Księżycowy pył. W poszukiwaniu ludzi, którzy spadli na Ziemię - Andrew Smith - ebook

Księżycowy pył. W poszukiwaniu ludzi, którzy spadli na Ziemię ebook

Andrew Smith

4,2

Opis

Program amerykańskich lotów kosmicznych Apollo powstał w czasach, kiedy wydawało się, że ludzkość jest o krok od kolonizacji kosmosu, i trwał szaleńczy wyścig o pierwszeństwo we wszechświecie. W ciągu trzech lat, między 1969 a 1972 rokiem, dwudziestu czterech mężczyzn wyruszyło w najdłuższą, najniebezpieczniejszą i najbardziej niezwykłą podróż w dziejach: poza orbitę Ziemi. Dwunastu z nich postawiło stopę na Księżycu. Kosmiczni kowboje, bohaterowie pierwszego naprawdę globalnego wydarzenia medialnego, śledzonego na żywo przez setki milionów widzów na całym świecie. Od niemal pół wieku nikt nie powtórzył ich wyczynu.

Smith postanowił dowiedzieć się, jak potoczyły się losy zdobywców Księżyca. Czy udało się im wrócić na Ziemię, czy już na zawsze zostali z głową z chmurach? Czy poznali odpowiedzi na palące pytania ludzkości, czy może przywieźli z kosmosu tysiące nowych wątpliwości? I co robić, jeśli najważniejsze wydarzenie w swoim życiu można już tylko oglądać we wstecznym lusterku?

„Zapomnijcie o „flower power”, Beatlesach i Beach Boysach. Zapomnijcie o prezydencie Kennedym, „napadzie stulecia”, swingującym Londynie i wojnie w Wietnamie. To, co naprawdę sprawiło, że lata 60. były wyjątkowe, to lądowanie człowieka na Księżycu. Gdy Andrew Smith zaczął pracę nad swoją książką, trzech spośród dwunastu mężczyzn, którzy brali udział w tej misji, już nie żyło. Postanowił więc spotkać się z pozostałą dziewiątką, by zdążyć oddać im głos. Dzięki temu powstała poruszająca książka o niezwykłym amerykańskim akcie optymizmu, jakim była wyprawa na Księżyc.” „The Guardian”

„Smith doskonale łączy zapis rozmów z astronautami z politycznym i kulturowym kontekstem odbytych przez nich misji. A robi to z wdziękiem i lekkością – jego wciągająca opowieść pełna jest wspaniałych historii, a niemal każdy akapit książki zachwyca błyskotliwością.” Christopher Sylvester, „The Sunday Times”

„Misją Smitha – doskonale zrealizowaną w tej intrygującej książce – było opisanie życia ludzi, którzy jako jedni z pierwszych wyprawili się w kosmos. Wspaniała zbiorowa biografia napisana z talentem, pasją i poczuciem humoru.” „The Observer”

„Dziś lądowania na Księżycu nie wzbudzają w nas już tylu emocji co kiedyś. Dzięki tej książce uda ci się jednak choć na chwilę poczuć to, co czuli świadkowie tamtych przełomowych wydarzeń sprzed kilku dekad. W swej wciągającej opowieści Smith oddaje głos dziewięciu mężczyznom, którzy jako pierwsi stąpali po Księżycu […]. Autor słucha ich uważnie i ze zrozumieniem, ale nie popada w sentymentalizm. Zaraża nas także swoją fascynacją dla tego okresu w historii […]. Intrygująca, zaskakująca, zabawna i niezwykle poruszająca książka.” Sinclair McKay, „Daily Telegraph”

„Smith jest doskonałym narratorem – czujnym, niepozbawionym czułości dla opisywanego tematu, mającym dostatecznie dużo wiedzy, by szczegółowo opisać program Apollo, ale nie znużyć czytelnika.” David Honigmann, „The Financial Times”

„Uwielbiam „Księżycowy pył”. To nie tylko rewelacyjna opowieść o mężczyznach, którzy stąpali po Księżycu, lecz także o całej szalonej koncepcji wysłania człowieka w kosmos. Wspaniała!” William Leith, „Evening Standard Books of the Year”

„Fascynująca, wspaniała książka.” David Bowie

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 589

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (35 ocen)
16
10
9
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AStrach

Dobrze spędzony czas

Patrząc z zaciekawieniem w czerwony aktualnie na niebie księżyc.
00
aniasci

Dobrze spędzony czas

Ciekawa książka o dalszych losach astronautów, którzy stanęli na Księżycu.
00
Natalia_Calgary

Nie oderwiesz się od lektury

Warto przeczytać i..pomyśleć .
00
Raffall

Nie oderwiesz się od lektury

To nie moje klimaty, ale czyta się wspaniałe.

Popularność




SERIA AMERYKAŃSKA

Patti Smith Poniedziałkowe dzieci

Jack Kerouac Allen Ginsberg Listy

Magdalena Rittenhouse Nowy Jork. Od Mannahatty do Ground Zero

Geert Mak Śladami Steinbecka. W poszukiwaniu Ameryki

Johnny Cash Cash. Autobiografia

Allen Ginsberg Listy

Bob Dylan Kroniki. Tom pierwszy

William S. Burroughs Jack Kerouac A hipopotamy żywcem się ugotowały

Lawrence Wright Droga do wyzwolenia. Scjentologia, Hollywood i pułapki wiary

S. C. Gwynne Imperium księżyca w pełni. Wzlot i upadek Komanczów

David Ritz Respect. Życie Arethy Franklin

Alysia Abbott Tęczowe San Francisco. Wspomnienia o moim ojcu

Jon Krakauer Pod sztandarem nieba. Wiara, która zabija

Kim Gordon Dziewczyna z zespołu

Dennis Covington Zbawienie na Sand Mountain. Nabożeństwa z wężami w południowych Appalachach

Rick Bragg Jerry’ego Lee Lewisa opowieść o własnym życiu

Scott Carney Śmierć na Diamentowej Górze. Amerykańska droga do oświecenia

Hampton Sides Krew i burza. Historia z Dzikiego Zachodu

James Grissom Szaleństwa Boga. Tennessee Williams i kobiety z mgły

Patti Smith Pociąg linii M

Billie Holiday William Dufty Lady Day śpiewa bluesa

Dan Baum Dziewięć twarzy Nowego Orleanu

Jill Leovy Wszyscy wiedzą. O zabójstwach czarnych w Ameryce

Brendan I. Koerner Niebo jest nasze. Miłość i terror w złotym wieku piractwa powietrznego

Hampton Sides Ogar piekielny ściga mnie. Zamach na Martina Luthera Kinga i wielka obława na jego zabójcę

Paul Theroux Głębokie Południe. Cztery pory roku na głuchej prowincji

S. C. Gwynne Wrzask rebeliantów. Historia geniusza wojny secesyjnej

Jon Krakauer Missoula. Gwałty w amerykańskim miasteczku uniwersyteckim

James McBride Załatw publikę i spadaj. W poszukiwaniu Jamesa Browna, amerykańskiej duszy i muzyki soul

Dan Baum Wolność i spluwa. Podróż przez uzbrojoną Amerykę

Legs McNeil Gillian McCain Please kill me. Punkowa historia punka

David McCullough Bracia Wright

Lawrence Wright Wyniosłe wieże. Al-Kaida i atak na Amerykę

Linda Polman Laleczki skazańców. Życie z karą śmierci

Sam Quinones Dreamland. Opiatowa epidemia w USA

Jan Błaszczak The Dom. Nowojorska bohema na polskim Lower East Side

Charlie LeDuff Detroit. Sekcja zwłok Ameryki (wyd. 3)

Charlie LeDuff Shitshow! Ameryka się sypie, a oglądalność szybuje

Tom Clavin Bob Drury Serce wszystkiego, co istnieje. Nieznana historia Czerwonej Chmury, wodza Siuksów (wyd. 2)

ANDREW SMITH

KSIĘŻYCOWY PYŁ

W poszukiwaniu ludzi, którzy spadli na Ziemię

Przełożył Rafał Lisowski

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Tytuł oryginału angielskiego Moondust. In Search of the Men who Fell to Earth

Projekt okładki Agnieszka Pasierska / Pracownia Papierówka

Projekt typograficzny Robert Oleś / d2d.pl

Fotografia na okładce © by Bettmann / Getty Images

Copyright © Andrew Smith

The moral right of the author has been asserted

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2019

Copyright © for the Polish translation by Rafał Lisowski, 2019

Redakcja Tomasz Zając

Konsultacja merytoryczna dr hab. Marcin Stolarski

Korekta d2d.pl

Redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl

Skład Agnieszka Frysztak / d2d.pl

Skład wersji elektronicznej d2d.pl

ISBN978-83-8049-883-9

Prolog

I było już dziewięciu

Rankiem 9 lipca 1999 roku wyruszyłem na spotkanie z Charliem i Dotty Duke’ami w barze londyńskiego hotelu. To miała być krótka rozmowa do artykuliku z rodzaju tych, jakich zwykle unikałem, ale Duke’owie nawet na pierwszy rzut oka byli zbyt ciekawi, żeby przepuścić taką okazję.

Wiedziałem o nich tyle, że w kwietniu 1972 roku Charlie został dziesiątym z zaledwie dwunastu ludzi, którzy spojrzeli na Ziemię z powierzchni Księżyca. Orientowałem się, że spędził tam trzy euforyczne dni, a potem wrócił do domu i się rozsypał: zgubił wewnętrzny kompas i nie potrafił się ustatkować, terroryzował dzieci i dręczył żonę, aż w końcu odnalazł spokój i pogodził się z nią dzięki wierze w Boga. Obecnie prowadzili wspólnie misję w New Braunfels w Teksasie. Przybyli do Londynu, żeby o tym opowiedzieć.

Im dłużej się przyglądałem, tym bardziej fascynował mnie ten dziwny, intensywny trzyipółletni okres lądowań na Księżycu, gdy cały świat zatrząsł się i zmienił na zawsze. Zanim wszystko dobiegło końca, w Altamont śmiertelnie pobito czarnoskórego fana Rolling Stonesów, Beatlesi rozpadli się w gniewie, a zamachy na JFK, Bobby’ego Kennedy’ego i Martina Luthera Kinga wydawały się już odległymi wspomnieniami. Wojna w Wietnamie zmierzała ku końcowi, a zdefiniowana w opozycji do niej kontrkultura dryfowała donikąd, niczym pył na pustynnym wietrze. Tymczasem rozbuchała się afera Watergate, nasilał konflikt rasowy, a wirująca w mojej dziesięcioletniej głowie muzyka pop wydawała się fajniejsza i cyniczniejsza niż kiedykolwiek. Jak miał stwierdzić Chris Kraft, kierownik lotów NASA: „Najlepsze czasy Ameryki były również czasami najgorszymi”. Nadciągała recesja, wyłaniał się mroczniejszy, surowszy świat.

I choć program kosmiczny był owocem zimnej wojny, lądowania na Księżycu wciąż wydawały się szaleństwem lat sześćdziesiątych, ostatnim walcem optymizmu w dekadzie, która dobiegła końca 19 grudnia 1972 roku, gdy astronauci z misji Apollo 17 płynęli do domu ze świadomością, że to koniec przygody, a jej obietnice okazały się ułudą. Żaden członek komuny Merry Pranksters[1] ani mistyk na kwasie nie zrobił nigdy nic bardziej odlotowego, a jednak niejednoznaczność całego przedsięwzięcia wydawała się nie mieć granic. Co zyskała ludzkość na zrealizowaniu kaprysu prezydenta Kennedy’ego, który postanowił wysłać swój naród na Księżyc, wydając na ten cel horrendalne sumy? Program lotów księżycowych kosztował dwadzieścia pięć miliardów ówczesnych dolarów. W szczytowym momencie wydatki NASA pochłaniały pięć procent budżetu federalnego Stanów Zjednoczonych. Czy cały ten czas, energia, pieniądze, całe życie poszły na marne?

