Prawdziwy podróżnik to człowiek, który narusza granice przestrzeni.

Znowu w skórze podróżnika

Jadąc na Południe, odzyskałem dawno zapomnianą kondycję podróżnika. Wyruszywszy bez przeszkód z domu na szosę, jak gdybym wyszedł z więzienia, na nowo odkryłem rozkosz podróżowania z czasów sprzed posterunków, kontroli, afrontów na lotniskach, owych naruszeń prywatności, jakie trapią dziś pasażerów samo­lotów. Zniechęcający i upokarzający charakter dociekliwości służb zatruwa całe doświadczenie podróży, i to zanim naprawdę ruszymy z miejsca. Dzisiaj każda podróż lotnicza wiąże się ze śledztwem, któremu nieraz poddaje nas ktoś umundurowany, ale stojący niżej.

Kiedyś człowiek przemykał niepostrzeżenie, pokazywał bilet, wsiadał do samolotu i nikt nie rujnował mu bagażu ani spokoju ducha. Człowiek wyjeżdżał nieniepokojony. Miałem szczęście podróżować w czasach, kiedy tak się wyjeżdżało.

Podróż sama w sobie jest pasmem niepokojów, ale nie ma sensu, żeby to się zaczynało tak wcześnie, jeszcze przed wyjazdem. Dzisiaj procedury, którym poddają nas na lotniskach, są nie tylko ohydnym przedsmakiem wszelkich zniewag, jakich doznamy w podróży, lecz również oburzającym napomnieniem potencjalnego podróżnika, że nawet w swoim kraju jest obcy, a może nawet stanowi zagrożenie, jest wichrzycielem, jeżeli nie terrorystą. Bo skąd te srogie spojrzenia, zdejmowanie butów, wyciąganie paska, obnażanie, prześwietlanie, podczas gdy przestępujemy z nogi na nogę, pragnąc czym prędzej iść. I całe to badanie i sprawdzanie odbywa się przed wyjazdem, zanim zdążymy pomyśleć o czekającej nas podróży.

Port lotniczy zamienił się w tor przeszkód i potrafi zniechęcić do samej idei podróży. Z roku na rok stopniowo procedury wyjazdowe stały się ucieleśnieniem porządku totalitarnego, w którym jednostka czuje się maleńka, podejrzana i żałośnie bezsilna. Podejrzliwość jest tak bezczelna, że najzupełniej odruchowo reagujemy na nią ową skrywaną wściekłością, jaką w epoce sowieckiej w Europie Wschodniej podróżni odczuwali na widok chamskich milicjantów. Podróż była niegdyś wyzwoleniem, dzisiaj zamieniła się w jego przeciwieństwo, a w każdym razie podróż lotnicza. Młodsi podróżnicy nie mają pojęcia, co straciliśmy.

Zgoda na tę ingerencję, wola współpracy, bo przecież „wszystko to dla naszego dobra”, jest jeszcze gorsza od upokorzenia. Zbiegają się w niej rozmaite racjonalizacje i wykręty, które pomagały utrzymywać wszelkie totalitaryzmy i tyranie przeszłości. Odzieranie podróżnych z godności, jakie się odbywa we wszystkich portach lotniczych, zmuszanie ich do podporządkowania się, jest przeciwieństwem tego, czego człowiek od podróży oczekuje. Tak, żyjemy w niebezpiecznych czasach, jeżeli jednak oznacza to wyrzeczenie się wszelkich praw do prywatności, to podróż przestaje być warta bólu opuszczenia domu.

Jest na to rada, ale dostępna tylko nielicznym szczęśliwcom, którzy mieszkają w kraju tak ogromnym jak Stany i mogą omijać porty lotnicze, bo wystarczą im szosy. Najgorszy gruchot jest lepszy od fotela pierwszej klasy w samolocie, bo żeby zasiąść w tym fotelu, musimy ścierpieć upokarzające urzędowe badanie i rewizję osobistą. Natomiast nikt jeszcze nie ma prawa wypytywać o powód, dla którego wsiadamy do samochodu i z piskiem opon odjeżdżamy w dal. Tu nie ma idiotycznych wstępów, jest tylko czysta rozkosz odjazdu.

Nad wyraz wątpliwym osiągnięciem współczesności w dziedzinie podróży jest uwłaczająca godności pielgrzymka przez kolejne porty lotnicze w jakieś dalekie miejsce, gdzie nieszczęsny pielgrzym zaznaje odrobiny egzotyki, która go utwierdza w złudnym przekonaniu, że oto doświadczył podróży. Niewiele by się zmieniło, gdyby wycelowano go i wystrzelono niczym kulę armatnią. I czyż nie tak właśnie się czujemy, uczestnicząc w tego rodzaju przygodzie, bezmyślni i bezwolni niczym kule armatnie lecące w nieznane w chmarze innych kul?

Na szczęście nadal istnieje lepszy i prawdziwszy sposób podróżowania, sposób tradycyjny, dumna szosa, ścieląca się w dal droga.

Na Południe

Nie wyznaczywszy z góry miejsca przeznaczenia, wczesnym rankiem w pochmurny jesienny dzień wyruszyłem z domu na Cape Cod na południe, przemknąłem przez Nowy Jork, ominąłem Waszyngton i – prowadząc jeszcze długo po zachodzie słońca – już w ciemności dotarłem do Front Royal w Wirginii. Był październik. Zmierzałem na Głębokie Południe, więc nadal miałem przed sobą szmat drogi. Niemniej już odczułem ów przyjemny trans, w jaki wprawia długa jazda, szosową hipnozę, gorączkę białej linii na długich pustych odcinkach, satori otwartej przestrzeni, prozaiczne doświadczenie jazdy samochodem podniesione na poziom szlachetnej ścieżki rozwoju duchowego.

