Iskry spod młota. Tom 3. Część II. Ogień wykrzesany - Antoni Ferdynand Ossendowski - ebook

Iskry spod młota. Tom 3. Część II. Ogień wykrzesany ebook

Antoni Ferdynand Ossendowski

4,5

Opis

To kolejna książka z cyklu powieściowego "Na przełomie". To gwarancja emocjonującej, niezapomnianej przygody czytelniczej.

Fragment: „Długie szeregi szarych żołnierzy, rozsypanych w tyralierkę, biegły naprzód pod ogniem przeciwnika. Nesser zauważył, że nikt nie wysuwa się naprzód; nie rozlega się tu żaden zachęcający, budzący poryw okrzyk. Ludzie szli w milczeniu; zabici i ranni padali również bez krzyku. Z odległości trzystu kroków od pozycyj nieprzyjacielskich, podnieśli się spoza przypadkowych nierówności gruntu oficerowie, za nimi pobiegła ruchoma, coraz bardziej załamująca się i wyginająca od środka ku tyłowi fala żołnierzy rosyjskich. Wzdłuż całej linii przemknął głuchy krzyk: „Hurra!” umilkł na chwilę, znowu się powtórzył i jął się wzmagać, aż przeszedł w jakiś przerażający ryk, wściekły i tęskny zarazem. Szare sylwetki dobiegły już austriackich okopów...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 360

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (2 oceny)
1
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Ferdynand Antoni Ossendowski

ISKRY SPOD MŁOTA

II. OGIEŃ WYKRZESANY

CYKL POWIEŚCIOWY: NA PRZEŁOMIE

tom trzeci

Armoryka Sandomierz

Projekt okładki: Juliusz Susak

_________________________________

Tekst wg edycji z roku 1936. Zachowano oryginalną pisownię

Copyright © 2018 by Wydawnictwo „Armoryka”

Wydawnictwo ARMORYKA

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

e-mail:[email protected]

http://www.armoryka.pl/

ISBN 978-83-8064-740-4

Ogień wykrzesany

Boże, zważ, że my nie rozumiemy samych siebie, że nie wiemy sami, czego pragniemy, i że się oddalamy nieskończenie od tego, czego pragniemy.

(„Obras de Santa Teresa de Jesus“).

Natura nasza jest Boska. Jestestwo absolutne wciela się w nas, stajemy się przejawem działalności Boga.

Sebastjan Franck.

ROZDZIAŁ I.

W nocy pociąg nagle stanął. Rosyjska armja dokonywała odwrotu na całym froncie, gdzie toczyły się zażarte boje. Nie było więc sposobności do rozdawania upominków, gdyż wojska czyniły ciągłe przemarsze, szukając trwałych pozycyj. Pociąg francuskiej misji cofnięto na większą stację. Oficerowie wraz z Nesserem natychmiast wyruszyli samochodami do sztabu generała Brusiłowa. O świcie przybyli na miejsce. Dowiedziawszy się, że sztab przygotowuje atak, potrzebny do zajęcia terenów, zdobytych niedawno przez Austrjaków i Niemców, — reporter z dwoma oficerami natychmiast pośpieszył na punkt obserwacyjny.

Długie szeregi szarych żołnierzy, rozsypanych w tyraljerkę, biegły naprzód pod ogniem przeciwnika. Nesser zauważył, że nikt nie wysuwa się naprzód; nie rozlega się tu żaden zachęcający, budzący poryw okrzyk. Ludzie szli w milczeniu; zabici i ranni padali również bez krzyku. Z odległości trzystu kroków od pozycyj nieprzyjacielskich, podnieśli się spoza przypadkowych nierówności gruntu oficerowie, za nimi pobiegła ruchoma, coraz bardziej załamująca się i wyginająca od środka ku tyłowi fala żołnierzy rosyjskich. Wzdłuż całej linji przemknął głuchy krzyk: „hurra!“ umilkł na chwilę, znowu się powtórzył i jął się wzmagać aż przeszedł w jakiś przerażający ryk, wściekły i tęskny zarazem. Szare sylwetki dobiegły już austrjackich okopów.

Nesser ujrzał, jak niezgrabni, ponurzy, brodaci lub zupełnie młodzi strzelcy wyrastali w oczach na olbrzymów. Uwijali się z szybkością niezwykłą, bodli trójgraniastemi bagnetami, podnosili kolby w zamachu, bijąc potężnie. Wprawne oko reportera spostrzegło jednak odrazu, że, chociaż był to bój zaciekły, lecz, mimo odwagi, siły fizycznej i nawyknienia do zapasów ręcznych, miał on jedną słabą stronę. Był to bój indywidualny. Nikt tam nie myślał o sąsiedzie, nikt sobie wzajemnie nie pomagał, nie oglądał się na innych i nie rozumiał całokształtu bitwy. Szli, ni to pojedyńczy kosiarze idą przez łan, kładąc go pokotem, ni to mocarni drwale, którzy w zamachu potężnym podnoszą siekiery i walą drzewa, trzebiąc knieję bezmyślnie, bez planu.

Piechota austrjacka nie wytrzymała jednak dzikiego ataku i porzuciła okopy, cofając się ku dalszym pozycjom. Znowu targnęło powietrzem głuche, zdaleka napływające „hurra!“ To szare szeregi rosyjskich strzelców wpadły do opuszczonych rowów. Już nadbiegały rezerwy, gdy nagle zbocza pagórków okryły się wykwitającemi, białemi kłębami dymów. Ryczeć zaczęła artylerja nieprzyjacielska. Wmig zasypała szrapnelami wolną przestrzeń, poszarpała, osadziła na miejscu biegnące ku zdobytym okopom świeże oddziały, spędziła je z pola w nieładzie i popłochu. Nie przerywając ognia, Austrjacy zaczęli wybijać Rosjan ze zdobytych pozycyj. Granaty i szrapnele rwały się nad okopami, jazgotały i szerzyły zniszczenie. Pojedyńczy żołnierze jęli już wybiegać z rowów i gnać ku swoim, padając pod morderczym deszczem metalu. Wkrótce całe tłumy wysypywały się z okopów i pędziły, porzucając karabiny. Z jękiem i wyciem ścigały ludzi lekkie pociski dział polowych: potok szarych sylwetek w nieładzie wyplusnął z rowów, kompanje, nie kryjąc się już, w popłochu zmykały, dziesiątkowane i zmiatane przez artylerję, baterje kulomiotów i gęste salwy piechoty.

Resztki strzelców ukryły się w starych okopach, skąd rozpoczęto atak. Zagrały trąbki i rozległy się okrzyki komendy. Pędzono ludzi do nowego ataku. Nikt jednak nie pokazywał się nad nasypami. Daremnie się wysilały mosiężne gardziele trąbek, wygrywających niecierpliwe, trwożne sygnały. Daremnie nadbiegali od sztabu konni i piesi ordynansi z rozkazami, krzycząc przeraźliwie:

— Do ataku! Do ataku!

Żołnierze nie wychodzili ze swoich skrytek, nie ruszali się z miejsca. Wielki wysiłek odrazu wyczerpał całą energję i obezwładnił wolę. Stawali się już łupem zwątpienia i przerażenia. Widząc rozpaczliwą sytuację, z okopów wybiegli oficerowie. Błyskali szablami i wołali:

— Do ataku! Naprzód! Za nami, bracia!

Jedynie sygnalista biegł za nimi, trąbiąc coraz żałośniej. Na czele oficerów szedł do ataku dowódzca pułku. Ogromny, o opasłym brzuchu, mocno ściągniętym pasem, brodaty pułkownik zrozumiał już, że żadna moc nie podniesie żołnierzy z bezpiecznych okopów. Klął widocznie, bo pięścią groził, oglądając się na nasyp, nad którym nie spostrzegał nikogo. Oficerowie zaczęli się również wahać, gdy wtem pułkownik cisnął na ziemię szarą, barankową czapkę i ryknął basowym głosem, który, jak ciężka kula, dotoczył się do punktu obserwacyjnego:

— Naprzód, panowie oficerowie! Dla nas niema powrotu! Naprzód!

Pochylił się, porwał leżący przy zabitym żołnierzu karabin i pobiegł przed siebie. Oficerowie poszli za jego przykładem. Nikła gromadka ludzi w milczeniu zbliżała się do nieprzyjaciela.

W okopie austrjackim z jakimi jazgotem zjadliwym zgrzytnął karabin maszynowy, posiekał ziemię gradem kul, niby węsząc i macając ją, a później zionął czerwonym, ognistym wężykiem, lekkiemi kółkami dymu, złośliwym charkotem świszczących i szczekających chrząstów. Jeden po drugim padali oficerowie, lecz gruby pułkownik, łysy, bez czapki, z rozwianą, siwą brodą, biegł jeszcze czas jakiś. Nagle potknął się, wypuścił z rąk karabin i schwycił się za brzuch. Szabla zaplątała mu się koło nóg, jeszcze raz potknął się i upadł na kolana. Z austrjackiego okopu wybiegli żołnierze, aby podnieść go, lecz starzec, wciąż jeszcze klęcząc, wyrwał z pochwy rewolwer, uczynił trzykrotny szeroki znak krzyża, z niemą rozpaczą przyciskając palce do czoła, piersi i ramion, obejrzał się dokoła i podniósł broń do ust.