Nie tylko dla Charliego Duke’a powrót na Ziemię był trudny. Prześledziłem losy innych astronautów i odkryłem, że ich reakcje na to doświadczenie były niezwykle różne. Neil Armstrong, pierwszy człowiek na Księżycu, został nauczycielem i wycofał się z życia publicznego, „wracając do tego, co na naszej planecie najważniejsze”, podczas gdy jego partner Buzz Aldrin przez długie lata zmagał się z alkoholizmem i depresją, aż w końcu rzucił się w wir prac nad projektami kosmicznymi, które co do jednego wydały mi się niemożliwie dziwaczne. Z natury buntowniczy Alan Bean z Apollo 12 rozstał się z kosmosem, by zostać artystą i farbami olejnymi bez końca odtwarzać sceny z podróży na Księżyc, a Edgar Mitchell doznał „przebłysku zrozumienia” i skupił uwagę na wszechświecie, w którym wyczuł inteligencję, i przez resztę życia próbował ją pojąć. Jeszcze bardziej dramatyczny był dalszy los Jima Irwina, który stwierdził, że u stóp majestatycznych, oblanych złotem Apeninów usłyszał szept Boga, więc po powrocie porzucił NASA na rzecz Kościoła. Z kolei groźny Alan Shepard, który jako jedyny przyznał się do płaczu na Księżycu, zrobił to, o co nikt by go nie podejrzewał: złagodniał.

Jeśli chodzi o pozostałych, John Young po katastrofie promu Challenger został zaciekłym krytykiem NASA i w atmosferze gniewu i żalu odszedł z Biura Astronautów, a Gene Cernan, ostatni człowiek na Księżycu, przyznaje, że wszystkiemu, co nastąpiło od czasu misji Apollo 17, towarzyszyło dokuczliwe rozczarowanie („trudno po tym znaleźć coś podobnego”). Jego towarzysz lotu Jack Schmitt został senatorem, ale jako człowiekowi przywykłemu do kreatywności politycy wydali mu się krótkowzroczni i irytujący. Nie wybrano go na drugą kadencję i ostatnio podobno pracował jako „konsultant kosmiczny” w Albuquerque. Wszyscy uczestnicy misji opisywali niemal mistyczne poczucie jedności z ludzkością, którą oglądali z daleka. Tam, na górze, wiele się wydarzyło. Liczba rozwodów po powrocie na Ziemię była, nomen omen, astronomiczna.

Z perspektywy czasu można stwierdzić, że reakcje astronautów dało się przewidzieć. Tych dwunastu ludzi nagle musiało znaleźć odpowiedź na pytanie, którego wcześniej nikt w taki sposób nie zadał: „Dokąd iść, kiedy było się już na Księżycu?”. Oprócz nadziei i oczekiwań ich samych za astronautami stały fantazje milionów anonimowych ludzi oraz całe tysiąclecia ludowych podań. Nepalczycy wierzą na przykład, że na Srebrnym Globie mieszkają ich zmarli; kiedy Stu Roosa, weteran misji Apollo 14, odwiedził tamten kraj, irytowały go teksty typu: „Czy widział pan moją babcię?”. Stąpający po Księżycu już na zawsze będą uwięzieni między siłą jego grawitacji a zbiorowymi marzeniami całej Ziemi. Charlie Duke ze złością przyznawał, że otrzymuje listy od wyznawców teorii spiskowych, którzy uważają, że lądowania na Księżycu sfingowano, i nazywają go kłamcą.

Polubiłem Duke’a. W wieku sześćdziesięciu czterech lat wciąż był wysoki i przystojny, mówił z kojącym zaśpiewem, który wydawał mi się znajomy, choć dopiero po chwili udało mi się go zlokalizować. Gdy opisywał swój lot i uderzającą poświatę naszej planety, sunącej przez samotną czarną pustkę kosmosu, czułem się jak dziecko zatracone w ulubionej bajce na dobranoc. Dodał, że nasz świat widziany z Księżyca jest jak klejnot, taki kolorowy i jasny, że prawie można by go złapać, trzymać w ręku i zachwycać się tym bezcennym skarbem. Później opowiedział o swoim przerażeniu, gdy uświadomił sobie, że od tamtej pory reszta życia będzie jednym długim, powolnym rozczarowaniem. Cały ten wysiłek i kreatywność… Po co to było? Żeby wynaleźć teflon? Zrobić parę zdjęć? W 1972 roku Amerykanie kosmos mieli już w nosie. Później Duke podzielił się wzruszającą nadzieją, że pewnego dnia „tam wrócimy”, a ja nie miałem serca mu powiedzieć, że z mojej perspektywy nie wydaje się to prawdopodobne – przynajmniej za jego życia, a może i za mojego.

Kiedy nasz czas się skończył, podziękowałem za rozmowę, która sprawiła mi wielką przyjemność, i zacząłem się zbierać do wyjścia, Charlie oznajmił jednak, że ma w swoim grafiku okienko, więc jeśli chcę, możemy pogadać dłużej. Później wyjaśnił, że poprzedniego wieczoru wraz z Dotty otrzymali niepokojącą wiadomość, że Pete Conrad, dowcipny, żywiołowy dowódca misji Apollo 12, drugiej na Księżycu, miał poważny wypadek motocyklowy niedaleko swojego domu w Kalifornii.

Conrad to ten, który barwnymi wulgaryzmami niepokoił oficjeli z NASA, ale zachował spokój, kiedy podczas startu jego rakietę Saturn trafił piorun – dwukrotnie – powodując dziką kakofonię alarmów w kokpicie i panikę na dole. Gdy pewna dziennikarka podała w wątpliwość jego stwierdzenie, że mowa Armstronga o „małym kroku dla człowieka” wcale nie była przygotowana przez kogoś wcześniej, Conrad w tajemnicy założył się z nią o pięćset dolarów, że kiedy przyjdzie jego kolej, będzie mógł powiedzieć, co zechce, i od razu zadeklarował, jak będą brzmiały jego słowa. „Juhu! Kurczę, może dla Neila to był mały krok, ale dla mnie całkiem długi!” – usłyszała zgodny z umową okrzyk drobnego astronauty, gdy 19 listopada 1969 roku został trzecim człowiekiem na Księżycu. Również on zabrał w podróż magnetofon, by razem z ekipą podskakiwać do The Girl from Ipanema i Sugar, Sugar zespołu The Archies. Pozwolił też Alowi Beanowi, swojemu drugiemu pilotowi, wziąć wykręcający piruety złoty moduł księżycowy, przypominający kruchego pająka, na wycieczkę po odwrotnej stronie Księżyca, gdzie ludzie z NASA nie widzieli, co się święci. Kiedy zaś obaj przyjaciele wybrali się na spacer po powierzchni Srebrnego Globu, Houston kazało im przestać paplać i wydawać okrzyki radości, bo zupełnie zagłuszali Dicka Gordona z modułu dowodzenia na orbicie.

Tymczasem Dotty została zawołana do telefonu. Wróciła ze wstrząsającą wiadomością, że Conrad zmarł wskutek odniesionych obrażeń. Nie zdziwiło mnie, że Charlie Duke opowiadał o swoim towarzyszu ze łzami w oczach. Później się dowiedziałem, że miejsce, gdzie zginął Conrad, nazywa się Ojai, co w języku rdzennych Amerykanów oznacza Księżyc, lecz tamtego dnia zakręciło mi się w głowie od pożegnalnych słów Duke’a. Wypowiedział je cicho i płasko, jakby recytował psalm.

– Teraz jest nas tylko dziewięciu.

Tylko dziewięciu.

Kiedy wracałem do domu, w mojej głowie szumiały opowieści Duke’a, ale ogarnął mnie także niespodziewany smutek – nie dlatego, że zostało tylko dziewięciu ludzi, którzy oglądali nas z powierzchni Księżyca, ale dlatego, że pewnego dnia, być może niedługo, nie będzie już żadnego. Mimo to wróciłem do domu i żyłem jak dotąd, nie myśląc już więcej o projekcie Apollo. Zepchnąłem go w ten zakątek umysłu, który tak posłusznie zamieszkiwał przez ostatnie trzydzieści lat.

Stało się jednak coś niespodziewanego: astronauci nie dali mi spokoju. Po trzech latach nadal wymykałem się na dwór, żeby popatrzeć na Księżyc w sposób, w jaki nie patrzyłem od dzieciństwa, usiłując sobie wyobrazić napięcie towarzyszące drodze ku niemu oraz ekstatyczny powrót. Zastanawiałem się, czy kroczący po Księżycu zaakceptowali późniejsze przykucie do Ziemi – czy pogodzili się z naszym światem, czy też wciąż opłakiwali swoje zdławione nadzieje. Chciałem wiedzieć, jakimi stali się ludźmi i czego się nauczyli; co teraz sądzili o swej dziwnej wycieczce i czy uważali, że ich zmieniła. Przede wszystkim zaś zastanawiało mnie, dlaczego nagle przejmuję się tym bardziej niż dotąd. Zacząłem sobie zadawać pytanie, o co chodziło w tym całym przedsięwzięciu – jakie ono miało znaczenie, jeśli w ogóle jakiekolwiek – i rodziło się we mnie poczucie, że odpowiedzi na te pytania są ważne, nawet jeśli na razie nie rozumiałem dlaczego.

W końcu pojąłem, że jest tylko jeden sposób, by spróbować na nie odpowiedzieć. Musiałem odnaleźć tych dziewięciu kroczących po Księżycu i osobiście się przekonać, dokąd zawiodła ich ta odyseja, dopóki jeszcze mogłem to zrobić[2].

1

Sen o erze księżycowej

Kiedy przeżyło się dany moment wspólnie z całym światem, trudno stwierdzić, gdzie kończą się własne wspomnienia, a zaczynają wspomnienia wszystkich innych.

Widzę oślepiająco jasny kalifornijski dzień. Pędzę na swoim rowerze, metalicznozielonym schwinnie z wygiętą kierownicą i długim chopperowym siodełkiem, który dopiero niedawno przestałem stawiać na noc w swoim pokoju, by patrzeć na niego, gdy zasypiam. Chcę być jak Evel Knievel[3], więc w wakacje godzinami układam rampy z cegieł i kawałków drewna, które podwędziłem z miejscowych budów. Nikt nie skacze dalej ode mnie, nikt, a zwłaszcza David, który jedzie obok mnie… Dziwny, szalony David, który przerasta wszystkich dwukrotnie, ma penisa jak dorosły mężczyzna i całymi dniami buduje lotnie z desek i foliowych płacht. Tego ranka błagał mojego brata, żeby zeskoczył z garażu przywiązany do jednej z takich konstrukcji, a gdy zwróciłem mu uwagę, że skoro samo to ustrojstwo runęło w dół jak kamień, sczepione z moim bratem pewnie zachowa się tak samo, David uparł się, że jeśli się przyjrzeć – ale tak naprawdę dobrze się przyjrzeć – lotnia oddaliła się od pionu o co najmniej dwadzieścia centymetrów. Innymi słowy: poleciała. Rodzice Davida czasami opalają się na golasa w ogródku. Nie wyobrażam sobie, żeby moi tak mogli.

Dziś w ogródku nie ma nikogo. Właśnie byliśmy u Davida – jego rodzice siedzą zgarbieni w fotelach, wpatrzeni w telewizor. Jeździmy po okolicy już od paru godzin i wszędzie jest tak samo. Samochody gotują się na podjazdach. Ojcowie są w domach. Zupełnie jakby dorosły świat zamarł, a wszechświat wstrzymał oddech, gdy te widmowe czarno-białe obrazy przesuwają się po ekranie, te same w każdym domu, niczym duchy duchów duchów.

Ludzie lecą na Księżyc. Zeszłej nocy tata wziął mnie do ogrodu, żebyśmy razem na niego popatrzyli. Zmarszczył czoło, kiedy na jego uniesioną twarz padła wodnista złota poświata, zupełnie jakby ktoś nadepnął na jego grób albo poświecił mu latarką w oczy. Wysłać człowieka na Księżyc to jedno, lecz sprowadzić go z powrotem to zupełnie inna sprawa. Ale stanąć tam, na powierzchni… Na samą myśl dostawało się dreszczy. Może po czymś takim powrót nie będzie już wielką sprawą. Nic dziwnego, że ja i David, oraz wszyscy, których znamy, przez całe lato w ten czy inny sposób próbowaliśmy dosięgnąć nieba.

Znajdujemy się w Orindzie w Kalifornii, na spokojnym przedmieściu po wschodniej stronie zatoki San Francisco. Jest niedziela 20 lipca 1969 roku, a lista dobrych rzeczy w moim życiu przedstawia się następująco: mój rower, szemrzący strumyk w wąwozie na końcu ogrodu, myśl, że w przyszłym semestrze moją nauczycielką będzie pani Lipkin, gorąca dwudziestosześcioletnia hipiska, która już dwa razy zdążyła wyjść za mąż i się rozwieść, a swoim uczniom gra na gitarze piosenki Jefferson Airplane. No i jeszcze mój przyjaciel Scott McGraw, który jest ode mnie starszy, ma długie proste włosy, nosi dzwony, wszędzie chodzi boso i jako pierwszy powiedział mi, że Święty Mikołaj nie istnieje, „ale jak myślisz, że to jest okropne, sprawdź, co tak naprawdę znaczy słowo »pieprzyć«” – dodał. Brat Scotta gra w kapeli Love Is Satisfaction, czyli Miłość to Satysfakcja – jestem zachwycony tą nazwą.

W naszej okolicy wszystkie ulice noszą imiona postaci z Legendy o Sennej Kotlinie. Tak to jest, gdy jakieś miejsce budują od zera i nikogo nie ogranicza przeszłość. Moja ulica, Van Ripper Lane, opada długim łukiem. Na samej górze są skąpane w słońcu wzgórza Orinda Downs, gdzie udajemy, że uprawiamy motocross, znajdujemy skamieliny i łapiemy jaszczurki na wystających skałach, które pachną dzikim tymiankiem. Kiedy powieje wiatr, długa złota trawa faluje, a wzgórza zdają się połyskiwać. Uwielbiam leżeć w tej trawie, pozwalać, żeby łaskotała mnie w twarz, i gapić się w bezchmurne niebo. Czasami, jeżeli zostać tam dostatecznie długo, mniejsze zwierzęta zapominają, że nie jesteśmy częścią wzgórza, i zaczynają biegać wokół nas bez strachu. Wtedy naprawdę można się poczuć jego fragmentem, a także stale zapadających się światów, które mieszczą się wewnątrz. Za kilka lat będzie tutaj osiedle pełne pseudogeorgiańskich domów i płotków. Świat się zmienia.

Zjeżdżamy ze wzgórza na podjazd przed moim domem. David ciska rower na trawnik. Ja stawiam swój na nóżce i rzucam ostrzegawczo do swojego brata i jego maleńkiego, ślepego jak kret kolegi Erniego, że jeśli go przewrócą, to zabiję. Kiedy pęd powietrza nie uderza nas w twarz, jest gorąco, dlatego truchtem wbiegamy przez moskitierę do kuchni, skąd szmer dźwięków i podnieconych głosów ciągnie nas do salonu. Jest trzynasta piętnaście. Przyjaciele moich rodziców, Reuhlowie, oraz uroczy starsi państwo Fishowie z naprzeciwka siedzą pochyleni na kanapie i w fotelach nad włochatym złotopomarańczowym dywanem, w dłoniach mocno ściskają piwo lub kawę, a na ich twarzach maluje się, w różnych proporcjach, mieszanka niepokoju i niedowierzania. Z telewizora płynie znajomy południowy zaśpiew, któremu towarzyszą szumy oraz szczególne ciche piski i brzęki, przypominające stukanie paznokciem w rant olbrzymiego kieliszka. Wiemy, że jest to głos z centrum dowodzenia. Mówiący mężczyzna nazywa się Charles Duke, ale astronauci zwracają się do niego po prostu Houston. Są też inne głosy, ale wszystkie odległe, przemieszane i trudno wyłapać ich sens. Pokój wypełnia atmosfera wyczekiwania.

Teraz słyszymy:

– Trzydzieści sekund.

Cisza.

– Kontrolka kontaktu.

– Wyłączam.

– Ręczne sterowanie silnika hamującego wyłączone. Gotowość silnika wyłączona. Kod 413.

Przerwa.

Cisza.

Więcej ciszy.

– Houston, tu Baza Spokoju… Orzeł wylądował.

W salonie w pierwszej chwili jakby nikt nic nie rozumie. Dorośli wymieniają spojrzenia. Potem słychać wiwat w tle i ten głos z zaśpiewem jakby wzdycha – to pierwszy ślad emocji dobiegający z telewizora.

– Odbiór, Baza Spokoju, potwierdzamy z Ziemi. Paru facetów prawie tu zsiniało. Znowu oddychamy. Dziękujemy.

Cały salon wybucha radością. My też. Mój tata mierzwi mi włosy i klepie Davida po plecach. Zbiegają się małe dzieci.

– Chłopcy, oni wylądowali na Księżycu!

Tata ma łzy w oczach. Po raz pierwszy widzę go w takim stanie, i zobaczę jeszcze tylko raz w życiu.

Nikt z nas nie ma pojęcia, co w tych ostatnich chwilach działo się za kulisami, choć informacje kryły się w tych monotonnych komunikatach, jeśli tylko ktoś umiał je odczytać.

Załoga, którą NASA wybrała do tej historycznej misji, składa się z Neila Armstronga, Buzza Aldrina i Mike’a Collinsa, tworzących szczególne trio. Plan lotu przewidywał, że Collins zostanie na orbicie Księżyca w stanie radosnej frustracji, zajęty statkiem, który miał ich zabrać do domu, czyli modułem dowodzenia Columbia, a tymczasem jego towarzysze zejdą na powierzchnię w lądowniku Eagle, czyli Orzeł. Collins to człowiek rozmowny, gustuje w szlachetnym winie i dobrych książkach, maluje i hoduje róże. Armstrong jest natomiast chłodny i samowystarczalny – Collins go lubi, ale nie potrafi sforsować jego mechanizmów obronnych. Z kolei żywiołowy Aldrin wydaje mu się po prostu niebezpieczny.

Przygotowania do misji były szalone. Pewnego razu astronauci wybrali się w góry na wycieczkę geologiczną, ale nie słyszeli ani słowa wypowiadanego przez instruktorów, bo wszystko zagłuszały śmigłowce ekip wiadomości przepychające się w powietrzu, furkoczące niczym olbrzymie wygłodniałe komary. Nikt nie miał pewności, co czeka tam, w kosmosie, dlatego gazety i programy telewizyjne były pełne katastroficznych przepowiedni. Pewien badacz zapewniał widzów, że księżycowy pył na przypominających sylwetki yeti skafandrach astronautów zapali się, gdy tylko w kabinie Eagle’a wejdzie w kontakt z tlenem, o ile wcześniej nie eksploduje im pod stopami. Inny ostrzegał, że powierzchnia Księżyca może być w całości złożona z pyłu, więc w chwili zetknięcia z podłożem lądownik kompromitująco się zapadnie i zniknie na zawsze. Jeszcze więcej ekspertów martwiło się perspektywą sprowadzenia stamtąd jakiejś obcej bakterii, która zniszczy wszelkie życie na Ziemi, niczym w filmach science fiction The Quatermass Experiment czy Tajemnica Andromedy. W czasopismach pojawiały się rysunki dziwnych podziemnych istot, które mogły się czaić pod powierzchnią, głodne okrąglutkich białych bałwanków z Ziemi.

Nic więc dziwnego, że w kabinie modułu dowodzenia Columbia panowało napięcie. We wczesnej fazie lotu Aldrin ciągle opisywał „przebłyski”, które dostrzegał kątem oka, kiedy Księżyc majaczył przed nimi, a w końcu wchłonął ich na orbitę. Armstronga irytowała ta sugestia obecności czegoś nieznanego i tajemniczego, podobnie jak to, że po bezpiecznym lądowaniu jego towarzysz upadł na kolana i przyjął komunię. W lądowniku, czyli module księżycowym – przedziwnej, wiotkiej konstrukcji, wyglądającej na złożoną z wykałaczek i kartonów po jajkach przez grupę pięciolatków, a potem z grubsza przykrytą folią przez ich matki – stale czuł, że „nie nadąża za samolotem”, nie do końca panuje nad sytuacją, i to też mu się nie podobało.

Prawdziwy dramat rozegrał się jednak wtedy, gdy opadali w kierunku powierzchni. Kiedy David i ja, nic nie podejrzewając, pędziliśmy drogą, kiedy mama wyjmowała piwa z lodówki, kiedy mój ojciec, pan Reuhl i pan Fish – który zwykł mi płacić zabójczą kwotę dwóch dolarów za skoszenie swojego maleńkiego trawnika, a płaciłby więcej, ale tata mu zabronił – omawiali konsekwencje tych wszystkich wydarzeń oraz prawdopodobieństwo, że za swojego życia zdążą odwiedzić Księżyc jako turyści, Mike Collins tuż po godzinie dziesiątej naszego czasu uwolnił Eagle’a z uchwytu Columbii. Przez chwilę obie maszyny leciały w szyku, by pilot modułu dowodzenia mógł wykonać przegląd drugiej jednostki przez iluminator. Stwierdziwszy, że jest ona w dobrym stanie, Collins przykrył niepokój dowcipem: „Świetnie wygląda ta wasza maszyna latająca Eagle, mimo że jesteście do góry nogami”.

W stanie nieważkości nie istnieją góra i dół. Armstrong podchwycił żart.

„Ktoś tu rzeczywiście jest do góry nogami” – powiedział.

Potem impuls silników sterujących poniósł Columbię w dal, aż w końcu Eagle stał się tylko małą plamką światła, diamencikiem unoszącym się między Collinsem a pokrytą kraterami powierzchnią. Astronauta w milczeniu rozważył szanse powodzenia i ocenił je na mniej więcej pięćdziesiąt procent, nie wiedząc, że jego dowódca doliczył się jednakowego prawdopodobieństwa. Według szacunków części kolegów obaj byli optymistami.

Do lądowania zostało dziesięć minut, a Eagle znajdował się piętnaście tysięcy metrów nad powierzchnią Księżyca. Armstrong i Aldrin stali obok siebie, w skafandrach, przypięci uprzężami do podłoża. Jak dotąd wszystko poszło zgodnie z planem, a przygotowania przebiegły według grafiku. Wyregulowali ciśnienie w zbiorniku paliwa, ustawili komputer i sprawdzili trajektorię, kierując teleskop nawigacyjny na Słońce. Uruchomili kamerę i uzbroili silnik hamujący. Potem Aldrin nacisnął przycisk zapłonu i silnik rakietowy ożył. Trzydzieści sekund później kabina zadygotała, gdy z rykiem osiągnęli pełny ciąg.

I teraz pojawił się problem.

Eagle był zwrócony w stronę Księżyca, więc Armstrong zauważył, że obiekty, które wykorzystywał jako punkty odniesienia podczas nawigacji, pojawiają się dwie sekundy wcześniej, niż przewidywano; zapowiadało się, że przestrzelą strefę lądowania, ale komputer nie wychwycił tego błędu. Na wysokości czternastu tysięcy metrów Armstrong obrócił jednostkę, tak że radar zniżania był teraz skierowany w dół, a dwaj astronauci patrzyli w górę na połyskującą, widmową Ziemię. Rzucało znacznie silniej niż podczas symulacji, tymczasem Aldrin porównał dane z radaru i z komputera i stwierdził rozbieżność około kilometra. Wiedział, że radar jest bardziej niezawodny, więc postanowił polecić komputerowi, by przyjmował od niego dane i działał na ich podstawie, kiedy jednak wcisnął odpowiednie guziki, kabinę Eagle’a wypełniło przeszywające bzyczenie głównego alarmu. Astronauci spojrzeli w dół i zobaczyli, że siarkowobursztynowy ekran komputera rozświetla kontrolka „PROG”.

