Dreamland. Opiatowa epidemia w USA - Sam Quinones - ebook

Dreamland. Opiatowa epidemia w USA ebook

Sam Quinones

4,1

14 osób interesuje się tą książką

Opis

W 2008 roku w USA liczba zgonów w wyniku przedawkowania opiatów przewyższała liczbę ofiar wypadków samochodowych. Osób uzależnionych od leków z roku na rok jest coraz więcej, a rynek farmaceutyczny rośnie w siłę. Jak to możliwe, że legalnie dopuszczona do sprzedaży tabletka przeciwbólowa może doprowadzić do epidemii uzależnień?

Sam Quinones drobiazgowo rekonstruuje dzieje tej opiatowej katastrofy. Z jednej strony rzetelnie przedstawia kolejne etapy wprowadzania niebezpiecznych leków do regularnej sprzedaży i pokazuje przeraźliwie krótką drogę od ukojenia bólu do nałogu, z drugiej zaś wprowadza nas w świat meksykańskich sprzedawców „czarnej smoły”, którzy korzystając z plagi uzależnień od opiatów, zajęli się sprzedażą heroiny, dostarczając ją pod drzwi narkomanów niczym dostawcy pizzy.

Szefowie koncernów farmaceutycznych, dilerzy, policjanci, narkomani, rodzice tych, którzy przegrali z nałogiem. Bohaterów „Dreamland” jest wielu i to ich historie składają się na wstrząsająca opowieść o problemie, wobec którego Ameryka okazuje się bezradna.

Książka nagrodzona Amerykańską Nagrodą Krytyków Literackich.

„Quinones opowiada niesamowitą historię, której bohaterami są narkomani, przemytnicy, dilerzy, policjanci, prawnicy i dziesiątki rodzin dotkniętych problemem narkotykowym. Z wielką wnikliwością łączy i opisuje społeczny, polityczny i ekonomiczny wymiar uzależnienia, które zniszczyło środkowe Stany Zjednoczone, a co gorsza – rozprzestrzenia się dalej.” „Booklist”

„Quinones jest doświadczonym reporterem i doskonałym przewodnikiem po amerykańsko-meksykańskim pograniczu […]. „Dreamland” to skrupulatne dziennikarstwo śledcze i zajmująca opowieść nie tylko o epidemii uzależnień od opiatów w USA, ale również o „negatywnej symbiozie” między Stanami Zjednoczonymi a ich południowym sąsiadem.” „New York Journal of Books”

„Od losów ćpunów w Portland, przez nielegalne „fabryki recept” w Appalachach, aż po życiorysy przemytników heroiny z małego meksykańskiego miasteczka – Quinones opisuje „katastrofalną synergię” i nieuchronny łańcuch wydarzeń, gdy niewinne przepisanie leku przeciwbólowego prowadzi do uzależnienia od opiatów, a to często kończy się uzależnieniem od tańszej i paradoksalnie lepiej dostępnej heroiny. Jedna z najlepszych książek tego roku.” „Boston Globe”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 604

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (144 oceny)
59
56
20
9
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
monikawa1

Całkiem niezła

Będę narzekać, ale to później, bo mimo wszystko przeczytać warto. Żeby dowiedzieć o czym mówią, kiedy mówią o epidemii opioidów w USA, zbliżyć się trochę do tematu uzależnień i, co sprawiło mi zaskakującą przyjemność poznawczą, mechanizmów upadku i odbudowy w skali społeczności lokalnej. Wracając zaś do żali. Zdarzało mi się sarkać na przypisy. Nigdy więcej tego nie zrobię, bo doświadczyłam tu tekstu, w którym autor/redaktor nie podołał posortowaniu informacji na istotne, poboczne i zbędne. Po części potrafię to zrozumieć. Ciężko nie chwalić się zebraniem takiej ilości materiału. Tylko czy naprawdę potrzebne były wprowadzenia biograficzne nieomalże każdej postaci, niezależnie od tego jak bardzo epizodycznej? Powiem jedno, przypisy maja sens.
20
agrzanka97

Z braku laku…

Jestem świadoma ogromu pracy jaką autor włożył w zdobycie materiałów do napisania tego reportażu, jednak sama książka jest napisana bardzo źle - rozdziały są chaotycznie ułożone, ciągle powtarzają się jakieś informacje, tak jakby była pisana przez kilkoro ludzi albo w dużych odstępach czasu, ilość nazw geograficznych przyprawia o ból głowy i w końcu człowiek je po prostu pomija (chociaż zdaje sobie sprawę, że książka była pisana raczej dla Amerykanów i dla nich te nazwy i miejsca mogą mieć o wiele większe znaczenie niż dla mnie). Ponadto zdaje się być zdecydowanie za długa przez lanie wody, kończąc na tym, że gdyby człowiek miał wypić kieliszek za każdym razem, kiedy wspomniane jest w książce porównanie rozwożenia narkotyków do rozwożenia pizzy to z pewnością by się upił.
10
PANI-Z-TRASY88

Z braku laku…

Pasujący i bardzo ważny temat ułożony e opowieść nudną, choć zaczynająca się jak thriller. Brakowało mi w niej życia i śmierci mimo że przecież opowiada o osobach uzależnionych.
00
ThePatka

Całkiem niezła

Niezwykle interesujący temat ale sam reportaż jak dla mnie średnio napisany. Bardzo chaotyczny a miejscami wtórny. Dodatkowo w posłowiu autor nagle zaczął brzmieć jak każdy typowy boomer "kiedyś to było a dzisiaj to nie ma".
00
Tuliaszn

Całkiem niezła

Temat 10/10, warto przeczytać obszerny abstrakt czy wywiad z autorem. Całość męczy nie tylko niepotrzebnymi informacjami ale wręcz powtórzeniami. Cóż częsta przypadłość amerykańskiego reportażu.
00

Popularność




SERIAAMERYKAŃSKA

Magdalena Rittenhouse Nowy Jork. Od Mannahatty do Ground Zero

Geert Mak Śladami Steinbecka. W poszukiwaniu Ameryki

Johnny Cash Cash. Autobiografia

Allen Ginsberg Listy

Bob Dylan Kroniki. Tom pierwszy

William S. Burroughs Jack Kerouac A hipopotamy żywcem się ugotowały

Lawrence Wright Droga do wyzwolenia. Scjentologia, Hollywood i pułapki wiary

S. C. Gwynne Imperium księżyca w pełni. Wzlot i upadek Komanczów

Charlie LeDuff Detroit. Sekcja zwłok Ameryki (wyd. 2)

David Ritz Respect. Życie Arethy Franklin

Alysia Abbott Tęczowe San Francisco. Wspomnienia o moim ojcu

Jon Krakauer Pod sztandarem nieba. Wiara, która zabija

Kim Gordon Dziewczyna z zespołu

Dennis Covington Zbawienie na Sand Mountain. Nabożeństwa z wężami w południowych Appalachach

Rick Bragg Jerry’ego Lee Lewisa opowieść o własnym życiu

Scott Carney Śmierć na Diamentowej Górze. Amerykańska droga do oświecenia

Hampton Sides Krew i burza. Historia z Dzikiego Zachodu

James Grissom Szaleństwa Boga. Tennessee Williams i kobiety z mgły

Patti Smith Pociąg linii M

Billie Holiday William Dufty Lady Day śpiewa bluesa

Dan Baum Dziewięć twarzy Nowego Orleanu

Jill Leovy Wszyscy wiedzą. O zabójstwach czarnych w Ameryce

Tom Clavin Bob Drury Serce wszystkiego, co istnieje. Nieznana historia Czerwonej Chmury, wodza Siuksów

Brendan I. Koerner Niebo jest nasze. Miłość i terror w złotym wieku piractwa powietrznego

Hampton Sides Ogar piekielny ściga mnie. Zamach na Martina Luthera Kinga i wielka obława na jego zabójcę

Paul Theroux Głębokie Południe. Cztery pory roku na głuchej prowincji

S. C. Gwynne Wrzask rebeliantów. Historia geniusza wojny secesyjnej

Jon Krakauer Missoula. Gwałty w amerykańskim miasteczku uniwersyteckim

James McBride Załatw publikę i spadaj. W poszukiwaniu Jamesa Browna, amerykańskiej duszy i muzyki soul

Dan Baum Wolność i spluwa. Podróż przez uzbrojoną Amerykę

Legs McNeil Gillian McCain Please kill me. Punkowa historia punka

David McCullough Bracia Wright

Lawrence Wright Wyniosłe wieże. Al-Kaida i atak na Amerykę

Linda Polman Laleczki skazańców. Życie z karą śmierci

SAM QUINONES

DREAMLAND

Opiatowa epidemia w USA

Przełożył Maciej Kositorny

Wszelkie powielanie lub wykorzystanie niniejszego pliku elektronicznego inne niż autoryzowane pobranie w zakresie własnego użytku stanowi naruszenie praw autorskich i podlega odpowiedzialności cywilnej oraz karnej.

Tytuł oryginału angielskiego Dreamland: The True Tale of America’s Opiate Epidemic

Projekt okładki Agnieszka Pasierska / Pracownia Papierówka

Fotografia na okładce © by H. Armstrong Roberts / ClassicStock / Getty Imagess

Projekt typograficzny Robert Oleś / d2d.pl

Copyright © Sam Quinones 2015

This translation of Dreamland, first edition, is published by Wydawnictwo Czarne by arrangement with Bloomsbury Publishing Inc. and Macadamia Literary Agency, Warsaw. All rights reserved.

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2018

Copyright © for the Polish translation by Maciej Kositorny, 2018

Mapy © by Ortelius Design, 2015

Redakcja Maja Przeperska

Korekta Agnieszka Rymarowicz / d2d.pl, Małgorzata Tabaszewska / d2d.pl

Redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl

Skład Małgorzata Poździk / d2d.pl

Skład wersji elektronicznej d2d.pl

ISBN 978-83-8049-741-2

Dla moich dziewczyn

W kwestii terminologii. W książce używam terminu „opiaty” do opisu: 1. narkotyków takich jak morfina i heroina, które otrzymywane są bez­pośrednio z maku lekarskiego, oraz 2. narkotyków, które otrzymywane są niebezpośrednio bądź są syntetyzowane z substancji otrzymywanych bezpośrednio z maku lekarskiego i przypominają w swym działaniu morfinę. Pochodne często nazywane są „opioidami”. Uznałem jednak, że przeskakiwanie od jednego terminu do drugiego mogłoby wywołać niepotrzebny zamęt.

KALENDARIUM

1804: Po raz pierwszy udaje się otrzymać morfinę z opium.

1839: Wybuch I wojny opiumowej – Imperium Brytyjskie wysyła wojsko do Chin w celu otworzenia tamtejszego rynku na import opium z Indii; Brytyjczycy zajmują Hongkong. II wojna opiumowa wybucha w 1857 roku.

1853: Wynalezienie strzykawki do zastrzyków podskórnych. Pierwszą ofiarą przedawkowania narkotyków przyjętych drogą iniekcji zostaje żona wynalazcy.

1898: Chemik z laboratorium Bayera syntetyzuje diacetylomorfinę, której nadaje nazwę heroina.

1914: Kongres Stanów Zjednoczonych przyjmuje Ustawę Harrisona o opodatkowaniu sprzedaży narkotyków.

1928: Utworzenie instytucji, która ostatecznie przyjmie nazwę Committee on Problems of Drug Dependence (Komitet do spraw Uzależnień od Leków), jej zadaniem jest znalezienie Świętego  Graala w ­postaci nieuzależniającego środka przeciwbólowego.

1935: Otwarcie w Lexington w stanie Kentucky Farmy Narkotyków – federalnego więzienia / ośrodka odwykowego oraz ośrodka badawczego.

1951: Arthur Sackler rewolucjonizuje reklamy leków kampanią antybiotyku terramycyny.

1952: Arthur, Raymond i Mortimer Sacklerowie kupują firmę farmaceutyczną Purdue Frederick.

1960: Dzięki kampanii reklamowej prowadzonej przez Arthura ­Sacklera Valium staje się pierwszym lekiem, który przynosi sto milionów dolarów zysku.

1974: Zamknięcie Farmy Narkotyków i przekształcenie jej w więzienie z oddziałem szpitalnym.