Przed wyruszeniem w długą podróż zwykle odczuwam niepokój. Tym razem czułem tylko radość i zapał, bo nie potrzebowałem paszportu, nikt nie będzie sprawdzał mnie pod kątem bezpieczeństwa, nie spóźnię się na samolot ani nie utknę w tłumie. Przeszedł mnie miły dreszcz, gdy wrzucałem do torby wielki składany nóż. Spakowałem mnóstwo książek. Na wszelki wypadek zabrałem namiot i śpiwór. Opróżniłem lodówkę, więc miałem wielką torbę z prowiantem, soki, jajka na twardo, pudełko z domowym chili, ser, owoce i parę butelek wina.

Wyruszałem na Głębokie Południe, bo właściwie go nie znałem, ale też dlatego że kusiła mnie czysta rozkosz jazdy własnym samochodem, wolność płynąca z braku sprecyzowanych planów, a tylko w Ameryce można ufnie podróżować bez celu, gdyż w najpodlejszym miasteczku znajdzie się kwaterę, zwykle na obrzeżach, zwykle w zapuszczonym motelu, i znajdzie się stołówkę, może nie zaraz restaurację, gdzie nas podejmą tradycyjną kuchnią czarnych, ale na pewno jakieś sieciowe bistro – Hardee’s, Arby’s, Zaxby’s, Lizard’s Thicket – albo niegodną franczyzy smażalnię kurczaków, cuchnącą starym olejem, lecz gościnną. Zazwyczaj to mała jadłodajnia z bufetem, w którym prezentują przegląd smażeniny: rybę, kurczaka, hamburgery, ząbkowane frytki, nawet owocowe rożki – swojskie jadło miejscowych. Głęboka tacka okry tak lepkiej jak żabi skrzek, rondel z duszonymi liśćmi kapusty, które wyglądają jak gotowane dolary. Zawsze poczęstują nas świeżą bułeczką, pożegnają błogosławieństwem. Omijałem duże miasta i aglomeracje nadmorskie. Trzymałem się prowincji – Lowcountry, Black Belt (Czarny Pas), Delty – mokradeł, lasów, upstrzonych przez muchy miasteczek.

W debatach prezydenckich przed wyborami w 2012 roku kandydaci bez przerwy mówili o amerykańskiej klasie średniej, jak jest uciśniona, tłamszona podatkami, ratami kredytów, zżerana niepewnością, i o tym, jak kandydat zamierza zbawić tych ludzi, którzy wobec tego powinni na niego głosować. Po drodze na Południe – w New Jersey – usłyszałem przez radio, że pięćdziesiąt milionów Amerykanów żyje w ubóstwie, wprawdzie niewielu tam, skąd wyruszyłem, ale bardzo wielu tam, dokąd zmierzałem. Szesnaście procent Amerykanów żyje poniżej progu ubóstwa, a na Południu – gdzie rozwarstwienie dochodów jest już największe w historii – grupa ta stanowi jedną piątą ludności. Żaden z kandydatów nawet się nie zająknął, że zamierza zbawić biedotę.

– Unikają słowa „biedota” – usłyszałem na wczesnym etapie podróży od pracownika opieki społecznej w Alabamie. – „Biedota” to eufemizm „czarnych”.

Ciekawili mnie ubodzy południowcy. Nie sposób podróżować bocznymi drogami Południa i nie stykać się nieustannie z amerykańską biedotą. Podróżowałem z tych samych powodów co zawsze, gnany niemożnością usiedzenia na miejscu i ciekawością, chęcią oglądania nowych miejsc. Podróżujemy dla przyjemności, dla miłego poczucia, jakie daje trzaśnięcie drzwiami – „Mam dość, znikam!” – dla zmiany powietrza, dla podbudowania morale, dla durnych przechwałek, jaki to kawał świata człowiek zjeździł, dla nadziei, że podróż nas odmieni, a może dla dwuznacznej przyjemności podglądania egzotyki.

„Byłeś wszędzie” – mówią znajomi, ale to śmieszne. Lista miejsc, które chciałbym odwiedzić, jest nie tylko długa, lecz również pełna punktów zdumiewająco oczywistych. Tak, przemierzyłem Patagonię, Kongo i Sikkim, ale nie znałem – ja, Amerykanin – najpiękniejszych stanów, nigdy nie byłem na Alasce, w Montanie, Idaho ani w Dakotach, ledwie liznąłem Kansas i Iowa. Nie znałem Głębokiego Południa. Pragnąłem zwiedzić tę krainę, ale nie latając samolotami, lecz podróżując wolno po ziemi, trzymając się bocznych dróg i drwiąc sobie z obiegowej mądrości, która głosi: „Nigdy nie jedz w miejscu zwanym U Mamy i nigdy nie siadaj do kart z facetem zwanym Doc”.

Nie znam bardziej ekscytującego stanu, niż wstać wcześnie rano w swoim domu, wsiąść do samochodu i wyruszyć w długą i improwizowaną podróż po Ameryce. Rzadko co jeszcze daje takie poczucie wolności. Żadnego obmacywania, sprawdzania paszportu, lotniskowego młyna, człowiek po prostu odpala silnik, daje gazu i – „Bywajcie zdrowi!”. Odkąd w początkach ubiegłego wieku pojawiły się w miarę solidne auta, przedsięwzięta na łut szczęścia włóczęga samochodowa jest kwintesencją amerykańskiego sposobu życia.

