Czarna Kompania. Zagłada Czarnej Kompanii - Glen Cook - ebook

Czarna Kompania. Zagłada Czarnej Kompanii ebook

Glen Cook

4,6

Opis

Ocalali członkowie Kompanii potajemnie przegrupowują siły w Taglios. Ich celem jest uwolnienie braci uwięzionych pod równiną lśniącego kamienia. Podróżując w koszmarnych warunkach, docierają do celu, nim magiczna pożoga ujawni prawdziwe oblicze rzeczywistości, odsłoni nieznane dzieje Kompanii, a nowe światy powstaną i zginą…

Cena, którą przyjdzie za to zapłacić będzie niezwykle wysoka.

Przez lata żaden z członków Czarnej Kompanii nie ginie w bitwie. Konował wie, że taka sytuacja nie może trwać wiecznie. Nie musi długo czekać na potwierdzenie swych obaw – nadchodzi meldunek, że dawny wróg znów zaczął działać. Jego atak przy Bramie Cienia, wywoła łańcuch zdarzeń, który przywiedzie Kompanię na skraj przepaści i, jak zwykle w jej historii, o kilka kroków dalej.

Zebrane w jednym tomie ostatnie dwie części (Woda śpi oraz Żołnierze żyją) serii, która zrewolucjonizowała fantasy. Nowa edycja cyklu o Czarnej Kompanii składa się z czterech tomów: Kroniki Czarnej Kompanii, Księgi Południa, Powrót Czarnej Kompanii, Zagłada Czarnej Kompanii.

Czarną Kompanią Glen Cook w pojedynkę dokonał rewolucji na polu fantasy – z czego mnóstwo czytelników wciąż nie zdaje sobie sprawy. Sprowadził opowieść do poziomu zwykłego człowieka, porzucając zużyte schematy królów, książąt i złych czarnoksiężników.

Było to niczym lektura powieści o wojnie w Wietnamie czytanych na haju”.

Steven Erickson

Glen Cook (ur. 1944) – autor wielu powieści science fiction i fantasy. Dorastał w Kalifornii, studiował na uniwersytecie w Missouri. Marzył, by zostać pilotem Phantoma

F-4, ale ostatecznie trafił do oddziałów specjalnych US Marine Corps (3rd Marine Recon Battalion). Wojskową karierę podjął syn Glena, natomiast autor przez kilkadziesiąt lat pracował w różnych fabrykach koncernu General Motors. Jego pasją jest czytanie i kolekcjonowanie książek historycznych oraz zbieranie znaczków.

Doświadczenia ze służby w armii przenosi na karty swoich książek. O tym, że robi to przekonująco, świadczy fakt, iż opowieść o najemnikach z Czarnej Kompanii była jedną z najpopularniejszych lektur wśród amerykańskich żołnierzy podczas Wojny w Zatoce.

Najbardziej znane tytuły Cooka to cykle Czarna Kompania, Imperium Grozy i Delegatury nocy (wszystkie wydane przez REBIS) oraz seria o inspektorze Garretcie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1446

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (32 oceny)
22
7
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Togus81

Nie oderwiesz się od lektury

książka bardzo dobra warta przeczytania jak cała trylogia
00

Popularność




Cykl

CZARNA KOM­PA­NIA

obej­muje:

KRO­NIKI CZAR­NEJ KOM­PA­NII

Czarna Kom­pa­nia

Cień w ukry­ciu

Biała Róża

KSI­ĘGI POŁUD­NIA

Srebrny grot

Gry cie­nia

Sny o stali

POWRÓT CZAR­NEJ KOM­PA­NII

Ponure lata

A imię jej Ciem­ność

ZAGŁADA CZAR­NEJ KOM­PA­NII

Woda śpi

Żoł­nie­rze żyją

WODA ŚPI

1

W owym cza­sie Czarna Kom­pa­nia nie ist­niała. Tak przy­naj­mniej nale­żało wno­sić z tre­ści publi­ko­wa­nych praw i dekre­tów. Ja jed­nak nie mogłam się z tym pogo­dzić.

Sztan­dar Kom­pa­nii, jej Kapi­tan i Porucz­nik, jej cho­rąży oraz wszy­scy żoł­nie­rze, któ­rzy uczy­nili ją tak straszną w oczach wro­gów, ode­szli, aby spo­cząć pogrze­bani żyw­cem w sercu roz­le­głej kamien­nej pustyni.

„Lśniący kamień” – szep­tano na uli­cach i w zauł­kach Taglios. Nato­miast komu­ni­katy naj­wyż­szych władz gło­siły: „Ode­szli do Kha­to­varu”. Poważne przed­sta­wie­nie, które posta­no­wiono cią­gnąć tak długo, aż prze­ro­dzi się w wiel­kie zwy­cię­stwo. Kiedy Radi­sza albo Pro­tek­torka, albo kto­kol­wiek inny stwier­dzi, że ludzie powinni uwie­rzyć w końcu, iż Kom­pa­nia wypeł­niła swe prze­zna­cze­nie.

Jed­nak wszy­scy na tyle sta­rzy, aby pamię­tać Kom­pa­nię, wie­dzieli lepiej. Tylko pięć­dzie­się­ciu ludzi udało się na rów­ninę lśnią­cego kamie­nia. Połowa z nich nie nale­żała do Kom­pa­nii. Jedy­nie dwoje z tych pięć­dzie­się­ciu powró­ciło, aby sze­rzyć kłam­stwa o tym, co się stało. A trzeci, który mógł zaświad­czyć o praw­dzie, został zabity w woj­nach kiau­luń­skich, daleko od sto­licy. Jed­nak kłam­stwa Duszo­łap i Wierzby Łabę­dzia nie zdo­łały zwieść nikogo. Ludzie zwy­czaj­nie udają, że w nie wie­rzą, ponie­waż tak jest bez­piecz­niej.

A mogliby prze­cież zapy­tać, dla­czego Mogaba potrze­bo­wał aż pię­ciu lat na poko­na­nie nie­ist­nie­ją­cego wroga i czemu musiano zapła­cić tysią­cami mło­dych żywo­tów za pod­po­rząd­ko­wa­nie tery­to­riów Kiau­lune rzą­dom Radi­szy w kró­le­stwie pokręt­nych prawd Pro­tek­torki. Mogliby wspo­mnieć, że ludzie mie­niący się żoł­nie­rzami Czar­nej Kom­pa­nii przez całe lata bro­nili się potem jesz­cze w for­tecy Prze­ocze­nie, póki wresz­cie Pro­tek­torki Duszo­łap ich nie­prze­jed­na­nie nie roz­draż­niło do tego stop­nia, że zaan­ga­żo­wała swe naj­lep­sze czary w trwa­jącą dwa lata ope­ra­cję, po któ­rej z potęż­nej warowni został tylko biały pył, biały gruz i stosy bia­łych kości. Każdy mógłby zadać te pyta­nia. Zamiast tego jed­nak ludzie woleli mil­czeć. Bali się. Nie bez powodu.