1980: Jan Stjernswärd zostaje mianowany szefem programu nowo­tworowego Światowej Organizacji Zdrowia. Opracowanie drabiny analgetycznej WHO.

1980: „New England Journal of Medicine” zamieszcza list do redakcji, który nazwany zostanie „Porter i Jick”.

Początek lat osiemdziesiątych XX wieku: Pierwsi imigranci z Xalisco zajmujący się sprzedażą heroiny pojawiają się w dolinie San Fernando w Los Angeles.

1984: Firma farmaceutyczna Purdue wypuszcza na rynek MS Contin – przeznaczony dla chorych na raka morfinowy środek przeciw­bólowy z formułą kontrolowanego uwalniania substancji czynnych.

1986: Doktor Kathleen Foley i doktor Russell Portenoy zamieszczają publikację w czasopiśmie „Pain”, otwierając tym samym debatę na temat stosowania opiatowych środków przeciw­bólowych do szerszego spektrum bólu.

1987: Umiera Arthur Sackler, który zrewolucjonizował rynek reklamy środków farmaceutycznych.

Początek lat dziewięćdziesiątych XX wieku: Prowadzone przez Chłopaków z Xalisco komórki handlujące heroiną zaczynają rozszerzać swoją działalność poza obszar doliny San Fernando na miasta leżące na zachodzie Stanów Zjednoczonych, rozwijając przy tym swój system sprzedaży oparty na modelu „pizza na zamówienie”.

1996: Firma farmaceutyczna Purdue wypuszcza na rynek OxyContin – oksykodon o przedłużonym uwalnianiu – reklamo­wany jako środek przeciwbólowy dla osób z przewlekłym bólem.

1996: Klinika doktora Davida Proctera w South Shore w stanie Kentucky uznana zostaje za pierwszą w Stanach Zjednoczonych fabrykę prochów.

1996: Przewodniczący Amerykańskiego Towarzystwa Bólu nakłania lekarzy do uznania bólu za parametr życiowy.

1998: Gość jako pierwszy sprzedaje czarną smołę na wschód od rzeki Missisipi; osiada w Columbus w stanie Ohio.

1998: Doktor David Procter z Portsmouth w stanie Ohio ma wypadek samochodowy, przez który nie może już prowadzić praktyki lekarskiej, choć wciąż kieruje kliniką leczenia bólu; za­trudnia ­innych lekarzy do otwierania kolejnych tego typu placówek.

Późne lata dziewięćdziesiąte XX wieku: Prowadzone przez Chłopaków z Xalisco komórki handlujące heroiną rozszerzają działalność na tereny leżące na wschód od rzeki Missisipi.

1998–99: Agencja do spraw Zdrowia Weteranów (VHA) oraz Połączona Komisja Akredytacyjna Instytucji Opieki Zdrowotnej (JCAHO) uznają ból za piąty parametr życiowy.

2000: Operacja „Smolne jezioro” skierowana przeciwko sieciom heroinowym z Xalisco – największa wspólna operacja DEA i FBI oraz pierwsza sprawa karna związana z handlem narkotykami sięgająca obu wybrzeży Stanów Zjednoczonych.

2001: Kontuzjowani robotnicy objęci funkcjonującym w stanie ­Waszyngton systemem ubezpieczeń pracowniczych zaczynają umierać z powodu przedawkowania opiatów.

2002: Doktor David Procter zostaje uznany winnym handlu narkotykami i uczestnictwa w zmowie przestępczej; odsiedzi siedem lat w więzieniu federalnym.

2004: Doktor Gary Franklin i doktor Jaymie Mai z agencji rządowej ­Labor and Industries w stanie Waszyngton publikują dane na temat spowodowanych przedawkowaniem opiatowych środków przeciwbólowych zgonów robotników, którzy odnieśli urazy w pracy.

Połowa pierwszej dekady XXI wieku: Komórki handlarzy czarną smołą z Xalisco działają już w siedemnastu stanach. W Portsmouth w stanie Ohio jest więcej fabryk prochów na głowę mieszkańca niż w jakimkolwiek innym mieście w Stanach Zjednoczonych. Liberalne prawo obowiązujące na Florydzie sprawia, że ­staje się ona kolejnym centrum nielegalnego pozyskiwania pigułek.

2006: Operacja „Gorączka czarnego złota” – druga przeprowadzona w skali całego kraju operacja DEA przeciwko komórkom hand­larzy czarną smołą z Xalisco.

2007: Firma Purdue i trzech pracowników szczebla kierowniczego zostali uznani winnymi występku fałszywego oznakowania OxyContinu; kara wynosi sześćset trzydzieści cztery miliony dolarów.

2008: Liczba zgonów wskutek przedawkowania – przede wszystkim opiatów – przewyższa liczbę śmiertelnych ofiar wypadków samo­chodowych; w Stanach Zjednoczonych przedawkowanie staje się głównym powodem śmierci z przyczyn innych niż naturalne.

2010: Wojna narkotykowa między kartelami Los Zetas i Sinaloa dociera do Xalisco w stanie Nayarit.

2011: Ohio przyjmuje Ustawę numer 93, która reguluje działalność klinik leczenia bólu.

2013: College on Problems of Drug Dependence (Kolegium do spraw Problemów z Uzależnieniem od Leków) obchodzi siedemdziesięciopięciolecie bez znalezienia Świętego Graala w postaci nieuzależniającego środka przeciwbólowego.

2014: Umiera aktor Philip Seymour Hoffman, po raz pierwszy ogół społeczeństwa zwraca uwagę na panującą w Stanach Zjednoczonych epidemię nadużywania opiatów, a w szczególności na przechodzenie ze środków przeciwbólowych na heroinę.

2014: Federalny Urząd Żywności i Leków (FDA) zezwala na wprowadzenie do obrotu Zohydro – hydrokodonowego środka przeciw­bólowego z formułą kontrolowanego uwalniania substancji czynnych, który nie zawiera substancji zniechęcającej do nadużywania. Podobna zgoda zostaje wydana dla wyprodukowanego przez firmę Purdue środka Targiniq ER, który łączy w sobie oksykodon o przedłużonym uwalnianiu oraz nalokson, czyli antidotum na przedawkowanie opiatów.

Miasta w Stanach Zjednoczonych, w których handlarze z Xalisco mają (gwiazdki) lub kiedyś mieli (kropki) komórki sprzedające heroinę. W większości przypadków rynek zbytu dla czarnej smoły rozciąga się daleko poza granice miasta, czasami nawet na setki kilometrów.

Gmina Xalisco w stanie Nayarit, Meksyk

Wioski w gminie Xalisco, stan Nayarit

Wstęp

Portsmouth, Ohio

Robotnicze miasto Portsmouth od niespełna trzydziestu lat przeżywało okres rozkwitu, kiedy w 1929 roku otwarto nad rzeką Ohio prywatny basen nazwany Dreamland.

Pływalnia miała wielkość boiska futbolowego, a nad jej krystalicznie błękitną wodą przez dziesięciolecia dorastały kolejne pokolenia mieszkańców miasta.

Można powiedzieć, że obiekt pełnił funkcję wakacyjnej opiekunki do dzieci, gdyż rodzice codziennie zostawiali tam swoje pociechy. Miejscowi znajdowali na nim chwilę wytchnienia od męczącej duchoty, potem zaś ruszali na drugą stronę ulicy, gdzie na stoisku A&W kupowali sobie hot dogi i piwo korzenne. Na basenie sprzedawano też najlepsze w okolicy frytki. Dzieciaki ruszały tam autobusem rano, a do domu wracały już po południu. Uczyły się w różnych szkołach hrabstwa Scioto, więc było to miejsce, gdzie mogły się spotkać i wspólnie uczyć pływać. Część z nich rywalizowała w drużynie pływackiej Delfiny z Dreamlandu, której zajęcia odbywały się każdego ranka i wieczora. Prezenterzy z lokalnej stacji radiowej WIOI, wiedząc, że wielu słuchaczy opala się przy radio­odbiornikach na basenie, co pół godziny puszczali przerywnik: „Odwróć się na wznak, bo będziesz jak rak”.

Basen był na tyle duży, że mieścił na środku dwie betonowe platformy, na których dzieciaki przez chwilę wygrzewały się na słońcu, by potem znów zanurzyć się w wodzie. Obok stały słupy z reflektorami pozwalającymi na kąpiele nocne. U jednego krańca pływalni znajdował się olbrzymi trawnik, na którym rodziny rozkładały się na kocach, a u drugiego skorzystać można było z szatni i restauracji.

Mimo że w Dreamlandzie mogły przebywać setki ludzi, i tak wydawało się, że jakimś cudem jego teren rozciągał się tak, że zawsze było miejsce dla kolejnych chętnych. Przez lata basen należał do skarbnika miejskiego Jaimego Williamsa, który był zarazem współwłaścicielem jednej z fabryk obuwia stanowiących o sile przemysłowego potencjału Portsmouth. Przedsiębiorca stopniowo skupował kolejne grunty przylegające do obiektu i przez lata wydawało się, że Dreamlandowi pisana jest świetlana przyszłość. Przyłączono do niego duży plac przeznaczony pod piknikowanie oraz place zabaw dla młodszych dzieci. Potem doszły do tego jeszcze boiska do softballu, futbolu i koszykówki oraz pole do gry w shuffle­board, a także salon automatów do gier.

Przez jakiś czas, by zagwarantować wstęp wyłącznie białym, basen funkcjonował jako klub i przemianowano go na Terrace Club. Jednak Portsmouth było w znacznej mierze miastem integracji rasowej – komendantem policji miejskiej był czarny, a dzieci obu kolorów skóry chodziły do tych samych szkół. Segregacja panowała wyłącznie na basenie. Między innymi z powodu zakazu wstępu na pływalnię latem 1961 roku w rzece Scioto – podczas pływania – utonął czarny chłopak Eugene McKinley. Miejscowy oddział NAACP (Krajowe Stowarzyszenie na rzecz Awansu Ludności Kolorowej) przystąpił do działania i dzięki wywieranym naciskom po cichu doprowadzono do zniesienia segregacji, jednocześnie przywracając nazwę Dreamland – choć czarnym nigdy nie było dane czuć się tam w pełni komfortowo.

Niemniej kąpielisku udało się zatrzeć różnice klasowe. W tłumie noszącym kostiumy kąpielowe robotnik nie odróżniał się od kierownika fabryki lub właściciela sklepu odzieżowego. Bogacze mieszkający na wzgórzach wpłacali pieniądze na fundusz, z którego pokrywano letnie karnety dla rodzin z rozciągającego się między torami kolejowymi a rzeką Ohio East Endu. Nabrzeżna biedota i zamieszkujący nad nią goście z ekskluzywnej dzielnicy razem spotykali się w Dreamlandzie.

Kalifornia miała swoje plaże, z kolei środkowe Stany Zjednoczone spędzały lato na basenach. Położone na peryferiach Ohio Portsmouth dzięki Dreamlandowi zyskało zaskakujący rozgłos. Sezonowy karnet rodzinny kosztował zaledwie dwadzieścia pięć dolarów i był cenionym prezentem bożonarodzeniowym. Dzieci z rodzin, których nie stać było na taki wydatek, mogły za piętnaście centów skosić sąsiadom ogródek i za zarobione w ten sposób pieniądze kupić sobie bilet na cały dzień.

Piątkowe potańcówki zaczynały się o północy. Wyciągano na zewnątrz szafę grającą i towarzystwo spędzało noc, twistując przy basenie. Zakochane pary obnosiły się ze swą miłością, spacerując za rękę po Dreamlandzie. Na dziewczyny wracające z tańców czekały w domu niezamknięte na klucz drzwi. Jak wspominała pewna kobieta: „Wieczorny skwar w połączeniu z chłodem wody były czymś wspaniałym. To był cały mój świat. Nie robiłam nic ­innego. Gdy dorosłam i urodziłam dzieci, też je tam zabierałam”.