Odgłos strzału utonął w huku wybuchającego nad okopem pocisku. Ogromna, ciężka postać obsunęła się na ziemię i znieruchomiała.

Patrzący na to Nesser czuł, jak dreszcz wstrząsa nim i wyciska mu łzy.

— Nędznicy... nędznicy! — szeptał, z nienawiścią patrząc na rowy z ukrytymi w nich żołnierzami.

Po namyśle uspokoił się jednak i już nie miotał obelg na szare szeregi strzelców.

— Cóż dla nich wojna i zwycięstwo? — myślał. — Oficerowie potrafili na chwilę wzbudzić w nich odwagę, oni zaś wyrzucili z siebie w ręcznem spotkaniu cały zapas woli i namiętności, niby krew — z przebitej tętnicy. Dla nowego porywu już nie mieli ani chęci, ani myśli, zasilającej wolę i odwagę. Ten siwy, gruby pułkownik i młodsi oficerowie posiadali myśl, która była albo ideą, zbliżoną do bohaterstwa de Langlois i Jimmy Brice’a, albo też do prostaczego poczucia obowiązku, posłuchu, kierującego czynami rudego Wellsa lub milczącego kaprala Mollina.

Wszystko oświetlająca myśl błysnęła, niby wbijający swe ostrze w ciemną noc płomień dalekiego reflektora.

— Nic tu nowego nie widziałem! — rozważał. — Więcej lub mniej uświadomiony mózg, silniejsze lub słabsze nerwy, stara lub niemowlęca kultura i więcej — nic! Lecz jest jedna rzecz ogólna, wspólna wszystkim... Tak — wspólna wszystkim!

Czuł wielką radość, że, jak mu się wydawało, przyszło na niego ostateczne zrozumienie. Z roziskrzonemi oczami, niby żak, który przed chwilą przeczytał książkę, dającą odpowiedź na męczące go pytania, dotknął ramienia kapitana, z którym jechał w pociągu, i zawołał:

— W tej chwili zrozumiałem bardzo ważną rzecz! Wojna, jako idea, przestała istnieć...

— Co? — zawołał oficer. — Wojna przestała istnieć?!

— Tak — przestała! — przenikliwym głosem odpowiedział Nesser, myśląc jednocześnie z pewnym smutkiem, że nie może podzielić się tem odkryciem z Iwoną Briard. — Wojna w dawne czasy stanowiła zmaganie się fachowców mordu. Byli nimi królowie, wodzowie, awanturnicy i ich drużyny, w bojowem rzemiośle wyszkolone. Wojny były współzawodnictwem mistrzów fachu. Teraz na pole walki wylegają całe narody. To już nie wojna, to — uplanowane niszczenie się, tępienie wzajemne! Dlatego widzimy teraz, że pierwsze zastępy, które świeżo przechodziły fachowe wyszkolenie, biją się dobrze i są wytrwałe, późniejsze zaś, pociągnięte z rezerwy, nie są wcale zdolne do walki, lub też mogą się zdobyć na jeden zaledwie krótkotrwały wysiłek! Można sztucznie podniecić tłum, który jednak nigdy nie będzie wojowniczy. Rządy, kościół, prasa, wywołują nieraz takie podniecenie sztucznie, ale ten fałsz wcześniej czy później musi się zakończyć niepowodzeniem — katastrofą, rewolucją, zemstą tłumu...

— We Francji mieliśmy ogólne podniecenie wojną, mój panie! — zawołał oburzony kapitan.

— We Francji — poczęści tak! Niemcy odrazu na wstępie zmusiły nas do zrozumienia zagrażającego nam niebezpieczeństwa bezpośredniego. Być albo nie być... Ale w Anglji, w Niemczech i Rosji tego zrozumienia niema i wszyscy ci Johanny, Johny i Iwany nie mogą pojąć, poco muszą zabijać jeden drugiego i za co mają umierać? Zrozumiałem wyraźnie, że wojna się zdegenerowała w zbrodnię zniszczenia. Ludzkość, nie wątpię już, z czasem, po drugiej, trzeciej wojnie, gdy wyczuje na sobie całą jej zgrozę, potrafi wyplenić ją nazawsze!

— Pacyfista z pana! — zauważył kapitan z drwiącym śmiechem. — Ale oto odpowiedź na pański pesymizm — szarża konna!

Istotnie generał Brusiłow rzucił na nieprzyjaciela jazdę. Na pierwszy ogień szła „dzika dywizja“, dowodzona przez wielkiego księcia Michała, brata cesarza. Z poza lasku wyłaniały się pułki jeden po drugim. Szły, rozpuszczając konie, pędziły, niby chochoły, szalejące w podmuchach wichru mroźnego. W kurzawie śnieżnej, w chmurach piasku i grudek czarnej ziemi ornej śmigały zbite zwały końskich ciał, płaszczących się nad ścierniskiem, śniegiem przyprószonem. Rażone kulami w brzuchy i boki, miotały się i stawały dęba. Rozszalała, rozedrgana zjawa mknęła naoślep, jak lawina niepowstrzymana.

Zwinni, smagli mieszkańcy gór Kaukaskich w barankowych papachach, powiewających białych baszłykach, w beszmetach, kapiących od srebra i złota; barczyści, pokraczni Kałmucy z pikami w ręku, pochyleni do karków małych, kosmatych koników; wiotcy, o szerokich twarzach i skośnych oczach Tatarzy krymscy; Turkmeni — w czerwonych jedwabnych chałatach i potwornie ogromnych czapach z czarnego futra baraniego, z krzywemi szablami w dłoniach, nawykłych do białej broni; za nimi potężni Burjaci na tęgich, przysadzistych bachmatach stepowych i z długiemi spisami, jak żądła wysuniętemi naprzód; kozacy z nad Kubania i inni — z gór Uralskich — cały ten rój lotnych, wyjących, połyskujących stalą, strzelających w pędzie, rzucających się we wściekłych skokach jeźdźców mknął, nabrawszy największego, żadną siłą niepohamowanego impetu. Nic nie wstrzymywało szalonego ataku; ani obalające koni i ludzi szrapnele i wybuchające pośród szeregów granaty, ani ulewa kul, ani grzechotanie salw karabinowych.

Z okopów pierwszego rzędu z przeraźliwemi krzykami wybiegali Austrjacy i umykali dalej, porywając za sobą coraz to nowe szeregi — bezładne, ogarnięte paniką. Jeźdźcy gonili, rąbali, przebijali ostrzami lanc, tratowali i zasypywali kulami z rewolwerów i karabinów, stając w strzemionach i wyjąc ponuro. Pozycje zostały zdobyte przez jazdę i do okopów śpieszyły już biegiem kompanje piechoty.

— No, cóż pan powie na to? — spytał kapitan, triumfująco patrząc na reportera.

Nesser uśmiechnął się i odparł:

— Widzieliśmy przed chwilą robotę fachowców wojny, to jest tych wspaniałych jeźdźców z Azji...

W sztabie zapewniono misję, że armja po tej bitwie zatrzyma się i rozpocznie kontrofenzywę. Pociąg francuski posunięto o kilka stacyj bliżej do frontu. Nesser pojechał samochodem na jego spotkanie. Zaczęto wyładowywać pudła i worki z upominkami dla żołnierzy i przenosić je na ciężarowe samochody.

— Pojadę z panią, jeżeli pani pozwoli! — zaproponował Nesser, gdy Iwona Briard skończyła swoje czynności. Skinęła głową na znak zgody. Na pozycjach, korzystając z chwilowego zacisza, zaczęto rozdawać ciepłą bieliznę, paczki tytoniu i cukru.

Reporter uważnie przyglądał się obojętnym, surowym lub podejrzliwym twarzom obdarowanych żołnierzy. Mruczeli słowa podzięki, rzucając na siebie szydercze i porozumiewawcze spojrzenia. Tu i ówdzie ludzie zamieniali się krótkiemi zdaniami, a wtedy rozlegał się niewesoły, pełen goryczy śmiech.

— Co oni mówią? — spytał reporter tłumacza.

— Powiadają, że przed śmiercią podarunki są zbyteczne! — objaśnił i, wzruszając ramionami, dodał: — Dzicz — to, nieokrzesany lud!

Nesser pomyślał jednak, że ci ponurzy ludzie są bardzo nieszczęśliwi, bo pozbawieni nadziei i wiary. W tej chwili z końca okopu dobiegł reportera wesoły śmiech panny Briard.