Impe­rium tagliań­skie pod wła­dzą Pro­tek­to­ratu jest pań­stwem stra­chu.

W trak­cie tych lat nie­wzru­szo­nego oporu pewien bez­i­mienny boha­ter zasłu­żył sobie na wie­czy­stą nie­na­wiść Duszo­łap, doko­nu­jąc sabo­tażu Bramy Cie­nia, jedy­nej drogi wio­dą­cej na lśniącą rów­ninę. Duszo­łap była naj­po­tęż­niej­szą z żyją­cych magów. Mogła stać się Wład­czy­nią Cie­nia, któ­rej potęga przy­ćmi mon­stra poko­nane przez Kom­pa­nię pod­czas pierw­szych wojen w służ­bie Taglios. Skoro jed­nak Brama Cie­nia została zapie­czę­to­wana, nie była w sta­nie wezwać zabój­czych cieni, potęż­niej­szych od tych kilku, jakie pod­po­rząd­ko­wała sobie jesz­cze wów­czas, gdy samot­nie knuła zagładę Kom­pa­nii.

Och, Duszo­łap umia­łaby otwo­rzyć Bramę Cie­nia. Jeden raz. Jak­kol­wiek nie miała poję­cia, jak zamknąć ją na powrót. A to dowo­dzi­łoby, że wszyst­kie żyjące za nią istoty wyrwa­łyby się na zewnątrz i zaczęły roz­szar­py­wać świat.

Dla Duszo­łap, nie­zna­ją­cej wielu tajem­nic, rów­nało się to z wybo­rem: wszystko albo bar­dzo nie­wiele. Koniec świata albo poprze­sta­nie na tym, co ma.

Jak dotąd poprze­staje na tym, co ma. Lecz nie ustaje w bada­niach i poszu­ki­wa­niach. Jest Pro­tek­torką. Impe­rium trzę­sie się ze stra­chu przed nią. Nikt nie waży się zapro­te­sto­wać prze­ciwko ter­ro­rowi, jaki zapro­wa­dziła. Wsze­lako nawet ona wie, że ta era mrocz­nej jed­no­ści nie może trwać wiecz­nie.

Woda śpi1.

W swo­ich domach, w cie­ni­stych ulicz­kach, w dzie­siąt­kach tysięcy świą­tyń mia­sta nawet na chwilę nie zamie­rają ner­wowe szepty: Rok Cza­szek. Rok Cza­szek. To czasy, kiedy żadni bogo­wie nie umie­rają, a ci, któ­rzy śpią, poru­szają się nie­spo­koj­nie w swych snach.

W domach, w ciem­nych zauł­kach, na upraw­nych polach i ryżo­wych polet­kach, na pastwi­skach, w lasach i wasal­nych mia­stach, kiedy tylko kometa roz­bły­śnie na nie­bie albo nie­zwy­kła o tej porze roku burza znisz­czy zasiewy, w szcze­gól­no­ści zaś gdy zie­mia się zatrzę­sie, ludzie szep­czą:

– Woda śpi.

I prze­peł­nia ich lęk.

Tytuł, a jed­no­cze­śnie zawo­ła­nie Czar­nej Kom­pa­nii: „Woda śpi” jest czę­ścią idio­ma­tycz­nego sfor­mu­ło­wa­nia w j. angiel­skim: „Water sle­eps, and the enemy is sle­epless”. Nawią­zuje ono do wła­ści­wo­ści wody jako nie­okieł­zna­nego żywiołu, który nawet pozor­nie uśpiony, spo­kojny, nie pozwala wro­gom na chwilę wytchnie­nia, ni­gdy bowiem nie wia­domo, kiedy przyj­dzie zmie­rzyć się z jego siłą. W języku pol­skim naj­bliż­szym kon­tek­stowo tłu­ma­cze­niem byłoby: „Nie śpij, wróg czuwa!”, ale „Woda śpi” znacz­nie lepiej wpi­suje się w poetykę języka Czar­nej Kom­pa­nii (przyp. red.). [wróć]

2

Mówią na mnie Ospała. Jako dziecko odsu­wa­łam się od świata, ucie­ka­jąc przed prze­ra­ża­jącą rze­czy­wi­sto­ścią mego dzie­ciń­stwa w wygodę i spo­kój marzeń snu­tych za dnia i pod­czas sen­nych kosz­ma­rów. Kiedy tylko nie zmu­szano mnie do pracy, tam wła­śnie się skry­wa­łam. Tam nie mogło dosię­gnąć mnie żadne zło. Nie zna­łam bez­piecz­niej­szego miej­sca, póki do Dżaj­kuru nie przy­była Czarna Kom­pa­nia.

Moi bra­cia zarzu­cali mi, że cały czas śpię. W isto­cie zazdro­ścili mi umie­jęt­no­ści izo­la­cji. Nic nie rozu­mieli. Umarli, nie zro­zu­miaw­szy. Ja prze­spa­łam wszystko. Nie obu­dzi­łam się w pełni, póki nie minęło kilka lat spę­dzo­nych w Kom­pa­nii.

Teraz ja pro­wa­dzę te Kro­niki. Ktoś musi to robić, choć ni­gdy ofi­cjal­nie nie prze­ka­zano mi obo­wiąz­ków kro­ni­ka­rza. Oprócz mnie nikt tego nie potrafi.

Jest to pre­ce­dens.

Kro­niki należy kon­ty­nu­ować za wszelką cenę. Prawda musi zostać utrwa­lona, nawet jeśli los posta­nowi, że żaden czło­wiek ni­gdy nie prze­czyta słowa z tego, co napi­szę. Te księgi sta­no­wią duszę Czar­nej Kom­pa­nii. Z nich można dowie­dzieć się, kim jeste­śmy. To zna­czy kim byli­śmy. I że wytrwamy, żadna bowiem z wszel­kich zdrad, jakie nam zadano, nie dała rady dobyć z nas ostat­niej krwi.