Rzeczywiście, cykl życia w Portsmouth zataczał koło właśnie w Dreamlandzie. Najmłodsze dzieci swoje pierwsze lata spędzały w brodziku pod czujnym okiem rodziców, a zwłaszcza matek, które w swoim towarzystwie przesiadywały u jego brzegu na kocach rozłożonych wprost na betonie. Po skończeniu szkoły podstawowej młodzież przenosiła się do środkowej części kompleksu, gdzie miała do swojej dyspozycji trawnik. Licealiści gromadzili się przy mierzącym trzy metry głębokości końcu basenu, były tam też trampolina i stanowisko głównego ratownika, a rodzice nie siedzieli im już na głowie. Po ślubie oraz narodzinach własnych dzieci młode kobiety wracały w okolice brodzika, by pilnować swoich dziatek – i wszystko zaczynało się od początku.

Pewien mężczyzna wspominał, jak jego ojciec, weteran II wojny światowej, podczas której służył w marynarce, nalegał, by czwórka jego dzieci nie tylko nauczyła się pływać, ale też wyzbyła się strachu przed wodą: „Moja młodsza siostra skakała z pięciometrowej trampoliny już w wieku trzech lat. Oczywiście, tata, ja sam i mój brat byliśmy na wszelki wypadek w basenie. Po chwili siostrzyczka wynurzyła się z okrzykiem: »Jeszcze raz!«”.

Przez lata Chuck Lorentz – kierownik Dreamlandu, trener z liceum i zagorzały purytanin – przechadzał się po kompleksie z metrową laską, sprawdzając, czy nastolatki przestrzegają ustanowionej przez niego „reguły jednego metra” i trzymają się od siebie na taki dystans. Niezbyt mu się to udawało, bo bodaj połowa miasta po raz pierwszy całowała się właśnie na basenach, a wiele chłopaków i dziewczyn miało swój pierwszy raz na tamtejszych rozległych trawnikach.

Syn Lorentza nauczył się pływać, nim jeszcze zaczął chodzić, a później, już w liceum, został ratownikiem na basenie.

– Kiedy tak siedziałem na swoim stanowisku, byłem w samym centrum wydarzeń, w samym środku całego tego puszenia się i flirtowania – opowiadał John, dziś emerytowany profesor historii. – Czułem się niczym król na tronie.

Przez wszystkie te lata w Portsmouth działały dwie kręgielnie, domy towarowe JCPenney, Sears i Montgomery Ward z windą oraz lokalny sklep Marting’s Department Store, gdzie znajdował się zakład fotograficzny, w którym robili sobie zdjęcia uczniowie ostatnich klas. Ulica Chillicothe tętniła życiem i sunęły po niej wielkie, wyprodukowane w Ameryce sedany i kombi. W soboty realizowano czeki z tygodniówką u Kresge’a, a właściciele jubilerni Morgan Brothers Jewelry, sklepu mięsnego Hermann’s Meats i sklepu z ubraniami Atlas Fashion zarabiali jak na klasę średnią przystało. Dzieciaki jechały autobusem do centrum, gdzie szły do kina lub na napój wiśniowy do Smith’s Drugstore, zaś w Halloween chodziły do późna od domu do domu, wypraszając dla siebie słodycze. W piątkowe i sobotnie wieczory nastolatki snuły się wzdłuż ulicy Chillicothe, zaczynając od apteki Staker’s Drugs aż do Smith’sa, gdzie zawracały.

Fabryki obuwia odliczały przez cały rok od każdej pensji dla swoich pracowników pewną kwotę przeznaczaną na Klub Bożo­narodzeniowy. Przed samymi świętami wręczano czek, który trzeba było zrealizować w banku. Przy ulicy Chillicothe panowało wtedy święto. Dzwoneczki nad drzwiami brzęczały bez przerwy, do sklepów wchodzili kolejni klienci, którzy oglądali przedtem ruchome kukiełki umieszczone na pomalowanych w choinki, bałwany i cukierki wystawach. Na pierwszym piętrze domu towarowego Marting’s co roku pojawiał się Święty Mikołaj.

Tak więc w latach 1979 i 1980 Portsmouth w pełni zasłużyło na przyznanie mu tytułu All-American City dla społeczności, która najlepiej ze sobą współpracuje przy rozwiązywaniu problemów. W mieście mieszkało wtedy ponad czterdzieści dwa tysiące osób, z których niewiele było bogatych, a Departament Pracy zaklasyfikowałby większość jako ubogą. Jednak jak mówiła jedna z mieszkanek: „Nie byliśmy tego świadomi i zupełnie nas to nie obchodziło”. U podstawy wspólnoty tkwił przemysł. Nikt nie miał w ogródku basenów, zamiast tego były parki, korty tenisowe, boiska do koszykówki, oglądanie wystaw sklepowych i nadbrzeże, z którego można było zjeżdżać. Zimą chodziło się na łyżwy do parku Millbrook, a latem piknikowało przy Jeziorze Roosevelta lub przesiadywało do późna na ulicy, gdzie dzieci bawiły się w chowanego.

– Urządzaliśmy sobie pikniki w małym parku na brzegu rzeki Ohio, gdzie tata tak mocno bujał mnie na huśtawce, aż wydawało mi się, że zaraz wyląduję w Kentucky – wspominała inna kobieta.

Dzięki tej rekreacyjnej infrastrukturze rodziny robotnicze mog­ły mieć poczucie, że całkiem nieźle im się powodzi. Jednak jej centrum nieodmiennie stanowił błyszczący, wspaniały basen. Po tym jak miasto podupadło, niemal wszyscy, którzy wzrastali w Ports­mouth, zachowali w sobie spowitą w woń chloru, kremu do opalania Coppertone i frytek pamięć o Dreamlandzie.

Dziś istnieją dwa Portsmouthy. Pierwsze, pełne opuszczonych budynków, leży nad rzeką Ohio, drugie zaś tkwi we wspomnieniach tysięcy jego żyjących w diasporze mieszkańców, którzy dorastali w nim w czasach jego świetności, a teraz rzadko – jeśli w ogóle – wracają do tego pierwszego.

Kiedy jednak pyta się ich, czym było wtedy dla nich to miasto, odpowiadają, że Dreamlandem.

Wprowadzenie

W zamieszkałej przez klasę średnią dzielnicy wschodniego Columbus w stanie Ohio, gdzie wychowywał się Myles Schoonover, zdarzało się, że młodzież paliła zioło i piła alkohol. Kiedy jednak Myles dorastał, nie znał nikogo, kto brałby heroinę. Wraz z młodszym bratem Mattem chodzili do prywatnego chrześcijańskiego liceum na przedmieściach. Ich ojciec Paul Schoonover jest współwłaścicielem firmy ubezpieczeniowej, a matka Ellen Schoonover prowadzi dom i dorywczo pracuje jako konsultantka.

Myles lubił się bawić, ale wiedział, kiedy przestać i zająć się czymś poważnym. W 2005 roku rozpoczął studia na chrześcijańskim uniwersytecie w Tennessee i gdy młodszy brat zaczął dorastać, przez większą część czasu mieszkał poza domem. Matt z kolei miał zespół nadpobudliwości psychoruchowej i nauka przychodziła mu z trudem. W pierwszej klasie liceum zaczął imprezować – palił marihuanę i pił alkohol.

Drogi obu braci znów się zeszły, gdy w 2009 roku Matt zaczął studia na tej samej uczelni, do której uczęszczał Myles. Rodzice nigdy się nie dowiedzieli, kiedy ich młodszy syn tak naprawdę zaczął łykać prochy, które wówczas były już dostępne w całym środkowym Ohio i Tennessee. Jednak Myles jeszcze w tym samym roku szybko się zorientował, że tabletki stanowią ważną część życia brata.

Matt miał nadzieję, że studia będą dla niego nowym początkiem. Nie były. Zamiast tego zebrał paczkę niezbyt zdolnych i pozbawionych motywacji kumpli. Spali na kanapie Mylesa, co skończyło się tak, że ten musiał dla nich nawet gotować. Przez pewien czas prał też ubrania brata, który potrafił tygodniami ich nie zmieniać. Jednak mierzący metr osiemdziesiąt krzepki Matt był też troskliwym kolesiem o łagodnym usposobieniu. Potrafił być serdeczny i uroczy. W ostatnim liście do mamy, który wysłał po tym, jak jego babcia trafiła na jakiś czas do szpitala, napisał: „Kocham cię, mamusiu. Cała ta sprawa z babcią uświadomiła mi, że nigdy się nie wie, ile jeszcze pozostało nam czasu. Jesteś najlepszą mamą, o jakiej mógłbym marzyć”. Niestety prochy utrzymywały go we mgle. Pewnego razu Myles musiał zaprowadzić go na pocztę, żeby wysłał mamie kartkę z życzeniami urodzinowymi, bo inaczej Matt nie byłby w stanie tam trafić.

Myles pracował na uczelni jako asystent i miał kontakt z młodzieżą w wieku swego brata. Uważał, że jego pokolenie w dużej mierze nie potrafiło radzić sobie z wymaganiami, jakie stawiało przed nimi życie, i płynącymi z nich konsekwencjami. Myles uczył również w Pekinie angielskiego młodych Chińczyków, którzy zaciekle starali się wyróżnić na tle milionów swoich rówieśników. Żyjącym po drugiej stronie oceanu amerykańskim dzieciakom zapewniono lwią część dostępnych na świecie zasobów, jednak nie przynosiło to efektu. Dawali się ponieść prądowi, ograniczając się do niezbędnego minimum, byli zależni od rodziców w kwestii rozwiązywania swoich problemów – tych poważnych, jak i tych błahych.

Pod koniec roku Matt wrócił do domu i zamieszkał z rodzicami. Myles spędził kilka kolejnych lat na Yale, gdzie przygotowywał się do egzaminu magisterskiego ze studiów judaistycznych i biblijnych, nie mając żadnego pojęcia, co się działo z bratem. Ten natomiast w domu rodzinnym stracił – ale tylko pozornie – doskwierające mu na studiach poczucie bezcelowości, zaczął się schludnie ubierać i podjął pełnoetatową pracę w firmie cateringowej. Jednak po jakimś czasie, co rodzice uświadomili sobie zbyt późno, Matt stał się typowym lekomanem zażywającym wydawane na receptę opiatowe środki przeciwbólowe, przede wszystkim Percocet. Potem przerzucił się na OxyContin – silny lek produkowany przez działającą w niewielkim stanie Connecticut firmę Purdue Pharma.

Na początku 2012 roku, gdy rodzice zorientowali się, jaka jest sytuacja, zaczęli się martwić. Jednak jakkolwiek patrzeć, nadużywane przez ich syna tabletki ostatecznie były środkami farmakologicznymi przepisywanymi na receptę przez lekarzy. Nie były to żadne pokątnie sprzedawane na ulicy narkotyki, od których można było umrzeć. Zaprowadzili więc syna do lekarza, a ten zalecił mu tygodniową detoksykację w domu polegającą na zażywaniu środków nasennych i leków na nadciśnienie, które razem miały złagodzić objawy głodu opiatowego.

Nawrót nałogu przyszedł dość szybko. W pewnym momencie, nie mając pieniędzy na kupienie OxyContinu od dilerów, Matt zaczął brać heroinę w postaci czarnej smoły, która zdążyła już zalać rynek narkotykowy w Columbus. Sprzedawali ją młodzi Meksykanie z położonego na meksykańskim wybrzeżu Oceanu Spokojnego małego stanu Nayarit. Kiedy dziś rodzice Matta wracają myślami do tamtych czasów, przypuszczają, że syn przerzucił się na czarną smołę już kilka miesięcy wcześniej – nim jeszcze dowiedzieli się o jego uzależnieniu. W kwietniu 2012 roku Matt ze łzami w oczach wyznał im, że ma problem z heroiną. Zszokowani, zawieźli go do ośrodka odwykowego.

Rodzice zadzwonili też do Mylesa, który od jakiegoś czasu nie miał kontaktu z bratem.

– Jest na odwyku narkotykowym – poinformowała go matka.

– Co? Co się stało?

Ellen zamilkła na chwilę, nie wiedząc, jak to powiedzieć.

– Matt jest uzależniony od heroiny.

Myles rozpłakał się.

Po trzech tygodniach odwyku Matt Schoonover wrócił do domu 10 maja 2012 roku. Rodzice myśleli, że koszmar się skończył. Nazajutrz kupili mu nowy akumulator do samochodu i tele­fon komórkowy. W pewnym momencie wyszedł na spotkanie Anonimowych Narkomanów, po którym miał pograć w golfa z ko­legami. Obiecał, że po zakończeniu spotkania AN zadzwoni do ojca.