— Nie zgadnie pan nawet, co powiedział ten młody żołnierz! — zawołała do podchodzącego Nessera. — Powiada, że Niemcy to przecież dobrzy ludzie, bo obdarzają ich tytoniem i karmelkami. Z trudem zdołaliśmy wytłumaczyć mu, że dostał upominek nie od Niemców, lecz od Francuzów. Na to odpowiedział, że to wszystko jedno, bo jedni i drudzy nie wierzą podobno w Chrystusa!

Zaśmiała się znowu.

— Bardzo trafnie odpowiedział ten biedak! — zauważył Nesser. — Istotnie ludy zachodnie nie wierzą w Chrystusa. Dawno już przyszedłem do podobnego wniosku. A jednak, mimo wszystko, czy nie uważa pani, że to przecież — straszne i niebezpieczne mieć takich sojuszników? — spytał Nesser.

Spoważniała i odparła:

— Może pan ma słuszność... Na wsi rosyjskiej panuje dotąd niemal pierwotna ciemnota. Cywilizacja słabo toruje sobie drogę w masach włościaństwa.

Przeszli na czołówkę sanitarną. Ranni siedzieli i leżeli posępni, jak chore ptaki, milczący i nieufni. Cierpliwie i obojętnie oczekiwali na opatrunek. Nikt nie skarżył się i nie jęczał. Ten i ów wzdychał ciężko, coś szepcąc: modlitwę, czy może przekleństwo. Jeden z oficerów francuskich podszedł do siedzącego na uboczu żołnierza, z trudem ściągającego but z opuchniętej, skrwawionej nogi. Podał rannemu paczkę tytoniu. Już niemłody, blady żołnierz podniósł na cudzoziemca bezbarwne oczy. W źrenicach jego natychmiast zapaliły się złe ogniki.

Przez zaciśnięte zęby spytał:

— W Moskwie widziałem, jak popy kropiły wodą święconą paszcze armat, żeby jaknajlepiej i jaknajwięcej zabijały... U Niemców, spewnością, to samo robiły ich popy? Oby ich zaraza porwała! Dobrze błogosławili, oj, dobrze! Brata mi dziś szrapnel zabił, a teraz sam dostałem w nogę... Odetną mi ją lekarze... a wtedy, słuchajcie wy — panowie, bogacze, inteligenty, słuchajcie! Co będę robił bez nogi ja — robotnik? co? z głodu umierać z rodziną?! Czekać, aż córki mi na ulicę wyjdą? Nie! lepiejby mnie zabito! Przyjdzie na was pomstowanie ludu, oj — przyjdzie, nie ukryjecie wy się przed nim nigdzie!

Zaklął, odtrącił rękę z podarunkiem i twarz w inną stronę odwrócił. Zacisnął zęby i nachmurzył brwi.

Gdy Nesserowi objaśniono słowa żołnierza, spytał go przez tłumacza:

— Czyż nie dążycie do zwycięstwa?

— A co mi ono da? — odpowiedział pytaniem.

— Przecież należy bronić ojczyzny!

— A czy ona mnie broni? — odpowiedział. — Pracuję, jak wół, żyję, przymierając z głodu, a teraz na śmierć i nędzę ostateczną rzuciła mnie ta ojczyzna, jak złego psa...

— Jeżeli zwyciężymy Niemców, nigdy już wojny nie będzie, — podpowiedział tłumaczowi reporter.

— Nie Niemcy tę wojnę zaczęli! — odparł żołnierz z niechęcią, jakgdyby powtarzał dobrze wszystkim znaną prawdę. — To sztuczki cesarzy, ministrów, generałów i bogaczy, którzy na tem się obłowią, a dla nas wojna — na nic! Mój ojciec na wsi, to nigdy o żadnym Niemcu nie słyszał. Ani go lubi, ani nienawidzi...

Komisja poszła dalej. Ujrzeli małego żołnierza, leżącego na skrwawionym i porwanym płaszczu. Nie ruszał się, patrząc przed siebie męczeńskiemi i jakgdyby zdumionemi oczami. Bladą ręką, brudną i piegowatą czepiał się kurczowo twardej, siwiejącej brody.

Iwona pochyliła się nad nim. Żołnierz przyjrzał się jej i, z trudem otwierając sine, spieczone wargi, szepnął:

— Siostro, czy mogę zapytać?

— Mówcie, słucham was, — odparła.

— Nie gniewajcie się za moje nieuctwo, ciemnotę! Chcę zapytać... kto są ci Niemcy i Austrjaki i za co każą nam bić ich? Jestem z pod Wołogdy. Znam Niemców, którzy handlują u nas naftą, żelazem, pługami... Dobrzy, uczciwi kupcy, nigdy nie oszukiwali nas — chłopów, grzeczni byli, tacyż ludzie, jak inni. A teraz, widzicie, bijemy ich! Za co?

Iwona nie wiedziała jakiemi słowami mogłaby rozproszyć zdumienie tego wieśniaka. Żołnierz spostrzegł, że nieznajoma pani nie śmieje się z niego i nie gniewa, więc rozgadał się na dobre. Targając brodę i chwilami krzywiąc twarz z bólu, mówił:

— Wielki grzech po ziemi Bożej idzie, wielki! Dziś podczas ataku dogoniłem Austrjaka. Zupełnie młody chłopczyna, jasnowłosy, wylękły... zabiegłem mu z boku, a on ręce podniósł i cośtam krzyczy po swojemu. Bitwa, atak, trąbka gra, kapitan nasz komenderuje... wbiłem Austrjakowi bagnet w bok; zwalił się, a ja pobiegłem dalej... dogoniłem drugiego. Już wyciągnąłem ku niemu karabin, aż tu jak nie schwyci mnie za serce tęsknota i strach! Zabijam! Zabijam bez gniewu i nienawiści! Nie wiem nawet za co? Grzech, wielki grzech!... Chwała Najwyższemu, Austrjak spostrzegł mnie i wystrzelił. Upadłem i teraz mogę już nie zabijać nikogo! Chwała Bogu!

Żołnierz, z trudem ruszając ręką, zaczął się żegnać raz po raz i szeptać modlitwę, patrząc na stojącą nad nim sanitarjuszkę jasnym, łagodnym wzrokiem. Iwona odeszła i ze łzami w głosie opowiadała Nesserowi o rozmowie z rannym żołnierzem. Reporter szedł obok panny Briard i milczał. Nagle przystanął i szepnął:

— Ten ranny robotnik w nienawiści swej mądrzejszy jest od wszystkich filozofów, a ten biedak, który nie wie, poco zabija, i cieszy się ze swej rany — uczciwszy od wszystkich moralistów świata!

W milczeniu skinęła głową i ukradkiem otarła łzy. Gdy wszyscy stali już przy samochodach, do panny Briard zbliżył się jakiś młodzieniec i zapytał, czy cudzoziemcy nie zechcieliby odbyć niedługiej wycieczki, aby zwiedzić pewien stary pałac. W głosie nieznajomego brzmiała nieśmiała prośba i wyczuwała się obawa odmowy. Mróz dokuczał dotkliwie. Nikt nie chciał jechać. Wszyscy marzyli o ciepłych wagonach. Sanitarjuszka bacznie przyjrzała się nieznajomemu i odpowiedziała mu:

— Skoro nikt nie chce, pojadę sama!

— A ja? — zapytał ze śmiechem Nesser. — Czy pani o mnie zapomniała?

— Bardzo się cieszę! — zawołała szczerze uradowana.

Jadąc, słuchali opowiadania młodego człowieka.

— Pałac stoi tuż za miasteczkiem, — mówił. — Należy do arystokratycznej polskiej rodziny. Galerję obrazów, bibljotekę, stare zabytki sztuki — wszystko to właściciele byli zmuszeni porzucić nagle... Teraz w miasteczku wyznaczono postój pułkowi kozackiemu. Dowódca zajął pałac... My znamy kozaków! Jedynie obecność cudzoziemców może ochronić nas przed rabunkiem i zniszczeniem starej siedziby rodowej.

Wjechali do miasteczka, małego, wybrukowanego okrągłemi kamieniami. Wąskie, krzywe uliczki żłobiły swoje koryto wśród pochylonych domków o porysowanych murach, brudnych, upstrzonych naciekami wilgoci i plamami błota. Nad czerwonemi dachami z czerepów glinianych wzbijały się dymy nad czarnemi, okopconemi kominami. Małe okienka, niby źrenice, bielmem powleczone, wyzierały bojaźliwie spoza mętnych, tęczowym nalotem starzyzny rozkwieconych szyb, potrzaskanych, pozlepianych papierem, zatkanych kłakami szmat lub wystrzępionemi łachmanami brudnych poduszek.

Na ulicy stało mnóstwo chudych, ponurych koni, o opuszczonych ku ziemi garbatych pyskach. Przy siodłach tkwiły długie lance, a z łęków zwisały wypchane sianem sznurowe siatki.

— Kozacy dońscy... — szepnął nieznajomy, a w oczach jego miotać się zaczęła rozpacz. — Prędzej! Na Boga, prędzej!