Pierwsza droga transkontynentalna, tak zwana Lincoln Highway, powstała w 1913 roku. Ten symboliczny szlak komunikacyjny, łączący Nowy Jork z San Francisco, zmajstrowano z najróżniejszych mniej więcej równoleżnikowych dróg i nie był on dziełem władz federalnych, lecz ideą urzeczywistnioną przez przedsiębiorców prywatnych. Na czele tej grupy wizjonerów, jak jeden mąż związanych z przemysłem samochodowym, stał Carl G. Fisher, producent reflektorów działający w Indianapolis. To również Fisher zbudował tor wyścigowy Indianapolis Speedway. Znośna trasa przecinająca kraj z północy na południe powstała w tym samym mniej więcej czasie. W 1920 roku słynną podróż tą trasą z Connecticut do Alabamy kabrioletem marmon – model 1918 – odbyli Zelda i Scott Fitzgeraldowie, podówczas trzy miesiące po ślubie. Scott napisał zawadiacką relację z tej wyprawy zatytułowaną The Cruise of the Rolling Junk [Wyprawa złomem na kółkach], jedną z pierwszych amerykańskich opowieści o podróży samochodem czy powieści drogi.

Potem powstało wiele powieści drogi, z których najwybitniejsze są dzieła Henry’ego Millera, Kerouaca, Steinbecka i Blue Highways [Błękitne autostrady] Williama Least Heat­-Moona. Samochodowe wycieczki, które Nabokov odbywał z żoną w poszukiwaniu motyli, zaowocowały Lolitą, która w pewnej mierze również jest powieścią drogi. The Dog of the South [Pies Południa] Charlesa Portisa to jedna z najwspanialszych opowieści o podróży – w tym wypadku o jeździe, która zaczyna się w Arkansas, a kończy w Hondurasie. Jazda szalona, książka prześmieszna, ale też mądra. „Samochód szedł dobrze, chłonąłem rozkosz samotnego lotu. Chyba tak to jest, jak Bóg przychyli nieba”.

*

Odkąd pojawiły się samochody, wielu ludzi zarówno w Ameryce, jak i w Europie ujmuje podróżowanie po drogach w kategoriach opowieści. Rudyard Kipling, jeden z pierwszych miłośników motoryzacji, w 1910 roku kupił rolls­-royce’a, którym szofer woził go po Anglii, podczas gdy Kipling notował wrażenia. Entuzjastką auto­mobili była również Edith Wharton, która pierwszą przejażdżkę odbyła w 1902 roku, po czym w 1904 nabyła panhard­-levassora, a następnie czarnego pope­-hartforda. Wharton napisała A Motor­-Flight Through France [Automobilem przez Francję] (1908), otwierając tę opowieść następującym zdaniem: „Automobil wskrzesił romantyzm podróży”. Podobnie jak Kipling jeździła z szoferem, a w wycieczkach często towarzyszył jej Henry James, przyjaciel i zaprzysięgły kawaler. James przepadał za autami Edith i jeden z nowych nabytków nazwał Wehikułem Namiętności.

„James coraz bardziej podziwiał Edith i zdumiewał się jej energią – pisał Colm Tóibín o Mistrzu na łamach »Vogue’a«. – W czasie fali upałów w trakcie jednej z wizyt w The Mount – posiadłości Wharton w Massachusetts – James jedyne wytchnienie znajdował w »nieustannych przejażdżkach«”. Jeździli automobilem, pisała Wharton, „codziennie, nieustannie, mile za milami w lśniącym pejzażu zastygłym w bezruchu pod stężałą glazurą upału. Póki jechaliśmy, póty czuł się odświeżony, szczęśliwy i podniesiony na duchu”.

Podczas gdy wszystkie drogi amerykańskie są właściwie takie same i nieodmiennie gładkie, to amerykańskie miejscowości i ich mieszkańcy są bardzo różni i nastręczają podróżnym właściwych sobie problemów. Drogi, nawet zatłoczone, są w zasadzie symbolem łatwej i typowej przyjemności, w której nie ma nic ciekawego. Ale właśnie z tego powodu nagłe przyjazdy i spotkania mają w sobie coś surrealistycznego, jak wtedy gdy w ciągu jednego dnia wyruszyłem rano sprzed domu na Cape Cod, z oazy swojskości, po czym jedną i tą samą drogą dotarłem w nocy w całkowicie inny pejzaż i pośród ludzi, którzy choć grzeczni, wcale nie chcieli, żeby ich poznawać.

W Afryce, Chinach, Indiach, Patagonii miejscowi wydają się wdzięczni za to, że odwiedza ich obcy. Jest w tym dramaturgia, temperatura, barwa, historia godna książki podróżniczej. Natomiast w Stanach Zjednoczonych przyjazd rodaka z innych stron nie skłania do odnowienia tradycyjnej gościnności ani do wypowiedzenia powitania, które brzmiałoby tak pięknie jak arabskie Salam alejkum ja dajf ar­-Rahman!, „Pokój z tobą, gościu Miłosiernego!”, albo hinduskie: Witaj!, Atithi Dewo Bhawa!, „Gość równy jest Bogu!”.