Rodzice przez cały dzień czekali na telefon, ale Matt nie zadzwonił. Zamiast tego nocą zapukał do ich drzwi policjant.

Na pogrzeb Matta przyszło ponad osiemset osób. Kiedy przedawkował czarną smołę, miał zaledwie dwadzieścia jeden lat.

Bezpośrednio po śmierci syna przez kilka miesięcy Paul i ­Ellen Schoonoverowie wielokrotnie doznawali szoku, zdawszy sobie sprawę, jak mało wiedzieli. Po pierwsze: tabletki – przepisywali je lekarze, więc jak mogły doprowadzić do uzależnienia od heroiny, a nawet śmierci? Czym właściwie była czarna smoła? Heroinę brali ci, którzy mieszkali w namiotach rozbitych pod mostami. Matt wychowywał się w najlepszej dzielnicy, chodził do prywatnej szkoły chrześcijańskiej i był parafianinem szanowanego Kościoła. Przyznał się do swego uzależnienia, szukał pomocy, dostał najlepszą stacjonarną terapię odwykową w Columbus. Dlaczego to nie wystarczyło?

W całych Stanach Zjednoczonych umierały tysiące ludzi pokroju Matta Schoonovera. Co roku więcej osób padało ofiarą przedawkowania narkotyków, niż ginęło w wypadkach drogowych. Do tego czasu proporcja ta była odwrotna. Większość zgonów wynikłych z przedawkowania narkotyków była następstwem przyjmowania opiatów – środków przeciwbólowych wydawanych na receptę lub heroiny. Jeśli za miarę przyjąć liczbę ofiar śmiertelnych, to ówczesna fala nadużywania opiatów była największą plagą narkotykową, jaka kiedykolwiek nawiedziła Stany Zjednoczone.

Epidemia objęła większą grupę osób i pozostawiła za sobą więcej trupów niż plaga cracku z lat dziewięćdziesiątych lub heroiny z lat siedemdziesiątych XX wieku. Towarzyszyła jej natomiast niemal całkowita cisza. Umierały dzieciaki z pasa rdzy w Ohio i pasa biblijnego w Tennessee. Najgorzej było w enklawach ekskluzywnych ośrodków wypoczynkowo-rekreacyjnych w Charlotte. Plaga dotknęła też Mission Viejo i Simi Valley w przedmiejskiej południowej Kalifornii, Indianapolis, Salt Lake City, Albuquerque, Oregon, Minnesotę, Oklahomę i Alabamę. Na każdy tysiąc umierających w danym roku przypadały kolejne tysiące uzależnionych.

Opiatowe tabletki przeciwbólowe okazały się nośnikiem, za pomocą którego heroina trafiła do głównego nurtu życia społecznego. Wśród uzależnionych pojawili się futboliści i cheerleaderki, a sam futbol okazał się niemal pewną drogą do uzależnienia od opiatów. Wracający z Afganistanu ranni żołnierze brali tabletki garściami i marli już w domu. Młodzież nadużywała ich na uczelniach i tam też umierała. Część uzależnionych pochodziła z wiejskich zakątków regionu appalaskiego, jednak większość należała do amerykańskiej klasy średniej. Mieszkali w domach z zadbanymi podjazdami, mieli nowe samochody, a w okolicznych centrach handlowych był Starbucks, Home Depot, CVS i Applebee’s. Znajdowały się wśród nich córki pastorów, synowie gliniarzy i lekarzy, dzieci przedsiębiorców, nauczycieli, właścicieli firm i bankierów.

Niemal wszyscy byli biali.

Dzieci najbardziej uprzywilejowanej grupy społecznej w najbogatszym kraju w historii świata uzależniały się i umierały na skalę niemal epidemiczną od środków, które przede wszystkim miały służyć uśmierzaniu bólu. „Jakiego bólu?”, zapytał retorycznie gliniarz z Karoliny Północnej, gdy pewnego wieczora krążyłem z nim po bogatych okolicach na południe od Charlotte, gdzie aresztował dzieciaki za posiadanie prochów i heroiny.

Wskaźnik przestępczości był rekordowo niski, a liczba zgonów spowodowanych przedawkowaniem środków odurzających biła kolejne rekordy. Pozornie szczęśliwa fasada przesłaniała zatrważającą rzeczywistość.

Pochłonęła mnie ta historia. Dotyczyła Stanów Zjednoczonych i Meksyku, uzależnienia i marketingu, bogactwa i ubóstwa, szczęścia i dróg do jego osiągnięcia. Postrzegałem ją jako opowieść uplecioną z wątków pochodzących właściwie zewsząd. Poprowadziła mnie ona też przez historię naszego stosunku do bólu i przeprowadzonej na tym tle rewolucji w amerykańskiej medycynie. Śledzenie jej zawiodło mnie do meksykańskiego miasteczka plantatorów trzciny cukrowej w Nayaricie i podobnej wielkości miasta w pasie rdzy w południowym Ohio. Powiodła mnie ona przez appalaskie Kentucky i bogate przedmieścia miast, które najbardziej skorzystały na epoce nadwyżek z końca lat dziewięćdziesiątych XX wieku. Starając się podążać za poszczególnymi wątkami, rozmawiałem z gliniarzami i ćpunami, profesorami i lekarzami, pielęgniarkami z publicznej służby zdrowia i aptekarzami.

Spotykałem się też z rodzicami.

W Nowy Rok 2013 byłem w Covington w stanie Kentucky, gdzie zaczynałem zakrojone już na pełną skalę przygotowania do napisania tej książki. Jedynym otwartym lokalem, w którym mogłem zjeść lunch, była Herb and Thelma’s Tavern – przytulna, zaciemniona knajpka, gdzie można było zamówić sobie chili. W środku było kilkunastu członków rodziny obchodzącej urodziny dziewczynki. Usiadłem w kącie, jedząc i pisząc przez jakąś godzinę w poświacie telewizora nadającego relację z uniwersyteckich rozgrywek futbolowych i zawieszonego na ścianie neonu reklamującego bawarskie piwo.

Wstałem, żeby wyjść, gdy na widok mojej bluzy z napisem Berkeley jedna ze starszych pań zapytała: „Nie jesteś stąd, prawda?”.

Odpowiedziałem jej, że jestem z Kalifornii. Spytała więc, co robię tak daleko od domu. Powiedziałem, że zaczynam gromadzić materiały do książki o heroinie i nadużywaniu tabletek wydawanych na receptę.

Impreza zamarła i w tawernie zapanowała cisza.

– No dobrze, podsuń się tu z krzesłem – powiedziała po krótkiej pauzie. – Mam ci coś do powiedzenia.

Nazywała się Carol Wagner. Zaczęła opowiadać o swoim przystojnym, mającym wyższe wykształcenie synu Chadzie, któremu przepisywano OxyContin na ból wywołany zespołem cieśni kanału nadgarstka. Wpadł w uzależnienie, z którego nigdy nie wyszedł. Stracił dom i rodzinę, a pięć lat później zmarł wskutek przedawkowania heroiny w ośrodku resocjalizacji w Cincinnati. Synowa Carol miała bratanka, którego także zabiła heroina.

– Nie potępiam już narkomanów – powiedziała Carol. – Nie potępiam już też prostytutek.

Opuściłem Herb and Thelma’s i jechałem ulicami, zaskoczony tym, że przypadkowe spotkanie w sercu Ameryki może przynieść opowieść o tak osobistym doświadczeniu związanym z heroiną.

Później spotykałem innych rodziców, których dzieci wciąż żyły, choć przeobraziły się w kłamiących i kradnących niewolników niewidzialnej molekuły. Oni sami zaś każdej nocy bali się telefonu, że w ubikacji McDonalda znaleziono zwłoki ich dziecka. Plajtowali, płacąc za odwyki, i odbierali wezwania z więzienia. Przenosili się tam, gdzie nikt nie wiedział o wstydzie, jaki ich spotkał. Modlili się, żeby ich dziecko z powrotem stało się takim, jakim je niegdyś znali. Niektórzy myśleli o samobójstwie. Cierpieli na silną nerwicę i byli zupełnie nieprzygotowani na nagły koszmar związany z nadużywaniem opiatów, który sponiewierał i zniszczył ich życie.

Wśród nich byli Paul i Ellen Schoonoverowie. Poznałem ich – udręczonych i oszołomionych – rok po śmierci Matta.

– W kółko próbowałem dociec, co się stało. Dlaczego nasze życie legło w gruzach – mówił mi Paul, gdy po raz pierwszy spotkaliśmy się w jego firmie ubezpieczeniowej w Columbus. – Jak to wszystko mogło się wydarzyć?

Oto jak.

CZĘŚĆ I

Enrique

Yuma, Arizona

Gorącego letniego dnia 1999 roku młody Meksykanin z krótko ostrzyżonymi włosami, w nowych butach, czystej kremowej koszuli z wyłogami kołnierzyka przypinanymi na dwa guziki oraz wyprasowanych beżowych spodniach przekroczył granicę na podstawie sfałszowanego amerykańskiego prawa jazdy i na piechotę wkroczył do stanu Arizona.

Następnie złapał taksówkę i pojechał na międzynarodowy port lotniczy w Yumie, skąd zamierzał polecieć do Phoenix.

Na samym lotnisku czekało na samolot kilkunastu innych Meksykanów. Niscy i o ciemnej karnacji, mieli na sobie zakurzone czapki bejsbolowe, dżinsy i wypłowiałe podkoszulki. Na widok ich ogorzałych twarzy pomyślał, że pewnie mają pokryte odcis­kami i zrogowaciałe dłonie. Wziął ich za nielegalnych imigrantów, być może robotników budowlanych dumnych z tego, że nie boją się ciężkiej pracy, choć to było właściwie wszystko, co mogli zaoferować.

Czasami przedstawiał się jako Enrique. Był wysoki, przystojny i miał jasną skórę. Nabyte jeszcze w dzieciństwie odciski na dłoniach zdążyły już zmięknąć. Wychował się w ruderze na obrzeżach leżącej o piętnaście godzin jazdy samochodem na południe od Arizony wsi w meksykańskim stanie Nayarit. Jego ojciec uprawiał trzcinę cukrową. Od trzciny zależała też cała wioska, która przez to nie mogła się wydobyć z biedy, a życie w niej było podłe i pełne przemocy. Rodzinę Enrique poróżnił spór, który rozgorzał, nim jeszcze się urodził. Nie wiedział, co było jego przyczyną, niemniej obie strony nie potrafiły się pogodzić.

Jemu samemu udało się stamtąd wyrwać. Prowadził własny interes, z pracownikami i związanymi z tym kosztami. Dzięki temu mógł sobie kupić pierwszą w życiu parę pięćsetjedynek Levi’sa i ostrzyc się u fryzjera. Fałszywe amerykańskie dokumenty pozwalały mu przekraczać granicę pod nie swoim nazwiskiem, ot, Alejandro Jakiśtam.

Niemniej nie miał trudności z utożsamieniem się z tymi przypadkowo spotkanymi na lotnisku mężczyznami.

W oczekiwaniu na swój samolot przyglądał się urzędnikowi imigracyjnemu, który również ich dostrzegł, podobnie jak on oszacował, a następnie poprosił o dokumenty. Przez chwilę rozmawiali ze sobą, choć nie słyszał o czym. Ostatecznie wyszło na to, że nie mieli się czym wylegitymować. Na oczach innych pasażerów urzędnik odprowadził mężczyzn gęsiego, najpewniej po to, by ich deportować, pomyślał Enrique.

Dzieciństwo i młodość spędzone w ubogiej meksykańskiej wiosce uczuliły go na panującą na świecie niesprawiedliwość. Pracujący ciężko i uczciwie zostawali w tyle. Tylko ci, którzy mieli pieniądze i władzę, mogli wymóc właściwe traktowanie. Ta obserwacja, której słuszności dowodziło całe jego dotychczasowe życie, pozwalała mu zracjonalizować własne czyny. Jednak od czasu do czasu znienacka dopadały go wątpliwości natury moralnej. Powtarzał innym, że przecież nie było mu pisane zostać handlarzem heroiną, i nawet wierzył w to, co mówił, choć w rzeczywistości był jednym z nich. Widoki takie jak ten na lotnisku tylko utwierdzały go w przekonaniu, że robi to, co musi, by przetrwać. To nie on ustalał reguły.