Przynaglał furmana w szerokim płaszczu granatowym, obszytym na rękawach i kołnierzu szerokim galonem i ozdobionym dwoma szeregami srebrnych guzików.

Obok młodych kozaków, zwinnych, o szczupłych, smagłych twarzach i kruczych lokach, wypuszczonych z pod barankowych kołpaków, uwijały się brodate, chude, barczyste chłopy — wachmistrze i inna starszyzna. Zbrojni ludzie zaglądali do domków, podchodząc do okienek lub bijąc pięściami w drzwi, z grubych desek sklecone, wbiegali na podwórka, krzycząc i klnąc. Inni szli, niosąc pod pachą prosięta, kury, chleb. Jakiś niski, przygarbiony kozak stąpał ostrożnie po okrągłych, obmarzłych i śliskich kamieniach i niósł pełną czapkę jaj. Mroźny wiatr igrał z długą, obficie wysmarowaną łojem czupryną, spadającą mu na czoło i na kołnierz. Nagle się potknął. Wypadła mu z rąk barankowa czapka, a jajka posypały się na ziemię, znacząc się na śniegu żóltemi plamami. Kozak zaklął ohydnie i zaczął ze złością targać sobie włosy. Wcisnął wreszcie czapkę na głowę i, wyrwawszy z pochwy szablę, jął zapamiętale rąbać okiennicę najbliższego domku, krzycząc groźnie:

— Hej, Żydy! Wynoście pół setki jaj, bo inaczej, jakem Dormidont Czajka, rozwalę wasz barłóg parszywy!

Na niewielkim placyku stał kościółek murowany, trochę dalej — studnia z pompą i kilka drewnianych straganów. Kozacy rozpalili tu duże ognisko. Żołnierze co chwila podbiegali do straganów, odrywali deski, łamali lady i wrzucali do ognia. w mroźnem powietrzu rozlegał się nieustający śmiech i krzyki, trzask płonącego suchego drzewa, nawoływania, skoczne dźwięki bałałajki i dzwonienie litaurów. Kilku młodych kozaków zrzuciło kożuchy i czapy i, pozostawszy w szarych bluzach i szerokich granatowych szarawarach z czerwonemi lampasami, miotało się w tańcu. Tupali nogami, przysiadali, podskakiwali wysoko, kręcili się na jednem miejscu z zawrotną szybkością, ze szczękiem podkutych butów, bijących o kamienie. Rwały się dzikie, donośne, wrzaskliwe okrzyki. Powiewały długie, sklejone łojem włosy, miotały się szerokie ramiona i klaskały twarde dłonie. Żołnierze rozgrzewali się tańcem. Muzykanci nieuchwytnie szybkiemi ruchami szarpali struny bałałajek; ich towarzysze z rozmachem uderzali w mosiężne talerze, pokrzykiwali i tupali w takt grubemi obcasami ciężkich butów. Cały tłum przebierał nogami, gwizdał, wydawał przeraźliwe wycie i zachęcał tancerzy:

— Uch! hu! ha! Żarko! Żarko kozaku! Gorąco kozakowi!

Mieszkańcy pochowali się po domach. Tylko psy ujadały, wystraszone i zaniepokojone, wyły, jakgdyby ujrzały łunę pożaru lub zwęszyły zgraję wilków. Tłum zaryczał, wybuchnął wielkim śmiechem, na widok kilku młodych kozaków, którzy przyskoczyli do ogniska i cisnęli w płomienie stos poduszek, dużą pierzynę i resztki połamanego stołu.

— Hu! — ha! Uch! — wrzasnęli żołdacy, widząc jak strzeliły do góry snopy czerwonych iskier i frunęły wraz z dymem płonące pióra i pierze.

Z jękiem i wściekłością drgały szarpane coraz szybciej i silniej struny, dzwonił i zgrzytał mosiądz talerzy, wyli i radowali się żołdacy, ujadały psy i, jak echo, dalekie sączyły się przez zgiełk czyjeś żałosne, w bólu poczęte jęki i skargi:

— Oj! Oj-oj! Oj! oj-oj!

Powóz przemknął przez miasteczko, wpadł przez bramę na obszerny dziedziniec i, objeżdżając duży klomb z krzakami, otulonemi słomą, zatrzymał się przed kolumnadą pałacu. U wejścia siedzieli i stali kozacy. Rozmawiali i śmiali się na głos. Poprzedzani przez nieznajomego Polaka, Nesser z panną Briard weszli do obszernego holu. Gromada kozaków i tu już siedziała na podłodze przy kominku. Ten i ów wrzucał co chwila do ognia książki, inni — nożami ścinali z kanapy i foteli granatowy aksamit i, zdejmując buty, obwijali nim, niby zwykłemi onuczkami, czerwone, obrzękłe z zimna nogi. Niska, długa szafa z książkami patrzyła żałośnie wybitemi szybami. W prawidłowych szeregach tomów oprawnych widniały wyrwy i luki. Nie mogąc ochłonąć ze zgrozy i wstrętu, poszli dalej.

W długiej sali jadalnej, przybranej rogami jeleni i łosi, i w bibljotece z galerją starożytnych portretów na ścianach, tłoczno było. Zebrana tu starszyzna kozacka leżała na kanapach i rozpierała się w fotelach. Tu także, jak w holu, przez wybite szyby w szafach wyciągano książki i wrzucano do kominka, gdzie buchał wesoły ogień.

— Tanowie oficerowie! — oznajmił smutnym i drżącym głosem młody Polak. — Przywiozłem gości — Francuzów. Życzą sobie obejrzeć ten historyczny pałac, przez kilka wieków starannie ochraniany przez jego cywilizowanych właścicieli...

— Pluć chcemy na cywilizację, pałac, właścicieli i gości! — krzyknął pijanym głosem jakiś oficer o smagłej, cygańskiej twarzy i czarnych, drapieżnych oczach. — Teraz my jesteśmy właścicielami i gośćmi! A cywilizacja wasza — patrz!

Porwał za rewolwer i strzelił do najbliższego portretu.

Oficer śmiał się na cały głos i wołał:

— Ten stary błazen był cywilizowany, a patrzcie — kozacka kula zniszczy go wraz z jego cywilizacją!

Rozległy się nowe strzały. Ze złoconych ram zwisały strzępy portretu. Pijanemu oficerowi kark nabrzmiał krwią, poruszały się mięśnie nad szczękami, a w lewem uchu drżał kolczyk, ze srebrnego pieniążka zrobiony, — zwykły talizman kozacki.

— Cywilizacja! — wrzasnął i wyrzucił cały potok ohydnych, zgniłych wyzwisk.

Z kredensu dobiegały krzyki, trzask wyłamywanych drzwi, brzęk butelek i poryki śmiechu.

— Francuzi należą do misji wojskowej, — rzekł młody człowiek z naciskiem, ponuro patrząc na kozaków. — Przybyli oni do generała Brusiłowa z Piotrogrodu.

Stary pułkownik, chudy, o ogolonej brodzie i długich, siwych wąsach wyczuł ukrytą w tych słowach pogróżkę, bo gniewnie spojrzał na pijanego oficera i krzyknął:

— Baczność! Stepanenko, schowaj rewolwer! Wyrzucić tę pijaną mordę za drzwi! Żywo!

Kilku oficerów natychmiast skoczyło do kolegi i wywlokło go z pokoju.

Polak donośnym głosem dawał wyjaśnienia gościom.

— Ten portret, zniszczony przez pana oficera, był malowany w XVI-ym wieku przez włoskiego malarza Allori, tamten wyszedł z pod pendzla Bartolomeo Manfredi. Ta szafa wywieziona została w XVII-ym wieku z Wenecji i przechowała przez trzysta prawie lat wszystkie swoje szyby, lecz teraz...

— Hm! — mruknął pułkownik. — To ten pijak Stepanenko... On zawsze taki, gdy się urżnie...

Nesser przy pomocy nowego znajomego rozmawiał z pułkownikiem, opowiadając mu o powszechnem oburzeniu na niekulturalne zachowanie się niemieckich wojsk w Belgji i Francji, co on sam niejednokrotnie opisywał.

— To ten pan jest dziennikarzem? — spytał pułkownik.

— Tak, bardzo znanym dziennikarzem — z naciskiem odpowiedziała panna Briard.

— Djabli nadali! — mruknął kozak. — Niech mu pani powie, że każę wnet zwolnić pałac, aby tylko nic nie pisał, bo nasz generał Brusiłow czyta francuskie dzienniki. Nie daj Boże, dowie się! Toż to dopiero będzie kram! A wszystko przez tego pijanicę!

Istotnie kozacy wkrótce opuścili pałac.

Pozostały po nich stosy próżnych, potłuczonych butelek, pokaleczone meble, porozrzucane, cuchnące onucze, odłamki szkła, zwisające ze ściany szmaty starego portretu, popiół po spalonych książkach w kominku, a w powietrzu — ciężki zaduch baranich kożuchów i dawno niezmienianej, zanieczyszczonej bielizny.