Na ogół witają nas nieufnie, wrogo, w najlepszym razie obojętnie. Dlatego Amerykanie to z mojego punktu widzenia twardy orzech do zgryzienia, ludzie, których trudno poznać bliżej, bardziej skryci, podejrzliwi i pod wieloma względami bardziej obcy niż którzykolwiek inni, jakich w świecie spotykałem.

Utajone dwadzieścia procent

Podróżując po to, żeby poznawać, udałem się na Południe dlatego, że przedtem właściwie tam nie byłem i bardzo mało wiedziałem o tej krainie. Każdy wie, że w szczęsnych zakątkach Południa kwitnie bogactwo, wyrafinowanie, beztroska, są piękne stadniny, wystawne obiady, przyjemne miasta, ekskluzywne przedmieścia, najpiękniejsze posiadłości w Ameryce.

To jednak skansen, Południe Starej Magnolii, rzec by można, a obok niego całkiem blisko kryją się głód, brud i wielka bieda. Na słonecznym Południu znajdziemy nie tylko najelegantsze, lecz również najbiedniejsze zakątki Ameryki, i to w najpiękniejszych wiejskich regionach: w Lowcountry w Karolinie Południowej, w Czarnym Pasie w Alabamie, w delcie Missisipi i na wyżynie Ozark w Arkansas. Jak się przekonałem, tamtejsi biedacy są w istocie ubożsi i bardziej bezradni niż wielu nędzarzy, pośród których podróżowałem w najbiedniejszych regionach Afryki i Azji. Zagrzebani na głębokiej prowincji, na obrzeżach, w wymierających miasteczkach, w rozbitych społecznościach żyją niewidocznie.

Amerykańscy biedacy nie mają prawie nic, ale zachowali prywatność, bodaj ostatnie dobro, którego nie chcą stracić. Dlatego przed niełatwym zadaniem staje podróżnik, który jest ich ciekaw i chciałby odpowiedzieć na pytanie: „Co robią ludzie, którzy wydają się nie robić nic?”.

Podróżnik w pewnej mierze sam stwarza kraj, który przemierza, wybierając tę, a nie inną trasę, ale jeżeli jest uczciwy, nie może stwarzać przeżyć, niemniej to przeżycia są treścią opowieści. Napisano wiele książek o zachwycających obliczach Południa, lecz ja powziąłem postanowienie, żeby omijać pogodne miasta i umykać od oklepanych rozkoszy na rzecz ustroni i zapadłych miasteczek, gdzie kryje się owo utajone dwadzieścia procent.

Indianie z kropką

Wyruszyłem drogą z Front Royal („Masz pan tylko jedną”) i skręciłem w Skyline Drive („Nie możesz pan przegapić”), szlak krajobrazowy wiodący przez Park Narodowy Shenandoah, który w tamten słoneczny jesienny dzień wyglądał urzekająco pięknie. Kruche pozwijane liście płonące od żółci i rdzawych czerwieni wirowały niczym strzępy barwnej szaty miecione wiatrem to wzdłuż, to w poprzek wąskiej i krętej drogi, która wiedzie po grzbietach wzgórz wśród głębokich dolin. Te wzgórza i doliny przypominały mi Wielkie Rowy Afrykańskie.

Bywały w świecie Amerykanin odruchowo snuje porównania. Cały dzień, kiedy jechałem nieśpiesznie szlakiem prowadzącym przez New Market, Harrisonburg i Wytheville, wyobraźnia podsuwała mi pejzaże afrykańskie, cierniste drzewa, wyżyny, wioski i sklepiki prowadzone przez Hindusów, którzy zagnieździli się w całej Afryce Wschodniej jako handlowcy zwani dukawallah. Tereny wokół Wielkiego Rowu Wschodniego, udręczone rzeziami plemiennymi i zabudowane prowizorycznymi wioskami uchodźców, wypadały żałośnie w porównaniu z majestatycznym pejzażem Wirginii.

Przez cały dzień czułem się szczęśliwy, sunąc wśród złotych wzgórz, opadających liści i swojskich zapachów obornika i próchnicy wpadających przez okno samochodu.

O zmierzchu w Bristolu, w południowo­-wschodnim zakątku Wirginii, na skraju Appalachii wszedłem do holu niedrogiego motelu i ze zdumieniem poczułem ostrą woń kadzidła i stłumiony nią zapach curry, melanż zapachowy każdego wnętrza w Indiach i każdego hinduskiego duka w Afryce.

– Tak?

Niski, nachmurzony mężczyzna wyłonił się z szelestem zza zasłony z koralików zawieszonej na modłę hinduską w przejściu na zaplecze, wnosząc ze sobą bukiet jeszcze innych woni, zapachów ujawniających parafernalia całej opowieści, wonne kadzidełka tlące się za zasłoną przed figurkami bóstw tyleż ku ich czci, ile po to, by ich ciężki aromat, od którego pieką oczy, maskował wyziewy kuchenne.

W krainie białych i czarnych ten mężczyzna oczywiście rzucał się w oczy, pierwszy Hindus, jakiego ujrzałem na Południu, w jednej osobie właściciel, recepcjonista i dyrektor motelu, dot Indian, czyli Indianin z kropką, jak mówimy o Hindusie w Ameryce, żeby go odróżnić od feather Indian, Indianina w pióropuszu, jakiego prędzej bym się spodziewał. Motele, stacje benzynowe, sklepy cało­dobowe zdawały się zastrzeżone i pierwszy z tych przybytków, jaki zobaczyłem, reprezentował wszystkie. Na Południu fama głosi, że biali sprzedają te interesy Hindusom po to, żeby nie trafiły w ręce czarnych. Później spotkałem jeszcze setki Hindusów. Prawie wszyscy pochodzili z Gudźaratu w zachodnich Indiach, a wielu przybyło do Stanów niedawno.