Nie ma nas już. Tak nam mówi Pro­tek­torka. Radi­sza przy­sięga, że to prawda. Mogaba, wielki gene­rał o tysiącu mrocz­nych zasług, krzywi się na samą myśl o nas i plu­gawi naszą pamięć. W oczach ludzi na uli­cach jeste­śmy jedy­nie męczą­cym kosz­ma­rem prze­szło­ści. Jed­nak tylko Duszo­łap nie ogląda się wciąż przez ramię, aby zoba­czyć, czy przy­pad­kiem któ­re­goś z nas nie ma za ple­cami.

Jeste­śmy upar­tymi duchami. Nie spo­czniemy. Nie prze­sta­niemy ich nawie­dzać. Od dawna już nie przed­się­wzię­li­śmy żad­nych dzia­łań, oni jed­nak wciąż nie prze­stają się bać. Poczu­cie winy każe im wciąż nas wspo­mi­nać.

Zaiste, powinni się bać.

Każ­dego dnia na jakimś murze w Taglios poja­wia się wia­do­mość, wypi­sana kredą, farbą albo nawet i zwie­rzęcą krwią. Nic wię­cej, tylko deli­katne napo­mnie­nie: Woda śpi.

Każde z nich wie, co to ozna­cza. Powta­rzają sobie szep­tem prze­sła­nie, świa­domi, że gdzieś tam jest wróg bar­dziej nie­spo­kojny niźli rwący stru­mień. Wróg, który pew­nego dnia wynu­rzy się z otchłani swego grobu i przyj­dzie po tych, co przy­ło­żyli rękę do zdrady. Nie ma żad­nej mocy, która mogłaby ich przed tym uchro­nić. Ostrze­gano ich tysiące razy, a jed­nak w końcu ule­gli poku­sie. Teraz już żaden dia­beł ich nie ocali.

Mogaba się boi.

Radi­sza się boi.

Wierzba Łabędź boi się tak bar­dzo, że led­wie potrafi nor­mal­nie funk­cjo­no­wać, podob­nie jak wcze­śniej cza­ro­dziej Kopeć, któ­rego zresztą sam wciąż oskar­żał o tchó­rzo­stwo i z któ­rego się wyśmie­wał. Łabędź zna Kom­pa­nię jesz­cze z daw­nych cza­sów, z Pół­nocy, zanim dla kogo­kol­wiek tutaj stała się czymś wię­cej niż tylko odle­głym wspo­mnie­niem daw­nej trwogi. Lata, które upły­nęły, nijak nie pomo­gły mu oswoić się ze swym stra­chem.

Pju­ro­jita Dru­pada się boi.

Gene­ralny Inspek­tor Gokhale się boi.

Tylko Pro­tek­torka się nie boi. Duszo­łap nie lęka się niczego. Duszo­łap nic to nie obcho­dzi. Szy­dzi i drwi z demona. Ona jest kom­plet­nie sza­lona. Będzie śmiać się jesz­cze i tań­czyć, nawet gdy jej ciało zaczną już tra­wić pło­mie­nie.

Ten brak stra­chu wywo­łuje jesz­cze więk­szy nie­po­kój u jej pomoc­ni­ków. Dobrze wie­dzą, że ich pierw­szych pogna w miaż­dżące szczęki losu.

Od czasu do czasu na murach poja­wia się inna, bar­dziej oso­bi­sta infor­ma­cja: Wszyst­kie ich dni są poli­czone.

Bywam na ulicy codzien­nie, idę do pracy, udaję się na prze­szpiegi, słu­cham, pod­chwy­tuję plotki i roz­pusz­czam nowe, korzy­sta­jąc z ano­ni­mo­wo­ści, jaką zapew­nia mi Czor Bej­gen, Ogród Zło­dziei, któ­rego nawet Sza­rzy nie zdo­łali jesz­cze spa­cy­fi­ko­wać. Nie­gdyś prze­bie­ra­łam się za pro­sty­tutkę, ale w końcu oka­zało się to zbyt nie­bez­pieczne. W mie­ście żyją ludzie, przy któ­rych Pro­tek­torka mogłaby się zda­wać uoso­bie­niem nor­mal­no­ści. Zaiste, świat może mówić o szczę­ściu, że los poską­pił im wła­dzy, pozwa­la­ją­cej w pełni wypró­bo­wać głę­bię i roz­mach swego sza­leń­stwa.

Zazwy­czaj jed­nak wcie­lam się w postać mło­dzieńca, jak robi­łam to już daw­niej. Od zakoń­cze­nia wojny pełno jest wokół mło­dych męż­czyzn pozba­wio­nych rodzin, obo­wiąz­ków i pracy.

Im bar­dziej dzi­waczna oka­zuje się kolejna plotka, tym szyb­ciej opusz­cza gra­nice Czor Bej­gen i dotkli­wiej nisz­czy spo­kój sumie­nia naszych wro­gów. Zawsze to samo Taglios – gotowe nurzać się w roz­ko­szach ponu­rych prze­po­wiedni. A my musimy dostar­czyć mu odpo­wied­nią por­cję zna­ków, wróżb i ome­nów.

Pro­tek­torka ściga nas, kiedy przyj­dzie jej to do głowy, jed­nak zain­te­re­so­wa­nia ni­gdy nie star­cza jej na dłu­żej. W ogóle na niczym nie potrafi kon­cen­tro­wać się przez dłuż­szy czas. Zresztą dla­czego mia­łaby się nami przej­mo­wać? Jeste­śmy mar­twi. Nas już nie ma. Sama ogło­siła, że tak się stało. A jako Pro­tek­torka jest prze­cież naj­wyż­szym sędzią dla całego impe­rium tagliań­skiego.

A jed­nak: Woda śpi.

3

W owym cza­sie fun­da­men­tem, na któ­rym wspie­rała się cała Kom­pa­nia, była kobieta, która nawet ni­gdy ofi­cjal­nie się do niej nie zacią­gnęła, cza­row­nica Ki Sahra, żona cho­rą­żego Czar­nej Kom­pa­nii i mojego poprzed­nika na sta­no­wi­sku kro­ni­ka­rza, Mur­gena. Kobieta bystra, o nie­złom­nej woli. Nawet Goblin i Jed­no­oki scho­dzili jej z drogi. Nikt nie mógł jej nic powie­dzieć, nawet paskudny stary Wujek Dodż. Pro­tek­torki, Radi­szy i Sza­rych bała się tyle, co zwy­kłych śmieci. Nik­czemne zakusy zła tak wiel­kiego jak nio­sący śmierć kult Oszu­stów, ich mesjasz, Córka Nocy oraz bogini Kina by­naj­mniej nie odbie­rały jej ducha. Spo­glą­dała w samo jądro ciem­no­ści, któ­rej sekrety nie wzbu­dzały w niej śladu trwogi. Tylko jedna rzecz prze­ni­kała ją dresz­czem.