Młody Polak podszedł do panny Briard i Nessera.

— Dziękuję państwu z całego serca za pomoc! — szepnął. — Jestem książę Korybut, syn właściciela pałacu. Rodzina moja dawno już wyjechała do Włoch. Pozostałem, aby bronić starego gniazda. Dziś powiodło mi się, zawdzięczając państwu!

Sługa przyniósł wina. Usiedli w bibljotece, gdzie żałośnie kołysały się strzępy zniszczonego portretu i cicho szeleściły, niby szeptem łzawym żegnały na zawsze kogoś bardzo drogiego i bliskiego.

— Ciężki los spotkał Polaków! — zauważyła sanitarjuszka. — Rozgrywka wojenna odbywa się na ich ziemi, kraj może być doszczętnie zburzony. To — tragedja!

— Wie pani co? — rzekł Korybut. — O tem to już nie myślimy nawet! Co się zburzy — odbudujemy! Naród polski ma na to dość sił. Prawda, że zgina też arcydzieła i zabytki nie do naprawienia i odrestaurowania. Mówię o dziełach sztuki, o bibliotekach, starych dokumentach, gmachach historycznych... Tragedja jednak zawiera się w czemś innem. Prawdziwa, straszna tragedja!

Zbladł i zaczął pocierać czoło.

— Państwo wiecie, — ciągnął dalej, — że Polacy walczą na czterech, a może nawet na pięciu frontach?

— Jakto? — spytała panna Briard.

— W armji rosyjskiej, austrjackiej i niemieckiej, ponieważ te państwa niegdyś rozszarpały nasz kraj i teraz zażądały naszej krwi! A pozatem — we Francji i we flocie angielskiej, w wojsku kanadyjskiem... Rozproszeni jesteśmy po świecie i wszędzie oddajemy nasze życie. Niedawno czytałem wzmiankę we francuskich pismach, że Władysław Szujski, syn znakomitego historyka, zginął wraz z innymi Polakami w szeregach pierwszego pułku cudzoziemskiego we Francji. Pułk zdobył okopy niemieckie, a Szujski poległ w chwili, gdy zatknął nasz sztandar na okopie wroga. Ta walka Polaków przeciwko Polakom stanowi początek tragedji...

Umilkł i ze smutkiem patrzył przez okno na pola, okryte białą płachtą śniegu.

Zapalił papierosa i mówił dalej:

— Tragedja nasza polega na tem że jedna część Polaków pomaga Niemcom w przeświadczeniu, że najniebezpieczniejszym wrogiem Polski jest Rosja, którą należy obalić; druga — walcząca po stronie Rosjan, widzi takiego wroga w Prusakach i zmierza do zwalczenia tego uzbrojonego narodu. Wywoła to później niesnaski, niechęć i zamęt pośród Polaków, a także oskarżenie nas o wrogość dla Francji, Rosji i Anglji z jednej strony i do Niemców i Austrji — z drugiej. Któż z nich zrozumieć potrafi, że Polacy mają teraz jedyną w historji sposobność wywalczenia niepodległości?! Każdy postępuje podług swego przekonania, z czystem sumieniem i szczerością, odważnie idąc na śmierć. Któż to jednak zrozumie? Któż nie rzuci w nas kamieniem oskarżenia? Dla wolności ludu naszego nie żałujemy swego życia! Już to jedno przemawia za naszą miłością dla ojczyzny!

Milczeli wszyscy troje. Wreszcie Nesser rzekł:

— Niezawodnie! Polacy muszą najpierw pomyśleć o swoim narodzie i kraju! Przecież każde z walczących państw stawia na pierwszym planie obronę swoich granic i zabezpieczenie własnych interesów. Zaprzeczyć temu nie można! Dlaczegóż Polacy, których nikt nigdy nie bronił, mieliby postępować inaczej?!

Książę z siłą potrząsnął rękę gościowi, mówiąc:

— Ja, być może, nie doczekam się wolnej Polski, bo wkrótce wstępuję do legjonów. Nie ukrywam, że będę walczyć po stronie Niemców, lecz widzieliście państwo sami, jakim wrogiem jest dla nas Rosja? Uświadomcie sobie, że dzieje się to wszak po szumnym manifeście wielkiego księcia Mikołaja, przyrzekającym Polakom, że „wybiła godzina, w której święte marzenie ojców i dziadów naszych o wolności kraju ziścić się może“! Tak! Będę walczył po niemieckiej stronie lecz przysięgam, że na froncie zachodnim nie będę nigdy, raczej — samobójstwo! Nasze miejsce jest tu, gdzie zalewa nas dziki, ponury wschód!

Mówił to w wielkiem podnieceniu, blady, z oczami, tryskającemi ogniem zapału.

Nesser wyczuł burzę, szalejącą w sercu i myśli młodzieńca; zrozumiał, że naród polski przeżywał istotnie straszliwą tragedję.

— To jest wprost okropne! — szeptał. — Ci ludzie wiedzą, że w każdej chwili mogą się spotkać w bitwie z braćmi, walczącymi w przeciwnym obozie.

— To okrutne! — zżymnęła się Iwona Briard. — Nielitościwy, złowrogi kaprys wojny...

— Tak jest w rzeczywistości! — odpowiedział Korybut. — My wierzymy jednak, że z tej krwi ofiarnej powstanie i zajaśnieje zwolniona z więzów ojczyzna!

— Daj Boże! — zawołała sanitarjuszka.

Nesser mimowoli uśmiechnął się. Pomyślał o chwiejności przekonań i przywiązań ludzkich. Stał wszak przed nimi wróg, czekający na stosowną chwilę, aby wstąpić do szeregów armji, zwalczającej Francję i jej aljantkę — Rosję? Tymczasem Iwona Briard z całą szczerością życzyła mu powodzenia i spełnienia marzeń jego. Gdyby on — Nesser — posiadał bardziej wybuchowy charakter — powiedziałby może Korybutowi to samo — „daj Boże!“ Nesser, zastanawiając się nad temi niekonsekwencjami myślowemi, uczuł na nowo głębokie zdumienie i rozterkę duchową. Nie doszedł był jeszcze do przekonania, że w duszach człowieczych pod brzemieniem obłudy i fałszu tli się iskra przedwiecznej sprawiedliwości. Mówił coś o niej niegdyś śmieszny pleban wiejski w Compiègne...

Tymczasem ściemniło się już na dobre, więc Nesser i Iwona zaczęli żegnać gospodarza. Późnym już wieczorem dojechali do stacji, gdzie stał pociąg francuski. Nazajutrz misja ruszyła w drogę powrotną. Pociąg szedł na Kijów. Na jednej z małych stacyj zatrzymano go znowu na kilka dni. Nadciągały nowe transporty wojsk, bo dowództwo natarczywie żądało coraz to większych posiłków. Ponieważ w okolicy, jak się dowiedzieli Francuzi, znajdowało się kilka majątków, należących do ludzi zamożnych, postanowili odwiedzić je, aby rozerwać się po beznadziejnie nudnej i uciążliwej podróży. Wyruszyli samochodami. Nie ujechali jednak dwóch kilometrów, gdy musieli stanąć. Nieskończenie długi wąż wozów, zaprzężonych w chude, zniszczone szkapy, sunął wąską drogą. Jakieś postacie — skulone, owinięte w kożuchy, chusty i różnobarwne szmaty, siedziały i leżały pośród zwalonego w nieładzie mienia. Wory z wysypującem się zbożem i ziemniakami, jaskrawo pomalowane skrzynie, okute żelazem, kuferki, statki domowe — wszystko to leżało na wozach, przysypanych śniegiem. Kudłate, wynędzniałe kundle biegły z opuszczonemi ogonami, daremnie węsząc po stronach. Nad całym taborem, pomiędzy ciężkiemi wozami i podnoszącą się nad końmi parą a nisko nawisającemi obłokami, sypiącemi zadymką, płynęła fala żałosnych głosów — ni to dalekie echo niewiadomo gdzie wydanego jęku lub szlochu, ni to głuche zawodzenie wiatru.

Nesser z oficerami poszli naprzeciw tego smutnego pochodu i zaczęli wypytywać chłopów, idących przy koniach. Długo nie mogli się z nimi rozmówić. Ludzie ci prawie że nie rozumieli mowy rosyjskiej, w jakiej przemawiali do nich tłumacze misji. Z dalszego wozu z trudem zsunęła się jakaś postać w długim baranim kożuchu i zbliżyła się do oficerów. Nieznajomy podniósł rękę do czapki. Rozeszły się natychmiast poły kożucha i Nesser dojrzał czarną sutannę.

Posłyszawszy mowę francuską, ksiądz uśmiechnął się radośnie.

— Znam wasz język! — zawołał. — Byłem zamłodu misjonarzem przy kardynale Lavigerie.

Ucieszeni Francuzi zaczęli go wypytywać o ten dziwny pochód.

— Władze rosyjskie, pod pozorem, że obawiają się zagarnięcia przez Niemców Polski, znajdującej się pod ich zaborem, zmusiły naszych wieśniaków do opuszczenia ojczyzny, — objaśniał ksiądz z ciężkiem westchnieniem. — Przerzucają ich na Ukrainę...

— Ależ to szaleństwo! — zawołał jeden z oficerów. — Ludność ucierpi więcej od tułaczki niż od nieprzyjaciela!

— Tak też i jest! — ze smutkiem potwierdził ksiądz. — Słyszycie jęki i płacz, nie milknące w dzień ni w nocy? Tęsknota, lęk, cierpienia, choroby, rozpacz, jak zgraja wilków, otaczają nas i idą obok. Za nami pozostała nawet niejedna mogiła... Krzywdzą nas! Bronię tych ludzi spokojnych, prostych, jak umiem... ale, cóż ja mogę zrobić w tem morzu obcem i nielitościwem? Co? Tylko cierpieć razem i umrzeć podczas męczeńskiej tułaczki!

Słowa księdza przerwały głośne krzyki, nawoływania mężczyzn, szloch kobiet i wrzask dzieci.

— Muszę pośpieszyć tam, — rzekł zaniepokojony ksiądz i, zapadając się po kolana w śniegu, biegł zboczem drogi, wlokąc za sobą poły kożucha.

Francuzi ze zdumieniem patrzyli na tę scenę. Na skręcie drogi zjawił się oddział jeźdźców, wynurzających się z wąwozu. Nad ludźmi połyskiwały groty lanc i odcinały się od mętnego nieba czerwone wierzchy baranich czap.

— Kozacy dońscy! — zawołał kapitan.

Tymczasem jeźdźcy rozpuścili konie i dopadli ostatnich wozów. Zeskoczyli z siodeł i zaczęli zrywać worki z żywnością, odpędzać nabok bydło. Wieśniacy przybrali groźną postawę i sypnęli się do obrony swego mienia. Zamigotały w powietrzu kije i baty, a kozacy, wskoczywszy na siodła, jęli ciąć ludzi nahajami i szablami. Polscy chłopi cofnęli się, pozostawiając na miejscu trzech rannych, dokoła których rozpływały się na śniegu czerwone plamy krwi. Kozacy znowu przypadli do wozów, pootwierali skrzynie, pozrywali płachty i chusty z siedzących kobiet. Jakiś młody kozak, gwizdnąwszy przeciągle, zwlókł z wozu dziewczynę, wciśniętą wśród tobołów, i począł ją ciągnąć za sobą w stronę krzaków; inny płazował szablą biegnącą na pomoc dziewczynie starą kobietę, wydającą przeraźliwe krzyki, przechodzące w wycie i skowyt nieludzki. Widocznie, jednak ksiądz zdążył dobiec na czas, bo kozacy przerwali rabunek i stłoczyli się do kupy; umilkły krzyki i lament.

— Musimy obronić tych ludzi, panowie! — zawołał Nesser i pobiegł naprzód.

Na widok cudzoziemskich oficerów kozacy wyprostowali się na siodłach i salutowali po wojskowemu.

Stary pułkownik francuski zapytał surowo:

— Macie pośród was oficera?

— Nic! — odparł brodaty wachmistrz. — Jedziemy jako kwatermistrze przed pułkiem, posłanym na front w ordynku konnym.

— Jechać naprzód i zostawić tych ludzi w spokoju! — huknął pułkownik. — Marsz! Marsz!

Kozacy z miejsca zawrócili konie i, obrzucając ludzi i wozy grudkami śniegu z pod kopyt końskich, ominęli tabor i popędzili naprzód. Ksiądz dziękował francuzom za pomoc. Chłopi, stojąc bez czapek, mruczeli słowa wdzięczności; jakaś stara wieśniaczka pocałowała pułkownika w rękę. Ciężkie wozy jeden za drugim ruszyły naprzód. Wkrótce znikać zaczęły za pagórkami.

— Do djabła! — krzyknął pułkownik, tupiąc nogą i zaciskając pięścią. — Niemcy robią na cały świat hałas, że my — Francuzi używamy na froncie zachodnim naszych wojsk afrykańskich, a Rosjanie na swoim własnym terenie, nad własnymi obywatelami czynią gwałty, na jakie nie odważyłby się nawet Senegalczyk lub Berber najdzikszy!

Wypadek ten odjął Francuzom chęć do wizyt. Powrócili na stację smutni i wzburzeni. Nie w jednej głowie francuskiej powstała wonczas myśl o niebezpieczeństwie łączenia losów dwóch narodów, tak bardzo do siebie niepodobnych. Lecz było już zapóźno. Losy te wartko toczyły się wspólnem łożyskiem, popędzane biczem wojny.

Nesser, korzystając z długiego postoju, postanowił wszakże odwiedzić dwory bogatych właścicieli ziemskich. Wybrał się więc nazajutrz razem z Iwoną i kapitanem, mówiącym dobrze po rosyjsku.

Szosa przebiegała przez małe miasteczko, zaludnione wyłącznie przez Żydów. W okolicach jego spostrzegli mieszkańców, w popłochu uciekających przez pola i kryjących się w jarach wysokiego brzegu rzeki. Odgłosy strzałów, wrzaski rozpaczliwe, kwik świń, ryk bydła dobiegały od strony miasteczka. Francuzi nie mogli zrozumieć, co zaszło w miejscu, położonem daleko od frontu, gdzie zdawałoby się, nie można było usłyszeć ponurych pomruków wojny. Tymczasem nie było wątpliwości, że działo się tam coś niezwykłego, co ogarniało ludność przerażeniem i rozpaczą.

Pełnym pędem wjechał samochód w ulicę. Spostrzegli Żydów, przełażących przez płoty i kryjących się w krzakach lub w stertach słomy. Inni wdrapywali się na dachy i trwożnie wystawiali głowy, przyglądając się czemuś i nadsłuchując. Okna domów były zasłonięte okiennicami, na drzwiach wisiały duże kłódki, puste ulice świadczyły, że ludność opuściła miasteczko. Tylko w kilku małych okienkach, wyciętych w dachach, tu i ówdzie majaczyły blade, wystraszone twarze mężczyzn i kobiet.

Samochód stanął na placyku, zaśmieconym słomą i sianem, zatłoczonym końmi, żołnierzami, wozami taboru wojskowego i furgonami Czerwonego Krzyża. Nesser przyjrzał się uważnie tym ludziom i skinął na przebiegającego żołnierza. Mały krępy człowiek, o ciemno-żółtej twarzy mongolskiej i bystrych skośnych oczach, czarnych, jak węgiel, był zapewne kozakiem, lecz o zupełnie innym typie, niż ci, których Nesser spotykał już kilkakrotnie na froncie.

— Są to kozacy zabajkalscy, przybyli z Syberji. Teraz od Kijowa idą na front szosami, gdyż koleje są zajęte transportami piechoty, — wysłuchawszy kozaka, objaśnił kapitan.

Z bocznych uliczek, zbiegających ku rynkowi, dobiegały krzyki, strzały, trzask łamanych desek, przeraźliwe wrzaski i zawodzenia kobiet. Nesser wyskoczył z samochodu i pobiegł na ten hałas. Kozacy kolbami i kamieniami wysadzali drzwi małego sklepiku i wybijali okna. Na podwórku dwóch żołnierzy trzymało pojmanego Żyda w długim, czarnym chałacie i aksamitnej jarmułce, trzeci zaś grzmocił go pięścią po twarzy. Żyd chwiał się przy każdym ciosie, krzyczał ochrypłym głosem i przysiadał na uginających się nogach. Żołnierze wynosili z domu skrzynie, worki, rozbijali je i rozrywali, dzieląc pomiędzy sobą zdobycz. Inni uganiali się po dziedzińcu za kurami i gęsiami, a chudy, krzywonogi wachmistrz, klęcząc na ziemi, rżnął wieprza. Tu i ówdzie miotały się już płomienie nad podpalonemi budynkami. Ze wszystkich domów wyciągano pierzyny i poduszki, przetrząsano je w poszukiwaniu ukrytych pieniędzy. Gdy nadzieje zawodziły rabusiów, rozpruwano pierzyny i podrzucano je do góry wśród śmiechu i gwizdów. Biały puch, niby wielkie płatki śniegu unosił się w powietrzu, to opadając, to znów się podnosząc.

Jakiś kozak dogonił gromadkę uciekających i płacących dzieci i siekł je nahajem. Ze wszystkich domów wywlekano mieszkańców i bito kolbami i pięściami. Krzyki, jęki, skargi i skamlania rwały się i mknęły ku niebu, które, osłonięte szaremi, brzeniennemi śniegiem obłokami, nic nie widziało i milczało. Nie słyszało nawet strzałów, któremi żołnierze straszyli Żydów, zmuszając ich do okupu. Kozacy bezwstydnie obmacywali stare i młode żydówki, śmiejąc się na całe gardło i wykrzykując ohydne żarty. Dziewczęta, drżące i wylękłe, stały na uboczu. Przerażenie odjęło im głos.

