Poskromienie złośnicy - William Shakespeare - ebook

Poskromienie złośnicy ebook

William Shakespeare

0,0

Opis

Baptista, bogaty szlachcic z Padwy, stawia swoim córkom ultimatum. Bianka, młodsza z sióstr, nie może wyjść za mąż, dopóki Katarzyna tego nie zrobi. O ile jednak Bianka jest spokojna i łagodna, a o jej względy zabiegają liczni zalotnicy, o tyle Katarzyna to prawdziwa złośnica i buntowniczka, którą trudno przekonać do małżeństwa.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 94

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Osoby

osoby wystę­pu­jące w czę­ści wstęp­nej

PAN

KRZYSZ­TOF UKRA­DEK

Obe­rżystka, Paź, Akto­rzy

BAP­TI­STA, bogaty szlach­cic z Padwy

VIN­CEN­TIO, sędziwy szlach­cic z Pizy

LUCEN­TIO, syn Vin­cen­tia, zako­chany w Biance

PETRU­CHIO, szlach­cic z Werony, zalot­nik Kata­rzyny

zalot­nicy Bianki

GRE­MIO

HOR­TEN­SIO

słu­dzy Lucen­tia

TRA­NIO

BION­DELLO

słu­dzy Petru­chia

GRU­MIO

CUR­TIS

BAKA­ŁARZ – uda­jący Vin­cen­tia

córki Bap­ti­sty

KATA­RZYNA, zło­śnica

BIANKA

WDOWA

Kra­wiec, Kape­lusz­nik i Słu­dzy

Miej­sce: Padwa, a chwi­lami dom Petru­chia na wsi

Część wstępna

Scena I

Przed drzwiami obe­rży.

Wcho­dzą OBE­RŻYSTKA i UKRA­DEK.

Ukra­dek

Na mą wiarę, już ja cię zała­twię.

Obe­rżystka

W dyby, ty nic­po­niu!

Ukra­dek

Ty zdziro: Ukrad­ko­wie nie są nic­po­niami; zaj­rzyj do kro­nik. Przy­by­li­śmy tu z Ryszar­dem Zdo­bywcą. Więc, pau­cas pal­la­bris1; nie­chaj świat pły­nie, o tak!

Obe­rżystka

Nie zapła­cisz mi za szkło, które stłu­kłeś?

Ukra­dek

Ani denarka. Strzeż się, Hie­ro­nimo; prze­pad­nij w zim­nym łożu i roz­grzej się.

Obe­rżystka

Mam na to lekar­stwo; muszę pójść po miej­skiego pachołka.

Wycho­dzi.

Ukra­dek

Pachołka, matołka czy kołka, odpo­wiem mu zgod­nie z pra­wem. Nie ustą­pię na cal. Niech przy­bywa, byle był grzeczny.

Kła­dzie się na ziemi i usy­pia. Głos rogów.

Wcho­dzi PAN z polo­wa­nia; za nim Strzelcy i Słu­dzy.

Pan

Łow­czy, dogląd­nij dobrze psów. Ten goń­czy,

Śmie­szek, okryty jest pianą, bie­da­czek.

I sparz Jasnego z tą war­kliwą suką.

Czyś dostrzegł, chłop­cze, jak Srebrny odzy­skał

Trop nie­mal zimny, na skraju zaro­śli?

Nie oddał­bym go za dwa­dzie­ścia fun­tów.

Pierw­szy Strze­lec

Cóż, Dzwon­nik, panie, był wcale nie gor­szy.

Gło­sem znać dawał, gdy węch go zawo­dził,

I dwa­kroć dzi­siaj zwie­rzynę wywę­szył.

Ufaj mi, panie, że jest to pies lep­szy.

Pan

Ty głup­cze, gdyby Echo był tak śmiały,

Cenić bym musiał go jak tuzin takich.

Daj im żreć dobrze; miej pie­czę nad każ­dym,

Bo jutro znowu chcę ruszyć na łowy.

Pierw­szy Strze­lec

Tak uczy­nię, panie.

Pan

Cóż to jest? Zwłoki czy pijany czło­wiek?

Podejdź­cie, spójrz­cie, czy jesz­cze oddy­cha?

Drugi Strze­lec

Oddy­cha, panie. Piwo go roz­grzewa,

Ina­czej zimne byłoby to łoże.

Pan

Nik­czemne bydlę! Leży tu jak świ­nia! –

Posępna Śmierci, jakże jest ohydny

Twój wize­ru­nek! – A cóż byście rze­kli,

Gdyby go prze­nieść na łoże, przy­oblec

W piękną bie­li­znę, nało­żyć pier­ście­nie

I przy­go­to­wać wyszu­kane jadło,

Które mu służba poda, gdy się zbu­dzi –

Czy może pro­stak ów nie stra­cić głowy?

Pierw­szy Strze­lec

Uwierz mi, panie, musi ją utra­cić.

Drugi Strze­lec

Musiałby uznać to za rzecz prze­dziwną.

Pan

Za sen szczę­śliwy lub marne złu­dze­nie;

Bierz­cie go, żart ten pra­gnę wam powie­rzyć. –

Ostroż­nie wnieść go do naj­lep­szej z kom­nat;

Zawie­sić wokół fry­wolne obrazy,

Brudny łeb obmyć cie­płą, czy­stą wodą

I won­nym drze­wem oka­dzić tę izbę.

Niech muzy­kanci wycze­kują chwili,

Kiedy się ock­nie, aby głos nie­biań­ski

I słodki wydać. A jeśli prze­mówi,

Bądź­cie gotowi z czcią pełną pokory

Zapy­tać: „Jakie ma dla nas roz­kazy

Wasza wyso­kość?”. Nie­chaj jeden zaraz

Zbliży się, nio­sąc sre­brzy­stą mied­nicę

Pełną róża­nej wody, obsy­pa­nej

Płat­kami kwie­cia; drugi nieść ma dzba­nek,

A trzeci ręcz­nik; zapy­taj­cie zaraz

„Czy pra­gniesz dło­nie ochło­dzić, nasz panie?”.

Nie­chaj ktoś czeka z kosz­tow­nym ubra­niem

I go zapyta, jaki strój chce wło­żyć;

Inny o jego psach i koniach powie,

I jak mał­żonka jego ubo­lewa

Nad tą cho­robą. Macie wmó­wić w niego,

Że stra­cił zmy­sły, a gdy wam odpo­wie,

Że jest Ukrad­kiem, mów­cie, że śni na­dal,

Gdyż wiel­kim panem jest i niczym innym.

Mili pano­wie, uczyń­cie to z wdzię­kiem,

Gdyż będzie z tego piękna kro­to­chwila,

Jeśli się uda wam nie prze­ho­lo­wać.

Pierw­szy Strze­lec

Ręczę, że role swe zagramy, panie,

Tak, by uwie­rzył, że jest tą osobą,

Któ­rej ist­nie­nie zręcz­nie mu wmó­wimy.

Pan

Ostroż­nie wziąć go i zanieść do łoża.

A gdy się ock­nie, speł­nij­cie powin­ność.

Wyno­szą Ukradka. Głos trąby.

Chłop­cze, idź, zobacz, kogo wie­ści trąbka,

Wycho­dzi Sługa.

Może to szlach­cic czci­godny w podróży,

Który zaje­chać chce tu, by wypo­cząć. –

Wcho­dzi Sługa.

No i co? Któż to?

Sługa

To, wasza czci­god­ność,

Akto­rzy; pra­gną ci swe służby zło­żyć.

Pan

Proś, niech się zbliżą.

Wcho­dzą Akto­rzy.

Witam, dobrzy ludzie.

Akto­rzy

Dzięki ci, wasza czci­god­ność.

Pan

Czy chce­cie u mnie pozo­stać tej nocy?

Drugi Aktor

Jeśli usługi nasze przyj­miesz, panie.

Pan

Z całego serca. – Pamię­tam cię dobrze.

Gra­łeś chłop­skiego syna. – Chcia­łeś wtedy

Serce szlach­cianki zdo­być. Gra­łeś dobrze,

Choć imię twoje uszło mi z pamięci;

Wiele w tym było kunsztu i zręcz­no­ści.

Pierw­szy Aktor

Wasza czci­god­ność ma na myśli Sota?

Pan

Tak, wła­śnie; gra­łeś wów­czas dosko­nale.

Szczę­śli­wym tra­fem przy­by­wa­cie dzi­siaj,

Obmy­ślam bowiem kro­to­chwilę, w któ­rej

Może pomocną mi być wasza zręcz­ność.

Pan pewien sły­szeć was dzi­siaj powi­nien;

Lękam się jed­nak, czy się powścią­gnie­cie,

Gdyż może on się zacho­wać prze­dziw­nie –

Nie sły­szał bowiem dotąd żad­nej sztuki –

Jeśli się dacie ponieść weso­ło­ści,

Może obra­zić się, gdyż, jak już rze­kłem,

Wprawi go śmie­chu nad­miar w roz­draż­nie­nie.

Pierw­szy Aktor

Nie trwóż się, panie. Wła­damy nad sobą;

Nie­chaj wyczy­nia, jakie chce, bła­zeń­stwa.

Pan

Wpro­wadź ich, chłop­cze, do izby przy kuchni

I ugość wszyst­kich ser­decz­nie, a nie­chaj

Na niczym u mnie żad­nemu nie zbywa.

Wycho­dzi Sługa z Akto­rami.

Ty idź do pazia mego, Bar­tło­mieja,

Nakaż mu, aby się prze­brał za damę,

I do kom­naty pijaka go wpro­wadź,

Cześć oka­zu­jąc mu i zwąc go panią.

Powiedz mu, jeśli chce mą przy­jaźń zdo­być,

Niech zacho­wa­nie jego będzie takie

Jak dam szla­chet­nych wobec ich mał­żon­ków.

Niech postę­puje tak z owym pija­kiem:

Ma się do niego cicho i łagod­nie

Zwró­cić – z pokło­nem głę­bo­kim – w te słowa:

„Jakie roz­kazy ma wasza czci­god­ność

Dla swej pokor­nej mał­żonki, by mogła

Miłość oka­zać swą i posłu­szeń­stwo?”.

Póź­niej – w ramiona wziąw­szy go i kusząc

Poca­łun­kami, a skło­niw­szy głowę

Na pierś pijaka – każ mu, niech łzy roni

Z nad­miaru szczę­ścia na widok mał­żonka,

Który do zdro­wia wró­cił po czter­na­stu

Latach cho­roby, gdy wie­rzył obłęd­nie,

Że jest jedy­nie nik­czem­nym żebra­kiem.

Jeśli brak chłopcu nie­wie­ściej spraw­no­ści,

By na żąda­nie try­skać łez ulewą,

Cebula dobrze mu się w tym przy­służy,

Która ukryta sta­ran­nie w chu­s­teczce

Zmusi oporne oko, by łzy lało.

Dopil­nuj, niech się to sta­nie nie­zwłocz­nie,

I cze­kaj na me nowe pole­ce­nia.

Wycho­dzi Sługa.

Wiem, że ów chło­piec umie naśla­do­wać

Wdzięk, głos, chód, spo­sób bycia wiel­kiej damy.

Pra­gnę usły­szeć go, gdy swym mał­żon­kiem

Nazwie pijaka, i ujrzeć mych ludzi,

Gdy powstrzy­mują się z tru­dem od śmie­chu

Pod­czas skła­da­nia hołdu pro­sta­kowi.

Muszę wejść, aby pokie­ro­wać nimi;

Moja obec­ność niech narzuci wodze

Ich weso­ło­ści, by zbyt­nio nie wzro­sła.

Wycho­dzą.

Scena II

Sypial­nia w domu Pana.

Widoczny w górze pijak UKRA­DEK i Słu­dzy z sza­tami, mied­nicą, dzban­kiem i innymi przy­bo­rami.

Jest także PAN.

Ukra­dek

Na miłość boską, dzba­nu­szek piwa.

Pierw­szy Sługa

Czy pra­gniesz, panie nasz, wychy­lić puchar hisz­pań­skiego wina?

Drugi Sługa

Czy wasza czci­god­ność pra­gnie skosz­to­wać zim­nego mię­siwa?

Trzeci Sługa

Jakie szaty włoży dziś wasza czci­god­ność?

Ukra­dek

Jestem Krzysz­to­fem Ukrad­kiem; nie zwij­cie mnie czci­god­no­ścią ani waszym panem. W życiu nie piłem hisz­pań­skiego wina, a jeśli chce­cie mi dać zim­nego mię­siwa, daj­cie mi solo­nej woło­winy; i nie pytaj­cie ni­gdy, jakie szaty będę nosił; bo nie mam wię­cej kafta­nów niż grzbie­tów, wię­cej poń­czoch niż nóg i wię­cej butów niż stóp – a cza­sem mam wię­cej stóp niż butów, lub takie buty, z któ­rych palce wyglą­dają.

Pan

Niech Niebo sprawi, by znik­nął twój obłęd,

Wasza czci­god­ność! O, że tak potężny

Czło­wiek, takiego rodu, takich wło­ści

I czcią tak wielką zewsząd oto­czony,

Jest opę­tany przez tak złego ducha!

Ukra­dek

Co? Chce­cie uczy­nić ze mnie sza­leńca? Czy nie jestem Krzysz­to­fem Ukrad­kiem, synem sta­rego Ukradka z Bur­ton­he­ath; z rodu kra­ma­rzem, z wykształ­ce­nia zgrze­bla­rzem; z prze­mie­nie­nia niedź­wied­ni­kiem; a dziś z pro­fe­sji dru­cia­rzem? Spy­taj­cie Marianny Hac­ket, gru­bej szyn­karki z Win­cot, czy mnie nie zna. Jeśli nie powie wam, że wiszę u niej na czter­na­ście pen­sów za samo tylko piwo, nie­chaj zawi­snę jako naj­więk­szy łotr i łgarz w całym Chrze­ści­jań­stwie. Co?! Nie jestem prze­cież sza­lony. Oto –

Pierw­szy Sługa

Oto przy­czyna cier­pień twej mał­żonki!

Drugi Sługa

Oto przy­czyna smutku twych słu­żą­cych!

Pan

Dla­tego krewni twoi wymi­jają

Dom ten z daleka. Trwoży ich twój obłęd.

Szla­chetny panie, wspo­mnij twój ród wielki,

Każ daw­nym myślom powró­cić z wygna­nia

I odpędź próżne, nik­czemne złu­dze­nia.

Spójrz na słu­żą­cych twych, sto­ją­cych wokół;

Każdy z nich czeka na twoje ski­nie­nie.

Muzyki pra­gniesz? Słu­chaj, gra Apollo,

Muzyka.

A w klat­kach śpiewa dwa­dzie­ścia sło­wi­ków.

Chcesz usnąć może? Mamy tu posła­nie

Mięk­sze i słod­sze niż roz­koszne łoże

Umyśl­nie słane dla Semi­ra­midy.

Pra­gniesz prze­chadzki? Wymo­ścimy zie­mię.

Może prze­jażdżki? Osio­dłamy konie;

Rzędy lśnić będą od pereł i złota.

Pra­gniesz na łowy wyru­szyć z soko­łem?

Sokoły twoje wzbiją się wysoko,

Ponad skow­ronki poranne. Chcesz łowów?

Głos two­jej sfory się­gnie pod nie­biosa

I z głębi ziemi wydrze gło­śne echo.

Pierw­szy Sługa

Chcesz ruszyć z psami? Charty twe są szyb­sze

Niźli jele­nie, zwin­niej­sze niż sarny.

Drugi Sługa

Roz­mi­ło­wany jesteś w malo­wi­dłach?

Wnie­siemy obraz, który Ado­nisa

Przed­sta­wia: stoi nad brze­giem potoku,

Nie widząc skry­tej wśród traw Afro­dyty;

Tchnie­nie jej zdaje się poru­szać trawy,

Choć to wiatr tylko pośród nich swa­woli.

Pan

Io uka­żemy ci, jesz­cze dzie­wicą,

I jak pod­stę­pem była zasko­czona;

Nama­lo­wane wszystko, a jak żywe!

Trzeci Sługa

Lub Dafne, która przez gąszcz cierni bie­gnie,

I mógł­byś przy­siąc, że krew z nóg jej try­ska,

A na ten widok łka smutny Apollo;

Tak zręcz­nie krew i łzy te nakre­ślono.

Pan

Ty jesteś panem; niczym, tylko panem,

Masz panią, która prze­ra­sta pięk­no­ścią

Wszyst­kie nie­wia­sty na tym mar­nym świe­cie.

Pierw­szy Sługa

Póki łzy, które wylała nad tobą,

Nie prze­orały zło­śli­wie jej lica,

Była stwo­rze­niem naj­pięk­niej­szym w świe­cie,

Lecz na­dal inne jej nie prze­wyż­szają.

Ukra­dek

Jestem więc panem? I mam taką panią?

Czy śnię? Czy może śni­łem do tej chwili?

Nie, nie śnię: widzę, sły­szę, mówię, wdy­cham

Przy­jemne wonie, czuję miękką pościel. –

Na moje życie! A więc jestem panem,

A nie dru­cia­rzem Krzysz­to­fem Ukrad­kiem.

No cóż, ukaż­cie panią naszym oczom,

I jesz­cze jeden mały dzba­nek piwa.

Drugi Sługa

Czy wasza miłość pra­gnie umyć ręce?

Słu­dzy pod­cho­dzą z dzban­kiem, mied­nicą i ręcz­ni­kiem.

O, cóż za szczę­ście, ów powrót twych zmy­słów!

O, że ponow­nie pozna­łeś sam sie­bie!

Przez lat pięt­na­ście leża­łeś w uśpie­niu,

A choć budzi­łeś się, sen nie usta­wał.

Ukra­dek

Przez lat pięt­na­ście! A to dobra drzemka!

I przez ten cały czas nie rze­kłem słowa?

Pierw­szy Sługa

Wiele słów, panie; bez żad­nego związku.

Choć spo­czy­wa­łeś w tej ślicz­nej kom­na­cie,

Sądzi­łeś, że cię za drzwi wypę­dzono,

I odgra­ża­łeś się jakiejś szyn­karce,

Mówiąc, że pozwiesz ją przed sąd dzie­dzica,

Gdyż piwo w kub­kach gli­nia­nych podaje,

A nie w kwa­ter­kach zna­czo­nych uczci­wie;

Cza­sem Cicely Hac­ket przy­zy­wa­łeś.

Ukra­dek

Tak, to słu­żąca pani tej obe­rży.

Trzeci Sługa

Nie znasz słu­żą­cej tej ani obe­rży.

Ani też ludzi, któ­rych wspo­mi­na­łeś –

Pio­tra Murawy, Ste­fana Ukradka,

Sta­rego Jana Moczy­mordy z Gre­ete,

Hen­ryka Osta i dwu­dzie­stu innych

Nie­zna­nych, któ­rych nikt z ludzi nie widział.

Ukra­dek

Cóż, dzięki Bogu za me wyzdro­wie­nie!

Wszy­scy

Amen.

Ukra­dek

Dzięki wam wszyst­kim; nie stra­ci­cie na tym.

Wcho­dzi PAŹ jako Dama, wraz ze Służbą.

Paź

Jak zdro­wie mego szla­chet­nego pana?

Ukra­dek

Dobrze, na Boga, bo jest tu wesoło.

Gdzie moja żona?

Paź

Tutaj, szla­chetny panie. Co jej każesz?

Ukra­dek

Jesteś mą żoną, a nie zwiesz mnie mężem?

Ludzie niech mówią „pan”, a ty „mój stary”.

Paź

Pan i mał­żo­nek mój, pan i mał­żo­nek.

A ja mał­żonką twą naj­po­słusz­niej­szą.

Ukra­dek

Wiem o tym dobrze. – Jak mam ją nazy­wać?

Pan

Madame.

Ukra­dek

Ali­cja Madame czy Joanna Madame?

Pan

Madame; pano­wie tak zwą swe mał­żonki.

Ukra­dek

Madame mał­żonko, mówią mi, że śni­łem

I spa­łem przez lat pięt­na­ście lub wię­cej.

Paź

Tak; a wydają mi się trzy­dzie­stoma,

Gdyż nie zazna­łam wów­czas twego łoża.

Ukra­dek

To długo. – Słu­dzy, chcę być sam z nią tutaj.

Roz­bierz się, madame, i kładź się do łoża.

Paź

Panie po trzy­kroć szla­chetny, upra­szam,

Bądź wstrze­mięź­liwy jesz­cze przez dwie noce,

Lub cho­ciaż dzi­siaj do zachodu słońca;

Leka­rze twoi stwier­dzili z naci­skiem,

Że jeśli dawna sła­bość ma nie wró­cić,

Łoża two­jego powin­nam uni­kać.

Wie­rzę, że wstrzy­masz się, gdyż tak rzecz stoi.

Ukra­dek

Tak, tak rzecz stoi, że led­wie wytrzy­mam. Ale za nic nie chciał­bym znowu zapaść w ten mój sen. Wytrzy­mam więc, na prze­kór ciału i krwi.

Wcho­dzi GONIEC.

Goniec

Akto­rzy waszej wyso­ko­ści, sły­sząc

O wyzdro­wie­niu twym, przy­byli tutaj,

Aby ode­grać wesołą kome­dię.

Leka­rze twoi mówią, że to słuszne,

Gdyż zbytni smu­tek krew twoją ostu­dził,

A melan­cho­lia jest matką obłędu.

Wie­rzę, że dobrze to wpły­nie na cie­bie,

Jeśli usły­szysz sztukę i wypeł­nisz

Umysł wese­lem kro­to­chwili, która

Odpę­dza smutki i prze­dłuża życie.

Ukra­dek

Matko Boża, uczy­nię to; niech ją ode­grają. Czy to kome­dia, jasełka, czy lino­skocz­ko­wie?

Paź

Nie, panie, rzecz ta lepiej ucho pie­ści.

Ukra­dek

Co! Ucho pie­ści?

Paź

Rodzaj opo­wie­ści.

Ukra­dek

Cóż, obej­rzymy ją. – Pójdź, madame mał­żonko, siądź u mego boku i niech świat pły­nie, mło­dość nie powraca.

Akt I

Scena I

Padwa. Plac.

Głos trąb. Wcho­dzą LUCEN­TIO i jego czło­wiek TRA­NIO.

Lucen­tio

Tra­nio, jeżeli moja chęć prze­można

Ujrze­nia pięk­nej Padwy, matki nauk,

Dała mi przy­być do żyznej Lom­bar­dii,

Która jest wiel­kiej Ita­lii ogro­dem;

A uzbro­iła mnie miłość ojcow­ska

I twa obec­ność, naj­wier­niej­szy sługo,

Tak że niczego mi tu nie zabrak­nie;

Wytchnijmy nieco i prze­myślmy dobrze,

Jak mam stu­dio­wać sztuki wyzwo­lone.

Znana z powagi swych oby­wa­teli

Piza zro­dziła mnie i mego ojca,

Kupca, zna­nego w całym nie­mal świe­cie

Vin­cen­tia, gałąź rodu Ben­ti­vo­lich.

Lucen­tio, jego syn, wzrósł we Flo­ren­cji

I winien speł­nić naj­lep­sze nadzieje

W nim pokła­dane, aby swą for­tunę

Naj­cno­tliw­szymi czy­nami ozdo­bić.

Dla­tego, Tra­nio, zacznę tu stu­dio­wać

Cnotę i tę część filo­zo­fii, która

Mówi o cno­cie jako źró­dle szczę­ścia.

Co myślisz o tym? Porzu­ci­łem Pizę

I tu do Padwy przy­by­łem jak czło­wiek,

Który odcho­dzi od płyt­kiej kałuży,

Aby pra­gnie­nie uga­sić w głę­bi­nie.

Tra­nio

Mi per­do­nato2, mój naj­mil­szy panie;

Jed­naki mamy pogląd o tych spra­wach.

Cie­szy mnie, że trwasz przy swoim zamia­rze

Ssa­nia sło­dy­czy z filo­zo­fii słod­kiej.

Lecz, dobry panie, podzi­wia­jąc cnotę

I dys­cy­plinę moralną, nie bądźmy

Ani zbyt tępi, ni zbyt ostrzy, bła­gam;

Nie czcijmy myśli Ary­sto­te­lesa

Tak, jakby byle kim był sam Owi­diusz.

Logikę zgłę­biaj pośród swych zna­jo­mych,

Pięk­nej wymowy niech uczą roz­mowy,

Nie­chaj poezja i muzyka rzeźwi.

Mate­ma­tyczne i meta­fi­zyczne

Stu­dia twe nie­chaj będą zgodne z chę­cią.

Nie będzie zysku, gdzie nie ma rado­ści.

I by rzec krótko, stu­diuj to, co lubisz.

Lucen­tio

Bóg zapłać, Tra­nio, mądrze mi dora­dzasz.

Gdyby Bion­dello też był już na brzegu,

Od razu można byłoby roz­po­cząć:

Mając miesz­ka­nie sto­sowne, by gościć

Takich przy­ja­ciół, jakich znajdę w Padwie.

Zacze­kaj chwilę, cóż to za kom­pa­nia?

Tra­nio

Na powi­ta­nie wyszli ku nam, panie.

Wcho­dzą BAP­TI­STA z dwiema swymi cór­kami KATA­RZYNĄ i BIANKĄ; pan­ta­lone GRE­MIO i HOR­TEN­SIO, sta­ra­jący się o Biankę. Lucen­tio i Tra­nio usu­wają się na stronę.

Bap­ti­sta

Pano­wie, dość już tego nale­ga­nia.

Posta­no­wie­nia mego nie odmie­nię;

Zna­cie je: młod­szej mej córki nie wydam,

Póki dla star­szej nie będę miał męża.

Ten, który kocha moją Kata­rzynę,

Może się do niej zale­cać do woli,

Gdyż znam was obu i wielce miłuję.

Gre­mio

Zale­cać? Zatłuc! Zbyt szorstka jest dla mnie. –

Hej tam, Hor­ten­sio! Nie trzeba ci żony?

Kata­rzyna

Do Bap­ti­sty.

Pytam cię, panie, czy zgod­nie z twą wolą

Mam pośmie­wi­skiem zostać tych kam­ra­tów?

Hor­ten­sio

Kam­ra­tów, panno? Co chcia­łaś powie­dzieć?

Nie twych kam­ra­tów, gdy nie zła­god­nie­jesz.

Kata­rzyna

Nie trwóż się o to tak bar­dzo, mój panie.

Pół drogi brak ci jesz­cze do jej serca.

Gdy­byś ją prze­szedł, nie ma wąt­pli­wo­ści,

Że łeb ucze­sze ci trój­no­gim stoł­kiem,

W twarz zama­luje i zrobi matoł­kiem.

Hor­ten­sio

Od takich dia­błów zbaw nas, Panie Boże!

Gre­mio

Mnie także, Panie Boże!

Tra­nio

Na stro­nie, do Lucen­tia.

Słu­chaj, panie! A to ci heca nie­sły­chana.

Czy taka jest uparta, czy tak obłą­kana?

Lucen­tio

W mil­cze­niu dru­giej dostrze­gam sta­tecz­ność

Duszy dziew­czę­cej i łagodną grzecz­ność.

Cicho, Tra­nio!

Tra­nio

Na stro­nie, do Lucen­tia.

Dobrze mówisz, panie; milcz i wypeł­nij oczy tym wido­kiem.

Bap­ti­sta

Pano­wie, aby potwier­dzić uczyn­kiem

Me słowa – Bianko, pro­szę, wejdź do domu.

Nie­chaj nie mar­twi cię to, dobra Bianko,

Bo kochać będę cię nie mniej, córeczko.

Kata­rzyna

Śliczne maleń­stwo! Aby pojęła, wsadź jej głę­boko palec w oko!

Bianka

Cie­szysz się z tego, co mnie smuci, sio­stro. –

Panie, z pokorą wypeł­nię twą wolę.

Towa­rzy­szami mymi będą odtąd

Me instru­menty i książki; w nich znajdę

Pocie­chę pod­czas ćwi­czeń w samot­no­ści.

Lucen­tio

Na stro­nie, do Tra­nia.

Posłu­chaj, Tra­nio! To Minerwa mówi!

Hor­ten­sio

Signior Bap­ti­sto, po cóż te dzi­wac­twa?

Szkoda, że nasza dobra wola spra­wia

Cier­pie­nia Biance.

Gre­mio

Czy pra­gniesz ją zamknąć,

Signior Bap­ti­sto, w miej­sce tej dia­blicy,

Pra­gnąc uka­rać za zły język tam­tej?

Bap­ti­sta

Skończ­cie, pano­wie; tak posta­no­wi­łem –

Wyjdź, Bianko, –

Wycho­dzi Bianka.

Wie­dząc, że wiele znaj­duje rado­ści

W śpie­wie, poezji, grze na instru­men­tach,

Nauczy­cieli będę trzy­mał w domu

God­nych, by mło­dość jej mogli wzbo­ga­cić.

Gdy­byś, Hor­ten­sio, lub ty, signior Gre­mio,

Znali takiego, przy­ślij­cie go tutaj;

Sto­sowny czło­wiek pozna moją szczo­drość;

Nie chcę oszczę­dzać na ogła­dzie dzieci.

Więc bądź­cie zdrowi. – Możesz, Kata­rzyno,

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Właśc. en pocas pal­la­bras – krótko mówiąc (hiszp.) [wróć]

2. Pro­szę mi wyba­czyć (wł.) [wróć]