Jej matka, Ki Gota, sta­no­wiła uoso­bie­nie nie­za­do­wo­le­nia i swar­li­wo­ści. Jej zrzę­dze­nie i poła­ja­nia miały tak zdu­mie­wa­jącą siłę, że ona sama musiała być naj­pew­niej wcie­le­niem jakie­goś kapry­śnego, zbzi­ko­wa­nego bóstwa, nie­zna­nego dotąd czło­wie­kowi.

Ki Goty nie lubił nikt prócz Jed­no­okiego. A nawet on za ple­cami nazy­wał ją Trol­licą.

Sahra zadrżała na widok matki kuś­ty­ka­ją­cej powoli przez pomiesz­cze­nie zdjęte nagłą ciszą. Dzi­siaj byli­śmy nikim, nie dys­po­no­wa­li­śmy wła­ści­wie żad­nymi dobrami. Musie­li­śmy obyć się tymi kil­koma poko­jami. Parę chwil temu tło­czyli się tutaj roz­ma­ici wał­ko­nie, paru z Kom­pa­nii, w więk­szo­ści jed­nak pra­cow­nicy Ban Do Tranga. Teraz wszy­scy patrzy­li­śmy na starą, pra­gnąc, by wyszła jak naj­szyb­ciej. Żeby nie przy­szło jej do głowy poprze­by­wać w naszym towa­rzy­stwie.

Do Trang, któ­rego star­cza sła­bość przy­kuła do wózka, pod­je­chał do Ki Goty. Miał naj­wy­raź­niej nadzieję, że oka­zu­jąc jej zain­te­re­so­wa­nie, skłoni ją do odej­ścia.

Wszy­scy zawsze chcieli pozbyć się jej jak naj­szyb­ciej.

Tym razem jego poświę­ce­nie oka­zało się sku­teczne. Ki Gota musiała z pew­no­ścią czuć się nie naj­le­piej, skoro nie poświę­ciła ani chwili na obsztor­co­wa­nie wszyst­kich młod­szych od sie­bie.

Cisza prze­cią­gała się, aż stary kupiec powró­cił. Był wła­ści­cie­lem tego miej­sca i pozwa­lał nam korzy­stać z niego jako kwa­tery głów­nej. Niczego nam nie zawdzię­czał, mimo to, z czy­stej miło­ści do Sahry, dzie­lił z nami nie­bez­pie­czeń­stwa. We wszyst­kich oma­wia­nych kwe­stiach musie­li­śmy wysłu­chi­wać jego opi­nii i hono­ro­wać jego życze­nia.

Do Trang wró­cił po krót­kiej chwili, tocząc ciężko swój wózek. Przy­po­mi­nał szkie­let obcią­gnięty skórą pozna­czoną pla­mami wątro­bo­wymi. Był tak kru­chy, że zda­wało się, iż tylko cudem potrafi poru­szyć swój pojazd o wła­snych siłach.

Stary był zaiste, jed­nak w jego oczach igrały nie­da­jące się prze­gnać wesołe iskierki. Ski­nął głową. Rzadko miał wiele do powie­dze­nia, chyba że komuś zda­rzyło się pal­nąć nie­praw­do­po­dobne głup­stwo. Był dobrym czło­wie­kiem.

Sahra zabrała głos jako pierw­sza:

– Wszystko gotowe. Każda faza i każda ewen­tu­al­ność zostały po dwa­kroć spraw­dzone. Goblin i Jed­no­oki trzeźwi. Czas, by Kom­pa­nia dała znać o swym ist­nie­niu. – Rozej­rzała się dookoła, cze­ka­jąc na nasze komen­ta­rze.

Nie wyda­wało mi się, aby rze­czy­wi­ście nad­szedł już czas. Jed­nak wyra­zi­łam swoją opi­nię wcze­śniej, kiedy zaj­mo­wa­łam się pla­no­wa­niem ope­ra­cji. I zosta­łem prze­gło­so­wana. Teraz ogra­ni­czy­łam się więc do roz­pacz­li­wego wzru­sze­nia ramio­nami.

Pozo­stali nie mieli żad­nych zastrze­żeń. Sahra powie­działa:

– Roz­po­czy­namy fazę pierw­szą. – Ski­nęła na swego syna.

Tobo kiw­nął głową i wymknął się z pokoju.

Przy­cza­jony mło­dzie­niec chudy, obdarty i brudny. Był Niu­eng Bao, co ozna­czało, że po pro­stu musiał być przy­gar­bio­nym bru­da­sem i zło­dzie­jem. Nale­żało mieć się przed nim na bacz­no­ści. Nikogo wła­ści­wie nie inte­re­so­wało, co dokład­nie robi, póki jego ręce nie skra­dały się w kie­runku koły­szą­cej się u pasa sakiewki lub jakie­goś towaru na stra­ga­nie sprze­dawcy. Jak zwy­kle ludzie nie widzieli tego, czego zoba­czyć się nie spo­dzie­wali.

Póki chło­pak trzy­mał dło­nie scho­wane za ple­cami, nikt nie widział w nim zagro­że­nia. Tak nie spo­sób cze­go­kol­wiek ukraść. Nikt jed­nak nie zauwa­żył małych, bez­barw­nych pęche­rzy na ścia­nie, o którą się opie­rał.

Dzieci Gunni patrzyły. Mło­dzik wyglą­dał tak dziw­nie w czar­nym kimo­nie. Gunni są ludem nasta­wio­nym poko­jowo i wycho­wują swe dzieci w grzecz­no­ści. Jed­nak dzieci Sza­dar ule­pione są z dużo tward­szej gliny. Są znacz­nie śmiel­sze. Korze­nie ich reli­gii wyra­stają prze­cież ze świa­to­po­glądu wojow­ni­ków. Kilku mło­dych Sza­dar posta­no­wiło dać nauczkę zło­dzie­jowi.

Oczy­wi­ście, że był zło­dzie­jem! Prze­cież to Niu­eng Bao. Wszy­scy wie­dzieli, że każdy Niu­eng Bao to zło­dziej.

Star­szy Sza­dar odpę­dził mło­dzień­ców. Zło­dzie­jem winni zająć się ci, do któ­rych obo­wiąz­ków to należy.