Nesser spostrzegł oficera, siedzącego na stopniach szynku o wyłamanych drzwiach i oknach.

Miał czapkę, zsuniętą na tył głowy, mrużył oczy, przyglądając się dziewczynom, i niecierpliwie uderzał nahajem po cholewie huta. Od czasu do czasu sięgał po butelkę i robił duży łyk, wysoko zadzierając głowę.

Reporter przyglądał się oficerowi, a podświadoma myśl odtworzyła mu zdanie Ségura o Rosjanach: Ludzie o szatańskiem obliczu w szalejących płomieniach — prawdziwy obraz piekła!“

Oficer krzyknął coś przebiegającemu kozakowi. Ten podszedł do stłoczonych w kupę dziewczyn, porwał jedną z nich za rękę i powlókł do oficera. Opierała się, jęcząc i płacząc na cały głos. Oficer wstał i zaśmiał się drapieżnie.

Nesser podbiegł i stanął pomiędzy nim a dziewczyną.

— To, co pan robi, hańbi oficera i Rosję! — zawołał po francusku.

Nie rozumiejąc języka i widząc przed sobą cywila, oficer skinął na kozaka. Pokraczny mongoł, przewalając się na krzywych nogach, zbliżył się do nieznajomego. Zaciskając w ręku laskę, reporter szedł ku niemu, patrząc w jego czarne, biegające oczy. W tej chwili rozległ się głos Iwony Briard.

Mówiła po rosyjsku:

— Co pan robi? Chce pan znieważyć Francuza? Odpowie pan za to!

Pijany, zuchwały oficer zbiegł z ganku i bełkotał:

— Moja krasawico, to — nie Francja, to — Rosja — matka! U siebie możemy pohulać z Żydówkami, a zdradliwych Żydów pomacać po żebrach i kieszeni... Nic do tego Francuzom! Ale ty — krasawica, ho — ho krasawica!

Przysunąwszy się bliżej, chciał objąć sanitarjuszkę. Nesser jednym skokiem był przy nim i z siłą uderzył go w szczękę, przypomniawszy sobie dawane mu niegdyś przez Johna Wellsa praktyczne i fachowe rady. Oficer zachwiał się i padł nawznak. Reporter blady, czując gniew i pogardę, stał nad nim, ciężko oddychając.

Kozak, lewą ręką ściskając szczękę, podnosił się powoli. Usiadł wreszcie i wbił wzrok w przeciwnika. Nesser zauważył wystające policzki, oczy skośne. Nie były to jednak zwykłe, czarne oczy mongolskie, lecz niebieskie, zimne, pełne nienawiści. Oficer spokojnie na pozór odpinał wiszący na pasie rewolwer i powolnym ruchem mierzyć zaczął w stojącego przed nim Nessera. Usta kozaka drgnęły i skrzywiły się. Wybełkotał głuchym głosem:

— Uciekaj, bo i tak zabiję...

— Na pomoc! Na pomoc! — krzyknęła rozpaczliwie Iwona.

Nesser wpatrywał się z mocą w oczy kozaka. Nagle ujrzał, że źrenice tych bladych, nieprzeniknionych oczu zwęziły się, a lewa powieka zaczęła się opuszczać. Zrozumiał, że oficer naciska cyngiel.

W okamgnieniu skoczył ku niemu i z siłą kopnął nogą w pierś. Nie słyszał huku strzału i nie poczuł nawet bólu, chociaż kula przebiła mu prawe ramię. W pobliżu zawarczał motor i samochód francuski stanął obok siedzącego na ziemi kozaka i bladego Nessera ze skrwawionym rękawem płaszcza.

— Co się stało? — spytał strwożony kapitan.

Iwona drżącym głosem opowiedziała o zajściu. Na widok cudzoziemskiego oficera, kozak z trudem podniósł się i stał zmieszany.

— Nazwisko pana? Jaki pułk? Która setnia? — surowym głosem pytał kapitan. — Dziś jeszcze wyślę raport do generała Brusiłowa o pogromie, urządzonym przez kozaków zabajkalskich, i o panu, który zhańbił całą armję i zranił francuskiego obywatela!

Nesser potrząsnął głową i rzekł do kapitana:

— Niech pan w swoim raporcie nie wspomina o zajściu ze mną! W każdym razie ten oficer nie jest jeszcze ostatniem bydlęciem. Posiada jakie-takie poczucie honoru. Musiał wszak zmyć otrzymany odemnie policzek! Ja nie mam pretensji do niego. Jesteśmy w porządku obaj!

W samochodzie Iwona Briard, bardzo wzruszona, to blednąc, to znów płonąc ciemnym rumieńcem, naprędce opatrzyła ranę reportera. Na placyku trębacz pułkowy wytężał płuca, wygrywając sygnał zbiórki. Kozacy pędzili zewsząd w popłochu. Wachmistrze, dosiadłszy koni, krzyczeli chrapliwie i nahajami rozpędzali rabusiów. Pogrom przeminął. Tylko lekki wiatr co chwila igrał z białym obłokiem pierza; tylko z głębi domów, stojących na rynku, biegły jękliwe zawodzenia kobiet i wzburzone głosy mężczyzn.

Samochód wytoczył się z pomiędzy szeregów ubogich budynków o potłuczonych szybach i wysadzonych drzwiach. Pomknął szosą, uwożąc Francuzów, którzy stali się świadkami ciężkiej, brutalnej ręki rosyjskiej, nikogo nie oszczędzającej i nie uznającej żadnych praw i bezpieczeństwa obywateli.

ROZDZIAŁ II.

Nesser nosił jeszcze rękę na temblaku, gdy pewnego wieczora przyjechał do niego rotmistrz, hrabia Palen.

— Przyrzekł pan zaszczycić swoją obecnością ucztę pułku kozaków atamańskich — rzekł oficer po powitaniu. — Dziś dopiero mogliśmy doprowadzić to do skutku, gdyż dowódca i prawie wszyscy oficerowie przybyli na krótki urlop do stolicy. Ale co widzę! Ręka na temblaku? Wypadek, czy rana?

— Wypadek! — odpowiedział reporter. — Hrabia będzie musiał zaczekać, nim się przebiorę. Nie byłem uprzedzony...

— Czekam! — skłonił się Palen. — Przejrzę tymczasem pisma francuskie, których dawno nie widziałem.

W godzinę później Nesser siedział już w restauracji „Willa Rode“, w obszernej sali, przy stole, przybranym kwiatami i emblematami pułku. Obok dowódcy pułku zajął miejsce młody oficer o bladej, sciągłej twarzy i pięknych, rozmarzonych oczach.

— Wielki książę Dymitr! — szepnął siedzący przy reporterze Palen. — Czarujący człowiek, prawdziwie kochający ojczyznę.

Nesser natychmiast zapytał ze zdziwieniem:

— Wielki książę?

— Tak! Romanow. Kuzyn cara.

— Czyż nie wszyscy wielcy książęta prawdziwie kochają Rosję?

— No... tak... istotnie... wszyscy — odpowiedział trochę zmieszany Palen i skierował rozmowę na inny temat.

Kozacy i ich goście zasiedli do stołu po poprzedzającej ucztę obfitej zakąsce i wódce. Wszyscy byli już znacznie podochoceni. Głosy ich stały się zbyt donośne, śmiech coraz bardziej śmiały.

Przy kolacji pito wino, podawane w niezwykłej ilości; gwar napełnił salę, a okrzyki i głośny śmiech rozlegały się co chwila. Nesser przysłuchiwał się rozmowom, chociaż nie rozumiał języka rosyjskiego. Siedzący naprzeciwko francuski oficer pochylił się przez stół i ze śmiechem zawołał:

— Żeby pan wiedział, co za anegdotki opowiadają ci panowie!

Zamierzał powtórzyć je, lecz w tej samej chwili dowódca pułku powstał i wniósł toast za monarchę.

Wybuchnęła cała burza, istny orkan okrzyków:

— Niech żyje cesarz, hurra!

Orkiestra zagrała hymn narodowy. Pito kolejno za zdrowie cesarzowej, „hetmana“ kozaków — carewicza — Aleksego Mikołajewicza, i za wielkich książąt podług starszeństwa dynastycznego. Wielki książę Dymitr wygłosił krótkie przemówienie na cześć pułku i jego dzielnego dowódcy. Toasty, mowy, dowcipne, okolicznościowe wiersze sypały się, jak z rogu obfitości. Nagle rozległ się głos, pokrywający chaos dźwięków i grzmiącą falę orkiestry trębaczy:

— Cyganów! Cyganów!

— Cyganów! — poderwali inni oficerowie. — A niech stary Sziszkin stawi się koniecznie!