Właściciel motelu nazywał się Hardeep Patel, pochodził z Suratu w Gudźaracie. Gudźaratczycy, na których Pendżabczycy patrzą z góry, to ludzie prości i rzeczowi, prowadzą sklepy w całej wschodniej i środkowej Afryce, otwierają punkty handlowe i pocztowe w centrach handlowych w Wielkiej Brytanii, przejmują motele na południu Stanów. Pan Patel wyemigrował do Kanady, gdzie spędził kilka lat, po czym przekroczył granicę i osiadł w Stanach. W pierwszej chwili pożałowałem pana Patela, który najwyraźniej sam prowadził cały motel. Wkrótce jednak powiedział, że jest spowinowacony ze wszystkimi innymi Gudźaratczykami w mieście i w całym okręgu, nie tylko z Patelami, lecz również z Desaiami i Shahami.

– Znałem parę osób, Hindusów, którzy prowadzili motele. Pomogli mi.

– Są jeszcze inni Hindusi w Bristolu?

– Piętnaście rodzin.

Ciekawe, że od razu pomyślał o rodzinach. Tak, z punktu widzenia Hindusa społeczeństwo to wspólnota rodzin, a nie indywidualnych osób.

Rankiem, kiedy w motelu Budget Inn zwolniło się siedem czy osiem pokoi, nikt inny tylko pan Patel wędrował wzdłuż korytarza z wózkiem pralniczym, na który ładował pościel i ręczniki. Chociaż spędził u nas już wiele lat, najwyraźniej sam sprzątał pokoje i – przynajmniej tamtego ranka – nie miał nikogo do pomocy. Czy to znaczyło, że interes kiepsko się kręcił i pan Patel klepał biedę? Nie, nie o tym świadczyła krzątanina pana Patela, natomiast tłumaczyła zapewne fakt, że na podjeździe lśnił nowiuteńki lexus.

Na Południe dociera również inna kategoria hinduskich imigrantów. Od wielu lat hinduscy lekarze mogą łatwo otrzymać wizę amerykańską, jeżeli zobowiążą się pracować w tego rodzaju biedniejszych rejonach, które urzędowo sklasyfikowano jako „obszary o niewystarczającej opiece medycznej”. Obecnie program ten nosi nazwę National Interest Waiver [Zniesienie Wymogów ze Względu na Interes Narodowy].

Poczynając od lat dziewięćdziesiątych, w ramach tego programu przyznano tysiące wiz. Kłopot polega na tym, że władze nie sprawdzają, co później się dzieje z beneficjentami. Wiele tych wiz przyznano w konsulacie amerykańskim w Madrasie lekarzom z Tamilnadu, a także z Hajdarabadu w sąsiednim Andhra Pradesh, zakładając, że beneficjent przepracuje chociaż kilka lat w upośledzonym regionie, takim jak chociażby Appalachia.

Niedługo po zainaugurowaniu tego programu rozwinęła się pomysłowa forma oszustwa wizowego. Otóż przyjęci lekarze występowali do Immigration and Naturalization Service [Urząd Imigracji i Naturalizacji] z wnioskiem o przyznanie tymczasowego pozwolenia na pracę w Stanach „asystentowi medycznemu”, którego potrzebują w swoim gabinecie. Owi „asystenci” sami byli lekarzami, którzy pragnęli uzyskać obywatelstwo amerykańskie. Władze imigracyjne zauważyły systematyczne przekłamania zawarte w tych wnioskach i w rezultacie wykryły siatkę oszustów.

Ani obciążenie pracą, ani dochody lekarzy zatrudnionych w Appalachii nie uzasadniały zapotrzebowania na „asystentów”. Oczywiście chodziło o to, aby rzekomi asystenci przedostali się do Stanów, gdzie potem próbowali zdobyć kartę stałego pobytu. Wielu lekarzy hinduskich, głównie z Hajdarabadu, rzeczywiście zatrudniło się na placówkach w Appalachii, ale nie uważali oni tego za uwieńczenie kariery. Niektórzy wdali się w proceder oszustw wizowych, a niemal wszyscy po kilku latach bądź legalnie, bądź omijając przepisy, otwierali bardziej lukratywną praktykę w bogatszych regionach zurbanizowanych.

Pan Patel był człowiekiem dobrze wykształconym, lecz nie należał do owych lekarzy. Zawsze marzył o tym, żeby się wyrwać z Indii i osiedlić w Ameryce. Podczas gdy rozmawialiśmy, za zasłoną z koralików starsza kobieta chichotała do telefonu. Zapewne pani Patel. Państwo Patelowie mieszkali w owym motelu na takiej samej zasadzie jak ich pobratymcy w Afryce Wschodniej, gnieżdżący się na zapleczu sklepików. Mieli trzy córki, wszystkie już zamężne.

– Pan skojarzył te małżeństwa?

– Nie ja, miłość – odparł. – Zgodnie z amerykańskim zwyczajem.

Na ścianie z fotografiami rodzinnymi nie było zdjęć córek, gdyż wyglądałoby to cokolwiek nieprzyzwoicie. Wisiały zdjęcia wnuków, a największe ukazywało szesnastoletniego syna Patelów, którego pan Hardeep Patel scharakteryzował z dumą za pomocą trzech słów:

– Gra w golfa.