W reli­gii Sza­dar kryła się rów­nież odro­bina biu­ro­kra­tycz­nej pra­wo­rząd­no­ści.

Nawet tak drobne zamie­sza­nie przy­cią­gnęło uwagę władz. Trzech wyso­kich, bro­da­tych stró­żów porządku Sza­dar w sza­rych ubra­niach i bia­łych tur­ba­nach prze­py­chało się przez ciżbę. Bez­u­stan­nie podejrz­li­wie oglą­dali się wokół, jakby nie­świa­domi, że cały czas ota­cza ich krąg pustej prze­strzeni. Na uli­cach Taglios zawsze panuje tłok, czy to dzień, czy noc, a jed­nak ludzie zawsze znajdą spo­sób, by usu­nąć się Sza­rym z drogi. Wszy­scy Sza­rzy mają twarde spoj­rze­nia, a pod­sta­wowe kry­te­rium doboru do służby sta­nowi naj­wy­raź­niej brak cier­pli­wo­ści i współ­czu­cia.

Tym­cza­sem Tobo zdą­żył już odda­lić się z miej­sca zamie­sza­nia, prze­śli­zgu­jąc się zręcz­nie przez tłum niczym czarny wąż wśród bagien­nych traw. Kiedy Sza­rzy prze­słu­chi­wali zgro­ma­dzo­nych, docie­ka­jąc przy­czyn zamie­sza­nia, nikt już nie potra­fił opi­sać go dokład­nie, a wszy­scy poda­wali ryso­pis zgodny z żywio­nymi prze­są­dami. Zło­dziej Niu­eng Bao. A ci sta­no­wili w Taglios praw­dziwą plagę. W owych cza­sach sto­lica mogła się poszczy­cić mnó­stwem naj­roz­ma­it­szych cudzo­ziem­ców. Jak impe­rium dłu­gie i sze­ro­kie, do mia­sta przy­by­wał każdy próż­niak, głu­pek i roz­ra­biaka. W ciągu jed­nego poko­le­nia popu­la­cja się potro­iła. Gdyby nie okrutna sku­tecz­ność Sza­rych, Taglios zamie­ni­łoby się w cha­otyczny, mor­der­czy rynsz­tok, pie­kielną otchłań pełną nędzy i roz­pa­czy.

Pałac nie pozwa­lał jed­nak, by nie­ład zapu­ścił w nim korze­nie. Zna­ko­mi­cie dawał sobie radę z wykry­wa­niem wszel­kich moż­li­wych tajem­nic. Kariery kry­mi­na­li­stów zazwy­czaj nie trwały długo. Podob­nie jak żywoty tych wszyst­kich, któ­rym zachcie­wało się spi­sko­wać prze­ciwko Radi­szy lub Pro­tek­torce. Zwłasz­cza prze­ciwko tej ostat­niej, która poję­cie nie­ty­kal­no­ści cie­le­snej miała za nic.

W minio­nych cza­sach intrygi i spi­ski sta­no­wiły lokalną zarazę, doty­ka­jącą żywota każ­dego Taglia­nina. Teraz się to skoń­czyło. Pro­tek­torce się to nie podo­bało. Więk­szość tubyl­ców chci­wie zaś łak­nęła jej apro­baty. I nawet kapłani woleli uni­kać nie­bez­piecz­nego spoj­rze­nia Duszo­łap.

W pew­nym momen­cie czarne ubra­nie chłopca gdzieś znik­nęło, a jego miej­sce zajęła bio­drowa prze­pa­ska na modłę Gunni, którą nosił pod spodem. Obec­nie nie róż­nił się już niczym od pozo­sta­łych dzieci, wyjąw­szy lekko żół­tawy odcień skóry. Był bez­pieczny. Dora­stał w Taglios. Mówił bez obcego akcentu, który mógłby go zdra­dzić.

4

Teraz nale­żało cze­kać, przy­czaić się w bez­ru­chu, w bez­czyn­no­ści poprze­dza­ją­cej zawsze każdą poważ­niej­szą akcję. Wyszłam już z wprawy. Nie potra­fi­łam po pro­stu roz­siąść się wygod­nie i albo sama zagrać w tonka, albo zwy­czaj­nie patrzeć, jak Jed­no­oki i Goblin pró­bują się nawza­jem oszu­ki­wać. Od cią­głego pisa­nia mia­łam skur­cze pal­ców, tak że nie mogłam dalej pra­co­wać nad Kro­ni­kami.

– Tobo! – zawo­ła­łam. – Chcesz iść zoba­czyć, co się dzieje?

Tobo miał czter­na­ście lat. Był naj­młod­szy z nas. Dora­stał w Czar­nej Kom­pa­nii. Natura nie poską­piła mu mło­dzień­czego entu­zja­zmu, nie­cier­pli­wo­ści i wiary we wła­sną nie­śmier­tel­ność oraz boską dys­pensę od kary osta­tecz­nej. Bawiły go zada­nia, które wyko­ny­wał dla Kom­pa­nii. Nie do końca chyba wie­rzył w ist­nie­nie swego ojca. Ni­gdy nie miał oka­zji go poznać. My z kolei pró­bo­wa­li­śmy nie dopu­ścić, by ktoś szcze­gól­nie go roz­piesz­czał. Tylko Goblin upie­rał się, by trak­to­wać go jak uko­cha­nego syna. Pró­bo­wał nawet uczyć chło­paka.

Pisany język tagliań­ski Goblin opa­no­wał znacz­nie gorzej, niźli gotów byłby przy­znać. Alfa­bet na co dzień uży­wa­nego potocz­nego liczył sto liter, następ­nych czter­dzie­ści zare­zer­wo­wane było dla kapła­nów, piszą­cych roz­wi­nię­tym, sta­no­wią­cym nie­mal drugi, nie­za­twier­dzony ofi­cjal­nie język for­malny. Dla potrzeb tych Kro­nik posłu­guję się mie­sza­niną obu sty­lów.

Kiedy tylko Tobo nauczył się czy­tać, „wujek” Goblin kazał mu czy­tać sobie na głos.

– Mogę wziąć jesz­cze kilka pącz­ków, Ospała? Mama mówi, że im wię­cej ich będzie, tym sku­tecz­niej zwrócą uwagę w pałacu.