Palen opowiedział Nesserowi, że najulubieńszą rozrywką Rosjan oddawna się stało słuchanie pieśni cygańskich. „Willa Rodé“ słynęła z chóru, kierowanego przez nestora cyganów, Sziszkina. Śpiewał on niegdyś dla Aleksandra II i dla wyklętego przez kościół prawosławny Leona Tołstoja, gdy wielki ten pisarz tworzył swój dramat „Żywy trup“.

Wkrótce zjawili się cyganie. Najpierw weszli mężczyźni. Smagli, o czarnych, starannie uczesanych włosach, mieli na sobie czerwone, atłasowe bluzy, ściągnięte w pasie srebrnemi sznurami, szerokie, z czarnego aksamitu szarawary i lakierowane buty z długiemi cholewami i podkówkami na obcasach.

Wchodzili, brzdąkając na gitarach i bałałajkach, na ich czele postępował uśmiechnięty starzec o czarnych oczach, gęstej, siwej czuprynie, spadającej mu na ramiona, i srebrzystej brodzie, spływającej na czarny aksamit „kozakinu“, szamerowanego złotemi galonami.

Stary cygan niósł przerzuconą przez ramię gitarę na szerokiej czerwonej wstędze. Stanął przed wielkim księciem i pochylił się, ręką dotykając ziemi. Ten staroświecki, niewolniczy pokłon powtórzyli inni cyganie. Po chwili zgrupowali się w rogu sali i zaczęli grać cichą melodję. Przy dźwiękach jej, poprawiając na ramionach szale i wzorzyste chustki, wślizgnęły się lekkim krokiem kobiety i, kłaniając się, stanęły w szeregu przed cyganami.

— Sziszkin, zaczynaj! — krzyknął podochocony dowódca pułku.

Starzec wystąpił naprzód, wesołemi oczami ogarnął chór, podniósł głowę, tupnął nogą i uderzył w struny. Wtórowały mu inne gitary basowemi tonami i mknęły jękliwe, niespokojne dźwięki bałałajek. Chór śpiewał znaną pieśń biesiadną. Gdy przebrzmiała ostatnia jej zwrotka, cyganie, nastroiwszy instrumenty, czekali na komendę. Pułkownik dał znak Sziszkinowi. Stary cygan uśmiechnął się i podniósł nad głową gitarę. Chór zaśpiewał teraz jakąś tęskną, ponurą pieśń, pełną łkań, westchnień, nieuchwytnych dążeń, mglistej nadziei.

— Słyszy pan? — szepnął Palen. — Ta pieśń zawiera w sobie całą historję tego zagadkowego ludu! Cyganie?... Co to jest? Skąd przywędrowali do Europy? Dlaczego nie chcą mieć nad głowami stałego dachu? Ciągnie ich ku sobie niezmierzony step, dzikie przełęcze górskie, uroczyska leśne... Skąd ta miłość do wolności, niczem nie skrępowanej? Rządzą się własnem prawem, mają swego króla i swój własny sąd. Chełpią się tem że pochodzą od władców Egiptu i nazywają siebie „faraonami“. Uprawiają czary, przechowują gusła całego świata, napomykają nieraz, że wyszli z nieznanych, tajemniczych wąwozów himalajskich, że są uczniami wielkich magów i że musi powrócić czas ich świetności!

Była to pieśń niezmiernie długa; wtórowały jej bałałajki i gitary. Niby wycie mroźnego wichru na stepie bez kresu, niby szmer śnieżycy i szloch zamieci, niby dalekie, wielogłose echo w załamaniach szczelin skalnych; pomruk boru, szelest trzcin nad uśpionem jeziorem, plusk fali, wybiegającej na piasczysty zdziar, i nagle — huk bijącego w stary dąb piorunu; odgłosy grzmotu; toczące się z łomotem kamienne lawiny i... — martwa cisza; jakgdyby natura zaczaiła się w lęku bezwładnym, w oczekiwaniu klęski straszliwej, wszystko niszczącej, groźnej i niemiłosiernej. Cisza.. ledwie drgają i dzwonią struny, jak owady nikłe, nadlatujące z mroku, jak tętnienie krwi wzburzonej, jak bicie serc, objętych żarem miłości lub wstrząśniętych nagłem przerażeniem. Gdy wszystkim się zdawało, że struny słabną, że tony już zamierają, omdlałe i zrozpaczone, z chóru śmignęła cyganka, bez szmeru, jak wąż, jak cień. Zrzuciła z ramion czerwony szal. Smukła, dumna jej postać w czarnej, gładkiej sukni, podkreślającej wiotkość zwinnej kibici i silnych, wąskich bioder, zamarła w bezruchu, zasłuchana, zaczarowana, śniada, natchniona twarz pałała, ogromne, czarne oczy ciskały płomienie, szybko podnosiła się i opadała niewysoka pierś, na której, jak źrenica węża, skrzył się duży, samotny brylant, rozpryskując snopy barwnych, migotliwych błysków.

Cyganka podniosła ramiona, rozchyliła purpurowe wargi, rozjarzone, olśniewającą bielą zębów. Na otaczających ją gości padł blask, ni to zarzewie, ognisk koczowych.

W jednej chwili rozszalała burza. Cyganie szarpali wściekle i targali struny, uderzali dłońmi w deka gitar, tupali podkutemi butami; buczały i grzmiały basy, tłukły się o sufit i szyby wysokie tenory; klaskały w dłonie cyganki i śpiewały, wykrzykując przeraźliwie i drażniąco:

— Hej! Nastieńka! Hej, umiłowana!

Tancerka, nie odrywając prawie stóp od ziemi, przeszła wzdłuż szeregu towarzyszek, jakgdyby sunęła razem z ruchomą posadzką, a później krzyknęła przenikliwym, orlim skwirem i poczęła się miotać i wić w tańcu, przytupując i obracając się w szalonym wirze.

— Hej, Nastieńka! Hej, umiłowana! — rozlegały się nieprzytomne, pełne namiętnego zewu krzyki cyganów.

— Hej, Nastieńka! Nastieńka! Hej!... — wtórowali oficerowie, tupiąc nogami, gwiżdżąc i dzwoniąc w szkło.

Nagle umilkło wszystko i wszystko zamarło. Oto sędziwy Sziszkin z rozmiotaną brodą znieruchomiał z podniesioną nad głową gitarą; skamienieli z wczepionemi w struny palcami cyganie; wyprężona, niby ekstatyczna kapłanka, Nastieńka zastygła, jakgdyby stężała w ostatnim ekstatycznym niemal porywie tanecznym.

Pieśń i taniec były skończone.

— Nastieńka! Nastieńka! — ryczeli oficerowie, zachwyceni i podbudzeni.

Jeden z nich cisnął w stronę chóru garść złotych monet, inny — banknot 500-rublowy; jakiś porucznik kawalergardów krzyknął:

— Sziszkin, jesteś wielkim artystą! Ja się znam na tem, ja... Borys Suzdalcew...

Zerwał się ze swego miejsca i z zamachem cisnął na podłogę złotą papierośnicę. Młody cygan pochwycił ją drapieżnym ruchem i oddał Sziszkinowi. Starzec kłaniał się nisko, uśmiechając się oczami i głaszcząc siwą brodę. Lokaje roznosili puhary z szampanem.

— Niech żyje Sziszkin! — wołano dokoła.

Stary cygan błyskał oczami i pił wino, robiąc małe, jakgdyby ostrożne łyki.

Po chwili chór ustawił się w dawnym porządku. Grano i śpiewano starą pieśń cygańską, w której słodycz miłości i zgroza zbrodni przeplatały się nawzajem i zniewalały te same usta szeptać słowa skwarnej namiętności lub miotać mściwe przekleństwa; te same ręce porywały i pieściły gorące ciało umiłowanej dziewczyny — lub wbijały nóż w pierś szczęśliwego rywala. I znowu milkły nieoczekiwanie namiętne gitary i zdyszane bałałajki, urywały się na półsłowie pełne słodkiej niemocy, lub płomiennej mściwości głosy śpiewaków i, jakgdyby budzący trwogę krzyk, rzucony w mrok jesiennej, głuchej nocy, szalał wściekły, zawrotny, nieokiełznany taniec...

— Aj, aj, żgi, żgi, gowori! Aj, pal! pal! mów!

Przed szeregiem śpiewaczek stanęła teraz inna cyganka, mała o bujnych kształtach i długim, czarnym warkoczu, przewiązanym żółtą kokardą. Porwał ją taneczny wir, coraz bardziej obłędne okrzyki, szalony rytm gitar, który tancerka podchwytywała głuchem warczeniem i brzękiem tamburyua.

Nagle przerwała taniec i stanęła, chrapliwie oddychając i patrząc przerażonemi oczami na drzwi. Podniosła ręce do twarzy i krzyknęła przeciągle, żałośnie:

— Ach... ratujcie!... nie dajcie!...

We