Big Stone Gap

Nazwę Big Stone Gap pierwszy raz usłyszałem czterdzieści kilka lat temu w Charlottesville.

Pierwszy raz odwiedziłem Południe, mając jedenaście lat. Spędzałem lato u wuja, lekarza wojskowego w Fort Lee na obrzeżach Hopewell nad rzeką Appomattox. Pobliski Petersburg rozsławiła przegrana przez unionistów bitwa o krater, po której doszło do trwającego osiem miesięcy oblężenia miasta, zakończonego jego kapitulacją. Z owego lata 1952 roku pamiętam wizyty na polu bitwy, małe tabliczki z napisem „BIALI” na ościeżach restauracji, podawane szeptem przez wuja objaśnienie znaczenia tych tabliczek, rude gliniaste drogi, przejażdżkę drezyną po wiejskich torach i widok, który zaiste wrył się w pamięć, a mianowicie wielkie huczące organy parowe na wozie, złocistą niby­-karetę zdobioną karminowymi ślimacznicami, wysoki dymiący komin i buchające parą kołyszące się podczas jazdy piszczałki, na których grał usadowiony dumnie przy manuale biały mężczyzna we fraku i cylindrze. A kiedy strojny pojazd odjechał kawałek dalej i ukazał się jego tył, zobaczyłem czarnego mężczyznę w złachanym drelichu, który zaparty na rozstawionych nogach, szuflował węgiel do gorejącego paleniska pod kotłem. Chociaż byłem tylko małym chłopcem, scenka ta poruszyła mnie głęboko jako przejmująca metafora społeczna.

Dwadzieścia lat później, podczas drugiego pobytu na Południu, przez semestr uczyłem w Charlottesville pisarstwa. Zastępowałem Petera Taylora, który zajmował stanowisko pisarza rezydenta na tamtejszym uniwersytecie i wziął wtedy urlop. Taylor pisał świetne opowiadania, był życzliwym człowiekiem i wrażliwym nauczycielem. Pochodził z Tennessee, gdzie jego dziad pełnił funkcję gubernatora, a potem senatora. Peter cieszył się wielkim szacunkiem i jako przedstawiciel arystokracji Południa, co zawsze z dumą podkreś­lał, przesiąkł nostalgiczną i wyniosłą zaściankowością, która mnie śmieszyła. W rozmowie ten skądinąd miły i subtelny mężczyzna przejawiał wszystkie sztampowe wady południowca. Potępiał wojnę secesyjną, żywił nieskrywaną pogardę wobec Jankesów, bronił wszelkiego rodzaju dziwactw Południa, odnosił się z niechęcią do rzeczników praw obywatelskich, których uważał za wywrotowców, i hołdował osobliwej – ale o dziwo powszechnej na Południu – wierze, iż biali południowcy rozumieją czarnych w tak subtelny sposób, jaki nigdy nie będzie dostępny Jankesom. Uważałem, że w gruncie rzeczy jest skrępowanym południowcem, który boi się obcych.

Swoje robiła rzecz jasna różnica wieku. Z jednej strony ja, zbuntowany młodzieniec, którego książki się sprzedawały, z drugiej on, dwadzieścia lat starszy ode mnie podopieczny akademii, którego już nie drukowano i który zadowalał się pensją profesora. Odnosił się do mnie z owym cierpkim rozbawieniem, jakie w tamtych czasach południowcy odczuwali wobec Jankesów, jak gdybym był parweniuszem z obcego kraju – zimnej i szarej Północy.

Z bezgranicznym zdumieniem zauważyłem, że wielu wykładowców ukradkiem szydzi z Williama Faulknera, obcego, który dziesięć lat wcześniej – zaledwie na kilka lat przed śmiercią – piastował w Charlottesville godność pisarza rezydenta i który w trakcie pobytu w Wirginii stał się namiętnym koniarzem, jeździł konno i polował na lisy. Z tamtego okresu pochodzi portret ukazujący go w stroju jeździeckim Farmington Hunt Club, na którym wygląda niczym nadęty Anglik. Owe szyderstwa wypływały jednak z zawiści, szczególnie zjadliwej w kręgach akademickich. Zauważył to jeden z moich kolegów Joe Blotner, który potem w biografii Faulknera pisał: „Niektórzy wykładowcy w Charlottesville, esteci i intelektualiści, śmiali się z pasji Faulknera, uważając ją za upodobanie niegodne wielkiego pisarza”.

Na korytarzu szpitala w Charlottesville przypadkiem spotkałem niepocieszoną parę bardzo biednych ludzi, którzy szukali ratunku dla ciężko chorego dziecka. Powiedzieli, że przyjechali aż z Big Stone Gap. Zapomniałem ich nazwiska, natomiast nazwa miasteczka wryła mi się w pamięć jako jedna z tych nazw miejsc czy miejscowości, które – niczym Zanzibar lub Patagonia – budzą tak bogate skojarzenia, iż człowiek ślubuje sobie, że kiedyś tam pojedzie, i które potem ciągle go wzywają.