„Alarm programu” – oznajmił Armstrong.

Jego głos był spokojny, ale wymówił te słowa krótko, impulsywnie. Aldrin kazał komputerowi podać kod alarmu, a wtedy na ekranie wyświetliły się cyfry: 1202. Nie wiedział, co oznaczają, jednak domyślał się, że chodzi o przeładowanie komputera. Coś takiego nie wydarzyło się podczas żadnej symulacji, w której uczestniczył. To nie była pora na takie rzeczy.

Uwaga skupiła się teraz na Houston i Genie Kranzu, trzydziestopięcioletnim kierowniku lotu. On wiedział, że alarm jest poważny, bo widział podobny w pierwszym tygodniu lipca. Wtedy z jego powodu przerwał wirtualną misję. Tak naprawdę wraz ze swoją ekipą miał kłopoty już od godziny, ponieważ stale przerywało łączność – ekrany w centrum dowodzenia gasły, a słuchawki wypełniał szum. Potem połączenie na moment wracało, było na tyle długie, by uzasadnić dalsze schodzenie na powierzchnię. Opóźnienie w komunikacji z Księżycem wynosiło 2,6 sekundy, nie było więc czasu na rozwijanie tematu. Podczas symulacji kontrolerzy odkryli, że opóźnienie wyznacza „martwy okres”, w którym nie da się już nic zrobić, bo moduł księżycowy na pewno zetknie się z powierzchnią, zanim Ziemia zdąży zareagować na problem i nakazać przerwanie operacji. Teraz komunikaty były nerwowe i zawieszone w pustce, zupełnie jak sam Eagle.

Kranz szybko naradził się z otaczającymi go osobami, nasłuchując napięcia w ich głosie, a potem odwrócił się do Steve’a Balesa, młodego speca od komputerów z MIT.

Komputer w module księżycowym był jednak zbyt skomplikowany, żeby jego działanie zrozumiała jedna osoba. Bales miał świadomość, że maszyna chce przerwać misję. Nie orientował się natomiast dlaczego. Przekazał problem swojej ekipie ekspertów na zapleczu, ci zaś domyślili się, że wobec nadmiaru zadań do wykonania komputer – wciąż nie wiedzieli czemu – automatycznie wraca do początku cyklu obliczeniowego, żeby zacząć od nowa. W tle było słychać zwięzłą prośbę Armstronga: „Podajcie znaczenie alarmu 1202”. Przerwanie lądowania na tym etapie nie byłoby łatwe ani nie gwarantowało sukcesu, a później nie byłoby już miejsca na dalsze niepowodzenia. Postanowiono kontynuować. Dopóki alarm był tylko przerywany, schodzenie mogło bezpiecznie trwać dalej. Gdyby jednak stał się ciągły, komputer mógł całkowicie przerwać pracę i astronauci byliby zgubieni.

Stojący za sterami spadającego lądownika Armstrong usłyszał głos Duke’a: „Macie pozwolenie na lądowanie”.

Kłopot polegał na tym, że alarmy i mentalne przygotowania do przerwania misji zdekoncentrowały obu astronautów. Kiedy udało się spacyfikować komputer i ponownie skupić się na zadaniu posadzenia Eagle’a, do powierzchni Księżyca zostało już tylko trzysta metrów, a Armstrong z Aldrinem właśnie przelatywali nad gościnną równiną, z którą dotąd wiązali nadzieje. W olbrzymiej, rozświetlonej sali dowodzenia siedemdziesięciu ludzi, którzy spędzili długie miesiące i lata na szkoleniach przygotowujących do tej chwili, jednocześnie wstrzymało oddech niczym widzowie w teatrze, kiedy radary zniżania dokonały gwałtownej poprawki, a ikonka jak z gry Space Invaders przeskoczyła i wskazywała teraz odchylenie od celu o cztery mile, czyli sześć i pół kilometra. Po przekroczeniu sześciu mil zasady nakazywały przerwanie misji. Armstrong patrzył przed siebie i nie był zachwycony tym, co widzi: pole ciasno skupionych głazów, zebranych niczym resztki pradawnego cmentarza wokół ciemnej krawędzi krateru, do którego komputer prowadził ich na oślep. Astronauta wykonał szybkie obliczenia, żeby sprawdzić, czy zdoła posadzić maszynę przed polem głazów. Wiedział, że pewnie są zrobione z księżycowej skały macierzystej, więc geologowie byliby zachwyceni, zrozumiał jednak, że lądownik nadal leci za szybko. Nacisnął kilka guzików i przejął kontrolę nad statkiem, by przechylić go w przód, prawie do pionu. Teraz silnik rakietowy spowalniał tempo opadania, nie zmniejszając prędkości poziomej. Armstrong chciał wylądować na pierwszej pustej przestrzeni, jaką zobaczy.

Nikt oprócz niego nie wiedział o kraterze i głazach. Aldrin wpatrywał się w przyrządy i nieprzerwanie recytował dane, które słyszało centrum dowodzenia oraz my wszyscy.

– Trzysta pięćdziesiąt stóp… do dołu cztery… trzysta trzydzieści, trzy i pół do dołu…

Dobiegająca z daleka mantra Aldrina działała uspokajająco, ale maskowała to, że jego partner był zbyt zaabsorbowany szukaniem sposobu na posadzenie Eagle’a, zanim skończy się paliwo, by powiadomić kogokolwiek o tym, co się dzieje, dlatego nawet centrum dowodzenia nie orientowało się w sytuacji. Wiedzieli tam tylko tyle, że pierwotny plan został zarzucony i Armstrong musi sobie radzić sam, czterysta tysięcy kilometrów od domu. Ludzie na Ziemi już w niczym nie mogli pomóc. Duke szepnął do Kranza: „Chyba lepiej bądźmy cicho”.

Sto pięć metrów nad powierzchnią Księżyca Eagle przesuwał się ponad głazami. Armstrong pochylił jednostkę pod kątem do tyłu, żeby nie nabrała zbyt dużej prędkości. Wziął zakręt w lewo, by ominąć następne pole kamieni. Księżyc jakby unosił się ku niemu, a telemetria pokazywała gwałtowny skok tętna.

„Jak paliwo?” – zapytał Aldrina. Nienaturalny spokój w jego głosie nie pozwalał poznać, że rozpędzony puls wynosił teraz sto pięćdziesiąt uderzeń na minutę.

„Osiem procent” – zabrzmiała odpowiedź. Mniej niż na symulacji.

Na wysokości siedemdziesięciu pięciu metrów Aldrin po raz pierwszy zerknął przez okno, a potem szybko wrócił do przyrządów. Armstrong nadal szukał miejsca do lądowania – jakieś wybrał, ale okazało się, że tuż obok jest kolejny krater. Paliwa zostało na dziewięćdziesiąt sekund, ale ostatnie dwadzieścia musiało zostać na wypadek przerwania misji – gdyby doszli do tego momentu i wciąż nie wylądowali, komputer bez względu na bliskość powierzchni miał ich wystrzelić z powrotem w kosmos, gdzie powinni być bezpieczni. W sali dowodzenia automatyczny sekwencer zaczął odliczanie do takiego scenariusza i wszyscy o tym wiedzieli. Armstrong, sunąc naprzód, zobaczył pustą przestrzeń o powierzchni niecałych dwudziestu metrów kwadratowych, z jednej strony odgraniczoną kraterami, a z drugiej – kolejnymi głazami. Księżyc znajdował się trzydzieści metrów pod lądownikiem. To musiało być tutaj.

Eagle’a należało posadzić pionowo. Jakikolwiek poziomy ruch w momencie kontaktu z podłożem spowodowałby urwanie którejś z zapałkowatych podpór. Kiedy jednak Armstrong słuchał wypowiadanej przez Aldrina litanii liczb – „siedemdziesiąt pięć stóp… dwie i pół do dołu… cztery do przodu… cztery do przodu…” – nagle widok przesłoniła mu erupcja pyłu i kamieni, które uniosły się gęstą powłoką, całkowicie zakrywając miejsce lądowania. Chwilowo zaniepokojony wbił wzrok w odległe skały, żeby nie stracić orientacji, gdy nagle w uchu usłyszał głos Charliego Duke’a ostrzegający: „Sześćdziesiąt sekund”. Nikt w centrum dowodzenia nie wiedział o kraterze, głazach, pyle. Wiedzieli tylko tyle, że podczas każdej udanej symulacji do tej pory Armstrong zdążył już wylądować. Lata przygotowań, miliardy dolarów, ludzkie życie poświęcone po drodze – zwłaszcza życie członków ekipy Apollo 1 trzydzieści miesięcy wcześniej – cała ta energia i błyskotliwość zamykały się teraz w najbliższych sześćdziesięciu sekundach i ocenie sytuacji jednego człowieka. W sali zapadło pełne napięcia milczenie.

Na wysokości dziewięciu metrów Armstrong stwierdził, że Eagle dryfuje do tyłu. Nie wiedział dlaczego, ale rozumiał, że próba lądowania, kiedy nie widać, dokąd się leci, byłaby potwornie niebezpieczna. Szarpiąc się ze sterami, w końcu powstrzymał ruch wsteczny, ale przy okazji jednostka zaczęła dryfować w poziomie. Armstrong był poirytowany, że nie pilotuje lądownika dostatecznie dobrze, i oddałby wszystko, żeby zyskać trochę czasu, ale to już nie było możliwe. Wisieli sześć metrów nad powierzchnią Księżyca i weszli w „martwą strefę” – przekroczyli punkt, po którym nie dało się już wycofać, więc jeśli manewr się nie uda, rozbiją się.

Z Ziemi: „Trzydzieści sekund”.

Aldrin: „Kontakt”.

W chmurze kurzu nitkowate sondy przymocowane do podpór modułu księżycowego czegoś dotknęły. Pilota instruowano, żeby na tej wysokości wyłączył silnik hamujący, bo w przeciwnym razie według obliczeń inżynierów mógłby on wybuchnąć od przeciwciśnienia z własnych spalin. Armstrong jednak tego nie zrobił. Walcząc o utrzymanie maszyny w bezruchu, nie usłyszał komunikatu Aldrina.

Na szczęście inżynierowie się mylili. Eagle, z buchającym silnikiem, osiadł w pyle tak łagodnie, że obaj astronauci nie poczuli zderzenia. Dłoń Armstronga pomknęła do przycisku wyłączania silnika i astronauta oznajmił: „Wyłączam”. W kabinie wzmógł się ruch: Armstrong zajmował się kolejnymi przyciskami i przełącznikami, a Aldrin wykonywał czynności z listy kontrolnej przewidziane po lądowaniu. Obaj spojrzeli na siebie, uśmiechnęli się przez osłony hełmów i uścisnęli sobie dłonie. Po chwili, która wydawała się trwać wieczność, Armstrong oznajmił wyczekującemu światu, że Orzeł wylądował. Informacja, że te słowa pochodzą z Tranquility Base – Bazy Spokoju – na moment zbiła z tropu Charliego Duke’a, tak że aż poplątał mu się język. Zaczął: „Odbiór, Tłan…”, a potem otrząsnął się i poprawił: „Tranquility”.

Spokój. Znajdowali się na Morzu Spokoju. Z dziesięciosekundowym zapasem paliwa wylądowali.