Byłam zasko­czona, że roz­ma­wiał z nią dość długo, by tyle choć usły­szeć. Chłopcy w jego wieku potra­fią bywać co naj­mniej nie­mili. On przez cały czas był jaw­nie nie­grzeczny wobec matki. A byłoby jesz­cze gorzej, gdyby nie jego „wuj­ko­wie”, któ­rzy nie tole­ro­wali takiego zacho­wa­nia. Natu­ral­nie, w oczach Tobo był to po pro­stu kolejny przy­kład spi­sku doro­słych. Tak przynaj­mniej twier­dził ofi­cjal­nie. Pry­wat­nie można było go prze­ko­nać, by posłu­chał głosu roz­sądku. Przynaj­mniej od czasu do czasu. I oczy­wi­ście, kiedy zwra­cał się do niego ktoś, kto nie był jego matką.

– Może kilka. Ale wkrótce zrobi się ciemno. A potem zacznie przed­sta­wie­nie.

– Pój­dziemy tam jako kto? Nie lubię, kiedy sta­jesz się kurwą.

– Będziemy bez­dom­nymi sie­ro­tami. – Cho­ciaż to prze­bra­nie rów­nież pocią­gało za sobą ryzyko. Mogli­śmy wpaść w ręce wer­bow­ni­ków, któ­rzy wcielą nas do armii Mogaby. W tych cza­sach jego żoł­nie­rze nie są niczym wię­cej jak nie­wol­ni­kami, pod­da­nymi okrut­nej dys­cy­pli­nie. Wielu to drobni kry­mi­na­li­ści, któ­rym zapro­po­no­wano wybór mię­dzy surową karą a służbą. Pozo­stali to dzieci nędzy, nie­ma­jące dokąd pójść. Co zresztą sta­no­wiło normę powszech­nie obo­wią­zu­jącą w armiach zawo­do­wych, które Mur­gen i jego dawni towa­rzy­sze widzieli na dale­kiej Pół­nocy, na długo przed­tem, zanim przy­sta­łam do Kom­pa­nii.

– Dla­czego tak się mar­twisz prze­bra­niami?

– Jeśli ni­gdy powtór­nie nie uka­żemy tej samej twa­rzy, nasi wro­go­wie nie będą mieli poję­cia, kogo wła­ści­wie szu­kają. Ni­gdy ich nie nie doce­niaj. Zwłasz­cza Pro­tek­torki. Już nie raz udało jej się prze­chy­trzyć samą śmierć.

Tobo nie był skłonny uwie­rzyć ani w to, ani w nie­wiele wię­cej z naszej nie­zwy­kłej histo­rii. Cho­ciaż po sto­kroć lżej niż więk­szość ludzi prze­cho­dził wła­śnie okres, w któ­rym wie­dział wszystko, co wie­dzieć warto. Nic zaś, co powie­dzieli starsi – zwłasz­cza jeśli zawie­rało choćby naj­bled­szy ślad morału – nie było warte słu­cha­nia. Nic na to nie mógł pora­dzić. Musiał po pro­stu z tego wyro­snąć.

Ja zaś mia­łam tyle lat, ile mia­łam, i nic nie mogłam pora­dzić na to, że mówi­łam rze­czy, o któ­rych wie­dzia­łam, iż na nic się nie przy­da­dzą.

– Wszystko jest w Kro­ni­kach. Twój ojciec i Kapi­tan nie wymy­ślali baje­czek.

W to rów­nież nie chciał wie­rzyć. Nie upie­ra­łam się. Każdy z nas na wła­sny spo­sób, we wła­snym cza­sie musi nauczyć się sza­cunku dla Kro­nik. Marny los, jaki przy­padł teraz w udziale Kom­pa­nii, unie­moż­li­wiał pełne uczest­nic­two w tra­dy­cji. Tylko dwaj towa­rzy­sze ze Sta­rej Gwar­dii wyszli cało z pułapki zasta­wio­nej przez Duszo­łap na kamien­nej rów­ni­nie i póź­niej­szych wojen kiau­luń­skich – Goblin i Jed­no­oki. Obaj są cał­ko­wi­cie nie­zdolni do prze­ka­za­nia mistyki Kom­pa­nii. Jed­no­oki jest zbyt leniwy, nato­miast Goblin ma zbyt duże trud­no­ści z wysła­wia­niem się. Ja nato­miast byłam wła­ści­wie dopiero uczen­nicą, kiedy Stara Gwar­dia weszła na rów­ninę w ślad za Kapi­ta­nem ści­ga­ją­cym ideę Kha­to­varu, któ­rego zresztą nie odna­lazł. A przy­naj­mniej nie takiego, jakiego szu­kał.

To zadzi­wia­jące. Nie­długo będę wete­ra­nem z dwu­dzie­sto­let­nią służbą. Mia­łam led­wie czter­na­ście lat, gdy Ceber wziął mnie pod swoje skrzy­dła… Ni­gdy jed­nak nie byłam podobna do Tobo. W wieku czter­na­stu lat od dawien dawna wie­dzia­łam już, co to ból. W ciągu tych lat, które minęły od czasu, kiedy Ceber mnie ura­to­wał, sta­wa­łam się w isto­cie coraz młod­sza…

– Co?

– Pyta­łem, dla­czego nagle zro­bi­łaś się taka wście­kła?

– Przy­po­mi­na­łam sobie, jak to było, kiedy mia­łam czter­na­ście lat.

– Dziew­czy­nom jest tak łatwo… – Ugryzł się w język. Twarz mu pobla­dła. Wyraź­nie rzu­cało się w oczy jego pół­nocne pocho­dze­nie. Był aro­ganc­kim i zepsu­tym małym gnoj­kiem, ale miał dość rozumu, by zda­wać sobie sprawę, kiedy wkra­cza pro­sto w gniazdo jado­wi­tych węży.

Powie­dzia­łam mu o tym, co wie­dział, prze­mil­cza­łem zaś to, o czym nie miał poję­cia.

– Kiedy mia­łam czter­na­ście lat, Kom­pa­nia i Niu­eng Bao zostali zamknięci w pułapce Dżaj­kuri. Dedża­gore, jak je tutaj nazy­wają. – Reszta nie miała już żad­nego zna­cze­nia. Reszta spo­czy­wała bez­piecz­nie pogrze­bana w prze­szło­ści. – Teraz już pra­wie nie mam kosz­ma­rów.

Tobo nasłu­chał się o Dżaj­ku­rze do znu­dze­nia już wcze­śniej. Jego matka, babka i Wujek Dodż też tam byli.

– Goblin twier­dzi, że te pączki zro­bią na nas wra­że­nie – wyszep­tał Tobo. – I nie cho­dzi tylko o wielki błysk, a o to, że prze­mó­wią do sumie­nia.

– To doprawdy nie­zwy­kłe. – Sumie­nie było towa­rem rzad­kim po obu stro­nach bary­kady.