Big Stone Gap leży w Wirginii, w samym rogu, na górzystym zbiegu z Kentucky i Tennessee, zaledwie czterdzieści kilometrów od Karoliny Północnej. Pojechałem tam z Bristolu drogą wijącą się wokół stromych wzgórz i przecinającą dolinę rzeki. Porośnięte lasami wzgórza wyglądały przepięknie, natomiast miasteczka były nędzne. Ot, skupiska przyczep mieszkalnych, nieliczne zapuszczone parterowe domy przy drodze i najlichsze sklepy: Artykuły Używane, Dyskont, Family Dollar, Tanie Zakupy, Nagrobki na Każdą Kieszeń. Tu i tam pośród przyczep i starych drewnianych wiejskich domów stały samotne i pretensjonalne rezydencje z czerwonego piaskowca i granitu, należące na ogół do baronów węglowych. Górnictwo karmi tę krainę i na słupach energetycznych wisiały tabliczki z wykaligrafowanym napisem: „POPIERAJWĘGIEL”.

Big Stone Gap ukazało się nagle na końcu wypłaszczającej się drogi, kilkanaście przecinających się ulic w dolinie w widłach rzeki Powell. Większość sklepów była zabita deskami albo ziała pustką w słoneczne południe.

Na frontonie pewnego sklepu pisano, że sprzedają rękodzieło, ceramikę, chałupniczą biżuterię i obrazy. Wstąpiłem tam, bo w pobliżu nie dostrzegłem nic czynnego. Za ladą stała pani Moore, która wyrabiała biżuterię. Zapytałem ją o kopalnie.

– Nie wiem, jak do nich trafić – powiedziała pani Moore, chociaż od dwudziestu czterech lat mieszkała w Big Stone Gap. – Wszystkie są prywatne.

W tonącym w blasku słońca, jak gdyby bezludnym miasteczku sklepowe witryny ceglanych domów miały opuszczone żaluzje, chociaż pani Moore powiedziała, że w najbliższy weekend odbędzie się organizowany przez Mountain Empire Community College festyn pod nazwą Dzień Rękodzieła.

– Będą występy gawędziarzy i koncerty muzyki bluegrass.

Głównym ośrodkiem życia społecznego w Big Stone Gap okazała się Mutual Drugstore przy East Wood Street, przybytek będący nie tylko drogerią i sklepem, lecz również barem szybkiej obsługi z menu wypisanym kredą na tablicy. „Obiad dnia – paluszki z kurczaka – tłuczone ziemniaki – fasolka szparagowa – szarlotka lub ciastko z kremem”. Było to również miejsce spotkań. Panował ruch, ludzie w ubraniach roboczych zmieniali się przy stolikach.

– Jak leci?

– Gdybym wiedziała, że przyjdziesz, pozwoliłabym się zaprosić. Centuś!

Chociaż miasteczko wydawało się senne, wyczuwałem atmosferę samozadowolenia, tyle że podszytego dozą rezygnacji. Miejscowi chodzili nieśpiesznie, otyli odrobinę przygarbieni, dźwigając wielki brzuch, chudzi zaś lekko, wysoko podnosząc nogi.

Zapytałem o hinduskich lekarzy.

– Jest tu paru – usłyszałem.

W samym Big Stone Gap pracowało dwóch, a mianowicie doktor Karakattu, który zapewne pochodził z Kerali, i doktor Gupta. Ponadto w pobliskim miasteczku Appalachia działał doktor Tarandeep Kaur. Spośród tysięcy hinduskich lekarzy, którzy dostali preferencyjne wizy, większość najwyraźniej straciła powołanie.

W Big Stone Gap nie widziałem ani jednego czarnego, ani w mieście, ani w drodze, ani w Weber City, przez które przejeżdżałem, już na granicy z Tennessee. Wtedy jeszcze nie znałem topografii rasowej Południa, która polega między innymi na tym, że miasta i wioski w górach oraz na wzgórzach zamieszkują głównie biali, natomiast w Lowcountry – na rozległych równinach, gdzie uprawiano bawełnę i tytoń – zdecydowanie przeważa ludność czarna. Oto bezwład czy uporczywość historii.

Sklep z bronią

Po drodze do pobliskiej Karoliny Południowej przystanąłem w sklepie z bronią. Podobnie jak większość innych takich sklepów, które widziałem, był to zarazem lombard, ponieważ najdroższym i najłatwiejszym do zastawienia sprzętem w wiejskim domu jest broń palna. Lombardy mówią wiele o kondycji materialnej prowincjuszy. Przekonywałem się, że ludzie zastawiają lub odsprzedają głównie broń, a poza tym telewizory, kamery, komputery, tajemnicze części samochodowe, zegarki i z rzadka biżuterię. W wielu lombardach osobno eksponowano pamiątki z wojny secesyjnej, jakieś wykopane przez miejscowych groty strzał, noże itp. Obszerną, skorodowaną i wysmarowaną kategorię stanowił sprzęt budowlany – wiertła, wielokrążki, kielnie, klucze francuskie, młotki, złączki do rur, pistolety do gwoździ, piły taśmowe, wszystko mocno zużyte, najwyraźniej przyniesione przez fachowców, którzy już odeszli z pracy.

Jako sprzedawcy i kupujący w jednej osobie właściciele tych przybytków są zwykle gadatliwi, co bardzo mi odpowiadało. Zaszedłszy do takiego sklepu, mówiłem, że chcę kupić pistolet, dodając, że jestem Jankesem z dala od domu i nikogo tu nie znam.

Sprzedawca nieodmiennie krzywił się ze współczuciem na myśl, że osobnik taki jak ja podróżuje po stanach południowych bez broni.

– Nie sprzedam panu pistoletu – oświadczył sprzedawca w owym sklepie za Big Stone Gap. – Ale sprzedam panu karabin, porządny karabin, no i amunicję. Na przykład kałasza, jeżeli jakiegoś jeszcze mam.