Mimo to, gdy urzędnik prowadził przed nim mężczyzn, pomyślał sobie: „Jestem najpaskudniejszy z nich wszystkich, a jednak nie pytają mnie o nic. Gdybym przyjechał tu pracować derecho – uczciwie – też zostałbym źle potraktowany”.

Chwilę później wsiadł na pokład samolotu do Phoenix, skąd po wylądowaniu ruszył dalej do Santa Fe w stanie Nowy Meksyk.

List doktora Jicka

Boston, Massachusetts

Dwadzieścia lat wcześniej, w 1979 roku, doktor na Wydziale Medycznym Uniwersytetu Bostońskiego Hershel Jick, zasiadłszy w swym biurze, rozważał kwestię tego, jak często przebywający w szpitalu pacjenci, którym podawano bazujące na narkotykach środki przeciwbólowe, uzależniali się od nich.

Po latach nie pamiętał, dlaczego to pytanie zaczęło go nurtować.

– Chyba był to jakiś artykuł w gazecie – wspominał.

Hershel Jick miał szczególne możliwości pozyskiwania informacji na interesujący go temat, gdyż to on stworzył uniwersytecką bazę danych, która zawierała karty szpitalne pacjentów. Dzięki tej bazie można było śledzić skutki podania podczas hospitalizacji wszelkiego rodzaju leków, a jej początek sięgał wybuchłego w 1960 roku skandalu związanego z talidomidem, kiedy matki zażywające ten lek rodziły dzieci z deformacjami. Ryzyko związane z jego stosowaniem lekarze odkryli na podstawie niepotwierdzonych danych. Na początku lat sześćdziesiątych poproszono więc doktora Jicka o rozpoczęcie prac nad stworzeniem bazy danych dotyczących wykorzystywanych w szpitalach leków i ich oddziaływania.

Baza ta rozrastała się wraz z coraz szerszym zastosowaniem komputerów. Dziś Boston Collaborative Drug Surveillance Program (Bostoński Kolaboratywny Program Nadzoru nad Lekami), jak obecnie się nazywa, zawiera miliony kart szpitalnych zgromadzonych w czterech bazach danych. Niemniej już pod koniec lat siedemdziesiątych zgromadzono imponującą ilość informacji pochodzących z kart trzystu tysięcy pacjentów, w tym szczegółowe rozpiski podawanych podczas hospitalizacji leków. Doktor Jick lubił zaspokajać swoją ciekawość poprzez zaglądanie do nich. Kilka lat później wyzna, że „nawet nie potrafił włączyć komputera”. Miał jednak wyczucie i zatrudnił bystrego komputerowca, który zajął się informatyczną stroną zagadnienia, a on sam często zwracał się do niego o pomoc w interesujących go kwestiach.

Tym razem doktor Jick poprosił o zawarte w bazie dane dotyczące liczby pacjentów, którzy uzależnili się po przepisaniu im opartych na narkotykach środków przeciwbólowych. Niedługo później miał w ręku potrzebne mu informacje. Uznając, że mogłyby zainteresować innych, napisał odręcznie krótką notkę opisującą wyniki poszukiwań, którą następnie dał sekretarce do przepisania na maszynie. Jej treść brzmiała z grubsza następująco – spośród prawie dwunastu tysięcy pacjentów, którym podczas pobytu w szpitalu przed 1979 rokiem podano opiaty i których karty szpitalne znalaz­ły się w bostońskiej bazie danych, tylko cztery osoby padły ofiarą uzależnienia. Nie było informacji o tym, jak często, jak długo lub w jakich dawkach podawano tym pacjentom opiaty, ani o tym, na jakie choroby je przepisano. Notatka zawierała tylko i wyłącznie dane liczbowe, nie było w niej żadnych wniosków.

– To było tyle, nic więcej – powiedział później doktor Jick.

Studentka ostatniego roku Jane Porter pomogła w obliczeniach, ale po latach doktor Jick nie pamiętał już, w jaki sposób. Zgodnie z przyjętą normą w pracach poświęconych badaniom medycznym to ją podano jako autorkę, choć Jick twierdzi, że to on rzecz napisał. Sekretarka włożyła do koperty list i wysłała go do prestiżowego czasopisma „New England Journal of Medicine”, który w numerze z 10 stycznia 1980 roku opublikował notkę doktora Jicka na stronie 123 pośród mnóstwa innych listów nadesłanych przez naukowców i lekarzy z całego kraju. Zatytułowana była Rzadkie przypadki uzależnień u pacjentów, którym podawano narkotyki.

Następnie Hershel Jick włożył notkę do teczki i nie poświęcał jej już później większej uwagi. Opublikował wiele artykułów – w tym ponad dwadzieścia w samym tylko NEJM. Jane Porter zakończyła współpracę ze szpitalem i doktor Jick stracił z nią kontakt.

Wszyscy z tego samego miasta

Huntington, Wirginia Zachodnia

Pewnego wrześniowego poniedziałku 2007 roku Teddy Johnson, dobrze sytuowany hydraulik z Huntington w stanie Wirginia Zachodnia, odwiedził swego syna Adama w jego mieszkaniu.

Adam Johnson był pucołowatym, rudowłosym chłopakiem. Jako fan rocka alternatywnego i New York Dolls, Briana Eno czy Captaina Beefhearta czuł się nieco wyobcowany w konserwatywnej Wirginii Zachodniej. Grał na perkusji i gitarze, a wychowywał się w bogatej dzielnicy. Miał dwadzieścia trzy lata i właśnie rozpoczął studia na Uniwer­sytecie Marshalla w Huntington. Prowadził już przedtem w szkolnym radiu program Oscillating Zoo, w którym dawał upust swojemu eklektycznemu gustowi muzycznemu. Matka Adama była alkoholiczką, a on sam od kilku lat to brał, to odstawiał narkotyki. Jak mówili koledzy, zaczął od syropu na kaszel, ale szybko przerzucił się na inne substancje odurzające, w tym środki przeciwbólowe na receptę.

Adam porzucił szkołę średnią po tym, jak zdał GED. Zaczął wtedy rozpaczliwie szukać pomysłu na życie. Pracował dla Teddy’ego, któremu wydawało się, że syn powoli je sobie układa. Grał z kumplami w zespole i wyglądał na czystego. Jego ojcu otuchy dodał fakt, że Adam zapisał się na studia na Uniwersytecie Marshalla, gdzie chciał zdobyć tytuł magistra historii.

Jednak tamtego poniedziałkowego ranka Teddy poszedł do mieszkania Adama i znalazł go w łóżku martwego.

Sekcja zwłok wykazała przedawkowanie heroiny. Według policji Adam brał kleistą, ciemną substancję znaną pod nazwą „czarna smoła”, czyli heroinę pochodzącą z pacyficznego wybrzeża Meksyku, gdzie uprawiano mak lekarski. To zaskoczyło Teddy’ego niemal w równym stopniu co śmierć syna. Heroina? To w Nowym Jorku. Huntington leżało w samym środku regionu appalaskiego.

– Nie miałem o tym najmniejszego pojęcia – powie później. – To małe miasteczko. Nie byliśmy na to przygotowani.

W tamten weekend w Huntington zmarły na skutek przedawkowania czarnej smoły dwie inne osoby: czterdziestodwuletni Patrick Byars, który pracował w pizzerii Papa John’s Pizza, oraz czterdziestopięcioletni były właściciel sklepu ze starociami ­George Shore. W kolejnych pięciu miesiącach tego rodzaju przypadki zaczęły się mnożyć. Od 2001 roku w Huntington śmiertelnymi ofiarami przedawkowania heroiny były zaledwie cztery osoby, a tu nagle wystarczyło pięć miesięcy, by ich liczba sięgnęła dwunastu, na dodatek poprzedniej wiosny były jeszcze dwa zgony. Gdyby nie szybka pomoc udzielona przez ratowników, ofiar byłoby więcej.

– Mieliśmy mnóstwo przypadków przedawkowania, gdy lekarze znajdowali [ludzi] niereagujących na żadne bodźce – relacjonował komendant policji w Huntington Skip Holbrook.

Przed 2007 rokiem policjanci w Huntington w ogóle nie mieli styczności z czarną smołą.

Dwa lata później stałem na południowym brzegu rzeki Ohio, gdzie nietypowo jak na Wirginię Zachodnią roztacza się idealnie płaski teren. Na północ ciągnie się stan Ohio, a na zachód Kentucky. Huntington leży w długiej, wąskiej dolinie, której dnem płynie szeroka i spokojna rzeka. Miasto założono jako zachodnią stację końcową linii kolejowej Chesapeake and Ohio Railway – wydobywany w regionie węgiel przewożono wagonami towarowymi do Huntington, skąd barkami rozwożono go po reszcie kraju.

Miasto znajduje się na styku amerykańskiego Południa i Północy, jak zresztą i sama Wirginia Zachodnia. Demokraci rządzili stanem w stylu godnym Tammany Hall. Stworzyli system prawny i polityczny wspierający działalność linii kolejowych oraz kopalni. Nazwisko najbardziej znanego senatora stanowego Roberta C. Byrda widnieje na wielu huntingtońskich budynkach publicznych, w tym na moście na rzece Ohio. Jednak Wirginia Zachodnia wysyłała swoje surowce na zewnątrz, gdzie przetwarzano je w przynoszące większy dochód i posiadające większą wartość produkty. Część Południa odrzuciła ten charakterystyczny dla trzeciego świata model rozwoju gospodarczego. Wirginia Zachodnia tego nie zrobiła. Mechanizacja wydobycia surowców naturalnych spowodo­wała zmniejszenie liczby miejsc pracy. Koleje podupadły i pojawiły się problemy gospodarcze. Jednak panujący w stanie system polityczny uniemożliwiał przeprowadzenie reform lub skierowanie gospodarki na nowe tory. Pauperyzacja miejscowej ludności rosła, a główna część zbiorów przypadała na konopie indyjskie uprawiane do produkcji marihuany. W 2005 roku odnotowano rekordowy poziom wydobycia węgla, choć zarazem w kopalniach zatrudniona była najniższa w historii liczba pracowników.

Imigranci unikali Wirginii Zachodniej. Mieszkańcy, którzy urodzili się gdzieś indziej, stanowili zaledwie jeden procent tej populacji, co plasuje ten stan na ostatnim miejscu w całych Stanach Zjednoczonych. Mający jakieś aspiracje Wirgińczycy wyjeżdżali na północ, nieodmiennie jednak myśląc o powrocie. Zloty rodzinne są tu na porządku dziennym. Z kolei wiele rodzin, które tu pozostały, żyje z zasiłków rządowych.

Liczba mieszkańców Huntington spadła z osiemdziesięciu trzech tysięcy w 1960 roku do obecnych czterdziestu dziewięciu tysięcy. Będące podstawą programu edukacyjnego szkół hasło „czytanie, pisanie i arytmetyka” zamieniono na „czytanie, pisanie i droga numer 23”, gdyż ludzie masowo ruszali na północ słynną szosą do Columbus, Cleveland lub Detroit. W 2008 roku miasto uznano za najgrubsze w Ameryce – jak donosiła Associated Press, było w nim więcej pizzerii niż sal gimnastycznych i uzdrowisk w całym stanie Wirginia Zachodnia.

Co gorsza, wskaźnik depopulacji nie był jedynym, który stale rósł w Huntington. W mieście nasilały się też konsumpcja narkotyków i idący z nią w parze fatalizm. Dilerzy nazywali je Moneyington. Pojawili się handlarze z Detroit i gliniarze zaczęli podejrzliwie przyglądać się wszystkim samochodom z tablicami rejestracyjnymi pochodzącymi ze stanu Michigan.

Natomiast – jak mówili mi na policji – meksykańscy handlarze narkotyków omijali je, co czyniło z Huntington wyjątek. Dilerzy z Meksyku działali w dużej części Stanów Zjednoczonych – w Tennessee, Idaho i na Alasce, ale nie w Wirginii Zachodniej. Według raportu Departamentu Sprawiedliwości za 2009 rok była ona jednym z siedmiu stanów, w których nie odnotowano handlarzy narkotyków z Meksyku. Policja miała proste wytłumaczenie tego zjawis­ka: nie było społeczności meksykańskiej, w której mogliby się rozpłynąć. Imigranci z Meksyku jechali tam, gdzie czekała na nich praca, funkcjonując przy tym jako swego rodzaju barometr ekonomiczny: obecność Meksykanów świadczyła, że okolica się rozwija. W Wirginii Zachodniej nie było miejsc pracy, więc nie było też i Meksykanów.