Na ostatnie dziesięć minut złożyło się sześćset spośród najbardziej wyrazistych sekund, jakie kiedykolwiek przeżył człowiek, a my nic o tym nie wiemy. Mnóstwo rzeczy poszło może nie tyle źle, ile inaczej, niż oczekiwano, „poniżej optimum”, jak mawiano w suchym żargonie NASA. Przez następne dekady Steve’owi Balesowi podczas słuchania nagrań z lądowania trudno się będzie wyzbyć poczucia dyskomfortu i złych przeczuć mimo wiedzy, że wszystko dobrze się skończyło. Teraz Armstrong i Aldrin muszą przygotować statek do pośpiesznego startu w razie kłopotów. Następnie zgodnie z rozkazem mają się przespać, Armstrong jednak nie zaśnie, bo usiłuje wymyślić, co powie, gdy jako pierwszy człowiek postawi stopę na powierzchni innego świata. Chyba nikt nie zauważył, że to również pierwsze globalne wydarzenie medialne. W przyszłości, której astronauci jeszcze nie znają, politycy do pomocy w takich sprawach będą mieli marketingowców i spin doctorów. W lipcu 1969 roku Armstrong może jednak liczyć tylko na siebie. Jest piętnasta siedemnaście czasu houstońskiego, czyli trzynasta siedemnaście w Orindzie w Kalifornii. Spacer zaplanowano na dziesięć godzin później. Co mamy robić przez ten czas?

Jak to jest żyć w 1969 roku?

Niedawno doszło do zamachów na Bobby’ego Kennedy’ego i Martina Luthera Kinga. To dziwne słowo: „zamach” – dla moich ośmioletnich uszu brzmi trochę tajemniczo i niezwykle, inaczej niż dosadne i straszne „zabójstwo” czy „morderstwo”. Kennedy zginął rok wcześniej, ale pamiętam to dokładnie, bo nazajutrz rano mieliśmy jechać do Disneylandu, ale kiedy tata mnie obudził, powiedział, że chyba odwołamy wycieczkę, bo ludzie w takiej strasznej chwili nie będą chcieli się bawić i podskakiwać. Jednak ostatecznie chcieli, więc pojechaliśmy. Nie wiem, dlaczego zabito jego i jego brata. Chyba nikt nie wie.

Sprawę Kinga rozumiem lepiej niż sprawę Kennedy’ego. W zeszłym semestrze na parapecie w naszej klasie leżały stosy biografii słynnych Amerykanów. Pochłaniałem je, ale najbardziej podobała mi się książka o Harriet Tubman, zbiegłej niewolnicy, która ryzykowała przeróżne niebezpieczeństwa, żeby szlakiem tak zwanej kolei podziemnej wyprowadzać innych niewolników ku wolności na północy. Miejscowe kuratorium oświaty stworzyło program, dzięki któremu dzieci z naszych przeważnie białych przedmieść spotykały się z czarnymi dziećmi z Oakland i jeździły razem na wycieczki. Poznałem paru fajnych kolegów w miejscach takich jak laboratorium naukowe Uniwersytetu Kalifornijskiego, gdzie można było oglądać, jak olbrzymie komputery na taśmę robią różne niesamowite rzeczy, na przykład przenoszą kropkę z jednego końca ekranu na drugi albo liczą tak długo, aż dojdą do nieskończoności lub ty się znudzisz i naciśniesz czerwony guzik – cokolwiek nastąpi pierwsze – a wtedy zaczynają od nowa. Z tamtego czasu najwyraźniej jednak pamiętam, że Andy Leeman, który siedział obok mnie, kiedy ogłosili program, obrócił się i skrzywił. „Ciekawe, jak to jest siedzieć obok… czarnucha”. W wiadomościach prawie codziennie pokazują czarnoskórych bitych pałkami policyjnymi albo przygniatanych do ścian strumieniami z armatek wodnych. To budzi strach.

Wiadomości właściwie zawsze są złe. Pewnego ranka, gdy mama ogląda telewizję, nadają transmisję z losowania poborowych na wojnę w Wietnamie – na żywo, jak loterię. Mama mówi, że jeśli wyciągną twój numer, to przegrałeś i musisz iść walczyć. Tamtego roku w szkole letniej puścili nam film pod tytułem The Lottery, w którym mieszkańcy małego miasteczka zbierają się na jakimś corocznym święcie i wszyscy – mężczyźni, kobiety i dzieci – muszą wylosować z pudełka złożoną karteczkę, a potem ją rozłożyć. Ludzie wspólnie śmieją się i żartują, aż wreszcie jedna z kobiet, którą wcześniej oglądaliśmy, gdy prowadziła na to zgromadzenie swoje dzieci, rozkłada kartkę i znajduje na niej czarną kropkę, a wtedy zostaje przez wszystkich ukamienowana na śmierć.

Potem była dyskusja, a ja się zastanawiałem, czy to film o prześladowaniu. W mojej klasie jest pewna dziewczynka, ma na imię Kelly, i wszystkie dzieci, które się tu wychowały, dręczą ją z jeszcze niezrozumiałych dla mnie powodów. Kiedy przyjechałem tutaj z Nowego Jorku, było mi jej żal, więc pewnego dnia usiadłem obok niej w szkolnym autobusie, ale wszyscy zaczęli mi tak dokuczać, że od tamtej pory trzymam się od niej z dala. Kelly dużo się uśmiecha, ale to nie jest wesoły uśmiech. Z kolei w zeszłym tygodniu w szkole letniej pani Lipkin weszła do sali na lekcję przyrody i zobaczyła, że na tablicy ktoś narysował swastykę. Upuściła butelkę coli, zakryła twarz rękami i wybiegła. Potem wróciła i to wyjaśniła. Jest Żydówką. Zanim weszła, przyglądałem się temu symbolowi i myślałem sobie, że ma ciekawy kształt. Nie wiedziałem, co oznacza. Uwielbiałem panią Lipkin, od której na koniec roku szkolnego dostanę swoją pierwszą płytę Beatlesów, dlatego było mi przykro, że jej jest przykro. Parę dni później znaleźliśmy ze Scottem węża byczego, którego ktoś powiesił i ćwiczył na nim strzelanie z wiatrówki. Według piosenek, które lecą w radiu KFRC, w powietrzu jest mnóstwo pokoju i miłości, ale niekoniecznie w powietrzu wokół mnie.

Dlatego jak większość ośmiolatków, w brutalności widzę nieodłączną cechę swojego świata. Poza szkołą życie jest jednak naprawdę w porządku. Całymi dniami łapiemy węże, jaszczurki, żaby i – jakbyśmy koniecznie chcieli udowodnić, że dorośli nie mają monopolu na głupotę – czarne wdowy, które trzymamy w słoikach jako zwierzątka domowe. Z tego powodu lista osób, którymi chciałbym zostać, gdy dorosnę, wygląda następująco: oczywiście Evel Knievel, zoolog specjalizujący się w istotach, których panicznie boi się moja matka, astronauta i / lub gitarzysta prowadzący w zespole rockowym, chociaż Scott mówi, że muszę być basistą, bo jak na swój wiek jestem chudy i wysoki.

Z tych czterech najbardziej chciałbym być astronautą, ale się do tego nie przyznam, bo teraz wszyscy chłopcy chcą być astronautami, naprawdę wszyscy, a nawet niektóre dziewczyny – na przykład Erin Taylor, którą trochę lubię. I nie ma w tym nic nierealistycznego, bo jedno, czego wszyscy jesteśmy pewni, to że astronauci mają świetlaną przyszłość. Fantastyka naukowa osadzona w kosmosie jest wszechobecna, od Star Treka i Zagubionych w kosmosie, przez komiksy o Silver Surferze, na których uczyłem się czytać, aż po epokową 2001: Odyseję kosmiczną, w której ludzie mieszkający w bazie na Księżycu odkopują zagadkowy czarny monolit zawierający klucz do wszechświata. Znajdujemy się w jednym z tych rzadkich momentów, gdy wyobraźnia i oczekiwania się zbiegają i wszystko wydaje się możliwe. W 1969 roku nikt nie ma cienia wątpliwości, że w 2001 roku naprawdę powstaną bazy na Księżycu. Naprawdę uruchomią codzienne loty w pustkę, prawdopodobnie organizowane przez prywatne firmy, i rozkwitnie masowa turystyka kosmiczna. Społeczności zamieszkają na orbicie ziemskiej i rozprzestrzenią się stamtąd na cały Układ Słoneczny. Ten dzień to dowód, że niezbędna do tego technologia jest dostępna. David mówi, że musimy zacząć oszczędzać na bilet na jeden z pierwszych lotów komercyjnych, bo można go kupić już teraz. Potem wystarczy tylko rzucić monetą albo stoczyć pojedynek o to, który z nas z niego skorzysta.

Przy tylu kłopotach na Ziemi chęć ucieczki w niebiosa jest chyba naturalna i logiczna. Właśnie kręcą film z Bruce’em Dernem zatytułowany Niemy wyścig, w którym w taki sposób są ratowane lasy i pustynie. Coś podobnego dzieje się też w piosence After the Gold Rush Neila Younga, w której ludzkość ucieka statkami kosmicznymi ze swej zniszczonej kolebki, „niesie srebrne ziarno Matki Natury ku nowemu domowi na słońcu”. Gdziekolwiek się obrócić, mówią o zimnej wojnie, Wietnamie, niepokojach rasowych i nadciągającej katastrofie ekologicznej. Wydaje się jednak, że te wszystkie złe rzeczy będą miały dobre następstwa – żadna nie okaże się nie do przezwyciężenia – więc koszmarów starego świata zupełnie nie wiążemy z oszałamiającą ambicją programu księżycowego. Mimo związków z wojskiem astronauci są talizmanem, pionierami nowej wspaniałej przyszłości podróżowania w kosmos…

Czasem naprawdę się wydaje, że to świt nowej ery.

Lata sześćdziesiąte to jednak epoka fałszywych świtów. Na listach przebojów króluje cukierkowy hipisowski hymn grupy Thunderclap Newman pod tytułem Something in the Air, czyli „Coś jest w powietrzu”. Szybko dogania go jednak Creedence Clearwater Revival z utworem Bad Moon Rising – „Wschodzi zły księżyc”.

Popołudnie minęło błyskawicznie. Oglądaliśmy w telewizji trochę programów na temat lotu w kosmos. Joan Aldrin wystąpiła z trojgiem dzieci przed swoim domem w Nassau Bay. Jednym z tych dzieci był chłopiec, Andrew, mniej więcej w moim wieku, i natychmiast oceniłem, że jego też strzyże matka. Aldrinowie oglądali lądowanie w domu razem z grupą przyjaciół, a litanii danych technicznych wcale nie pojmowali lepiej niż my. Różnica polegała na tym, że pani Aldrin miała pod ręką kolegów z NASA, którzy mogli jej wszystko wytłumaczyć. Kiedy usłyszała, że prawie skończyło się paliwo, a astronauci nadal nie znaleźli miejsca do lądowania, zakręciło jej się w głowie. Stała w zatłoczonym salonie, przytrzymując się framugi, z oczami pełnymi łez, i czekała na ten straszliwy moment, gdy głos jej męża się urwie i przepadnie na zawsze, a cały świat będzie tego świadkiem. Potem usłyszała, jak Buzz mówi: „Dobrze, silnik stop”. Pozwoliła się komuś przytulić, a później wyszła do sypialni.

Dochodzi dziewiętnasta trzydzieści i zapada zmrok. W ogródku za domem słyszę świerszcze i ptaki oraz szmer strumyka. Księżyc wisi na niebie, wielki srebrny, w pełni, a ja siedzę na ganku w piżamie w małe niebieskie statki kosmiczne i chłonę ten widok. Oni są tam, na górze. Tam, na górze. Tam! Wpatrujemy się w telewizor od godziny, ponieważ Neil Armstrong miał wyjść o dziewiętnastej. Poinformował NASA, że nie wytrzyma do północy, a tym bardziej nie zaśnie. Spiker i różni eksperci zapewniają nas jednak, że wszystko jest w porządku. Włożenie tych wielkich skafandrów przypominających ludzika Michelina trochę trwa.