Wydawało mi się to niedorzeczne, ale kilka miesięcy później w sklepie z bronią w Missisipi rzeczywiście mieli na sprzedaż dwa kałasznikowy produkcji rumuńskiej.

– Wolałbym pistolet – powiedziałem, żeby go podpuścić. – Może glocka?

– Nie da rady, bracie. Zresztą tylko asfalty noszą pistolety.

Niepoprawny rasista, powinienem go ofuknąć. Ale lepiej nie, niech mówi, co mu w duszy gra.

– O dziwo nie widuję w tych stronach wielu czarnych – rzekłem.

– Fakt. No i fajno jest, nie?

Usłyszawszy to, młoda, biała i otyła sprzedawczyni przy drugiej ladzie, a także stojący tam tak samo grubaśny policjant ryknęli śmiechem, chociaż zaraz zasłonili usta rękami, jak gdyby zawstydzeni.

– Byłem w Columbus w Ohio – jął opowiadać właściciel sklepu podbechtany reakcją tamtych dwojga. – Od cholery tam asfaltów. Ale w Ohio wielu mi przycinało: „Cześć, hillbilly. Coś masz jedną nogę krótszą, jakbyś latał wokół góry!”.

Zademonstrował to, podkulając jedną nogę i kusztykając, jak gdyby szedł trawersem po stromym zboczu.

– Póki mogłem, puszczałem to mimo uszu – ciągnął, mając na myśli słówko hillbilly, które niewinnym żarcikiem jest tylko w telewizyjnych programach rozrywkowych, natomiast w górzystej Appalachii uważają je za obelgę, konotującą biedę i głupotę. – W końcu nie wytrzymałem i mówię tym chłopkom z Ohio: „Wy też, kurna, macie nierówne kulasy, bo co rusz musicie dyrdać jednym po krawężniku, a drugim w rynsztoku – tu znowu zademonstrował odpowiednie kusztykanie – żeby przepuścić czarnucha!”.

Asheville: „To jest Kwartał”

Kiedy przystanąłem przy owym sklepie z bronią, wyruszywszy z Big Stone Gap, jechałem do Karoliny Północnej. Starając się nie pobłądzić na rozjazdach, zmierzałem do Asheville, gdzie chciałem znaleźć odpowiedź na pewne od dawna dręczące mnie pytanie. Mój przyjaciel, nieżyjący już słynny malarz Kenneth Noland, urodził się w Asheville w 1924 roku i mieszkał tam do 1942 roku, kiedy zaciągnął się do wojska. Po wojsku wrócił i podjął studia w eksperymentalnym i luzackim Black Mountain College, dwadzieścia pięć kilometrów od jego rodzinnego domu.

W latach sześćdziesiątych Noland przystał do awangardowego ruchu zwanego Color Field (malarstwem barwnych płaszczyzn), którego przedstawiciele wypełniali obrazy jednolitymi, płaskimi, nieregularnymi lub uporządkowanymi geometrycznie plamami barwnymi. Wiele obrazów Nolanda, płócien wielkości drzwi garażowych, przypomina tarcze łucznicze albo szewrony z epoletów olbrzymów. Malarze barwnych płaszczyzn uważali sztukę figuratywną za przeżytek. – Picasso to gówno – mawiał z uśmiechem Ken Noland, który święcie wierzył, że posłannictwem sztuki nowoczesnej jest eksploracja czystych kolorów, eliminowanie znaczenia i uczucia przez operowanie wyłącznie płaską i niemą plamą barwną. Lwią część swoich dzieł Noland namalował za pomocą trzydziestocentymetrowego wałka z długą rączką, który prowadził po płótnie leżącym na podłodze, pracując niczym szkutnik impregnujący pokład. Nigdy nie widziałem go z pędzlem w ręku. Twierdził, że nie jest w stanie narysować królika. Nie dziwota, że stał się ulubieńcem dekoratorów wnętrz, którzy ozdabiali domy bogatych klientów jego obrazami, dostosowując do ich kolorystyki barwy i wzory obić mebli. W sobie właściwy wymyślny sposób mawiali, że te proste i jaskrawe malowidła „nadają wnętrzu spójność”.

Wiele dzieł i większość teorii Nolanda uważałem za poronione, ale on sam był uroczym zrzędą i nieraz łowiłem z nim ryby w ­Maine, gdzie mieszkał. W sielankowych momentach wspominał Południe. Pewnego dnia, gdyśmy coś popijali, opowiadał o dzieciństwie spędzonym w Asheville i rzekł:

– Wyobraź sobie, że roznosiłem gazety. Miałem długą marszrutę, nosiłem prasę nawet do Niggertown.

– Kto tam mieszkał, Ken? – zapytałem, żeby się z nim podroczyć.

– No jak to? Czarnuchy.

– A jak oni nazywali swoją dzielnicę?

Skonsternowany zmarszczył brwi i coś bełkotał. Nie wiedział, ale rzecz jasna od razu pojął, że czarni nie mogli nazywać swojej dzielnicy Niggertown. Od czasu do czasu używał tego słowa, ale nie był rasistą. Po prostu dorastał w Asheville w czasach segregacji rasowej. Uważał się za zwykłego prowincjusza, ale ział oburzeniem, kiedy opowiadał, że czarni w kinach w śródmieściu mogli siadać tylko na galerii.

– Nigdy nie zobaczyłbyś ich w restauracji ani nawet na chodniku głównej ulicy. Nie mieli śmiałości.