Zastanawiałem się zatem, jak to możliwe, że tak wiele osób przez tyle miesięcy mogło umierać od pochodzącej z Meksyku czarnej smoły. Co więcej – od kiedy można było zdobyć w Wirginii Zachodniej heroinę w jakiejkolwiek jej postaci?

Karierę reportera kryminalnego zacząłem w kalifornijskim Stock­ton. Do tego czasu heroinę znałem tylko z nakręconych w latach siedemdziesiątych filmów o Nowym Jorku – Francuskiego łącznika, Serpico i Księcia wielkiego miasta – w których zawsze pojawiała się w formie białego proszku. Nowy Jork był naszym narodowym centrum obrotu heroiną, ale w Stockton natrafiałem tylko i wyłącznie na towar nazywany czarną smołą. Policjanci z wydziału narkotykowego powiedzieli mi, że wytwarzano ją w Meksyku. To była baza powstała z półprzetworzonego opium. Podobnie jak inne rodzaje heroiny można ją było palić lub wstrzykiwać i była tak samo mocna jak rafinowany biały proszek, który widziałem we Francuskim łączniku. Różnica polegała na tym, że zawierała więcej zanieczyszczeń. Powiadano też, że czarna smoła była narkotykiem Zachodniego Wybrzeża sprzedawanym w Kalifornii, Oregonie i Waszyngtonie. Łatwo ją było znaleźć również w Denver czy Arizonie. Jednak na wschód od rzeki Missisipi praktycznie jej nie znano. Przez lata z raportów Rządowej Agencji do Walki z Narkotykami (DEA) wynikały takie same wnioski.

Co więc czarna smoła robiła na wschód od rzeki Missisipi?

Pytania te zawiodły mnie do Huntington i na brzeg płynącej przez miasto rzeki Ohio. Pracowałem jako reporter „Los Angeles Times” w zespole zajmującym się prowadzonymi w Meksyku wojnami narkotykowymi. Moim zadaniem było pisać o meksykańskim handlu narkotykami w Stanach Zjednoczonych, czyli o zjawisku, które dotąd pozostawało dość słabo opisane. Szukając tematu do artykułu, natknąłem się na raporty poświęcone gwałtownemu wzrostowi konsumpcji czarnej smoły w Huntington w 2007 roku i zadzwoniłem do sierżanta policji zajmującego się w tym mieście narkotykami.

– Cała dostępna tutaj czarna smoła pochodzi z Columbus w stanie Ohio – powiedział mi.

Zadzwoniłem do DEA w Columbus i porozmawiałem z niezwyk­le gadatliwym agentem.

– Są tu dziesiątki meksykańskich handlarzy heroiną. Krążą po okolicy samochodami i sprzedają towar w balonikach, dostarczając go uzależnionym. Działają w czymś w rodzaju zespołów lub komórek. W kółko aresztujemy kierowców, ale wciąż przysyłają nowych z Meksyku – wyjaśnił. – Nigdy nie odpuszczają.

Przez jakiś czas narzekał na frustrację wywołaną żmudnymi śledztwami kończącymi się zatrzymaniami młodych mężczyzn, których natychmiast zastępują inni. Ukrywają się wśród dużej populacji Meksykanów mieszkających w Columbus. Kierowcy znają się i nigdy nie sypią. Nie są też uzbrojeni. Przyjeżdżają, podają fałszywe nazwiska, wynajmują mieszkania i po sześciu miesiącach ich nie ma. To nie była taka mafia heroinowa, do której Ohio i wschód Stanów Zjednoczonych zdążyły przywyknąć.

– Dziwna sprawa – dodał. – Wszyscy są z tego samego miasta.

Rozsiadłem się w fotelu.

– Tak? Z którego?

Przywołał kolegę, z którym przez kilka minut rozmawiał ściszonym głosem.

Mieszkałem w Meksyku przez dziesięć lat po tym, jak wyjechałem ze Stockton i zostałem wolnym strzelcem. Spędziłem dużo czasu w miasteczkach i wioskach, pisząc o ludziach, którzy migrowali na północ. Napisałem o Meksyku dwie książki z gatunku literatury faktu. Wiele z opisanych w nich historii rozgrywało się w najmniejszych, znajdujących się na obrzeżach cywilizacji wios­kach, znanych jako ranchos.

Przez całą swoją historię zamieszkujący je rancheros wyruszali na odludzie, by uciec od dławiącego ich w mieście klasizmu. Zakładali osady i próbowali wyżyć z ziemi, której nikt inny nie chciał uprawiać. Rancheros byli uosobieniem meksykańskiego ducha pionierskiego w jego najlepszym wydaniu. Wymykali się duszącemu uściskowi władz i rozpaczliwie chcieli wyrwać się z nędzy, zazwyczaj poprzez znalezienie sposobu na wybicie się na niezależność.

Rancheros mieli bardzo utrudniony dostęp do edukacji. Zawodu – zazwyczaj rolnictwa lub hodowli zwierząt – uczyli się od bliskich. Jednak znam też wioski, w których wszyscy mężczyźni byli wędrownymi robotnikami budowlanymi. Rodziny z jednej wioski w stanie Zacatecas otworzyły rozsiane po Meksyku sklepy z tortillami, z kolei mężczyźni z innej wsi zatrudniali się jako policjanci stanowi. Napisałem o Tocumbo w stanie Michoacán, gdzie wszyscy nauczyli się wyrobu lodów na patyku, a potem zaczęli prowadzić sklepy znane pod nazwą Paletería La Michoacana, w których je sprzedawali. Ich sieć ogarnęła cały kraj, a jej powstanie odmieniło życie wioski i samych rancheros. Byłem też w Tenancingo w stanie Tlaxcala, gdzie wszyscy mężczyźni są alfonsami wysyłającymi wiejskie dziewczyny do Queens w Nowym Jorku. Za zarobione w ten sposób pieniądze budują u siebie straszące krzykliwymi kolorami pałace.

Agent DEA na nowo podniósł słuchawkę.

– Tepic – powiedział.

Nie, musieli się pomylić, pomyślałem sobie. Tepic to położona na wybrzeżu Oceanu Spokojnego stolica jednego z najmniejszych stanów Meksyku – Nayaritu. Choć to nadal duże miasto z trzystoma trzydziestoma tysiącami mieszkańców. Agent pewnie nie kłamał, ale przeczucie podpowiadało mi, że kluczowe dla opisanego przez niego układu więzi rodzinne i osobiste można było nawiązać tylko w małym miasteczku lub na rancho. Wizja ta nie opuszczała mnie jeszcze długo po odłożeniu słuchawki. Wyobrażałem sobie rancho handlarzy heroiną na tyle wyspecjalizowanych w swoim fachu, że potrafili zaopatrywać miasto wielkości Columbus.

Uwielbiałem ranchos. Były to zanarchizowane, dzikie miejsca pełne zadziwiających opowieści o popełnianych na łonie rodziny oszustwach, wykradzionych kobietach, pistoleros, caciques, a przede wszystkim twardzielach – valientes – czyli buntownikach nieoczekujących od nikogo pomocy, a tym samym bohaterach przenikających z rancho do meksykańskich filmów, powieści i ballad.

Uległem romantycznemu zauroczeniu, bo sam nie musiałem mieszkać na rancho. To były prymitywne miejsca, których mieszkańcy dość nerwowo reagowali na obcych. Tamtejsze rodziny łączyły się w rozległe klany, w których niemal wszyscy byli ze sobą skoligaceni. Ludzi tych nie było łatwo przeniknąć. Aby poznać ich tajemnice, trzeba było spędzić wśród nich mnóstwo czasu. Potrafiłem jednak siedzieć godzinami i wsłuchiwać się w słowa starca opowiadającego o tym, jak ich wioska podzieliła się na dwa obozy z powodu pewnej kłótni w rodzinie. W tych opowieściach fakty mieszały się z mitami, a ich bohaterowie dawali świadectwo szaleńczej wręcz odwagi lub dokonywali z zimną krwią zemsty rodowej. Jedna z zamieszczonych w mojej książce historii dotyczyła Antonia Carilla, który w latach dwudziestych XX wieku wyruszył do Stanów Zjednoczonych, gdzie pracował w stalowni, kupił pistolet, a potem napisał do mordercy swojego ojca, że nadszedł jego czas. Wrócił do domu i zastrzelił go na miejskim rynku.

Dowiedziałem się też, że na rancho siłą destruktywną często była envidia – zazdrość, zawiść. Pozostawanie w jakimś stopniu pokrewieństwa wcale nie oznaczało utrzymywania dobrych stosunków. Rodziny dzieliły się z powodu tego, co ktoś zrobił, a ktoś inny nie. Widziałem, jak silnie potrzeba ruszenia na północ za pracą mogła zależeć od tego, co jakiś biedak czuł, gdy wracał do domu na rancho z nowymi butami, nowym samochodem, lepszym ubraniem. Gdy mógł w wieczór powrotu ze Stanów napić się na mieście piwa lub zafundować córce taką samą quinceañera, jaką urządzał miejscowy kupiec, albo choćby przez tydzień być niczym wielkoduszny don. To wszystko działało na biednych ludzi jak narkotyk. Sukces dotych­czasowego pariasa był tym słodszy, im bardziej mógł się z nim obnosić wobec osób obgadujących go w rodzinnym mieście. Dlatego niewielu Meksykanów chciało się wtopić w społeczeństwo amerykańskie. Rzeczywistą przyczyną wyjazdu na północ był powrót do domu na rancho, co nie miałoby większego sensu w dużym mieście z panującą w nim anonimowością. Emigranci chcieli popisać się odniesionym sukcesem przed tymi, którzy przed laty ich upokarzali. Na rancho.

Zorientowałem się również, że wyruszanie w nieznane tkwiło w genach rancheros. Stany Zjednoczone zaś były miejscem, w którym obietnica zawarta w owym nieznanym rzeczywiście się spełniała. Z drugiej strony meksykańskie rancho wywarło wielki wpływ na amerykański styl życia. To z niego wywodzi się milionowa rzesza członków nowej klasy robotniczej. Zwyczaje meksykańskich imigrantów i ich stosunek do pracy, seksu, polityki, zaangażowania obywatelskiego, władz, edukacji, długów, czasu wolnego – wszystko to ukształtowało się na rancho. W Stanach Zjednoczonych ich tradycje pojawiły się w stanie nienaruszonym, a ich przemiany następowały powoli.

Do tych myśli pobudziła mnie rozmowa z agentem DEA z Columbus. Tylko w małym miasteczku lub rancho można było nawiązać relacje na tyle silne, by sprawdziły się one w takim modelu handlu heroiną, jaki opisał mój rozmówca. A zatem wioska detalicznych handlarzy heroiną. Czy to było możliwe?

Napisałem do kilkunastu kierowców zatrzymanych w Columbus i odsiadujących swoje wyroki w więzieniach federalnych. Zapytałem, czy chcieliby porozmawiać z reporterem. Mijały tygodnie, a ja nie otrzymywałem żadnej odpowiedzi. Miałem już zająć się czymś innym, gdy jeden z nich zadzwonił na koszt rozmówcy. Pracował w Columbus, gdzie został aresztowany, a teraz odbywał karę wieloletniego więzienia. Podzielił się mnóstwem informacji, z których najbardziej alarmująca była ta, że Columbus nie było jedynym miejscem, w którym działali.

– Są w wielu innych miastach – powiedział mi. – W różnych zakątkach kraju.

Salt Lake City, Charlotte, Las Vegas, Cincinnati, Nashville, Minneapolis, Columbia, Indianapolis, Honolulu. Pracowali na okrągło w siedemnastu stanach. W siedmiu lub ośmiu innych pojawiali się raz na jakiś czas. We wszystkich wymienionych przez niego miastach licznie reprezentowana była biała klasa średnia, która skorzystała na boomie gospodarczym z ubiegłych kilkunastu lat. Funkcjonowały w nich również duże skupiska imigrantów z Meksyku. Z trudem przychodziło mi powiązanie tych miejscowości z heroiną. Zastanawiałem się, czy to naprawdę były rynki zbytu dla heroiny, a on zapewnił mnie, że owszem, i to coraz większe i większe. Zauważyłem jednocześnie, że nie wspomniał ani słowem o amerykańskiej stolicy tego narkotyku.

– Nie, w Nowym Jorku są uzbrojone gangi – tłumaczył. – Boją się Nowego Jorku i nie jeżdżą tam.

Meksykańscy dilerzy bojący się gangów i strzelaniny? Wszyscy z jednego małego miasteczka? Sprzedający smołę heroinową nie tylko w Columbus, ale niemal w połowie Stanów Zjednoczonych, w tym od niedawna na wschód od rzeki Missisipi?

Połknąłem haczyk.

Na koniec powiedziałem mu, że według gliniarzy pochodzą oni z Tepic.

– Nie, oni nie są z Tepic – odpowiedział. – Tak mówią, ale nie są stamtąd.

Liberace w regionie Appalachów

South Shore, Kentucky

Biggs Lane jest niewielką ulicą w malutkim South Shore, które leży już w Kentucky, na przeciwległym do Portsmouth brzegu rzeki Ohio. Stoją przy niej właściwie tylko typowe dla okolic wiejskich centra handlowe.

Przez całe sto metrów swojej długości trzyma się blisko drogi numer 23. Od dawna działa przy niej apteka Wright, obok której znajdują się dentysta, kręgarz, stacja benzynowa i lokal z kanapkami sieci Subway. Nieco dalej znaleźć można sklep z podłogami, a za nim porządnych rozmiarów, oblicowany beżowym metalem budynek.

Na południe od Biggs Lane biegnie ulica Tootsie, przy której pobudowano niewielkie, pomalowane na biało drewniane domy. Samą okolicę można byłoby nazwać spokojną, ale to w tym kon­tekście zbędne słowo, ponieważ wszystko w South Shore – z jego nieco ponad dwoma tysiącami mieszkańców – jest spokojne, w tym także płynąca majestatycznie w odległości stu metrów rzeka Ohio. Na jej drugim brzegu znajduje się Portsmouth, które wcisnęło się na spłacheć ziemi ograniczony od zachodu wpadającą do Ohio rzeką Scioto. To w Portsmouth i South Shore zaczyna się kolejna część opowieści.

W 1979 roku – tym samym, w którym Hershel Jick z Bostonu napisał swój list do „New England Journal of Medicine” – lekarz o nazwisku David Procter wprowadził się do owego beżowego, wpasowanego w metalową ramę budynku na Biggs Lane w South Shore i otworzył tam klinikę Plaza Healthcare.

Procter przyjechał do South Shore na prośbę mieszkającego tu od lat miejskiego lekarza rodzinnego Billy’ego Riddle’a. ­Riddle był obecny przy porodzie wielu miejscowych dzieciaków i leczył wszelkie dolegliwości najlepiej, jak potrafił. Nie umiał też odmawiać pacjentom, więc potrzebował pomocy. W sobie tylko znany sposób wyszukał Proctera – Kanadyjczyka, który dopiero co zakończył staż w Nowej Szkocji – i w 1977 roku zachęcił go do ­zamieszkania w South Shore.

Jednak po dwóch latach Riddle oddzielił swój gabinet od Proctera i wymienił zamki w drzwiach. Niedługo potem, w 1979 roku, Billy zmarł na zawał serca i na miejscu pozostał już tylko David Procter.

Procter był osobą gadatliwą i przystępną, ale lubił szpanować w sposób niezgodny z duchem panującym w dolinie rzeki Ohio. Nosił pierścionki z diamentami, futra, jeździł porsche. Jedna z pielęgniarek powiedziała, że ubierał się jak Little Richard lub Liberace.

Portsmouth to miasto przemysłowe znajdujące się pośrodku rolniczego regionu – oddalone od innych miast położonych nad rzeką Ohio. W okresie swojej świetności miasta nadrzeczne były dla awanturniczych mężczyzn miejscem, w którym mogli sobie pofolgować po dniach spędzonych w odosobnieniu na barkach. Władze Portsmouth musiały nawet wprowadzić zakaz nagich kąpieli w rzece. W tych czasach w centrum miasta działało siedem fabryk obuwniczych i największa w Stanach Zjednoczonych wytwórnia sznurówek. Cegielnia, odlewnia oraz olbrzymia stalownia Detroit Steel Company przyciągały tysiące mieszkańców Ohio i Kentucky, którym zapewniały pracę. Podczas II wojny światowej w zakładach Detroit Steel Company produkowano bomby. W uroczystości otwarcia wielkiego pieca w 1953 roku uczestniczyły setki osób zachwycających się jego rozmiarem i perspektywą nowych miejsc pracy. Wytworzone w Portsmouth buty i stal rozwożono po reszcie kraju koleją. Mijał rok za rokiem i synowie podejmowali pracę w fabrykach, w których pracowali ich ojcowie – tak właśnie, jak w piosence Bruce’a Springsteena, toczyło się życie.

Miasto było też kolebką zawodowego futbolu amerykańskiego. Trenerem drużyny Portsmouth Shoe-Steels był Jim Thorpe. Potem Portsmouth Spartans dołączyli do National Football League, a w czasie Wielkiego Kryzysu przenieśli się do Detroit i przemianowali na Detroit Lions. Według niektórych powolny zmierzch Portsmouth rozpoczął się od powodzi w 1937 roku, gdy po trwających czterdzieści dni opadach deszczu poziom rzeki Ohio podniósł się do dwudziestu dwóch i pół metra. W latach siedemdziesiątych XX wieku miasto było już na skraju upadku, podobnie zresztą jak reszta nieprzygotowanego na wyzwania związane z globalizacją, konkurencją i dostępną w innych miejscach świata tanią siłą roboczą regionu, który zaczęto nazywać pasem rdzy. Zwijał się przemysł obuwniczy – zamknięto fabrykę Selby Shoes, nieco dłużej trzymały się zakłady Williams Shoes, próbując konkurować z producentami z Włoch, Tajwanu czy Meksyku, ale i na nie przyszedł czas. Opustoszałe budynki pofabryczne stały się smutnym świadectwem dawnej świetności.

Stalownia Detroit Steel przeniosła swoją produkcję w 1980 roku – tym samym, w którym Portsmouth po raz drugi przyznano tytuł All-American City – i wraz z nią odpłynęły tysiące miejsc pracy. Miasto już się nie podniosło po tym ciosie. Zamknięto cegielnię i elektrownię atomową w Piketon. Działalność zaopatrującej Detroit Steel koksowni stopniowo ograniczano, by w 2000 roku całkowicie wygasić produkcję. Na miejscu obu zakładów postawiono supermarket Walmart, przy którym do dziś stoi komin wytwórni koksu.

Miejscowi przenosili się całymi rodzinami do Columbus, Cincinnati lub Nashville. Grupa artystów osiadła w teksańskim ­Austin. Liczba mieszkańców Portsmouth spadła do dwudziestu tysięcy. Domy, których nie udało się sprzedać po wyprowadzce właścicieli, wynajmowano lub stały puste. Sklepy przy ulicy Chillicothe upadały jeden po drugim, aż prawie żaden z nich nie pozostał.

Wytrwała niewielka grupa osób wykształconych. Znaleźli pracę w szkołach lub szpitalach, w pewien sposób opiekując się tymi, dla których zamknięcie fabryk stało się początkiem amerykańskiego koszmaru.

Jedynymi osobami, które napłynęły wtedy do Portsmouth, byli pośrednicy typowi dla gospodarki czasów kryzysu. W mieście otwarto pierwsze lombardy oraz kasy oferujące chwilówki. Pojawiły się też punkty skupu złomu. Także David Procter rozszerzył swą działalność.

Wielu gotowych było za niego ręczyć. W tej okolicy ciężka praca była nieodłączną częścią życia, wtedy stawało się nią także bezrobocie. Region przeżywał zastój i coraz powszechniej ubiegano się o rentę lub odszkodowanie pracownicze. Renty federalne dla wielu mieszkańców doliny rzeki Ohio okazały się długoterminowym ubezpieczeniem na wypadek bezrobocia. Część rencistów rzeczywiście odniosła jakieś urazy lub była niepełnosprawna, ale inni już nie – wszystkim jednak potrzebne było zaświadczenie od lekarza. Procter z robotą papierkową obrabiał się szybko. Pielęgniarki z niewielkiego szpitala Southern Hills, z którym Procter ściś­le współpracował i w którym mógł umieszczać swoich pacjentów oraz korzystać z jego pomieszczeń czy wyposażenia, zapamiętały go jako lekarza wypisującego najwięcej skierowań na oddział psychiatryczny – w dużej mierze właśnie po to, by pacjenci mogli dostać rentę.

Procter był żonaty i miał dwóch synów mieszkających w Kentucky. Miał też romans. Personel szpitalny czasami widywał go, jak na parkingu sprzeczał się miłośnie z jedną z pielęgniarek.

W szpitalu Southern Hills Procter odbywał swoje obchody dosłownie w biegu. Ożywiony, pracował na najwyższych obrotach. W amerykańskiej medycynie popularność zdobywało wtedy nowe podejście, zgodnie z którym pacjent miał zawsze rację, zwłaszcza jeśli chodziło o ból. Lekarze mieli wierzyć pacjentom mówiącym, że coś ich boli. David Procter stanowił ucieleśnienie tej postawy, a za jego przykładem poszli kolejni. Był człowiekiem bezpośrednim, a zarazem miał w sobie coś z kaznodziei.

– Pacjenci go uwielbiali, bo miał umiejętność odgadywania, co dana osoba sądzi i czego potrzebuje lub chce – opowiadała Lisa Roberts, która w tamtym czasie pracowała w szpitalu jako pielęgniarka. – Był świetny w rozpoznawaniu na podstawie samej tylko rozmowy ludzi, którzy są w potrzebie, oraz odgadywaniu ich oczekiwań lub przeświadczeń. Wmawiał im potem, że to właśnie z nimi było coś nie w porządku.

Procter otrzymywał zapłatę w gotówce w swej klinice w South Shore. W połowie lat osiemdziesiątych świat lekarski zastanawiał się, jak stosować nowe opiaty, które firmy farmaceutyczne opracowywały z myślą o leczeniu bólu. Procter był jednym z pierwszych zdecydowanych zwolenników tych środków. Przepisywał opiaty na bóle szyi, nogi, odcinka lędźwiowo-krzyżowego czy te związane z artretyzmem. Łączył je z benzodiazepinami – lekami przeciw­lękowymi, z których najsłynniejsze, a zarazem ulubione przez Proctera, to Valium i Xanax. Mieszkańcy Portsmouth odczuwali i lęk, i ból. W regionie appalaskim była długa tradycja zażywania benzodiazepinów, której początek dało wypuszczenie na rynek na początku lat sześćdziesiątych Valium. Przyjmowały go zasuszone staruszki. W tej części kraju z radością witano wszystko, co pozwalało uśmierzyć ból. Niestety, od opiatów połączonych z lekami benzodiazepinowymi łatwo można było się uzależnić.

W połowie lat dziewięćdziesiątych Proctera znano już także z hojnego przepisywania tabletek na odchudzanie i środków pobudzających nawet osobom, które nie były otyłe. W samym Ports­mouth i w jego okolicy rozwinął się proceder wyłudzania recept na środki odchudzające od lekarzy, którzy – jak Procter – chętnie je wypisywali, a następnie odsprzedawania ich z zyskiem. Klinika Plaza Healthcare przeżywała okres rozkwitu.

W 1996 roku odwiedził ją mężczyzna o imieniu Randy, który był strażnikiem w więzieniu Lucasville, znajdującym się piętnaście kilometrów na północ od Portsmouth. Miał na plecach głębokie obrażenia, których nabawił się w trakcie bójki z jednym z więźniów. Dano mu listę autoryzowanych lekarzy, do których mógł się udać. Jednym z nich był David Procter.

– Chodziło do niego kilku chłopaków z więzienia, bo jego sekretariat zajmował się papierkową robotą [związaną z odszkodowaniami pracowniczymi] – wspominał Randy.