Armstrong się spóźnia, bo żaden trening nie uwzględniał odkładania naczyń po kolacji, co zajęło więcej czasu, niż ktokolwiek się spodziewał. Pierwszych ludzi na Księżycu zatrzymały brudne talerze – jest w tym coś cudownego. Eagle stoi na jasnej, falistej, upstrzonej kraterami równinie. Kiedy astronauci mieli okazję podziwiać ten widok przez maleńkie trójkątne iluminatory modułu księżycowego, Aldrina zachwycała nierealna przejrzystość w pozbawionym atmosfery środowisku, w którym elementy dalekiego horyzontu wydawały się bliskie i pięknie wyróżniały na tle czarnej nieskończoności. Armstrong podziwiał specyficzną grę świateł i barw na płowej powierzchni. Według niego okolica wyglądała bardziej gościnnie niż wrogo. Wiedział, że będzie mu dane spędzić tutaj tylko dwadzieścia jeden godzin.

A tymczasem co można powiedzieć, kiedy ma się zostać pierwszym człowiekiem stawiającym stopę na Księżycu? Neil Armstrong to astronauta, nie poeta, a tym bardziej nie specjalista od PR-u. Nie przejmowałby się tym aż tak bardzo, ale przysyłano mu najróżniejsze sugestie – najczęstsze źródła inspiracji to Biblia i Szekspir – i chyba każdy napotkany człowiek miał na ten temat swoje zdanie. Armstrong czuje presję. To irytujące, bo dla niego poezją było lądowanie, a kolejnym wielkim dziełem będzie ponowny start. Mimo wszystko, gdy się nad tym zastanawia, rozważa paradoks, że to przecież taki mały krok, a jednak… Oszczędny w słowach zawodowy pilot wymyśla jedno z najbardziej pamiętnych zdań wypowiedzianych w języku angielskim.

Drzwi nie chcą drgnąć, a astronauci nie mają ochoty się z nimi siłować, bo w każdej chwili mogliby zrobić dziurę w powłoce Eagle’a. Właz trzyma się dzięki ciśnieniu wewnątrz kabiny, więc Armstrong delikatnie odchyla róg drzwi, a wtedy resztka tlenu z lądownika ucieka w kosmos tęczą lodowych kryształków. Aldrin przytrzymuje właz, a jego towarzysz osuwa się na kolana, przeciska i wreszcie staje na pomoście Eagle’a. Wokół niego jest tylko Księżyc, kosmos i Ziemia, która wisi ponad nim.

Armstrong pociąga za pierścień, a wtedy z podwozia wysuwa się na tacce nieduża kamera telewizyjna i zaczyna wysyłać zdjęcia na Ziemię. Głos z Houston wykrzykuje: „Mamy obraz telewizyjny!”. My też – ziarnisty i nieziemski. Początkowo do góry nogami, potem obrócony. O rany! Armstrong testuje swój ciężar w sześciokrotnie słabszej grawitacji, a potem zeskakuje na jedno z ogromnych oparć podpory modułu księżycowego. Powierzchnię opisuje jako „bardzo, bardzo drobnoziarnistą, gdy się przyjrzeć z bliska… prawie jak pył”. A potem:

– Dobrze, schodzę z lądownika.

Wciąż zostało dość czasu, żeby porwały go drapieżne księżycowe robale, lecz tego nie robią. Armstrong bada podłoże, by się upewnić, że utrzyma jego ciężar, a później opuszcza moduł księżycowy.

– To mały krok dla człowieka, ale wielki skok dla ludzkości…

Podskakuje, jeszcze raz grzebie butem w pyle, a w końcu puszcza drabinkę Eagle’a, uwalniając się od Ziemi i wszelkich jej tworów. Stąpa z wahaniem, z początku niepewnie, jak maluch, który próbuje odkryć sekret równowagi. Opanowuje chwiejny krok, którego wymaga chodzenie po Księżycu, i robi kilka zdjęć, aż w końcu centrum dowodzenia przypomina mu o pobraniu „awaryjnej” próbki gleby na wypadek nagłego startu. W tym momencie wtrąca się również Aldrin, a dowódca odpowiada krótko: „Dobrze” – i nagle sala prasowa w Houston wybucha śmiechem, bo najwidoczniej zrzędzenie to zrzędzenie, nawet na Księżycu. Czternaście minut później Aldrin dołącza do Armstronga, żartując przy tym, że musi uważać, by przy wychodzeniu nie zatrzasnąć włazu – ale oddalając się od Eagle’a, tak czy siak, ma gęsią skórkę. Podoba mu się zmniejszona grawitacja, cieszy się nią po nieważkości w przestrzeni kosmicznej, kojarzącej mu się z samotnością, z przebywaniem w nicości. Podnosi wzrok na połowicznie zaciemnioną Ziemię i dostrzega obracające się wolno kształty Ameryki Północnej i Bliskiego Wschodu, potem zaś ponownie spuszcza wzrok na powierzchnię Księżyca i uświadamia sobie, że gleba u jego stóp pozostawała nietknięta przez życie od czasów, gdy nie istniały jeszcze kontynenty.

Wybiegam do ogrodu, żeby kąpać się w jedwabistym blasku księżyca, i krew uderza mi do głowy. Oni tam teraz stoją. Chodzą po Księżycu. Wracam do domu, a prezydent Nixon rozmawia z astronautami przez telefon.

– Witajcie, Neil i Buzz, dzwonię do was z Pokoju Owalnego w Białym Domu. I to z całą pewnością najbardziej historyczna rozmowa przeprowadzona przez telefon z Białego Domu…

W trakcie całego spaceru po Księżycu Aldrin zmaga się z osobliwą mieszanką uczuć, zlewających się w przedziwne wrażenie, że stanowi część czegoś, co sięga dalej niż on sam. Jest tutaj, pod stopami ma Księżyc, ale czuje się dziwnie oddalony od wydarzeń, zupełnie jakby jednocześnie siedział w domu na kanapie i oglądał siebie samego, kiedy jest oglądany. Wewnątrz Eagle’a czuł, że jest sam z Neilem, teraz jednak wyobraża sobie obecność całej ludzkości. Zastanawia się, co odpowiedzieć prezydentowi, i uznaje, że może najlepiej nie odzywać się w ogóle.

Nixon mówi dalej:

– …przez jeden bezcenny moment w całej historii Człowieka wszyscy na Ziemi są prawdziwie zjednoczeni. Zjednoczeni w dumie z waszego dokonania. I w modlitwach o wasz bezpieczny powrót do domu, na Ziemię.

Nixonowi ma kto pisać przemówienia.

Następuje niezręczna cisza, jak podczas rozmowy z wiekowym wujkiem, który nie za bardzo pamięta, jak masz na imię. Potem odzywa się Armstrong:

– Dziękujemy, panie prezydencie. To dla nas wielki honor i zaszczyt być tutaj, reprezentując nie tylko Stany Zjednoczone, ale także ludzi pokoju wszystkich narodów…, ludzi z wizją przyszłości…

O ludziach pokoju Armstrong mówi po angielsku: men of peace. Są lata sześćdziesiąte – „człowiek” to wciąż „mężczyzna” (man), a kobieta (woman) pozostaje niewidoczna. Niektórym widzom rwący się głos astronauty wydaje się pełen emocji, on sam jednak później będzie utrzymywał, że słuchany i oglądany przez miliard ludzi skupiał się głównie na tym, by nie powiedzieć czegoś głupiego. Teraz znowu koncentruje się na badaniu i zbieraniu próbek Księżyca. To miejsce okazuje się znacznie ciekawsze, niż przypuszczał. Szczególnie osobliwe na tym stosunkowo małym globie jest widoczne zakrzywienie linii horyzontu, co dodaje krajobrazowi swoistej intymności. Armstrong i jego towarzysz mają kłopoty z wbiciem amerykańskiej flagi w księżycową glebę, a potem trudno im sprawić, żeby stała prosto. Gdy Eagle startuje, flaga się przewraca.

Wciąż są na zewnątrz, kiedy ja przegrywam walkę ze zmęczeniem i tata niesie mnie do łóżka. Jest upalna noc, więc normalnie wierciłbym się i nie chciał zasnąć, ale spowity w nierealność ostatnich dwunastu godzin odpływam, gdy tylko kładę głowę na poduszce. Nazajutrz rano budzi mnie słońce, które przeciska się przez zasłony, a cały świat wydaje się trochę inny. Przyszłość jest jakby bliższa. Nixon ogłosił dzień wolny, więc moi bracia są już na trawniku, ja natomiast najpierw zjem śniadanie, a potem pojadę w dół ulicy, żeby zobaczyć się z Davidem. Armstrong i Aldrin wkraczają zaś na Księżycu w trzeci akt własnego dramatu.

Jeśli wszystko się powiedzie, silnik startowy Eagle’a będzie czymś wspaniałym. Co prawda, generuje siłę ciągu rzędu zaledwie półtora tysiąca kilogramów, ale to wystarczy, żeby oddzielić człon wznoszenia od już niepotrzebnych podpór lądownika i wystrzelić go z powrotem na orbitę. Środki chemiczne w silniku reagują na kontakt, co eliminuje potrzebę potencjalnie kłopotliwego mechanizmu zapalnika: po otwarciu zaworów silnik teoretycznie sam odpali i astronauci wystartują. Armstrong powątpiewał w niezawodność zaworów, ale inżynierowie programu Apollo odrzucili jego propozycję, żeby system elektryczny zastąpić mechanicznym. Ufają w swój projekt.

To jednak kolejna z wielu rzeczy podczas tej misji, których nikt dotąd nie robił, więc dopóki się nie uda, Eagle należy do Księżyca. Tymczasem na górze, w module dowodzenia Columbia, Mike Collins stawia czoło swoim największym lękom. Jeśli rakieta nie wystrzeli jego towarzyszy do wyznaczonego punktu spotkania na wysokości stu jedenastu kilometrów, Collins może zejść po nich na pułap około piętnastu tysięcy metrów, ale już niewiele niżej. Pisze następująco:

Przez ostatnie pół roku potajemnie panicznie bałem się tego, że będę musiał zostawić ich na Księżycu i wrócić na Ziemię sam; teraz już za kilka minut przekonam się, czy tak będzie. Jeśli nie wzniosą się z powierzchni albo z powrotem na nią spadną, nie popełnię samobójstwa; bezzwłocznie wrócę do domu, ale wiem, że przez resztę życia będę naznaczony. Chyba już wolałbym nie mieć takiej możliwości…

Na dwie minuty przed startem Collins może tylko czekać i nasłuchiwać. Gdy zostało już tylko czterdzieści pięć sekund, słyszy, jak Armstrong przypomina swemu drugiemu pilotowi procedurę: „Na pięć sekund przed startem ja włączę ODŁĄCZENIECZŁONU i przełączę UZBROJENIE SILNIKA. A ty naciśniesz AKTYWACJA”.

„Zgadza się”.

„I to wszystko”.

Collins uśmiecha się, rozumiejąc ironię słów Armstronga. Kilka chwil później dowódca naciska guzik, na jedno uderzenie serca zapada cisza, a potem rozlega się huk i jednostka gładko wznosi się w niebo. Na Ziemi Joan Aldrin osuwa się na podłogę, zakrywając twarz dłońmi, a trzy dni później jej mąż unosi się na powierzchni Oceanu Spokojnego, czekając na wciągnięcie na pokład USS Hornet. Dochodzi też do surrealistycznej rozmowy z Nixonem przez szybę przyczepy kwarantanny, a potem następują trzy tygodnie bezwzględnej izolacji, co astronautom daje mnóstwo czasu na przemyślenie wagi tego, co zrobili. Armstrong ma nadzieję, że Apollo 11 stanowi dowód, iż jeśli tylko jest wola, można przezwyciężyć pozornie nieprzezwyciężalne problemy. Aldrin ogląda nagrania wideo z wydarzeń na Ziemi: rozentuzjazmowanych spikerów, widmowe obrazy oraz domy takie jak mój, pełne ludzi zahipnotyzowanych tym, czego byli świadkami. Zaczyna rozumieć skalę emocji, jakie wzbudzili, i wyczuwa sprzeczność, która będzie go dręczyła do końca życia: że te najcichsze chwile największego skupienia na Księżycu wywołały na Ziemi istny szał. Odwraca się do Armstronga i mówi: „Neil, myśmy to wszystko przegapili”.