– Naprawdę zna­łaś mojego ojca? – Tobo sły­szał przez całe życie roz­ma­ite opo­wie­ści, ostat­nio jed­nak naj­wy­raź­niej nabrał ochoty, by dowie­dzieć się cze­goś ponadto. Imię Mur­gena zaczęło dla niego zna­czyć coś wię­cej niźli tylko pusty dźwięk.

Powie­dzia­łam to, co mówi­łam już wcze­śniej.

– Był moim sze­fem. Nauczył mnie czy­tać i pisać. Był dobrym czło­wie­kiem. – Roze­śmia­łam się słabo. – Na tyle dobrym, na ile można takim być, słu­żąc w Czar­nej Kom­pa­nii.

Tobo aż przy­sta­nął. Wcią­gnął głę­boko powie­trze. Zbłą­dził spoj­rze­niem gdzieś w mrok ponad moim lewym ramie­niem.

– Byli­ście kochan­kami?

– Nie, Tobo. Nie. Przy­ja­ciółmi. Pra­wie. Jed­nak zde­cy­do­wa­nie nie tamto. Nie miał poję­cia, że jestem kobietą, aż do chwili poprze­dza­ją­cej wymarsz na lśniącą rów­ninę. A ja nie wie­dzia­łam, że on wie, póki nie prze­czy­ta­łam jego Kro­nik. Nikt nie wie­dział. Myśleli, że jestem ład­nym karzeł­kiem, który ni­gdy nie uro­śnie. Pozwo­li­łam im tak myśleć. Czu­łam się bez­piecz­niej, gdy uwa­żali mnie za jed­nego z chło­pa­ków.

– Aha.

Ton jego głosu był tak pozba­wiony wyrazu, że nie mogłam nie zacząć się zasta­na­wiać, o co mu wła­ści­wie cho­dzi.

– Dla­czego w ogóle pytasz? – Z pew­no­ścią nie miał żad­nych powo­dów, by podej­rze­wać, że zanim się spo­tka­li­śmy, zacho­wy­wa­łam się ina­czej niż teraz.

Wzru­szył ramio­nami.

– Tak tylko.

Coś musiało go spro­wo­ko­wać. Zapewne jakieś: Cie­kawe czy…, które padło przy­pad­kowo z ust Goblina lub Jed­no­okiego pod­czas degu­sta­cji jed­nej z ich tru­cizn na sło­nie wła­snej roboty.

– Umie­ści­łeś pączki za teatrzy­kiem cieni?

– Tak mi kazano.

W teatrze cieni wyko­rzy­stuje się syl­wetki kukie­łek osa­dzone na paty­kach. Nie­które mają ruchome koń­czyny. Świeca usta­wiona w tle za kukieł­kami rzuca ich cie­nie na ekran z bia­łego płótna. Ope­ru­jący kukieł­kami opo­wiada róż­nymi gło­sami histo­rię. Jeśli okaże się dosta­tecz­nie zabawny, publicz­ność może rzu­cić kilka monet.

Ten lal­karz wystę­po­wał na tym samym miej­scu już od ponad poko­le­nia. Spał za kuli­sami swej roz­kła­da­nej sceny. Dzięki temu żył znacz­nie lepiej niźli więk­szość ludz­kiej tłusz­czy zale­wa­ją­cej Taglios.

Ale był dono­si­cie­lem. I nie lubi­li­śmy go w Czar­nej Kom­pa­nii.

Opo­wia­daną histo­rię, jak to zazwy­czaj bywa, wziął z mito­lo­gii. A kon­kret­nie z cyklu Khadi. Wystę­po­wała tam bogini o zbyt wielu ramio­nach, która wciąż poże­rała demony.

Oczy­wi­ście cały czas cho­dziło o tę samą kukiełkę demona. Tro­chę jak w praw­dzi­wym życiu, gdzie ten sam demon zawsze nie­zmor­do­wa­nie powraca.

Ponad dachami od zachodu maja­czył jesz­cze ślad koloru.

Nagle roz­legł się roz­dzie­ra­jący sko­wyt. Ludzie przy­sta­nęli i zapa­trzyli się na jaskra­wo­po­ma­rań­czowe świa­tło. Jaśnie­jący dym chwiej­nie wypełzł spoza sta­no­wi­ska kukieł­ka­rza. Jego pasma spla­tały się w dobrze znany sym­bol Czar­nej Kom­pa­nii, zębatą czaszkę pozba­wioną dol­nej szczęki, zie­jącą pło­mie­niami. Szkar­łatny pło­mień błysz­czący w jej lewym oku zda­wał się źre­nicą, która prze­szywa na wylot, poszu­ku­jąc tego, czego oba­wiasz się naj­bar­dziej.

Sym­bol z dymu ist­niał tylko przez kilka sekund. Uniósł się nie wię­cej niż trzy metry w górę, po czym roz­wiał bez śladu. Pozo­stała po nim pełna lęku cisza. Powie­trze zda­wało się szep­tać:

– Woda śpi.

Zawo­dze­nie i roz­błysk. W powie­trze unio­sła się druga czaszka, tym razem srebrna z lekką nutą błę­kitu. Wytrzy­mała dłu­żej i unio­sła się kilka metrów wyżej niż poprzed­nia, zanim wresz­cie znik­nęła. Szep­tała:

– Mój brat nie­od­ku­piony.

– Idą Sza­rzy! – wykrzyk­nął ktoś na tyle wysoki, by patrzeć ponad ludz­kimi gło­wami. Dzięki temu, że jestem niska, łatwiej mi scho­wać się w tłu­mie, rów­no­cze­śnie jed­nak zde­cy­do­wa­nie trud­niej zorien­to­wać się, co dzieje się poza nim.

Sza­rzy zawsze są gdzieś bli­sko. Jed­nak wobec tego typu zajść pozo­stają bez­radni. Takie zja­wi­ska mogą zda­rzyć się wszę­dzie, w każ­dej wła­ści­wie chwili i zazwy­czaj trwają one zbyt krótko, by byli w sta­nie zare­ago­wać. Przy­ję­li­śmy żela­zną zasadę, w myśl któ­rej, gdy prze­ma­wiają pączki, spraw­ców ni­gdy nie powinno być w pobliżu. Sza­rzy dosko­nale zdają sobie z tego sprawę. Stąd też po pro­stu prze­spa­ce­rują się przez tłum. Pro­tek­torkę należy zado­wo­lić. Małych Sza­dar trzeba nakar­mić.