Procter dał mu sześciomiesięczne zwolnienie i – rzecz jasna – zajął się formalnościami, pobierając za wszystko opłatę w wysokości dwustu dolarów w gotówce. Przepisał także lek o nazwie OxyContin w tabletkach czterdziestomiligramowych, które Randy miał przyjmować dwa razy dziennie przez trzydzieści dni. Procter zachwalał go jako nowy środek przeciwbólowy, który okazał się bardzo skuteczny.

– Gdy tak patrzę na to z dystansu, to nie potrzebowałem czegoś aż tak mocnego – zauważa Randy. – Wtedy jednak wydawało mi się, że środek jest świetny, bo plecy nie bolały.

Trzydzieści dni później Randy czuł się na tyle dobrze, że nie poszedł do Proctera po kolejną receptę. Wkrótce dopadła go jednak najgorsza w życiu grypa. Wszystko go bolało, nie miał siły wstać z łóżka, dostał rozwolnienia i w kółko wymiotował. Porozmawiał z kolegami i jeden z nich zasugerował, że to z powodu odstawienia leku.

Wtedy poczuł, że jednak musi odwiedzić lekarza.

Procter dał mu kolejną receptę na OxyContin. Randy wracał do niego co miesiąc i płacił dwieście dolarów za trzyminutową wizytę i wypisanie recepty. Poczekalnia pękała w szwach, a pacjenci bili się o miejsce w kolejce. Tylko nieliczni byli tam z powodu faktycznych urazów. Reszta symulowała ból, by wyłudzić receptę, zresztą za cichym przyzwoleniem lekarza. Randy spotkał tam sześciu innych strażników więziennych. Nie wychylał się, a gdy Procter wypisał mu, co trzeba, poszedł sobie.

– Widzisz ludzi, którzy być może trafią w końcu do jednej z nadzorowanych przez ciebie cel – opowiada. – To naprawdę uczy pokory. Myślisz, że robisz wszystko tak, jak trzeba. Ufasz lekarzowi. Po jakimś czasie zdajesz sobie sprawę, że to nie tak, ale niewiele możesz z tym już zrobić. Utknąłeś w martwym punkcie. Jesteś uzależniony.

Niebawem trafił na ulicznych dilerów, do których mógł się udać, kiedy przed upływem miesiąca skończyły mu się tabletki. Wrócił do pracy w więzieniu, ale był już w pełni uzależniony od opiatów, więc spóźniał się i migał od roboty. W akcie desperacji poszedł do zastępcy naczelnika więzienia i opowiedział mu o swojej sytuacji. Przeszedł odwyk i przestał brać prochy. Trzy i pół roku po pierwszej wizycie u Davida Proctera uwolnił się od uzależnienia i to był koniec jego problemów z OxyContinem.

Jednak dla doliny rzeki Ohio i reszty Stanów Zjednoczonych był to dopiero początek.

Spec od reklamy

Nowy Jork

W 1951 roku pracujący w mało znanej firmie marketingowej specjalista od reklamy Arthur Sackler spotkał się w Nowym Jorku z kierownikiem działu sprzedaży koncernu chemicznego Charles Pfizer and Company, mającego stuletnią historię.

Trzydziestodziewięcioletni Arthur Mitchell Sackler miał już za sobą udaną karierę psychiatry.

Wraz ze swymi braćmi Raymondem i Mortimerem – jak i on synami żydowskich imigrantów z Europy Środkowej – wychowywał się w Nowym Jorku. Podczas Wielkiego Kryzysu studiowali i według autora książki American Night. The Literary Left in the Era of the Cold War [Amerykańska noc. Literacka lewica w dobie zimnej wojny] Alana Walda cała trójka miała przelotny romans z Komunistyczną Partią Stanów Zjednoczonych. Arthur Sackler rozpoczął działalność publicystyczną jeszcze w szkole średniej, gdzie współredagował szkolną gazetkę. Podczas Wielkiego Kryzysu na własną rękę wydrukował dla partii coś, co Wald nazwał „ordynarnym biuletynem strajkowym”. Chodził do wieczorowej szkoły artystycznej, a czesne pokrywał z podejmowanych przez siebie prac dorywczych.

Po ukończeniu studiów medycznych Sackler rozpoczął pracę w nowojorskim szpitalu psychiatrycznym Creedmoor. Napisał tam ponad sto pięćdziesiąt artykułów na temat psychiatrii i medycyny eksperymentalnej, rozpoznając część biochemicznych przyczyn schizofrenii i choroby afektywnej dwubiegunowej. Był zdecydowanym przeciwnikiem papierosów, nim jeszcze stało to się modne, zakazywał też palenia we wszystkich firmach, których później został właścicielem. Na Uniwersytecie Long Island wdrożył program Laboratoriów Badań Terapeutycznych – potem nim kierował i wspierał finansowo pokaźnymi sumami. W międzyczasie założył pierwszy zintegrowany rasowo bank krwi w Nowym Jorku.

Sackler uważnie obserwował gwałtownie rozwijającą się w latach powojennych medycynę. Dzięki postępowi naukowemu firmy farmaceutyczne mogły produkować leki zmieniające jakość i długość życia, zwłaszcza antybiotyki i szczepionki. To były pełne energii lata, choć nie dla branży reklamującej lekarstwa – wypuszczane przez nią reklamy pozostały toporne i nijakie, mimo że zachwalane w nich środki zmieniały świat. Sackler nie widział powodu, dla którego nie miałoby się to zmienić, więc w latach czterdziestych postanowił się przebranżowić i zatrudnić w małej, stosującej raczej tradycyjne metody marketingowe agencji reklamowej William Douglas McAdams.

Dość szybko jednym z jego klientów została firma Charles Pfizer and Company, wówczas największy na świecie producent witaminy C. Nowo utworzony w ramach koncernu dział badań farmaceutycznych opracował syntetyczny antybiotyk – stworzoną na bazie żyjącej w glebie bakterii terramycynę, która okazała się skuteczna w leczeniu ponad pięćdziesięciu chorób, w tym zapalenia płuc. Sama firma przestawiała się z produkcji środków chemicznych na lekarstwa, więc zamiast sprzedać licencje innej firmie farmaceutycznej, Pfizer postanowił wytwarzać i sprzedawać antybiotyk na własną rękę.

Tego dnia Sackler powiedział w biurze kierownikowi sprzedaży Thomasowi Winnowi, że jeśli dysponować będzie odpowiednio wysokim budżetem reklamowym na terramycynę, to może z ­Charles Pfizer and Company uczynić markę znaną każdemu lekarzowi.

Winn przydzielił mu na zareklamowanie leku rekordowy dla branży farmaceutycznej budżet. Według Johna Kallira, który w tym samym czasie był autorem tekstów reklamowych w firmie William Douglas McAdams, Sackler „zapchał media czymś, co dziś nazwali­byśmy kampanią teaserową”.

Poświęcone terramycynie działania marketingowe miały na celu zainicjowanie częstych, bezpośrednich kontaktów z poszczególnymi lekarzami, co było w tamtych czasach zupełnie nowym pomysłem. Sackler zamieścił w czasopismach medycznych duże kolorowe reklamy, w których bawił się grą słów z użyciem wyrazu „terra” (oznaczającym po włosku „ziemię”): „Terra Bona” i tym podobne. Kiedy lek w końcu pojawił się na rynku amerykańskim, wypuścił reklamy wykorzystujące tę samą kolorystykę i czcionkę z napisem „Terramycyna”.

W międzyczasie pracujący dla Sacklera nowojorscy autorzy sloganów reklamowych przygotowali tysiące kartek pocztowych, które rzekomo miały pochodzić z Egiptu, Australii, Malty i innych krajów. Wysłali je imiennie do tysięcy amerykańskich lekarzy rodzinnych, pediatrów i chirurgów, zachwalając skuteczność terramycyny w zwalczaniu chorób występujących w tych egzotycznych miejscach – „gorączki mlecznej” na Malcie czy „gorączki typu Q” w Australii. Kartki podpisano: „Z poważaniem – Pfizer”. Lekarze, o których i tak wiadomo było, że przepisują mnóstwo leków, dostali jeszcze dodatkowy druk reklamowy.

Następnie Sackler wysłał do gabinetów lekarskich akwizytorów.

– Przeprowadzili zmasowaną kampanię akwizycyjną – opowiada Kallir. – Zarazem prowadziliśmy bardzo intensywne działania pocztowe, mieliśmy mocno napięty grafik wysyłek listowych, po kilka przesyłek naraz do tych samych lekarzy, a ponadto zamieszczaliśmy reklamy w prasie.

Kallir pamięta, że Sackler zapłacił za to, by przez rok do każdego numeru miesięcznika „Journal of the American Medical Association” dołączano wkładkę Pfizera „Spectrum” – ośmiostronicowy ilustrowany magazyn wewnętrzny.

Działania te, w połączeniu ze skutecznością terramycyny, uczyniły z leku prawdziwy przebój, a jego sprzedaż sięgnęła w 1952 roku pięćdziesięciu pięciu milionów dolarów. Ten sukces pozwolił firmie Charles Pfizer and Company, która w pewnym momencie zmieniła nazwę na Pfizer, rozszerzyć działalność na trzynaście państw.

Kierowana przez Sacklera kampania dała początek nowoczesnej reklamie farmaceutycznej – dziedzinie, która dotąd, jak to ujął jeden z dyrektorów, „istniała, choć jej nie było”. Dostrzegając nadchodzące możliwości, Sackler kupił firmę, dla której pracował, czyli Williama Douglasa McAdamsa.

Wraz z braćmi nabył również po cichu firmę farmaceutyczną Purdue Frederick – szerzej nieznaną, choć utworzoną przez ­Johna Purdue Graya i George’a Fredericka Binghama jeszcze w latach dziewięćdziesiątych XIX wieku, czyli w czasach cudownych leków na wszystko. Nie odniosła ona większego sukcesu i w chwili, w której nasza opowieść zaczyna się rozwijać, czyli w latach osiemdziesiątych XX wieku, produkowała głównie środki antyseptyczne i przeczyszczające oraz preparat do usuwania woskowiny z uszu.

Tymczasem Arthur Sackler kontynuował rewolucję w marketingu branży farmaceutycznej. W 1963 roku pozyskał od firmy Hoffmann-La Roche licencję na import i sprzedaż nowego środka uspokajającego o nazwie Valium. Raz jeszcze w jego promocji położył nacisk na bezpośrednie kontakty z lekarzami. Wysyłał przedstawicieli handlowych, czyli akwizytorów, którzy często odwiedzali poszczególne gabinety lekarskie z darmowymi próbkami medykamentu. Rozstawiał stoiska na kongresach medycznych i zamieszczał w czasopismach medycznych liczne, wielostronicowe kolorowe reklamy. Wydał kolejny miesięcznik ilustrowany z artykułami o tym, jak wygląda praktyka najbardziej znanych lekarzy, które przeplatał informacjami ze świata lekarskiego i reklamami Valium.

Część kampanii miała na celu przekonanie lekarzy do przepisywania Valium, które opinia publiczna uważała za środek niebezpieczny. Reklamy nakłaniały ich, by ból fizyczny łączyli ze stresem, a w Valium widzieli odstresowywacz. Matka chorego dziecka miała przecież prawo się denerwować. Środek adresowano przede wszystkim do kobiet i przedstawiano go jako sposób na uśmierzenie napięcia związanego z byciem żoną oraz matką. Zanim ruch feministyczny urósł w siłę, zakładano, że kobiety będą potrzebować takiego wsparcia przez resztę życia, więc kwestia właściwości uzależniających nie miała żadnego znaczenia.

Jednym z licznych talentów Arthura Sacklera była umiejętność wczucia się w sytuację lekarzy rodzinnych, którzy mieli do czynienia z olbrzymią rzeszą zdenerwowanych i zamartwiających się pacjentów.

– Przychodziła taka pacjentka i mówiła: „Panie doktorze, przez cały dzień jestem kłębkiem nerwów” lub „Mam syna w wojsku” – opowiadał Win Gerson, który latami pracował u Sacklera, a potem został prezesem firmy William Douglas McAdams. – Ludziom puszczały nerwy i ten lek potrafił ich uspokoić. Działał też na różnego rodzaju bóle pleców. Pewnie część pacjentów zostawała po nim ćpunami, ale ogólnie rzecz biorąc, działał.