2

Hologramowy człowiek

Woda kanału La Manche połyskuje.

Jest pierwszy dzień wiosny, idealny i słoneczny po kolejnej długiej, szarej, żałobnej zimie, a krajobraz Kentu jakby ożywał z głośnym westchnieniem. Na ulicy ludzie uśmiechają się do pierwszych ciepłych promieni, a ja – tak samo jak jesienią zawsze nucę pierwszą zwrotkę California Dreamin’, gdy zaczynają spadać liście – wychodząc z cienia dworca w Folkestone i skręcając w czystą, porośniętą żonkilami przecznicę, w duchu pląsam do bezdźwięcznego refrenu Here Comes the Sun.

Od Apollo 11 dzieli nas dziesięć tysięcy kilometrów i trzydzieści trzy lata – pół życia – ale w tym cichym miasteczku na południowym wybrzeżu Anglii czas jakby się zatrzymał, dlatego to dobry punkt, by dogonić wspomnienie i unieść je do światła. W pociągu z Londynu dużo rozmyślałem. Czy ojciec rzeczywiście miał łzy w oczach? Tak to pamiętam, choć mam też przed oczami widmową jednostkę unoszącą się nad powierzchnią Księżyca w blasku zaczarowanego pyłu… Cóż, tego na pewno nie widziałem. Nikt nic nie widział, dopóki Neil Armstrong, wychodząc z modułu księżycowego, nie pociągnął za sznur i nie uruchomił kamery. Potem zeskoczył na jedną z wielkich okrągłych stóp lądownika, opisał księżycowy pył i ostrożnie stanął na powierzchni. Jeden ze wspaniałych internetowych mitów naszych czasów głosi, że jego pierwsze słowa wcale nie brzmiały „mały krok dla człowieka” i tak dalej, tylko: „Powodzenia, panie Gorsky” – ku czci sąsiada z czasów dzieciństwa, którego żona oznajmiła mu pewnego razu, że seksu oralnego doczeka się wtedy, „kiedy ten chłopak z domu obok poleci na Księżyc”. Armstrong jednak i tak pomylił słowa, ponieważ zamiast „one small step for man” zamierzał powiedzieć – i przez lata utrzymywał, że naprawdę to zrobił – „one small step for a man…”[4]. Nawet jego własne wspomnienia nie są rozstrzygające, chociaż w stopklatkowym świecie, do którego zaraz wkroczymy, wcale nie czyni ich to mniej prawdziwymi.

Przyjechałem zobaczyć się z Regiem Turnillem, który począwszy od końca lat pięćdziesiątych, przez dwie dekady był korespondentem BBC do spraw lotnictwa i kosmonautyki i jako jedyny nie-Amerykanin został przez NASA wyróżniony Chroniclers Award za „wkład w powszechne zrozumienie programu kosmicznego”. W tamtych czasach BBC wciąż miało wyjątkowy, globalny zasięg, a szefowie NASA zdawali sobie z tego sprawę. Reg miał własne miejsca w Ośrodku Załogowych Statków Kosmicznych w Houston oraz w bazie na przylądku Canaveral na Florydzie, przemianowanym na Przylądek Kennedy’ego po śmierci prezydenta. Stamtąd obserwował coś więcej niż tylko starty rakiet, ponieważ jego świat zmienił się przez te lata nie do poznania: telewizja zastąpiła radio, gromadzenie materiałów stało się tanie i szybkie dzięki wynalezieniu taśmy wideo, a pojawienie się transmisji satelitarnych w 1968 roku pozwoliło błyskawicznie przesyłać obrazy po całym globie, co sprawiło, że świat się skurczył i narodziły się nienasycone media znane nam dzisiaj. Rzadko zwraca się uwagę, że gdyby pierwsze lądowanie na Księżycu nastąpiło w 1967, a nie w 1969 roku (jak planowała ekipa JFK dla ukoronowania jego drugiej kadencji), nie mogłoby odcisnąć takiego piętna.

Reg jest starszy od astronautów, ma osiemdziesiąt siedem lat, rumianą twarz, jest żylasty i mówi charakterystycznym starczym głosem, który drży, jakby cofał się do nastoletnich czasów. Ma bystry umysł, ale czasem umykają mu nazwiska i muszę podsuwać kilka do wyboru. Mówi na przykład:

– I wtedy on… no, wie pan, jak mu tam… ten, o którym mówiłem przed chwilą…

– Może Alan Bean? John Young? Scott Carpenter…?

– O, właśnie ten! Jemu niestety lot za bardzo się podobał.

Uśmiecha się i przeprasza, tłumacząc, że to „część procesu starzenia”, a ja przypominam sobie, że lata sześćdziesiąte były bardzo dawno temu, nawet jeśli czasem wcale się tak nie wydaje.

Kiedy Reg obejmował stanowisko, dział lotnictwa i kosmonautyki był zaściankiem, ale już wkrótce stał się centrum wszystkiego. Siedząc nad kawą z zaparzacza w swoim jasnym, zwróconym ku morzu ogrodzie, przypomina mi o panice, jaka wybuchła w 1957 roku po wystrzeleniu pierwszego satelity, radzieckiego Sputnika, co zapoczątkowało wyścig kosmiczny. Opisuje slapstickowe batalie z ogarniętymi paranoją Siłami Powietrznymi Stanów Zjednoczonych, z których wyrzutni na przylądku Canaveral NASA początkowo musiała korzystać i które co chwila wynajdywały jakiś pretekst, żeby aresztować Turnilla i jego gromadę psotnych reporterów. Jeszcze w latach sześćdziesiątych wciąż panowała atmosfera niewinności, wszyscy improwizowali: biedna NASA, na którą w 1961 roku z majestatycznej wysokości Białego Domu spadło zadanie dotarcia na Księżyc (a potem, co gorsza, powrotu), nie miała pojęcia, jak się do tego zabrać, a podejmowane przez siły powietrzne próby wepchnięcia się do programu były „boleśnie” widoczne.

W ten oto wyłom wkroczyła czwarta władza. Kręciła się z podnieceniem wokół pierwszych astronautów – odzianej w srebrne skafandry Siódemki Mercury – którzy wyglądali i dawali się traktować jak grupa rockowa, mimo że beatlemania miała dotrzeć do Ameryki dopiero za trzy lata, w 1964 roku, więc na razie żadne grupy rockowe nie istniały. W skład Siódemki wchodzili: Gus Grissom, John Glenn, Scott Carpenter, Wally Schirra, Gordon Cooper, Deke Slayton i Alan Shepard, którego później fetowano jako „pierwszego Amerykanina w kosmosie”, kiedy 5 maja 1961 roku wzbił się w niebo w swojej kapsule Freedom 7. Tak naprawdę nikt dotąd nie widział nikogo takiego jak gwiazdy Oryginalnej Siódemki, może tylko w czasach Dzikiego Zachodu.

Wszyscy oni byli pilotami, w większości wybranymi spośród elitarnego bractwa oblatywaczy, chociaż NASA pierwotnie rozważała spadochroniarzy, badaczy głębin morskich i śmiałków cyrkowych jako równie odpowiednich do lotów w kosmos. Ostatecznie prezydent Eisenhower nakazał skorzystanie z lotników, przynajmniej częściowo dlatego, że już znajdowali się na państwowej liście płac i pracowali za grosze, ale niektórzy i tak odmówili zgłoszenia do programu, uzasadniając to faktem, że świeżo upieczeni „astronauci” będą w rzeczywistości ładunkiem sterowanym przez komputer. Inni, tak jak legendarny pilot samolotów rakietowych Chuck Yeager, nie kwalifikowali się, bo ci astronauci-pasażerowie musieli mieć wyższe studia. „Mielonka w puszce” – tak o pilotach kosmicznych mówiło się w Bazie Sił Powietrznych Edwards na pustyni Mojave w Kalifornii.

Następcami Siódemki były dwie kolejne grupy rekrutów, z których większość – choć nie wszyscy – także wywodzili się z wojska. We wrześniu 1962 roku w skład grupy nieformalnie nazywanej Następną Dziewiątką weszły takie wspaniałe postacie, mające w przyszłości wyruszyć na Księżyc, jak Charles „Pete” Conrad, James Lovell, John Young i Neil Armstrong – wyszkolony przez wojsko, ale w tym momencie pracujący dla NASA jako doskonały cywilny oblatywacz. Rok później, wśród kolejnej czternastki, do grupy dołączyli stąpający potem po Księżycu Buzz Aldrin, Alan Bean, Gene Cernan i David Scott.

Po nich w regularnych odstępach przybywali następni, w miarę intensyfikacji programu kosmicznego i odchodzenia na emeryturę niektórych astronautów z programu Mercury. Zostawali uczestnikami trzech odrębnych programów – Mercury, Gemini i Apollo – z których każdy miał inne cele. Kiedy wyścig kosmiczny się rozpoczął, Sowieci zdecydowanie prowadzili, dlatego potrzebne było sześć lotów Mercury, aby udowodnić, że amerykańskie rakiety niekoniecznie wybuchają i są w stanie wynieść pojedynczych astronautów na niską orbitę okołoziemską, a potem sprowadzić ich z powrotem w jednym kawałku. Następnie, między marcem 1965 a listopadem 1966 roku, dziesięć misji dwuosobowych statków Gemini posłużyło opracowaniu technik niezbędnych, aby dotrzeć na Księżyc. Szczególnie ważnym i skomplikowanym wyzwaniem było „spotkanie” (rendezvous) i „dokowanie” (docking), czyli znalezienie sposobu, żeby dwie jednostki odnalazły się i złączyły w kosmosie. Statek Gemini, przebywający na orbicie Ziemi, dał również amerykańskim astronautom pierwszą szansę, by wyjść z kapsuły i swobodnie unosić się w kosmosie. Potem program Apollo wycelował w Księżyc.

Żadna z siedmiu misji Apollo, które przewidywały lądowanie, nie przebiegła całkiem zgodnie z planem, ale nawet gdyby było inaczej, sam ten plan przyprawiał o zawrót głowy. W 1967 roku na papierze przedstawiał się następująco:

Najpierw olbrzymia trzyczęściowa rakieta Saturn V (gdzie „V” oznacza rzymską cyfrę „pięć”) odrywa od ziemi załogę siedzącą w malutkiej kapsule na samym szczycie, skierowaną twarzami ku niebu. Pierwsze dwa człony odłączają się wtedy, gdy skończy im się paliwo. Smukły trzeci człon ostatecznie wypycha statek na orbitę okołoziemską na wysokości stu osiemdziesięciu sześciu kilometrów, po czym ponowny krótki zapłon pojedynczego silnika powoduje zerwanie więzi z naszą planetą przy prędkości trzydziestu dziewięciu tysięcy kilometrów na godzinę i wtedy rozpoczyna się długi dryf w kierunku Księżyca. Dopiero tutaj pojawiają się wyzwania, bo do tej pory obie jednostki księżycowych podróżników są ukryte wewnątrz lub w pobliżu trzeciego członku rakiety, a teraz przyszedł czas, żeby je uwolnić.

Astronauci mają odbyć liczącą trzysta osiemdziesiąt sześć tysięcy kilometrów podróż na Księżyc w statku noszącym nazwę modułu dowodzenia / serwisowego (Command Service Module, CSM). Zgodnie z tą nazwą składa się on z dwóch połączonych części: modułu dowodzenia, znanego większości z nas jako „kapsuła” – stożka o średnicy zaledwie czterech metrów, w którym załoga mieszka i pracuje i który ma wodować, kiedy przygoda dobiegnie końca, oraz lśniącego cylindrycznego modułu serwisowego, przyczepionego z tyłu modułu dowodzenia i zawierającego ważne rzeczy, takie jak silnik rakietowy oraz zbiorniki z paliwem i tlenem. Na wczesnym etapie lotu CSM tkwił na czubku rakiety Saturn jak grot włóczni, a za nim, osłonięty czterema ochronnymi metalowymi panelami, znajdował się nie mniej ważny moduł księżycowy (Lunar Module, LM), niezgrabna maszyna, w której dwaj członkowie załogi zejdą na powierzchnię Księżyca. Teraz, w odległości dziewięciu i pół tysiąca kilometrów od domu, CSM odłącza się od gospodarza, rakiety Saturn, pilot łagodnie kieruje go naprzód, a potem obraca o sto osiemdziesiąt stopni w kierunku drzemiącego modułu księżycowego. Moduł zostaje lekko pchnięty do przodu, żeby się spiąć z LM – czyli „zadokować” – i wyciągnąć go z leża. W tej formacji, nos w nos jak dwa całujące się insekty, statki będą dryfowały przez kosmos przez trzy dni, a potem gwałtownie zwolnią, by móc wejść na orbitę Księżyca. Wówczas wykonają manewr przejścia na specjalną „orbitę zniżania”, elipsę, której najwyższy punkt znajduje się sto jedenaście kilometrów nad powierzchnią, a najniższy – zaledwie czternaście. Wtedy wybrana wcześniej para szczęśliwców przeciśnie się przez właz z CM do LM, a następnie krótkim lotem opadnie do historii.

Od samego opisu tej podróży można się zmęczyć, a powrót wcale nie przedstawia się prościej. Gdy astronauci na powierzchni będą gotowi opuścić Księżyc, „człon powrotny”, czyli ciasna kwatera, wystrzeli z opartego na rachitycznych nogach „członu lądowania”, zostawiając go w pyle. Po powrocie na orbitę okołoksiężycową spotkają się z CSM i ponownie wejdą na pokład do pozostawionego tam kolegi – tego, który nie opadł do historii z wysokości stu jedenastu kilometrów – a następnie pozbędą się LM (to emocjonalny moment dla części astronautów, którzy tego doświadczyli) i wyruszą w stronę Ziemi. Trzy dni później znów będą orbitować wokół rodzimej planety. CSM podzieli się na dwa segmenty – moduł serwisowy zostanie odrzucony, a moduł dowodzenia wpadnie w atmosferę z prędkością trzydziestu dziewięciu tysięcy kilometrów na godzinę, po czym wyląduje w morzu, podwieszony pod trzema gigantycznymi spadochronami w czerwone i białe pasy i podróż dobiegnie końca. Tytuły służbowe, co logiczne, wynikają z relacji danego uczestnika misji z systemem: dwaj astronauci, którzy zejdą na powierzchnię, są znani jako dowódca misji i pilot modułu księżycowego (mimo że „pilot modułu księżycowego” to tak naprawdę inżynier monitorujący postęp i przekazujący informacje prawdziwemu pilotowi LM – dowódcy), a pilot modułu dowodzenia opiekuje się statkiem bazą aż do powrotu towarzyszy albo decyzji o tym, że nie da się ich uratować. Nikt nie odmówi tej technice wirtuozerii i nie zaprzeczy, że bardzo wiele może pójść nie tak.

W sumie odbyło się dwanaście misji załogowych Apollo. Pierwsza, Apollo 1, zakończyła się, zanim się zaczęła, kiedy podczas przeprowadzania testów na ziemi w wyniku pożaru w kapsule zginęła załoga – Gus Grissom, weteran Siódemki Mercury, Ed White, pierwszy Amerykanin, który dokonał spaceru kosmicznego, oraz żółtodziób Roger Chaffee – co wywołało rozpacz i spowodowało zawieszenie programu na osiemnaście miesięcy, by NASA mogła przez ten czas dokonać rewizji zarządzania. Następną misją załogową był lot Apollo 7, który z powodzeniem wyniósł statek na orbitę Ziemi. Potem, podczas Bożego Narodzenia 1968 roku, w ramach Apollo 8 ludzie po raz pierwszy okrążyli Księżyc. Apollo 9 przetestował moduł księżycowy na orbicie Ziemi, Apollo 10 zrobił to samo na orbicie Księżyca, a w końcu Apollo 11 wylądował. Zaplanowano dziesięć takich lądowań, ale trzy ostatnie (18, 19 i 20) odwołano ze względu na coraz większe cięcia budżetowe programu. Co więcej, misja Apollo 13 o mały włos nie skończyła się katastrofą, kiedy wybuch w zbiorniku z tlenem uszkodził moduł dowodzenia, wymuszając rezygnację z lądowania i użycie modułu księżycowego jako prowizorycznej tratwy ratunkowej, którą załoga wróciła do domu. Tak więc między lipcem 1969 roku a grudniem 1972 roku na powierzchnię dotarło tylko sześć statków, każdy z dwoma astronautami na pokładzie. Ci astronauci to:

APOLLO 11 Neil Armstrong i Buzz Aldrin (pilot CM Michael Collins)

APOLLO 12 Pete Conrad i Alan Bean (pilot CM Richard Gordon)

APOLLO 14 Alan Shepard i Edgar Mitchell (pilot CM Stu Roosa)

APOLLO 15 David Scott i James Irwin (pilot CM Al Worden)

APOLLO 16 John Young i Charles Duke (pilot CM Ken Mattingly)

APOLLO 17 Gene Cernan i Jack Schmitt (pilot CM Ron Evans)

Irwina, Sheparda i Conrada nie ma już wśród nas (zawał, rak, wypadek motocyklowy), więc księżycowych ludzi pozostało dziewięciu.

Reg opowiada mi o swoich wrażeniach z początków programu kosmicznego. Potem zaczynamy rozmawiać o lądowaniach oraz o tym, jak dziwacznym statkiem był moduł księżycowy.

– Myślałem, że oni tym nigdy nie wylądują – stwierdza Reg. – A nawet jeśli, to prawdopodobieństwo, że któraś noga stanie na kamieniu albo pochyłości, wydawało się bardzo duże.

Przyznaje również, że gdy podczas schodzenia Eagle’a usłyszał zwięzły komunikat Aldrina o alarmie 1202, miał w głowie tylko jedną myśl: „To koniec. Rozbiją się”. Zresztą im dłużej rozmawia się z Regiem Turnillem, tym bardziej niezwykła wydaje się cała sprawa. Reg wspomina, że podczas gdy trwało odliczanie, po miejscu startu Apollo 11 polecono mu oprowadzić Normana Mailera, który sam się tam wprosił. („Nie przepadałeś za nim, prawda, skarbie?” – wtrąca Maggie, żona Turnilla, stawiając przed nami lunch złożony z pstrąga i młodych ziemniaczków). Opisuje również, że gdy rakieta z rykiem pędziła przez chmury, przy jego stoliku zatrzymał się Arthur C. Clarke, autor 2001: Odysei kosmicznej, i wydyszał, że po raz pierwszy od dwudziestu lat płakał i po raz pierwszy od czterdziestu się modlił. Potem oznajmił: „To ostatni dzień starego świata”, a Reg uznał, że to wspaniałe słowa. On również w nie wierzył. Patrzyli na otaczających ludzi, którzy wznosili pięści, bili brawo, płakali, wykrzykiwali: „Dawaj! Dawaj!”, i sami do nich dołączali. Kiedy z braku środków misje 18, 19 i 20 odwołano, Reg dzielił cierpienie astronautów, tak jakby miał lecieć z nimi.

– Właściwie nigdy nie oddalili się od strefy równikowej Księżyca – ubolewa. – A przecież mówiono nawet o tym, że mogliby się spuszczać na linach do kraterów. To byłyby wspaniałe misje odkrywcze.

Wracam taksówką na dworzec z myślą, że po raz pierwszy – i na pewno nie ostatni – usłyszałem, jak ktoś mówi o programie Apollo jako o niedokończonej sprawie. Może dla mnie jest martwy, ale dla jego uczestników wciąż pozostaje jaskrawo żywy.

*

Zanim nastały tam czasy ludzi kosmosu, przylądek Canaveral – czyli po prostu „Przylądek” – był parnym pustkowiem, rajem dla malarycznych owadów, ptaków oraz aligatorów, które do dziś potrafią się wdrapać na tylne siedzenie wypożyczonego auta, jeśli zignorujesz znaki ostrzegające, żeby nie zostawiać otwartych drzwi. Teraz jednak wszędzie znajdują się płaskie szosy, proste jak od linijki, kanciaste drewniane domy, centra handlowe, motele i jeszcze więcej szos. Nad całą okolicą wciąż, niczym nieprzejrzysty całun, wisi mgiełka, która zdaje się wsiąkać w przestrzeń między rzeczami: brakuje tu naturalnych punktów widokowych i nie ma co oglądać – to miejsce nijakie i niepiękne, i właśnie dlatego Siły Powietrzne Stanów Zjednoczonych pierwotnie wybrały je na punkt wystrzeliwania rakiet wojskowych. Dopiero wkrótce po pojawieniu się klimatyzatorów i astronautów przybyli cywile, w pogoni za dreszczykiem emocji, autografami i tanią opalenizną. W dzisiejszych czasach – czyli w lipcu 2002 roku – tę okolicę nazywają Kosmicznym Wybrzeżem.

Podczas lotu z Anglii pochłonęła mnie lektura genialnego zbioru opowiadań J. G. Ballarda Memories of the Space Age [Wspomnienia z ery kosmicznej]. Treść większości z nich, napisanych między 1962 a 1988 rokiem, obraca się wokół Przylądka, a w szczególności Cocoa Beach, gdzie mieszkał przed misjami ludzki „ładunek”. Ekscytująco cyniczna wizja ery kosmicznej autorstwa Ballarda jest taka, że była to zbrodnia przeciwko ewolucji, ślepy, butny skok do świata, gdzie nie nasze miejsce, gdzie możemy tylko rozsiewać naszą chorobę i jeszcze cieńszą warstwą rozmazywać plamę ludzkości po wszechświecie. Co za tym idzie, w opowiadaniach widzimy Przylądek opuszczony, spustoszony przez mikroby z Marsa, podczas gdy martwi astronauci krążą wokół Ziemi w swoich kapsułowych trumnach, lub też służy on za cel spadających kosmicznych śmieci i zapuszczają się tam jedynie napromieniowani szperacze szukający relikwii wśród zniekształconych resztek statków kosmicznych i astronautów. Widzimy kosmicznych odkrywców, którzy w trakcie lotu dostają obłędu i straszą cały świat swoim „koszmarnym bełkotaniem”. W Problemie powrotu bohater Ballarda szuka kapsuły zaginionej w Puszczy Amazońskiej, pośród rosnącego niepokoju, że „cały program kosmiczny stanowi symptom jakiejś wewnętrznej nieuświadomionej choroby toczącej ludzkość, a w szczególności zachodnie technokracje, […] sama kapsuła [jest zaś] fragmentem ogromnego rozpływającego się przywidzenia”[5].

W News from the Sun [Wiadomości ze Słońca] znajduję taki fragment: „Z całą pewnością nieszczęśliwe życie astronautów nosi wszelkie znamiona pogłębiającego się poczucia winy. Nawroty alkoholizmu, milczenie, pseudomistycyzm i załamania psychiczne wskazywały na głębokie niepokoje co do moralnej i biologicznej słuszności eksploracji kosmosu”.

To wszystko może się wydawać jedynie sprytnym odwróceniem tezy, że pierwsze fotografie „całej Ziemi”, przywiezione przez Apollo 17, zmieniły na lepsze nasze postrzeganie siebie samych, ale co do jednej rzeczy pisarz miał rację: z czasem era kosmiczna zaczęła być postrzegana jako historyczna anomalia, która nie doprowadziła do oczekiwanych skutków, a niemała liczba osób zaczęła w ogóle wątpić w jej istnienie. Z kolei jeśli chodzi o odniesienia autora do losu astronautów… Cóż, nie jest to zupełna fikcja. Ballard wiedział, o czym mówi. Jak wiele innych rzeczy w tej opowieści jego słowa nie są prawdziwe, ale jest w nich prawda.

Może również on szeptał mi do ucha, kiedy przechodziłem przez kołowrotek w Centrum Kosmicznym imienia Kennedy’ego – wkładzie NASA