– Teraz! – mruk­nął Tobo, gdy przy­byli czte­rej Sza­rzy. Kukieł­karz z wrza­skiem wybiegł zza sceny, zakrę­cił się jak fryga, spoj­rzał w kie­runku swego teatrzyku i zamarł z sze­roko otwar­tymi ustami. Tym razem roz­błysk nie był tak jaskrawy, ale trwał dłu­żej niż poprzed­nie. W ślad za nim dym zwi­nął swe sploty w bar­dziej skom­pli­ko­wany wize­ru­nek. Poja­wił się potwór, który popa­trzył na Sza­dar. Jeden z Sza­rych bez­dź­więcz­nie wypo­wie­dział imię: Najassi.

Najassi był jed­nym z waż­niej­szych demo­nów z mito­lo­gii Sza­dar. Podobny, pod inną nazwą, ist­niał też w wie­rze­niach Gunni.

Najassi był wodzem wewnętrz­nego kręgu naj­po­tęż­niej­szych demo­nów. W reli­gii Sza­dar, która sta­nowi here­zję Vedna, jest miej­sce na pie­kło, w któ­rym po śmierci odbywa się kary za grze­chy, jed­nakże opusz­cza ona rów­nież ist­nie­nie pie­kła na ziemi w stylu Gunni, zarzą­dza­nego przez demony dzia­ła­jące z ramie­nia Najassi i nasy­łane na szcze­gól­nych łotrów. Mimo iż dosko­nale zda­wali sobie sprawę, że ktoś z nich sobie szy­dzi, Sza­rzy stali niczym wro­śnięci w zie­mię. To było coś nowego, szcze­gól­nie dotkliwy atak z zupeł­nie nie­spo­dzie­wa­nej strony. A nastą­pił w chwili, gdy jesz­cze bar­dziej zja­dliwe plotki koja­rzyły Sza­rych z ohyd­nymi rytu­ałami odpra­wia­nymi rze­komo przez Pro­tek­torkę.

Dzieci zni­kają. Rozum pod­po­wiada, że w mie­ście tak roz­le­głym i zatło­czo­nym jest to rze­czą nie­uchronną, nawet jeśli nie przy­łoży do tego ręki żaden zły czło­wiek. Dzieci zni­kają w ten spo­sób, że po pro­stu odcho­dzą gdzieś i się gubią. A potworne rze­czy mogą zda­rzać się nawet naj­lep­szemu czło­wiekowi. Chy­tre, obrzy­dliwe plotki potra­fią zmie­nić ślepe zło przy­padku w doko­nane z pre­me­dy­ta­cją zbrod­nie ludzi, któ­rym i tak nikt prze­cież nie ufał.

Pamięć potrafi być wybiór­cza.

Cóż złego w tym, że kła­miemy tro­chę na temat naszych wro­gów.

Tobo wykrzyk­nął coś obraź­li­wego. Zaczę­łam go więc odcią­gać, wlo­kąc w stronę naszej sie­dziby. Pozo­stali przy­łą­czyli się do niego i wkrótce już pod adre­sem Sza­rych posy­pały się prze­kleń­stwa i szy­der­stwa. Tobo zdą­żył jesz­cze rzu­cić kamień, który tra­fił w tur­ban jed­nego z Sza­rych.

Było zbyt ciemno, aby mogli dostrzec nasze twa­rze. Zaczęli się­gać po bam­bu­sowe pałki. Nastrój w tłu­mie powoli robił się naprawdę nie­przy­jemny. Trudno było nie pomy­śleć, że może naprawdę w naszym dia­bel­skim poka­zie kryło się znacz­nie wię­cej, niż można dostrzec gołym okiem. Zna­łam naszych oswo­jo­nych cza­ro­dziei. I wie­dzia­łam, że Taglia­nie nie tracą łatwo pano­wa­nia nad sobą. Potrzeba prze­cież mnó­stwa cier­pli­wo­ści i samo­kon­troli, aby tak wielu ludzi mogło żyć razem tak nie­na­tu­ral­nie bli­sko sie­bie.

Rozej­rza­łam się dookoła w poszu­ki­wa­niu kru­ków, prze­my­ka­ją­cych po nie­bie nie­to­pe­rzy, czy jakich­kol­wiek innych stwo­rzeń, jakie można by uznać za szpie­gów Pro­tek­torki. Po zapad­nię­ciu zmroku ryzyko staje się jesz­cze więk­sze. Nie jeste­śmy w sta­nie dostrzec tego, co może nas obser­wo­wać. Wzię­łam Tobo pod ramię.

– Nie powi­nie­neś tego robić. Jest już wystar­cza­jąco ciemno, aby cie­nie wyszły na łów.

Nie wywarło to na nim żad­nego wra­że­nia.

– Goblin będzie zado­wo­lony. Prze­sie­dział nad tym dużo czasu. I wszystko tak świet­nie się udało.

Sza­rzy dmuch­nęli w gwizdki, wzy­wa­jąc posiłki.

Czwarty pączek oddał dym­nego ducha. Ale nas już to przed­sta­wie­nie omi­nęło. Pocią­gnę­łam Tobo poprzez pułapki na cie­nie roz­miesz­czone pomię­dzy miej­scem akcji a naszą kwa­terą główną. Już wkrótce będzie musiał zdrowo się tłu­ma­czyć przed kil­koma wuj­kami. Tylko ci, dla któ­rych para­noja sta­nowi spo­sób na życie, dotrwają, aby zakosz­to­wać słod­kiego smaku zemsty Kom­pa­nii. Tobo naprawdę potrze­bo­wał nauczki. Bystrzej­szy wróg mógłby wyko­rzy­stać jego zacho­wa­nie z łatwo­ścią.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: The Many Deaths of the Black Com­pany

Omni­bus copy­ri­ght © 2009 by Glen Cook

Water Sle­eps copy­ri­ght © 1999 by Glen Cook

Sol­diers Live copy­ri­ght © 2000 by Glen Cook

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2011, 2014, 2019

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor serii: Tomasz Nowak

Pro­jekt i opra­co­wa­nie gra­ficzne okładki: Jacek Pie­trzyń­ski

Ilu­stra­cja na okładce: Ray­mond Swan­land

Przy pro­jek­to­wa­niu tła wyko­rzy­stano zdję­cie © iStock­photo.com/bil­l­noll

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Zagłada Czar­nej Kom­pa­nii, Poznań 2018)

ISBN 978-83-8062-657-7

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel.: 61 867 81 40, 61 867 47 08

fax: 61 867 37 74

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer