Nić Arachny - Renata Kosin - ebook + książka

Nić Arachny ebook

Renata Kosin

4,3

Opis

Historia, w której prawie każdy mógłby przejrzeć się jak w lustrze
Saga szlacheckiego rodu Śmiałowskich, którego losy wyznacza rytm polskich dziejów. Opowieść, która łączy ze sobą wiele różnych wątków i elementów bliskich sercu każdego, kto urodził się i wychował tam, gdzie jedną z najwyższych wartości jest wierność tradycji i szacunek dla pamięci przodków. Gdzie zielone pola, złote łany i kręte drogi pośród białokorych brzóz i rosochatych wierzb. Gdzie nadal rozmawia się o tym, co minęło, jakby nadal było. I gdzie czasem patrzy się w przyszłość przez pryzmat tego, czego już dawno nie ma. Jest to historia, która pokazuje, że dzisiejszy świat bywa wiernym odbiciem tego wczorajszego, podobnie jak żyjący w nim ludzie.
Fragmentem takiego świata jest też Przytulisko, maleńka podlaska wieś, która z pozoru nie różni się od innych. Tu, w wiekowym dworze, mieszkają dziadkowie Michaliny. Wnuczka spędza u nich każde swoje wakacje. Miejsce to skrywa w sobie wiele sekretów, co potwierdza pewien stary dziennik, w którym tkwi klucz do poznania dziejów rodziny Śmiałowskich. Dziewczyna dzięki niemu odkrywa, że losy jej przodków, mimo upływu czasu snują się nadal, splecione z jej własnym, jak nitki lnianego płótna tkanego przez Arachnę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 684

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (160 ocen)
86
46
19
7
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
wiesia72

Nie oderwiesz się od lektury

super
00
Fatimcom

Dobrze spędzony czas

na pewno wrócę do cyklu siostry jutrzenki i do innych Renaty Kosin
00
aneczka60

Dobrze spędzony czas

trochę fantazji trochę historii i bardzo przyjemne czytanie,polecam
00
Lusia5

Nie polecam

Nie wiem, czy ta książka przeszła redakcję, ale jeśli tak, to kiepską. Autorka powinna bardzo popracować nad stylem, bo nagromadzenie błędów na kilku pierwszych stronach zniechęca do czytania
00
Ivonnek311

Całkiem niezła

Trochę zagmatwana historia. Dobrze się czyta, lecz szkoda, że nic się nie wyjaśnia. Po I tomie czytelnik jest bardziej zdezorientowany niż przed rozpoczęciem lektury. Może II tom coś więcej ujawni.
00

Popularność




Moim Rodzicom

Historia, w której prawie każdy może przejrzeć się jak w lustrze – zwyczajnym albo krzywym, lub jak w ruchomej tafli wody – płynącej ciągle rzeki…

BOGUDUCHY, LATO 1875

Leśnym traktem, pośród soczystej zieleni świerków, sosen i białokorych brzóz podążał wspaniały bułan o lśniącej sierści i gęstej czarnej grzywie. Szedł stępem, ociężale i ze spuszczonym łbem. Od czasu do czasu postękiwał cicho oraz niespokojnie strzygł uszami. Kopyta grzęzły mu w suchym piasku niekiedy prawie po pęciny, ponieważ dźwigał nie jednego, ale dwóch rosłych jeźdźców.

Ten, w którego rękach spoczywały wodze, trzymał się prosto i mimo niefortunnych okoliczności prezentował się nadzwyczaj godnie. Miał na sobie wytworny strój do jazdy konnej w stylu angielskim oraz wysoki cylinder, spod którego wyzierały gładko ufryzowane, choć przerzedzone włosy o barwie mokrego zboża. Rondo kapelusza od czasu do czasu rzucało dyskretny cień na lekko pucułowate policzki – gładkie, ale i czerstwo rumiane, jak u parobka zerkającego ukradkiem w dekolt szafarki. Minę jednak miał poważną i tym samym niepasującą do sytuacji, w jakiej się znalazł. Również mars na jego czole dowodził, że nie było mu wcale do śmiechu.

Za to drugi z jeźdźców wydawał się bardziej rozluźniony i niezbyt przejęty swoim urągającym męskiej godności położeniem. Odziany też był całkiem zwyczajnie – w białą, rozchełstaną na piersiach płócienną koszulę i hajdawery z sukna, z nogawkami wpuszczonymi nierówno w cholewki skórzanych baczmagów. Miał też nieogoloną twarz i w sporym nieładzie nie tylko ubranie, lecz także fryzurę. Długie ciemne kędziory opadały mu niesfornie na śniade czoło, a on co chwila wykonywał gest, jakby usiłował poprawić sobie na głowie czapkę, której nie miał, ponieważ zapewne gdzieś ją wcześniej zgubił.

To wszystko sprawiało, że mimo przystojnego oblicza i sylwetki nie wyglądał tak wytwornie jak jego kompan. W siodle również trzymał się o wiele mniej pewnie, a momentami niemal wcale. By nie spaść, ułapił za pas towarzysza, ale i tak co rusz zsuwał się z końskiego grzbietu to na jedną, to na drugą stronę, od czasu do czasu tylko powracając do jako takiego pionu. Zwłaszcza że zamiast siedzieć spokojnie, rozprawiał bez przerwy, żywo gestykulując. O dziwo całkiem składnie, biorąc pod uwagę jego stan i to, że podejmował nazbyt poważne, jak na te niefortunne okoliczności, bo niemal filozoficzne kwestie.

– Powiedz mi, mój bracie, dlaczego właściwie godzisz się ze mną… Ykh… przestawać? – Przy ostatnich słowach czknął głośno i wzdrygnął się nieznacznie. – Bo jak by nie patrzeć, tyś jest wielki hrabia! Pan! A ja, co tu dużo gadać, tylko prosty szlachcic bez wielkiego majątku ani tytułów, w dodatku na łasce u swego brata.

– Po pierwsze… – Hrabia uniósł znacząco palec. – Przypominam ci, że przed dwudziestoma laty ocaliłeś mi życie.

– Eee tam! Żadna mecyja! – Szlachcic próbował machnąć lekceważąco ręką, by podkreślić, jaka to dla niego błahostka, i przez to znów omal nie zsunął się z siodła. – Sam byś pewno też sobie poradził.

– Nie poradziłbym, i wiesz to lepiej ode mnie. Zdążyłem już wtedy w duchu pożegnać się z życiem. Gdyby nie ty i twoje bohaterstwo, dziś by mnie tu nie było.

– Każdy by to zrobił na moim… ykh, miejscu.

– Nieprawda. Wielu tam wówczas stało, a tylko ty rzuciłeś mi się z pomocą, nie bacząc na nic.

– Pewno nie zdążyli, bo ich uprzedziłem. Zawsze byłem dosyć… prędki – odrzekł stanowczo i bez fałszywej skromności. – No a… po wtóre?

– Co, po wtóre?

– Dopiero co rzekłeś, drogi bracie, że po pierwsze, więc musi być i wtóre. Wszak liczyć jeszcze umiem! Przynajmniej do dwóch. Nawet…ykh, po pijaku.

Dystyngowany jeździec uśmiechnął się nieznacznie.

– Tak więc po wtóre, sam żeś sobie na to pytanie odpowiedział, przyjacielu.

– Jak to, sam? Ja? Kiedy to?

– Ano, dopiero gdy nazwałeś mnie bratem. Tyś też jest dla mnie jak brat, droższy niż rodzony.

– Przecie nie masz rodzonego… Ykh… Brata. Ani nawet siostry.

Seria bełkotliwych dźwięków, która następnie wydobyła się z gardła mówcy, nie zapowiadała niczego dobrego. I pewnie ktoś o słabszych nerwach odskoczyłby albo przynajmniej się uchylił, by nie wsączyła mu się za kołnierz zawartość cudzego żołądka, tymczasem hrabia nawet nie drgnął. Znał swego towarzysza na tyle dobrze, by nie obawiać się podobnych ekscesów. Odczekał spokojnie, aż tamten skończy kasłać i się krztusić.

– Ale gdybym miał – odparł wreszcie z powagą – brata albo siostrę, i tak pewnie ciebie miłowałbym bardziej.

– A to czemu?

– Jakże możesz o to pytać? To tak, jakbyś dziwił się, dlaczego niebo jest na górze, a ziemia na dole. Albo temu, że słońce wschodzi i zachodzi, zamiast stać spokojnie w miejscu. Tak to jest i już.

– Ale niebo, słońce i ziemię stworzył Pan Bóg. On to wszystko wymyślił i poukładał. Na początku. Ykh.

– Niech będzie, że Pan Bóg.

– A któż by inny? – zaperzył się mężczyzna, jakby jego stanowisko zostało podważone. – Pewno, że on. Jednak wciąż nie pojmuję, jak to się ma do tego, o com spytał na początku.

– A tak, że ten, kto tak dobrze urządził świat, nie mógł pominąć spraw tak ważkich, jak miłość, przyjaźń czy honorowe braterstwo – odparł hrabia cierpliwie.

– Święta racja! – zakrzyknął młody szlachcic z zapałem. – Może być, że to Bóg nas zbratał! Jest tak wszechmocny i sprawiedliwy! Daje każdemu, na co zasłużył, nikogo nie wywyższa. I widać, ja podług niego zasłużyłem na tak zacnego przyjaciela.

Tym razem wszystkie zdania wygłosił zadziwiająco gładko, bez nieskładnego bełkotania. Być może dlatego, że nawet zamroczony alkoholem nie pozwalał sobie na rozprawianie o Stwórcy językiem niegodnym, bo splątanym gorzałką. Stąd nagły i cudowny przebłysk trzeźwości. Tymczasem hrabia, jakby temu na przekór, roześmiał się tak gromko, że przez las przetoczyło się echo, a z pobliskich drzew wzbiło się spłoszone ptactwo.

– Gdyby tak było, że zawsze sprawiedliwy, to ta panna, z którą cię znalazłem w zbożu, nie z tobą, a ze mną by się tam tarzała – oznajmił wciąż ze śmiechem, ale też z przekąsem i wyrzutem w głosie. – Pierwszy się o nią starałem. Komplementy prawiłem i dawałem upominki. A ona i tak ciebie wolała. Wystarczyło, żeś raz na nią spojrzał. Zresztą nie ona jedna! Prawie wszystkie okoliczne niewiasty lgną do ciebie jak ćmy do ognia albo muchy do miodu. A gdy czasem i mnie tej słodyczy nieco skapnie, to tylko dlatego, żeś ty całej nie wziął.

– Bo niepotrzebnie skrywasz przed nimi, żeś prawdziwy hrabia. Gdybyś tego nie robił, wtedy pewno wolałyby ciebie zamiast zwykłego szlachcica.

– Dobrze wiesz, mój Witoldzie, dlaczego trzymam to w tajemnicy. Nie sztuka uwieść pannę, chwaląc się pozycją i tytułami, ale tym, czym ty je zdobywasz, a czego mnie, ku memu nieszczęściu i rozpaczy, natura nielitościwie poskąpiła.

Witold podrapał się z zakłopotaniem w głowę. Dumał też dobrą chwilę nad odpowiedzią, zanim wreszcie się odezwał, nadal z pewnym ociąganiem:

– Nie obraź się, druhu kochany, ale mnie się zdaje, że kiedy dobry Bóg urodę rozdawał, tyś się chyba gdziesik… ykh… trochę zagapił.

– Nie zagapił, nie zagapił, ale czego innego wtenczas pilnował – odparł hrabia odrobinę zrzędliwie.

– Majątku, tytułów i zasz… szytów! – uzupełnił gorliwie szlachcic.

Niestety, gdy przestał mówić o Bogu, język zaczął plątać mu się nawet bardziej niż na początku, co mogło być skutkiem nadmiernego wysiłku, jakiego użył, by przez tak długi czas nad nim panować.

– Rozumu, mój przyjacielu, przede wszystkim rozumu doglądałem. Bo jak tego masz pod dostatkiem, prędzej czy później zyskasz i resztę.

– Urodę też?

– Nie można mieć wszystkiego.

– Chcesz mi przez to podpowiedzieć, Henryku, że jak Pan Bóg rozum rozdzielał, to z kolei ja żem się zagapił? Ykh?

– Ależ w życiu, przyjacielu drogi! Rozum bez wątpienia masz równie wspaniały, jak prezencję. A i pozostałych przymiotów ci nie brakuje, w końcu Śmiałowscy to zacny i szanowany ród.

– Nie tak zacny, jak Brzostowiccy. Ich zasługi słynne nie tylko w Królestwie.

– Ale jak wiesz, Witoldzie, nie wszystkie czyny też do końca chwalebne, choć jak zwykle w takich przypadkach głośno się tego nie wspomina.

– Bo i po co gadać o tym, czego nie warto słuchać? Nie lepiej… ykh… gorzałki się napić w Pokrzyku? Albo jaką pannę na wesoło zbałamucić?

– Może i lepiej, ale i to nie zawsze na zdrowie wychodzi. Nawet tobie, co głowę masz mocną. Szczęście, że nim do Pokrzyka dotarłem, konia twojego spotkałem, jak do Boguduchów wracał. Domyśliłem się, gdzie jego pan mógł się prosto z gospody udać. Twoi kamraci od kielicha nie tylko to potwierdzili, lecz także wyjawili, co się może niebawem święcić. Bo marny byłby twój los, jakby cię ojciec, bracia i wujowie tamtej panny pierwsi przydybali. A uwierz mi, było blisko. Ledwiem zdążył przed nimi.

– Na szczęście jak zwykle los był dla mnie łaskaw. A i panna też, nie powiem! Ykh.

– Ale chyba już niedługo tak będzie? – Hrabia uśmiechnął się przebiegle.

– Co niedługo?

W głosie szlachcica zabrzmiał niepokój. Zerkał niepewnie na tył głowy kompana i głośno przełykał ślinę, jakby zadano mu wyjątkowo trudne pytanie.

– Przecie jesteś o krok od zaręczyn z panną Florentyną Nadborską. Patrzeć tylko, jak skończą się twoje swawole!

– Jeszcze nic nie jest przesądzone – burknął z niechęcią.

– Słyszałem, że jej ojciec orzekł swoją zgodę. I sprawy wasze prawie dogadane. Czy nie tak?

– Może… i tak.

– Zatem o co się rozchodzi? Sam wspominałeś, że młoda dziedziczka z Nadborowa urodziwa jak mało która.

– Że urodziwa, zaprzeczyć się nie da. Ale dziedziczka z niej taka jak ze mnie car. Ykh. Bo gdyby było inaczej, czy taka prawie błękitnokrwista panna szłaby za mąż za średniej zamożności szlachcica ze zwykłego zaś… sianka? Z jej przymiotami i pre… zensją?

Znów stracił werwę i zaczął się po pijacku jąkać. W jego głosie pojawiła się też pewna nerwowość i drażliwość.

– No tak. Coś tam słyszałem o jej ojcu, że nieszczęśnik popadł w finansowe tarapaty. W Towarzystwie Kredytowym Ziemskim się zadłużył, o czym mówi się dość głośno, więc to żadna tajemnica – skwitował hrabia oględnie. – Ale zbyt dobrze cię znam, by uwierzyć, że to brak wiana przyszłej małżonki tak bardzo ci doskwiera.

– Masz rację, przyjacielu. Nie to mi kolcem w duszy. – Szlachcic westchnął smętnie.

– Więc cóż, do licha? No mówże! Może razem coś temu zaradzimy?

– Bo jakoś mi tak… żal.

W głosie mężczyzny zabrzmiała tęskna, rzewna nuta.

– Czego? Uciech nieprzystojnych? Tamtej młódki, co się w zbożu została? Albo innych, coś je dotąd chędożył i na złą drogę sprowadzał?

– A gdzieżby tam – jęknął nostalgicznie przyszły żonkoś. – Wolności zwyczajnie mi żal. Powietrza. Swobody…

– Swobody?! – Hrabia obrócił się ku niemu z niedowierzaniem malującym się na rumianej twarzy. – Mówisz o swobodzie, podczas gdy ojczyzna osiemdziesiąt lat pogrążona w niewoli?

– I właśnie dlatego, że w niewoli, nie chciałbym brać sobie na barki jeszcze większego… ykh… jarzma. Wszak duch we mnie po przodkach słowiański, nawykły do wolności!

– Nie wierzę! Jedynie tym jest dla ciebie małżeństwo? Jarzmem? Ciężarem? Więzieniem? Niczym więcej?

– A czymże jeszcze miałoby być? – Mężczyzna nie posiadał się ze zdumienia. – Jeżeli nie spętaniem… męskiej wolności?

– Wszystkim, jeśli tylko zadbasz o to tak, jak trzeba, z głową i należytą starannością. W takim wypadku nagroda przyjdzie, nim się obejrzysz. Bo piękna, dobra i mądra żona, odpowiednio zadbana może stać się szlachetnym ukoronowaniem doczesności każdego mężczyzny! – dodał z zapałem.

– Tak? To czemuś ty dotąd o to nie zadbał? I sam żeś sobie takiej korony nie sprawił? Hę? Starszy jesteś ode mnie, trzeci krzyżyk ci mija, więc powinno ci być bardziej pilno do ożenku niż mnie.

Hrabia zamilkł na długo, jakby się nad czymś zastanawiał. Jakby chciał wyjawić coś ważnego przyjacielowi, ale nie miał odwagi bądź też sądził, że to nie jest dobry moment.

– Pilno może jest, ale i trudniej niż komuś o tak pierwszorzędnej fizjonomii, jak twoja – odparł w końcu, po czym westchnął teatralnie. – A ja przecież… Sam ledwie chwilę temu mówiłeś, Witoldzie, żem brzydal.

– Nie może być! Jakże bym mógł coś takiego powiedzieć? – Mężczyzna aż się zachłysnął, szczerze zdumiony i uchwycił się mocniej przyjaciela, ponieważ znów prawie zsunął się z siodła. – I nieprawda, że tobie trudniej, Henryku. Jest wiele dorodnych panien z zacnych i dobrych domów, które by cię chciały za męża, i to z miejsca. Choćby i moja własna bratanica. Nie raz mnie o ciebie podpytywała.

Przełknął ślinę, co oznaczało, że nie mówi wszystkiego bądź częściowo mija się z prawdą.

– Banialuki.

– Niech skonam, jeżeli kłamię! – zawołał Witold, uderzając się zamaszyście w pierś. Niestety znów zabrzmiało to tak, jakby usiłował przekonać do tego również sam siebie. – Marcjanna, jak można przypuszczać, skrycie kocha się w tobie, a i ty przecież rad na nią popatrujesz, nie zaprzeczaj. Więc doprawdy nie wiem, czemu się jeszcze o nią nie starasz? Bo jeżeli obawiasz się, że mój brat, a jej ojciec, nie byłby tobie przychylny, to wiedz, że ja… Ja zawsze…

– Wiem! – Hrabia przerwał mu gwałtownie, jakby wcale nie chciał, by tamten dokończył. – Wiem, że byś mnie poparł, gdyby sprawy zaszły dostatecznie daleko.

– Skoro tak, dlaczego ich nie popchniesz? Bo nie to, że cię straszę, ale Marcjannie może się sprzykrzyć czekanie. I jej serce gdzie indziej poszuka dla siebie gniazdka.

– Bo nie jestem pewien, czy ona po prawdzie mnie jest przychylna, czy może… czemu innemu, o ile prawdą jest to, co powiadałeś. Że o mnie pyta…

– Masz na myśli to, że schlebia jej twoja pozycja? Tytuły i majątek? Nawet jeżeli tak, co z tego? Młoda jest i przez to głupia, piętnasty rok jej dopiero minął, więc myśli nadal po dziecięcemu i jak dzieciak lgnie do zabawek. Płochość jeszcze w niej duża. Ykh. Dorośnie, to zmądrzeje. A przy tobie… jeszcze prędzej.

– Dobrze wiesz, że są panny, którym to się nigdy nie przydarza – skwitował kwaśno hrabia. – I często nie dlatego, że brakuje im rozumu, bo nierzadko przewyższają pod tym względem i nas, mężczyzn – dodał prędko, by nie urazić przyjaciela i nie znieważyć jego bratanicy. – Nie zawsze jednak mają odwagę się z tym ujawniać. Mądrość kobieca na ogół nie jest dobrze widziana w towarzystwie i niejednokrotnie poczytywana jako zuchwałość. Dlatego niewiasty, również te stateczne, wolą dla własnego spokoju siedzieć cicho albo udawać nierozgarnięte.

– Nawet jeżeli jest tak, jak mówisz, nie zapominaj, że Marcjanna to krew z krwi Śmiałowska – oznajmił szlachcic poważnie i nadspodziewanie trzeźwo. – A w naszej rodzinie kobiety od dawien dawna otacza się wielkim szacunkiem i nieraz bywało, że służyły mądrą radą nie tylko córkom, lecz także synom i mężom! Takie były moje świętej pamięci matka i babka, więc zapewne taka też będzie kiedyś i córka mojego brata. A już na pewno nikt nigdy nie zabroni jej okazywania wrodzonej mądrości. Nawet ojciec.

– Takiś pewien? Co innego wcześniej od ciebie słyszałem.

– Prawda, że planował dla Marcjanny przyszłość po swojemu i chciał, by jak inne panny uczyła się pilnie katechizmu i sumienności w byciu wzorową gospodynią. A mimo to uległ mym namowom, a twoim cichym radom, i zgodził się kształcić córkę niemalże jednakowo jak synów. Dlatego Marcysia stanie się kiedyś nie tylko dobrą panią domu, lecz także mądrą żoną. A już z pewnością nieporównanie lepszą niż uczona francuskiego i fortepianu panna Nadborska, która kobiecego gospodarstwa nie da rady należycie poprowadzić, gdyż jej krynoliny nie zmieszczą się w wąskich drzwiach spiżarni i apteczki.

Hrabia zaśmiał się lekko z żartu Witolda.

– Wierzę ci, przyjacielu, i ufam twoim słowom. Również tym o Marcjannie – oznajmił z powagą. – Jednak… – zawahał się. – Musisz wiedzieć, że istnieją też inne okoliczności, błędy, które nieopatrznie popełniłem, a o których mówić na razie nie mogę, podczas gdy powinienem zdrzadzić je w pierwszej kolejności, gdybym zdecydował się podjąć starania.

– Czemu więc ich po prostu nie ujawnisz, skoro to istotne?

– Bo zmieniłoby to zbyt wiele. Straciłbym pewno również w twoich oczach, a tego bym nie chciał.

– Jeżeli tylko nikogo nie ograbiłeś ani nie pozbawiłeś w niecny sposób życia…

– Nie sądziłem, że mógłbyś mnie o to podejrzewać!

– I słusznie, bo przez myśl mi to nawet nie przeszło. A nic innego nie zmieni mojego zdania o tobie. Ykh. I gdy chodzi o Marcjannę, rzecz ma się podobnie, dlatego według mnie powinieneś się o nią starać.

– Uwierz mi, lepiej będzie, jeżeli z tym zaczekam.

– Ale na co, skoro nie wątpisz, że samą prawdę mówię?

– Na to, aż moje sprawy się ułożą, a twoja piękna bratanica z własnej, dobrej i nieprzymuszonej woli spojrzy wreszcie na mnie jak… na mężczyznę.

– Ale to wcale nie znaczy, że wtedy nie będzie spoglądać na ciebie choćby od czasu do czasu jak na szkatułę z biżuterią albo sobolowe futro. – Szlachcic roześmiał się pobłażliwie i trochę rubasznie. – Zważ, że to jednak kobieta, istota delikatna i nadzwyczaj czuła na piękno. Wszak nawet dobra, mądra i skromna ma prawo kochać błyskotki i się nimi otaczać. Oczywiście w miarę przyzwoitości i bez grzesznego zbytku.

– Jeżeli mnie pokocha naprawdę, sam obsypię ją złotem i brylantami, a cały grzech pychy wezmę na siebie.

– Jeżeli cię pokocha tak, jak ci się cni, nie będzie tego oczekiwać.

– A więc jednak? – podchwycił hrabia z nadzieją w roziskrzonych nagle oczach. – Nie jestem osamotniony w swoich mrzonkach, bo ty też wierzysz w miłość, która starcza za wszystkie bogactwa świata?

– Tego nie powiedziałem. Nie wiem, czy taka miłość istnieje, ale gdyby tak było… bez żalu oddałbym za nią całą moją swobodę i… wszystkie bogactwa świata! Gdybym tylko je miał – dodał sprawiedliwie, zreflektowawszy się, że rzeczywistość wygląda inaczej.

– Jak mniemam, panny Nadborskiej aż tak nie miłujesz, skoro żal ci się dla niej poświęcać. Czemu więc chcesz się z nią żenić?

– Nie mówiłem, że chcę.

– Więc czemu, na Boga, to robisz, Witoldzie?

Hrabia wstrzymał konia i znów spojrzał z powagą na przyjaciela, zdecydowanie oczekując odpowiedzi.

– Bo tak trzeba.

– Chyba raczej dlatego, że taka jest wola twego brata.

– A czy to nie to samo? Po śmierci naszego ojca to on stał się głową rodu, bo ja byłem jeszcze gołowąsem, jakeśmy sierotami zostali. Starszy ode mnie osiem lat, wychował mnie prawie jak syna. Dlatego jego wola jest święta. Takiej grzech się przeciwstawiać.

– A mimo to nie zawsze go słuchasz. – Hrabia zaśmiał się z przekąsem. – Zatem jak to jest naprawdę?

– W sprawach mniej ważkich nie zawsze i takie są tego skutki. Oto polski szlachcic powraca do domu sponiewierany po pijackiej hulance, bez swojego konia, konfederatki i… honoru. – Uderzył się otwartą dłonią w tył głowy, a potem jeszcze mocniej w pierś. – Więc może też pora się ustatkować. – Zeskoczył z siodła i stanął pewnie na nogach, jakby nagle cała gorzałka z niego wyparowała. Przygładził włosy i odzienie. – Dziękuję ci, Henryku, żeś mnie kolejny raz wybawił z opresji. I wybacz, ale dalej pójdę sam.

– Racja. Pan Jędrzej Śmiałowski nie byłby rad widzieć mnie w Boguduchach. – Hrabia skrzywił się nieznacznie i zmarszczył ponuro brwi.

– Byłoby inaczej, gdybyś pozwolił mi wyznać bratu prawdę. Jak to było z tobą, z nim i z…

– Nie! – Mężczyzna przerwał mu niecierpliwie i ściągnął nerwowo wodze tak, że jego koń wierzgnął w miejscu kopytem i zarżał.

– Kiedyś będziesz musiał to zrobić. – Szlachcic przytrzymał uzdę i łagodnie poklepał zwierzę po pysku, by je uspokoić.

– Nie sądzę – odparł hrabia sucho.

– A ja ci mówię, że to się w końcu zdarzy.

– Kiedy?

– Gdy Marcjanna spojrzy na ciebie jak na mężczyznę, a nie jak na worek złota i szlachetnych kamieni. Bo wiedz, że mój brat nie odda ci jej ręki za całe góry najdroższego kruszcu, jeżeli nie pozna prawdy o tym, co wydarzyło się przed dekadą, co było jego i twoim udziałem, ale nie w taki sposób, jak mu się zdaje. Trzeba to wreszcie naprostować!

– Cokolwiek powiem, to niczego nie zmieni. Człowiek, który tak mocno trwa przy tym, w co kiedyś uwierzył, zawsze będzie starał się patrzeć tak, by rzeczywistość się z tym zgadzała. Nawet gdy coś nie pasuje. – Hrabia zaśmiał się z goryczą. – A tobie życzę mimo wszystko szczęścia z panną Florentyną. Bo ja nie mam już złudzeń. Dla Marcjanny na zawsze pozostanę niczym więcej jak brzydkim workiem kosztowności, którym byłeś łaskaw nie bez racji mnie nazwać. Również wtedy, gdy jej mądrość dorówna urodzie.

PRZYTULISKO, LATO 1979

Strych domu dziadków w Przytulisku pachniał kurzem, starym drewnem i pajęczyną – miękką i miłą w dotyku, delikatną jak nitki babiego lata. Oplatała gęsto belki oraz różnorakie sprzęty, czasem niewiadomego przeznaczenia. Piętrzyło się ich całe mnóstwo pod powałą, inne zwieszały się z krzywo wbitych gwoździ. Niedotykane od lat.

Tak było przez cały rok, choć ową woń najmocniej czuło się wiosną, gdy nadchodził przednówek. Po długiej zimie poddasze częściowo pustoszało, ogołocone z zapasów. Bo wcześniej i przede wszystkim później zakradały się tu inne, równie swojskie, miłe sercu zapachy. Raz ich ubywało, raz przybywało, zależnie od pory roku. I nawet gdy wietrzały, ustępując miejsca tym stałym, wkrótce potem wracały jednakowo intensywne i odurzające.

Zaczynało się wczesnym latem. Cieplejsze z każdym dniem i przez to coraz cięższe i gęstsze powietrze nasycało się aromatem suszących się ziół: młodej pokrzywy, mięty, krwawnika, a także wielu innych leczniczych i przyprawowych roślin, zebranych z łąk, pól i lasu, który widać było przez jedno z zakurzonych okienek.

Wszystkie zioła były powiązane wprawną ręką babki w puchate wiechy i zawieszone na środkowych krokwiach, niestety zbyt wysoko, by dało się je wąchać z bliska. Zwłaszcza gdy było się dzieckiem i miało się dokładnie tyle wzrostu, by móc bez przeszkód zapuszczać się w najdalsze zakamarki strychu i wchodzić pod spadzisty dach, nie uginając kolan. Tam, gdzie kurz zalegał najdłużej i najgrubiej. I gdzie docierało najmniej nowych zapachów.

Tak było na początku wakacji. Bo nieco później, w porze żniw, na strychu rozgaszczała się na nowo kolejna woń – świeżo wyłuskanych ziaren zbóż i kukurydzy. Przesypywane miło szeleściły. Można było w nieskończoność przesiewać je między palcami, wdychając zamknięty w nich aromat lata.

Przechowywano je zwykle w wyplatanych ręcznie, słomianych koszach, kształtem przypominających beczki do kiszenia kapusty, tak wielkich, że z łatwością można było się w nich schować. Albo niby niechcący wpaść do środka, sięgając po resztki ziarna pozostałe na dnie. A potem turlać się z uciechą w tę i z powrotem, aż ze ścianek sypały się kłujące okruchy, dopóki ktoś z dorosłych nie ukrócił szaleńczej zabawy, przeganiając winowajcę ze strychu. Niektórzy też mówili, że w beczkach ze zbożem czasem chowa się zmora, która wysysa z ludzi krew. Jednak gdy tylko skrzyżowało się palce, można było przestać się jej bać i dalej robić swoje.

Zabawa w turlanie kończyła się na ogół jesienią, bo wtedy kosze zapełniały się aż po okrągłe pokrywy ziarnem pszenicy owsa i żyta. Z każdym kolejnym, tym razem coraz chłodniejszym, dniem na strychu dziadków przybywało wiele innych smakowitych dóbr i tym samym zapachów.

W pobliżu ceglanego komina, z umocowanego na jętkach drążka zwisały gęsto naszyjniki z nanizanych na żyłkę wędkarską suszonych jabłek, śliwek i grzybów. Do drewnianych filarów podpierających więźbę przytwierdzano siatki pełne rudozłotej cebuli i długie warkocze czosnku. Podłogę zaściełano jutowymi workami i rozsypywano na nich orzechy pozbawione zielonych łupin, których lepiej było nie dotykać, bo brudziły ręce. Później długo nie dało się ich doszorować i wówczas można było łatwo odgadnąć, kto podkradał zapasy, zamiast samemu nazbierać sobie w ogrodzie orzechów i innych owoców. Na nic więc zdawało się cichutkie stąpanie po skrzypiących niemiłosiernie drewnianych schodach i staranne omijanie luźnych desek podłogi. Brązowe smugi na dłoniach i czarne paznokcie szybko wskazywały winnego.

– A pójdziesz mi stąd, utrapieńcu jeden, ale już! Skaranie boskie! I nie waż się tu więcej włazić! – zbeształa Michasię babka Aniela, gdy udało jej się przyłapać na gorącym uczynku uśmiechniętą zuchwale wnuczkę, schodzącą na paluszkach ze strychu z kieszeniami pełnymi orzechów i nadal wilgotnych, zbrązowiałych plastrów jabłek.

Dziewczynka mimo wszystko ucieszyła się, że nie zdarzyło się to wtedy, gdy przemycała jakąś inną zdobycz pod fartuszkiem albo za plecami. Bo tę babka pewno by jej zaraz odebrała. Ze szkodą dla ukrytej w drewnianej szopie za chlewikiem kolekcji zielonych butelek zamykanych na porcelanowe korki, wyszczerbionych naczyń, starych gazet i paru innych nikomu niepotrzebnych staroci, które z tego powodu wydawały się Michasi niezwykle atrakcyjne i pobudzały jej wyobraźnię. Lubiła zastanawiać się, do kogo należały, kto ich dotykał, komu i do czego służyły.

– Dlaczego właściwie nie wolno mi tam wchodzić? – pytała niewinnie i uśmiechała się słodko, ponieważ wcale nie bała się babcinych krzyków i gróźb. Wiedziała, że to tylko żarty.

Dziwiła się owemu zakazowi. Nie była przecież małym dzieckiem, które mogłoby spaść ze schodów, skończyła siedem lat i po wakacjach miała iść do szkoły! Strych nie był niebezpieczny, w przeciwieństwie do rzeki, która płynęła niedaleko domu dziadków. Tam też nie wolno jej było chodzić, rozumiała to i nigdy się temu nie sprzeciwiała. Sama wiedziała, że można łatwo poślizgnąć się na błotnistym brzegu albo zwykle mokrym, śliskim mostku, wpaść do wody i się utopić. Poza tym po wsi krążyły opowieści o topielcach wciągających ludzi do rzeki, a Michalina wolała nie przekonywać się, ile jest w tym prawdy.

Ale cóż złego miałoby jej się stać na swojskim, bezpiecznym strychu? Tam nie było topielców, a zmory ukrywającej się w ziarnie Michasia od dawna się nie bała. Miała na nią sposób. Nie wchodziła jej w drogę i omijała szerokim łukiem słomiane kosze, gdy tylko słyszała najmniejsze szuranie.

– Masz całe podwórze do zabawy. – Babcia mimo oporów wnuczki machała nad jej głową kraciastą ścierką jak wiatrakiem, udając bardzo zagniewaną. – I sad za stodołą, a tam wciąż do oporu owoców. Możesz jeść, ile wlezie, byleś tylko rozwolnienia nie dostała. Bo te gruszki ulęgałki, co je tak lubisz, to zdaje się jeszcze nie całkiem dojrzałe. Ale jak chcesz, to popróbuj. I na drzewo możesz wejść, jak dasz radę. Zawsze to lepsze niż ganianie po strychu. Jeszcze ci tam kiedy co na głowę spadnie, na przykład pająk. Albo sama stamtąd zlecisz. Ot, co! Masz tam nie chodzić i już!

– Nie boję się pająków, nawet całkiem lubię, bo robią ładne pajęczynki. A schody mają poręcz – odparła buntowniczo, przyłapana znów na gorącym uczynku. – I na górze jest przecież ziarno dla kur. Gdaczą od rana na całą wieś, to pewnie głodne – dodała, naśladując mimowolnie zrzędliwy babciny ton.

Na dowód pokazała małe plastikowe wiaderko do robienia babek z piasku i demonstracyjnie zanurzyła dłoń w mieszance z owsa, pszenicy i śruty. Zabierała je ze sobą zawsze na wszelki wypadek, żeby mieć wytłumaczenie dla samowolki. Nie mijała się też tak do końca z prawdą. Lubiła karmić domowe ptactwo i robiła to codziennie. Sama, bez przypominania ani specjalnej zachęty. A to dlatego, że kury ogromnie śmieszyły ją i rozczulały. Zwłaszcza gdy na jej widok zbiegały z całego podwórka z chaotycznym trzepotem podciętych skrzydeł i gdy, dziobiąc niby od niechcenia ziarno, przyglądały jej się raz jednym, raz drugim okiem, z rozdziawionymi dziobami, jakby w nieustannym zdziwieniu.

– Już prędzej drą się, bo jajka gdzieś zniosły. Lepiej obleć wszystkie kąty i pozbieraj, zanim lisy znajdą, zamiast włóczyć się po retentach i kłopotu szukać.

– Przecież lisy do nas wcale nie przychodzą. – Michasia przewróciła oczami na znak, że jest zbyt duża, by dać się nabrać. – Ani niedźwiedzie, ani wilki – dodała ze śmiechem, bo tymi też czasem straszyła ją babcia Anielcia.

– Ooo, jeszcze się kiedyś przekonasz. Zobaczysz sama. – Kobieta pogroziła jej żartobliwie palcem. – Przyjdzie zły wilk i cię zje!

– Tere fere! Bajki dla maluchów. – Nie nabrała się na te niezbyt mądre przestrogi, lecz jednocześnie poczuła delikatny dreszcz niepokoju, ponieważ przypominała sobie o biednym kogutku porwanym przez złego wilka z bajki, którą niegdyś opowiadał jej dziadek.

Było to jednak spowodowane przede wszystkim żalem, że mijały czasy dziecięcej beztroski, gdy cały dzień można było spędzić tylko na zabawie. Że dziadek nie jest już tak wesoły i skory do żartów, jak dawniej. Bywał smutny, jakby coś go trapiło, chociaż inni wydawali się tego nie zauważać. Niekiedy zamykał się w sobie i nie chciał rozmawiać. Nawet z ukochaną wnuczką, co było do niego niepodobne.

To z tego między innymi powodu chowała się na strychu. Tylko tam mogła poczuć się jak wtedy, gdy było jeszcze zwyczajnie. Z dziadkiem i z wieloma innymi rzeczami, które nagle zaczęły wyglądać inaczej. Lub też ona inaczej na nie spoglądała, od kiedy poszła do zerówki. Ze względu na nowe obowiązki rzadziej bywała u dziadków. Patrzyła też na wszystko już nie tak po dziecięcemu. A teraz, gdy miała zostać uczennicą pierwszej klasy, wszystko mogło zmienić się jeszcze bardziej. Z wyjątkiem strychu, którego owe zmiany nie dotyczyły.

Tylko tam, pośród sterty staroci i spowijających je pajęczyn, mimo upływu lat wszystko pozostawało takie samo. Jakby czuwające pod powałą duchy przodków nie życzyły sobie żadnych zmian. Identyczne były powracające regularnie zapachy, zmieniające się zgodnie z porami roku, kurz, który od czasu do czasu tańczył w słonecznych promieniach wciskających się niemrawo pod dach, i przeróżne tajemnicze przedmioty – z jakiegoś powodu niewyrzucone we właściwym czasie i w końcu zapomniane.

Michalina kochała atmosferę poddasza i wbrew zakazom uwielbiała tam myszkować. Wydawało jej się, że zna tam każdy zakątek, a mimo to ciągle odkrywała coś nowego, czego wcześniej nie zauważyła lub o czym zdążyła zapomnieć. Jedne przedmioty zwyczajnie ją fascynowały, inne z kolei rozbudzały w niej różnorakie, niekiedy niezrozumiałe dla niej samej uczucia.

Do takich należał między innymi stary kołowrotek. Dziewczynka często przyglądała mu się oczarowana, ale tylko z daleka. Nie dotykała go nigdy z trudnej do wytłumaczenia obawy, że wówczas stałoby się coś złego. Aż pewnego dnia, w obecności babci Anieli, która poprosiła ją o pomoc w rozwieszeniu ziół do suszenia, zebrała się na odwagę i zakręciła delikatnie drewnianym kółkiem. Cofnęła się jednak przestraszona, gdy babka krzyknęła na nią ostro i nieprzyjemnie, jak nigdy wcześniej:

– Zostaw! – W jej głosie dało się słyszeć lęk i złość niewspółmierne do sytuacji.

Rzuciła na podłogę zioła, podbiegła i odepchnęła wnuczkę od kołowrotka tak gwałtownie, że ta omal nie upadła. Zaraz potem, przestraszona i zawstydzona, przytuliła ją mocno, wręcz histerycznie.

– Dlaczego? – spytała Michasia niepewnie.

– Bo… To nie dla ciebie – zająknęła się staruszka. – Bo jeszcze się skaleczysz. Wrzeciono jest ostre. I brudne. Zaraz by się coś wdało.

Dziewczynkę ogromnie zaskoczyła jej reakcja. Bo gdyby zakłuła się wrzecionem, zapewne nic wielkiego by się nie stało. Kaleczyła się nie raz: zardzewiałym gwoździem wystającym ze sztachety płotu, przez który przełaziła, kawałkiem szkła wygrzebanym z piachu albo składanym scyzorykiem do ścinania mleczy dla królików. Z rankami nic specjalnego się nie działo. Goiły się błyskawicznie. Na ogół niepotrzebny był nawet plaster. Wystarczył listek babki przyklejony na ślinę, tak, jak uczył ją dziadek Antoni. Mówił, że jego wnuczka nie może mazgaić się z byle powodu, bo w rodzinie Śmiałowskich kobiety zawsze odznaczały się hartem ducha. Prawie tak, jak mężczyźni.

– Do czego to służyło? – Michasia zwróciła się do babki, wskazując kołowrotek. Przyszło jej do głowy, że może nie być lepszego momentu, by się tego dowiedzieć.

– Przędło się na tym nić z lnu albo wełny. Dawniej.

– A teraz? Do czego mogłoby się nadać?

– Raczej… do niczego.

Aniela zmarszczyła brwi w zastanowieniu.

– Więc czemu tu ciągle jest?

Staruszka znów się zamyśliła, szukając w głowie najlepszej odpowiedzi.

– Należał to babki dziadka. Temu.

– Tej, która nazywała się Hania? – Dziewczynka pamiętała jej imię, ponieważ dziadek niekiedy nazywał babcię Anielę zdrobniale swoją Hanielką.

Upierał się, że jest do tamtej bardzo podobna nie tylko z wyglądu, lecz także z charakteru. Babcia natomiast w ogóle się z tym nie zgadzała. Złościła się i strofowała męża za porównywanie jej do nieżyjącej przodkini. Teraz też skrzywiła się z niechęcią na jej wspomnienie.

– Tej samej – mruknęła chłodno.

– Czyli to pamiątka?

Babka zamilkła kolejny raz i zapatrzyła się gdzieś w przestrzeń ponad głową wnuczki.

– Można tak powiedzieć – odparła wreszcie. – Podobno.

– O pamiątki powinno się dbać. Żeby nie kurzyły się byle gdzie. Sama tak mówiłaś.

Michalina przypomniała sobie stary zegar ścienny. Wisiał w kuchni bardzo wysoko i dzieci nie mogły tam zaglądać, bo w tym miejscu przechowywano pożółkłe dokumenty rodzinne o wielkiej sentymentalnej wartości. Nikomu nie wolno było ich dotykać. Był też piękny stary kobierzec wiszący od zawsze nad łóżkiem dziadków, utkany przez prababkę… W przeciwieństwie do kołowrotka nie wylądował jednak na strychu, mimo że też mógł się źle kojarzyć Anieli.

– Masz rację, ale nie wszystkie wspomnienia i pamiątki należy pielęgnować. Niektóre powinien przykryć kurz, i to jak najgrubiej.

– Dlatego kołowrotek stoi tutaj?

– Tak. Nie mogę go wyrzucić. Dziadkowi zrobiłoby się przykro, bo jego babka była do tego ustrojstwa bardzo przywiązana. Ale nie chcę, żebyś się do niego zbliżała. Obiecujesz, że nie będziesz?

– Obiecuję. – Skinęła niechętnie głową, ponieważ wciąż nie rozumiała dlaczego. Coś jej podpowiadało, że powodem wcale nie było ostre wrzeciono, lecz coś zupełnie innego. Podejrzewała jednak, że dociekanie prawdy na nic się nie zda.

Dlatego też wolała nie wyjawiać babce, że – od kiedy pamiętała – kołowrotek dziwnie na nią działał i wabił, jakby domagał się puszczenia w ruch, lecz Michasię za każdym razem coś przed tym powstrzymywało. Owa nieuzasadniona obawa, że wówczas zdarzy się coś złego. I nieodwracalnego.

Zapewne podobne zwierzenia skończyłyby się ostatecznym zakazem wchodzenia na strych. Dziewczynka postanowiła więc na wszelki wypadek nie zbliżać się do urządzenia, by nie wodziło ją na pokuszenie. Przyglądała mu się jedynie czasem z bezpiecznej odległości i z rosnącą w miarę upływu czasu ekscytacją.

Natomiast już z własnego wyboru nie zapędzała się prawie nigdy do najdalszego, najbardziej ponurego kąta strychu, tego poza zasięgiem światła, które wpadało przez okna w szczytowych ścianach domu. Tam, gdzie w wiklinowych koszach stały ogromne szklane galony. Pod koniec lata wypełniała je aż po samą szyjkę paskudna breja o kwaśnym i odstręczającym zapachu. Jednak o dziwo nie dla każdego był on nieprzyjemny.

Bo w przeciwnym razie po co miałoby się marnować tyle owoców, z których można było zrobić pyszne dżemy albo kompoty? I, co gorsza, cukier, który przecież należało oszczędzać, ponieważ był na kartki i ciągle go brakowało. A nawet pewnego razu z kuchni zostały wykradzione rodzynki, zdobyte przez jedną z ciotek po niemal dwóch latach poszukiwań. Mimo że były ukryte głęboko w kuchennej szafce z przeznaczeniem na świąteczny sernik.

Okazało się, że z nich też da się zrobić wino, gdy skończą się owoce i cukier. Albo gdy braknie samego wina przed rozpoczęciem kolejnego sezonu. Potrzeba nastawienia nowego okazała się silniejsza niż zdrowy rozsądek. Bo zdecydowanie musiało brakować go komuś, kto na pewno wiedział, jak zareaguje babcia, gdy odkryje pusty słoik po rodzynkach. I gdy zorientuje się, że część jej wekowanych pracowicie przetworów również znalazła się w galonach.

Michasia pytała o to nieraz swoich wujków odpowiedzialnych za te wszystkie incydenty. Jeden z braci mamy mieszkał z dziadkami w Przytulisku, a dwaj pozostali, podobnie jak rodzice dziewczynki, przyjeżdżali regularnie na wieś pomagać w gospodarstwie. To oni czasem dwa razy w roku napełniali miksturą szklane naczynia, a potem co rusz zaglądali do nich, obracali wte i wewte, potrząsali i na koniec wkładali do środka długi gumowy wężyk. Cmokali zwykle przy tym głośno i z zadowoleniem, klepiąc się po udach i wzajemnie po plecach.

Potem zazwyczaj schodzili ze strychu w jeszcze lepszych humorach niż wtedy, gdy się tam wdrapywali, mimo że z pewnym trudem, jakby obracanie galonów niezwykle ich zmęczyło. Nie byli jednak z tego powodu poirytowani. Wręcz przeciwnie. Czasem podśpiewywali wesoło i żartowali rubasznie, ignorując zrzędzenie babki, która w takich momentach nie podzielała ich dobrego nastroju. Podobnie zresztą jak mama Michaliny, zwłaszcza kiedy na strych wchodził jej mąż.

– Starzy a głupi! Kto to słyszał, żeby niedojrzałe wińsko spijać? Jeszcze się od tego durne rosomaki pochorują! I tyle będzie pożytku!

Babka bez ceregieli musztrowała synów i zięcia, przepędzając ich z kuchni, gdy dopraszali się musztardówek, do których nalewali wino przez gumowy wężyk i częstowali każdego, kto pojawił się w tym czasie w Przytulisku. Sąsiada chcącego pożyczyć pas do młocarni, szmaciarza – jeżdżącego po okolicznych wsiach furmanką, zbierającego zużyte łachmany, złom i puste butelki – a nawet starą Jaśkową, która przychodziła do dziadków, od kiedy Michasia pamiętała, głównie po to, by posiedzieć na przysuniętym do pieca krześle, czasem w ogóle się nie odzywając.

– A jak wino dojrzeje? Wtedy wolno pić? Przez rurkę, jak napój z foliowego woreczka? Nie pochorują się? – dopytywała niecierpliwie dużo młodsza niż obecnie Michasia, ciekawa, co takiego jest w galonach, że wujków i tatę tak bardzo do nich ciągnęło, mimo oczywistego i zdecydowanego sprzeciwu kobiet.

– A pochorują, pewno, że pochorują, jak umiaru mieć nie będą. O ile im coś do tego czasu zostanie, bo jeszcze trochę, a wszystko wychlają – kwitowała babka gderliwie, w zasadzie niczego nie wyjaśniając.

Tak samo jak inni dorośli, ci pijący wino. Stara Jaśkowa wycierała jedynie łzy, które stawały jej w oczach i uśmiechała się rzewnie, gdy wychyliła duszkiem szklaneczkę. Sąsiad wracał do domu bez pasa, czy też innej rzeczy, którą miał pożyczyć, dopiero po tym, jak z głośną awanturą przychodziła po niego żona. Szmaciarz zasypiał w końcu na swojej furmance, w miękkiej stercie gałganów. Nikt też nie starał się go budzić, bo wszyscy wiedzieli, że nawykły do tego koń sam zawiezie go do domu. Natomiast wujkowie i tata czasem do późnej nocy śpiewali nieprzyzwoite piosenki i wznosili kolejne, coraz dziwniejsze toasty.

– Żeby nam gęby szuwarami nie zarosły, zdrowie pięknych pań i mojej żony Krystyny też! – wykrzykiwał wujek Mietek, a Bronek, udając zagniewanego, upominał szwagra, by nie pomijał w toaście jego żony Teresy.

– I za tych, co na morzu! – wtórował im tata, który sam na morzu nigdy nie był, a jedynie na plaży w Ustce, i to tylko raz.

Wszystko to było tak niezwykłe i widowiskowe, że Michasia postanowiła sprawdzić, czy na nią wino zadziała podobnie, czy będzie jej tak samo wesoło.

Zakradła się jak zwykle po cichutku na strych i zdjęła z kołka gumowy wężyk. Naśladując mężczyzn, których zdążyła parokrotnie podejrzeć ukryta za koszem z ziarnem, odciągnęła korek z gałganka i zanurzyła koniec rurki w winie. Drugi wsunęła sobie do ust i mocno siorbnęła.

Z rozpędu połknęła całkiem sporo czegoś tak obrzydliwego, że zebrało jej się na wymioty. Nim wypluła resztę, zdążyła się zakrztusić. Oczy zaszły jej łzami, w gardle zapiekło niemal żywym ogniem, zakręciło się w głowie i zabrakło tchu.

Dlatego dopiero po chwili, gdy nieco ochłonęła, nie dbając o to, że wszystko się wyda, zaczęła przeraźliwie krzyczeć. Również dlatego, że chociaż wypuściła wężyk z ust, wino nadal się lało! Purpurowa ciecz błyskawicznie wsączała się w szpary między deskami i dziewczynka przestraszyła się, że wino zaleje babci kuchnię. Tak, jak wtedy, gdy ktoś nie zamknął na haczyk okna na strychu, a w nocy padał deszcz.

Robiła wszystko, by nie dopuścić do katastrofy. Bała się jednak wyjąć rurkę z galonu, niepewna tego, co się wówczas stanie. Usiłowała jedynie zatkać wylot palcem, ale wówczas wino znów opryskało jej twarz, włosy i sukienkę.

– Ratunku! – wrzasnęła na całe gardło, ledwie tłumiąc łzy strachu i bezradności. – Pomocy! Niech ktoś to zatrzyma!

Nie została ukarana za to, co zrobiła, ale potężną burę zebrali od babki wujkowie.

– A co, jakby się zachłysnęła?! – krzyczała Aniela, wyładowując na nich całą swoją złość, zatroskana o wnuczkę pozostawioną pod jej opieką. – Albo jeszcze co gorszego?!

Michasia na wszelki wypadek nie przyznała się więc, że właściwie ciągle kręci jej się w głowie, i to mocniej niż na początku. Uznała, że pewnie to babcia miała na myśli, mówiąc o czymś gorszym. Nie chciała jej martwić i jeszcze bardziej pogrążać wujków, tak naprawdę Bogu ducha winnych, skoro to ona sama wpadła na szatański pomysł spróbowania ich wina. Poza tym uczucie, które ją ogarnęło, choć dziwne, było na swój sposób ekscytujące i zabawne. Dziewczynka ledwie powstrzymywała się, by nie parsknąć śmiechem.

Nagle też naszła ją ochota na turlanie się w koszu na ziarno i zrobiłaby to, gdyby wszystkie nie były pełne i zbyt ciężkie, by dało się je przewrócić i opróżnić.

A więc tak to działa? – pomyślała bezwiednie i jej dobry humor prysł jak mydlana bańka.

Gdy ochłonęła, przyrzekła sobie, że nigdy więcej nie skosztuje wina. Nie tylko dlatego, że było ohydne w smaku i robiło w głowie bałagan. Miało jeszcze inną, znacznie gorszą właściwość. Poprawiało nastrój tym, którzy je pili i jednocześnie psuło go wszystkim innym. A to zdecydowanie nie było w porządku.

– Kto jej kazał tam chodzić? – mitygowali babkę mężczyźni przez kilka następnych dni, gdy ta nie przestawała czynić im wyrzutów i żądała przeniesienia nieszczęsnych galonów w inne, mniej dostępne miejsce. – Tyle razy się mówiło, że na strych samej nie wolno.

– A wy to niby zawsze robiliście to, co trzeba? – Kobieta o dziwo twardo broniła wnuczki, podczas gdy musiała wiedzieć, że to głównie dziewczynka ponosiła winę za to, co się stało. Nie powinna była wchodzić bez pozwolenia na strych i dobrze o tym wiedziała.

Od tamtego zdarzenia minęło sporo czasu, a ona nadal wzdrygała się myśl o trunku, który mimo protestów babki w kolejnych latach dojrzewał na strychu.

Niestety obaj wujkowie, gdy tylko ochłonęli i wyzbyli się poczucia winy, zaczęli stroić sobie żarty z Michaliny. Przy każdej nadarzającej się okazji opowiadali rodzinie i znajomym, jak to ich siostrzenica w wieku pięciu lat upiła się młodym winem porzeczkowym.

Zawstydzona zakrywała wtedy oburącz uszy i przyrzekała sobie w duchu, że nigdy więcej nie pójdzie na strych. Trwało to jednak tylko chwilę. Bo mimo tamtego zdarzenia nie przestała lubić atmosfery poddasza. Czuła jedynie wstręt do alkoholu i była przekonana, że tak będzie już zawsze. Również ze względu na to, jak się pod jego wpływem zachowywali niektórzy ludzie. Nie tylko wujkowie, bo ci najczęściej byli po prostu zabawni. Nikt się ich nie bał, tak jak na przykład jednego sąsiada Michasi, który niekiedy wracał do domu, mocno się zataczając, a potem krzyczał i przeklinał tak głośno, że słychać go było aż na ulicy.

– Nigdy w życiu! – oświadczyła, gdy najmłodszy z wujków, Edek, przekonywał ją, że pewnego dnia wino zacznie jej smakować.

Nie wyobrażała sobie, by mogło to kiedykolwiek nastąpić, nawet gdy będzie całkiem dorosła.

BOGUDUCHY, LATO 1875

Dwór rodzinny Śmiałowskich stał na niewielkim wzniesieniu, frontem do drogi.

Mimo że drewniany i parterowy, prezentował się okazale. Miał solidną kamienną podmurówkę i był rozłożysty, z odpowiednio przestronnymi wnętrzami. Jego największą ozdobę stanowił ganek otoczony z dwóch stron balasami z niskich słupków i z trójkątnym daszkiem podpartym czterema kolumnami, po których wspinało się dzikie wino.

W środku, oprócz dużej kuchni, gdzie zazwyczaj toczyło się życie mieszkańców, wyodrębniono aż cztery izby z wysokimi piecami z polewanych kafli, w tym jedną paradną, używaną z rzadka, bo tylko przy szczególnych okazjach i świętach. Do tego dochodziły trzy alkierze, dwie komory, spiżarnia oraz obszerna sień z kamienną posadzką. Przed wiszącym u pułapu dożynkowym wieńcem, na drewnianej belce widniał rok budowy domostwa – 1804 oraz inskrypcja: Panie Boże spraw, niech ludzie, którzy tu bywają, czego nam życzą, sami to mają.

Budynek z dwóch stron otaczały brzozy o oślepiająco białej korze i połyskujących srebrem liściach, niemal równe ze szczytem krytego gontem dachu. Ich wiotkie gałęzie opierały się na nim, częściowo go przysłaniając. Gości od frontu witał wysypany piaskiem dziedziniec. Obok pysznił się zadbany ogród kwiatowy ze strzelistymi malwami przy domu i żółtą rotacznicą. Dalej rozpościerały się grządki pełne warzyw i ziół, a na końcu sad porośnięty starymi drzewami owocowymi. Na jego tle majaczyła się niewielka murowana kapliczka z drewnianą figurką Matki Boskiej w środku.

Tył domostwa stanowiło mniej reprezentacyjne podwórze wytyczone przez zabudowania gospodarskie – stodołę ze spichlerzem, wozownię, stajnię, chlewy, oborę, małą gorzelnię, niewielki kurnik i jeszcze mniejszy lamus na drobne sprzęty. Na środku znajdowała się studnia z wodopojem dla zwierząt i żuraw z drewnianym cebrem. Dokoła rosły zielone o tej porze roku krzewy bzu. Stąd wprost do dworu wiodła wydeptana ścieżka, wilgotna od wody wychlapywanej z wiader. Druga, mniej błotnista, prowadziła w bok, tam, gdzie rozciągał się ogród i sad pełen starych jabłoni, grusz i śliw. Miejsce służyło mieszkańcom dworu również do odpoczynku, bo letnie i jesienne dni bywały bardzo pracowite.

Krótko przed zachodem słońca, na ławie pod rozłożystym drzewem spoczęli na chwilę gospodarz, Jędrzej Śmiałowski oraz jego teść, Walenty Jabłonowicz. Starzec rezydował pod dachem zięcia od czasu, gdy owdowiawszy, zaczął niedomagać.

Obaj przyglądali się w milczeniu dokazującym dzieciom. Chłopcy – ośmioletni Jasiek i trzyletni Stasiulek – cwałowali żwawo na konikach, które zmajstrowała dla nich starsza siostra, Marcjanna. Dwa długie patyki ostrugane z kory i parę garści słomy przewiązała konopnym sznurkiem tak sprytnie, że powstały końskie mordy prawie jak żywe, z grzywą, a nawet uszami. Rumaków dosiedli okrakiem jej bracia.

– Patataj, patataj! – pokrzykiwał młodszy, bijąc się małym pejczykiem po pośladkach.

Starszy z kolei ciął zamaszyście prawdziwym biczem powietrze i od czasu do czasu dla żartu łydki braciszka, zaśmiewając się do rozpuku, gdy malec piszczał przenikliwie i podskakiwał jeszcze wyżej, po czym potykał się o własne nogi i w końcu wywracał, co kończyło się płaczem.

Ojciec przyglądał się temu z krzywą miną. Już prawie podnosił się po to, by zdzielić porządnie młodszego syna w kark, nakazać mu przestać się mazgaić i zaczął bronić się po męsku, ale przysiadł na powrót, zagadnięty nagle przez milczącego dotąd teścia – z racji słusznego wieku i nadzwyczaj pogodnego usposobienia nie tylko przez wnuki, lecz także przez wszystkich wokół zwanego dziaduniem.

– A lato ładne było tego roku, zbiory bogate, to i zima może lżejsza będzie – oznajmił Walenty Jabłonowicz i zatoczył ramieniem krąg.

– Prawda to. Pan Bóg dla nas latoś łaskawy – odparł z wolna Śmiałowski, wciąż nie spuszczając z oczu synów.

Rozpierała go ogromna duma, gdy patrzył na starszego, który z racji niebywałego sprytu i zaradności zapowiadał się na doskonałego gospodarza, a w przyszłości na godnego dziedzica rodu. Jak przystało na młodego szlachcica, od czwartego roku życia świetnie jeździł konno, celnie strzelał z łuku, który zrobił sobie sam z akacjowego łęczyńska i baraniej kiszki, oraz nadzwyczaj sprawnie wspinał się na najwyższe drzewa.

Za to młodszy Stasiulek nie tyle martwił ojca, ile nieustannie złościł go i irytował. Miał już wystarczająco dużo lat, że w niektórych obowiązkach powinien stać się wyręką, a mimo to nie nadawał się do żadnej pomocy. Do pasienia krów ani nawet gęsi, których panicznie bał się i uciekał z płaczem, gdy sycząc, wyciągały ku niemu szyje. Chłopiec był zdecydowanie zbyt cherlawy i lękliwy, by pomagać ojcu, wujowi lub bratu w gospodarskich i innych męskich zajęciach. Unikał tego jak ognia, nawet karany pasem, i zwykle trzymał się mocno maminej albo siostrzanej spódnicy.

Za to, o zgrozo, całkiem chętnie wyrywał się do zajęć, które nie pasowały chłopakowi i wręcz przynosiły wstyd. Pomagał kobietom w domu i obejściu – oganiał rózgą krowy podczas dojenia, macał kury, by sprawdzić, czy zniosły jajka, bawił się talkami wełnianej przędzy zdjętej z motowidła, zwijał gotowe motki w kłębki, albo po prostu plątał się po kuchni i zaglądał do garnków. Często też bawił się z psami, ale zamiast z nimi biegać i je ciężką ręką szkolić, jak starszy brat, tulił się do nich i przymilał po niewieściemu.

Pewnego razu Jędrzej przyłapał go też na pleceniu wianków z Marcysią. Sprał go wówczas za to tak mocno, że malec przez kilka dni jadał tylko na stojąco, ponieważ nie był w stanie usiąść na twardej ławie przy stole. Karę poniosła też siostra, która pozwoliła bratu na tak niegodne zajęcie, uwłaczające męskiej godności. Została za to zamknięta na cały dzień w komorze dla służby, tylko o chlebie i wodzie, a potem przez parę kolejnych tygodni ojciec surowo zakazał jej odzywać się do siebie. Nie mogła nawet spoglądać w jego stronę, by nie zostać jeszcze bardziej ukarana.

Mężczyzna zrobił to jednak tylko dla przykładu, by zachować należyty posłuch. Bo prawda była taka, że na Marcjannę nie potrafił się zbyt długo złościć. Był dumny z dorodnej i urodziwej córy, niemal tak jak ze starszego syna. Mimo że gdy się urodziła, długo był zły na żonę o to, że w pierwszej kolejności nie dała mu męskiego potomka. Wciąż robił jej z tego powodu wymówki.

Jeszcze gorsze było to, że potem musiał czekać na upragnionego dziedzica prawie siedem lat. Już niemalże stracił nadzieję, że będzie kiedyś mógł przekazać godnemu następcy wszystko to, co dostał od ojca. Przez wiele dni i nocy zastanawiał się, za co dobry Bóg tak dotkliwie go pokarał, obdarzając zaledwie jednym i to w dodatku żeńskim potomkiem. Szukał w myślach sposobu na uzyskanie przebaczenia. I gdy niemal gotów był w tej intencji ruszyć na pielgrzymkę do Częstochowy, bodaj na kolanach, Helena niespodziewanie oświadczyła mu, że oto szczęśliwie znów jest brzemienna.

Uradował się tak bardzo, że wybaczył jej prawie bez wahania nawet to, iż przez swój stan nie mogła należycie wypełniać wszystkich małżeńskich powinności. Modlił się za to żarliwie przed obrazem Przenajświętszej Panienki każdego wieczoru, by tym razem móc pokazać światu syna.

Jego modlitwa musiała mocno wzruszyć Matkę Bożą, bo po pięciu latach od narodzin pierwszego chłopca na świat przyszedł kolejny. Niestety o wiele mniej udany niż poprzedni, bo tak chudy, blady i marny, że Jędrzej początkowo nie wierzył, że mały przeżyje. Czasem też przychodziły mu do głowy myśli, że byłoby najlepiej dla wszystkich, gdyby pan Bóg tak liche dziecię od razu zabrał do siebie. I jako aniołek w niebie przydałby im się dużo bardziej niż na ziemi.

Stasiulek jednak nie umarł. Niestety choć rósł, nigdy nie nabrał rumieńców i ciała na tyle, by zadowolić ojca. Za to przysparzał mu ciągłych zgryzot swoim zachowaniem, przynosząc wstyd, zamiast dumy. Z tego powodu Jędrzej z czasem przestał namawiać Helenę, by urodziła mu jeszcze jednego syna z obawy, że mógłby udać się podobny. Przestraszył się tego tak bardzo, że na wszelki wypadek w ogóle zaniechał spółkowania z nią, by nie zdarzyła się kolejna ciąża, i skupił się na planowaniu jak najlepszej przyszłości starszemu synowi. A także dojrzewającej córce, której szedł już szesnasty rok i pora szykować ją za mąż.

Oto nadszedł czas, by rozejrzeć się za odpowiednim kawalerem dla Marcjanny. Matka należycie przygotowała ją do roli żony, nauczyła wszystkiego, co potrzebne młodej gospodyni i wytłumaczyła, jak należy dbać o męża. Dziewczyna umiała gospodarzyć w izbie, przy kuchni i obejściu tak wprawnie, że Helena coraz częściej pozwalała jej się wyręczać w kobiecych obowiązkach, jedynie je nadzorując.

Czasem też za namową męża przekazywała córce klucze do spiżarni, apteczki, a nawet cukiernicy. Po to, by poddać ją próbie. Jak dotąd dziewczyna wszystkie przeszła pomyślnie i nie uległa grzesznym pokusom, więc Jędrzej mógł czuć się spokojny.

Wiano dla niej też było niemal gotowe. Skrzynie posażne po brzegi wypełniało odzienie niewieście stosowne dla mężatek, ręcznie szyta bielizna i pierzyny, zatem najwyższy był czas rozglądać się za mężem godnym posagu, jaki młoda Śmiałowska w drodze umowy przedślubnej miała wynieść z domu. Zwłaszcza że chętni kandydaci powoli zaczynali się zgłaszać. Na razie przysyłali tylko swatów ze wstępną ofertą, jednak z wyborem lepiej było się nadto nie śpieszyć. I zrobić to rozważnie w czasie, gdy głowa będzie wolna od innych myśli i problemów.

Największy obecnie miał Jędrzej z bratem swoim i jego z kolei ożenkiem. Bo tu, dla odmiany, należało się śpieszyć ze względu na zaawansowany wiek kawalera i jego zbytnie zapędy do niezdrowych uciech. Odpowiednia partia też się znalazła, w dodatku, jak się wydawało, najlepsza w okolicy, po niemałych wcale staraniach i jeszcze większych kosztach.

Przekonanie jej ojca, i to bez pomocy umyślnego swata, do ślubnej transakcji kosztowało Jędrzeja mnóstwo zachodu i poważnych wyrzeczeń. Tymczasem Witold nie doceniał tego. I co gorsza, nie do końca we wszystko wtajemniczony, przez swoją niefrasobliwość mógł całą sprawę w każdej chwili zaprzepaścić. A czas ostatecznych ustaleń z ojcem przyszłej szwagierki i tym samym wypełnienia złożonych obietnic zbliżał się nieubłaganie.

Starszy z braci Śmiałowskich westchnął kolejny raz i, robiąc daszek z dłoni, spojrzał w stronę drogi, jakby spodziewał się już teraz dostrzec tam powóz starego dziedzica z Nadborowa, mimo że spodziewał się go dopiero następnego dnia.

– A prawda to, że nazajutrz goście się nam zapowiedzieli? – spytał dziadunio, jakby odgadując myśli zięcia. – Bo ręka prawa mnie od rana swędziała, a to nic innego nie wróży. Do tego Helenka z Marcysią dwie kury oskubały i jakby mało tego było, poszły do gumna gęś najtłustszą wybierać.

– Pan Nadborski z córką przybywają na opatry. Pragną obejrzeć kąty, gdzie panna Florentyna żyć będzie po ślubie, nim w osobnym majątku osiądą.

Jędrzej wzdrygnął się mimowolnie na myśl o rozmowie z przyszłym teściem Witolda. Od początku obiecywał mu, że młodzi po ślubie zamieszkają w pobliskim Przytulisku, niedużym, ale ładnym i murowanym dworze. Niestety majątku nie udało się odkupić. Ofertę przebił, i tym samym wygrał licytację, największy wróg Śmiałowskiego i jednocześnie, o zgrozo, najbliższy przyjaciel Witolda, hrabia Brzostowicki. Jędrzej wciąż nie mógł pojąć, w jakim celu tamten to uczynił, bo majątek nie był mu do niczego potrzebny. Jedyne, co przychodziło mu do głowy, to zemsta. Dlatego cały gotował się ze złości na tę myśl i planował odwet, gotów wiele poświęcić.

– Czyli nie tylko opatry, ale i ustalenia ostateczne pewno nastąpią, skoro o majątku przyszłych nowożeńców mowa, a Hela taką bogatą gościnę szykuje. – Staruszek pokiwał ze zrozumieniem głową.

– Trzeba i na to się przygotować, skoro jest po zmówinach, a panna pierścień ze szmaragdem naszej świętej pamięci matki na palcu nosi – mruknął Śmiałowski. – Szkoda tylko, że brata mego niezbyt to obchodzi. Jemu wciąż tylko uciechy w głowie. I to, czym zajmować się dziś nie powinien.

– Ano prawda, że Witold znowu bez konia powrócił i spity po sam dekiel. Jak to się mówi, młodość ma swoje prawa. A w twoim bracie krew prędka i wyjątkowo gorąca. – Dziadunio westchnął nostalgicznie i się zadumał. – A moja, starego, rada jest taka, by dać temu spokój i pozwolić mu się wyszumieć. Przyjdzie czas, że sam zmądrzeje. Nawet jeśli i po ślubie, to też nie będzie za późno, bo zawsze lepiej niż wcale.

– Może i tak, lecz mnie nie rozchodzi się o to, że w Pokrzyku bywa, ale z kim się przy okazji zadaje.

– Masz mu za złe, że bez umiaru dziewki bałamuci?

– To też, bo sam grzeszy i je do tego nakłania. Jednakże jeszcze bardziej złości mnie to, kto mu zwykle towarzyszy.

– Ale z tego, co mi wiadomo, hrabia Brzostowicki jedynie przywiózł go do dworu, nie hulali razem. – Staruszek bez trudu domyślił się, o kim mowa. Przyjaciel Witolda od zawsze był solą w oku jego starszego brata.

– I przy okazji znów mu w głowie namieszał – warknął ten rozeźlony, umocniwszy się we własnych rozterkach i obawach. – Ożenek odradzał. I głupot naopowiadał.

– Przecież wiesz, że Witold swój rozum ma i zrobi jedynie to, co ów mu podyktuje. Nie patrząc na to, co mówią inni.

– Może i ma, ale nie zawsze w tym miejscu, co trzeba, bo częściej w portkach go nosi. Inaczej pamiętałby, że jest po słowie. I że od Brzostowickiego winien trzymać się z daleka. Zwłaszcza po tym, jak ów podkupił mu przyszły majątek.

– Jednak Witold nieraz mówił, że w tej kwestii się z tobą nie zgadza. I że Przytuliska wcale nie chciał, bo mu tutaj dobrze.

– Ale ciasno się w końcu zrobi, jak młoda żona dzieci mu powije. Nie to jednak problem stanowi, bo jak nie ta, to inna siedziba prędzej czy później się znajdzie. Może nawet lepsza. Czasy są ciężkie, dwory co raz upadają. Patrzeć, jak zaraz jakie nowe licytacje będą. A do wszystkich przecież tamten zdrajca i francuski paniczyk stawać nie będzie.

– Zdrajca? – Staruszek w zdziwieniu uniósł krzaczaste brwi. – Młody Brzostowicki? – upewnił się jeszcze.

– I zaprzaniec! – dorzucił Jędrzej zapalczywie. – Wyparł się i odwrócił od wszystkiego, co dla człowieka winno być najświętsze. Bo nie tylko wiara w Boga, lecz także w ojczyznę naszą zniewoloną jest temu podlecowi obca. Sprzeniewierca ostatni! Judasz i Tomasz niewierny w jednej osobie!

– Nie gniewaj się, drogi zięciu, ale mnie się jednak zdaje, że na Tomasza nie sposób tu się powoływać. – Dziadunio sprzeciwił się ostrożnie. – Bo tak samo Boga, jak i prawdziwej ojczyzny trudno dziś dotknąć palcem. Ani nawet zobaczyć, bo jedno i drugie w umysłach ludzkich jedynie pozostaje.

– I w sercach! Przede wszystkim! Tak! Tylko ojczyznę i Boga tam trzeba mieć, bo zwykłe miłostki w dzisiejszych czasach zbędne są i wręcz nie przystoi się nimi zajmować. A Bóg z pewnością nie pozwoli zaginąć naszemu narodowi, więc należy wielbić go nieustannie, z wiarą i nadzieją. A tamten? Pfy! – Mężczyzna splunął z odrazą pod nogi. – Jak mógłby mieć w sercu Boga, skoro nawet serca nie ma?

– Jednak, jak by nie patrzeć, to ponoć człowiek światły. Kształcony w stolicy i za granicą. Więc należałoby wierzyć, że gdy już co robi, musi mieć to ważną przyczynę.

– Chyba tylko taką, żeby drugiemu na złość zrobić. A to, co się bierze nie z polskich, ale obcych tradycji, może ojczyznę jedynie zgubić, pomieszać porządek i zburzyć wiarę przodków. Do naszej wiekowej tradycji i upodobań cudze przykłady nie pasują i już. Z obcego ziarna rzuconego na rodzimy grunt, o ile w ogóle wykiełkuje, nigdy nic pożytecznego nie wzejdzie, co najwyżej chwasty, które stłamszą każdy urodzaj. Bo zza tej całej granicy od początku do kraju trucizna tylko się sączy, złe mody i nawyki przyczyniające się do upadku moralności. Z Niemiec przybywają bezbożne herezje, z Włoch głupie mody i sentymenty, a z Francji przyzwyczajenie do lekkości obyczajów i zbytków. – Jędrzej aż zachłysnął się ze złości. – Zresztą, niech dziadunio lepiej nie zapomina, co ów światły człowiek, wielki pan hrabia Brzostowicki uczynił naszej rodzinie, memu świętej pamięci ojcu... – Przy ostatnich słowach głos mu się załamał.

– Ale przecież Witold to dobry, prawy młodzieniec… – zagaił nieśmiało dziadunio.

– I przy okazji tak łatwowierny, że bez trudu dał się omamić. Zbyt łatwo i prędko wybaczył, podczas gdy nie powinien wcale.

– Pan Bóg każe wybaczać. – Walenty Jabłonowicz obrał nagle surowszy ton, by przypomnieć wzburzonemu zięciowi, że ma przed sobą seniora rodu, któremu należy się szacunek.

– Lecz nie wtedy, gdy chodzi o grzech śmiertelny. A takiego dopuścił się hrabia Brzostowicki – odparł ten niezrażony.

– To już nie nam oceniać, maluczkim. A winy, zwłaszcza świeckie, należy wpierw udowodnić, nim się kogo w czambuł potępi i otwarcie oskarży.

– Widziałem i słyszałem dostatecznie wiele, by mieć do tego prawo – oświadczył stanowczo Jędrzej i podniósł się gwałtownie na znak, że to koniec rozmowy.

– Niekiedy oczy i uszy potrafią sprowadzić człowieka na manowce. Nawet i mnie się to przydarzyło, kiedym jeszcze powstańczą konfederatkę na głowie i czamarkę na grzbiecie nosił.

– Zapewne, lecz mnie, choć swoje też przeszedłem, jak dotąd to nie spotkało – skwitował Jędrzej, powstrzymując zniecierpliwienie.

Zrobił kilka kroków w stronę dworu i przywołał synów, by dotrzymali dziadkowi towarzystwa.

Nie wypadało porzucać starca samego w połowie dyskusji, ale ta nie zmierzała w dobrym kierunku. Spierać się z teściem, zwłaszcza w tak ważkiej sprawie, też nie wypadało. Nie tylko przez wzgląd na jego wiek, lecz także pozycję zasłużonego dla narodu patrioty, byłego powstańca listopadowego, który miał okazję i zaszczyt osobiście spotkać samego Napoleona Bonaparte, gdy ten zatrzymał się w pobliskiej Łomży, idąc na Moskwę.

Śladem tamtego zdarzenia był guzik od kurtki, którą to cesarz zwyczajem francuskim zostawił po wizycie na pamiątkę. Porwano ją na strzępy i rozdano je co bardziej zasłużonym. Obecnemu przy tym dziadkowi, jako że był wówczas młokosem, niestety nie przypadła żadna część, ale udało mu się jakimś cudem posiąść oderwany przypadkiem od materiału guzik. Traktował tę zdobycz jak najcenniejszą relikwię i owiniętą w aksamitną szmatkę przechowywał z wielką pieczą w umyślnej skrzyneczce z inkrustowanego drewna.

Obiecywał też przekazać w przyszłości guzik wielkiego cesarza członkowi rodu Śmiałowskich o najbardziej prawym charakterze, takiemu, który nigdy nie splamił rodowego honoru. Jędrzej domyślał się więc, że z czasem to jemu przypadnie ten zaszczyt. Wszak nikt inny tak dobrze jak on nie spełniał tego warunku.

Na to jednak trzeba było jeszcze poczekać. A na razie dziadunio wydobywał niekiedy pamiątkę ze skrzyneczki i demonstrował ją przede wszystkim wnuczętom. Głównie po to, by zyskać pretekst do snucia opowieści o minionych żołnierskich czasach, o chwili, w której spotkał samego cesarza Francuzów.

Teraz też wyglądał, jakby przymierzał się do kolejnej. Rysy jeszcze bardziej mu się wyostrzyły, wziął też kilka głębokich oddechów.

– Dawniej, gdy człowiek był młody, to głowę miał taką, że oj! – Machnął ręką w niewiadomym kierunku, po czym złapał się obiema dłońmi za posiwiałe skronie. – Gorącą! Wpierw czynił, a dopiero potem myślał. Albo i wcale myśli zaniechał, gdy ta nie była mu po drodze. Zwłaszcza w sprawach tak ważkich, jak ojczyzna, która wtedy równie głośno jak teraz wołała pomocy.

– I tak powinno być – podchwycił jego zięć. Wciąż nie odważył się odejść, więc wycofywał się tylko tyłem, krok po kroku.

Z kolei jego synowie zgodnie porzucili drewniane konie i przycupnęli pod drzewem gotowi na dziadkowe opowieści, których uwielbiali słuchać.

– Niby powinno, ale jak we wszystkim, niekiedy lepszy bywa umiar i zdrowy rozsądek. A z nami, Polakami, zwykle bywa tak, że albo wszystko, albo nic. Tryumf albo zgon! Niczego pomiędzy! Do tego sentymenty, szukanie znaków i sprzyjających wróżb. Gwiazd, które pewnikiem poprowadzą bohaterów do zwycięstwa.

– A cóż w tym za dziwota? Polacy to naród waleczny jak mało który. Honorowy, a przede wszystkim niezłomny i dumny.

– Nie zapominaj, zięciu kochany, że od niezłomności i dumy bardzo blisko do pychy. Granica między nimi cienka i krucha, łatwa do przekroczenia.

– Jednak gdy o ratowanie ojczyzny chodzi, nie powinno być żadnych granic. W każdej ważnej bitwie muszą być ofiary. Nie ma na to rady. Pan Bóg takie rzeczy przebacza przez wzgląd na okoliczności. Najważniejsze to stawać odważnie do walki, gdy tylko zajdzie potrzeba.

– Otóż to! Hurra i byle naprzód, nie zważając na nic! Bez krzty pomyślunku. Tak oto chcą odzyskiwać Polskę nasi rodacy – rzekł Jabłonowicz z nieskrywaną goryczą. – To właśnie duma, pycha i ślepa wiara w to, żeśmy narodem wybranym, w końcu nas zgubiła. Bo niby czemu wszechmocny Bóg miałby akurat nam okazywać większą łaskawość niż innym narodom jednakowo mu wiernym? Czymże sobie na to zasłużyliśmy?

– Ofiarą? Cierpieniem? Powierzeniem wszystkiego boskiej opatrzności?

– Inni też cierpieli bez winy i ofiarowali wiele, a mimo to nie wyglądali za samo to nagrody. Nie krzyczeli, że im się należy, bo walczyli, byli dzielni i zawierzyli Panu.

– Myśmy też z ojcem na to nie czekali – obruszył się Śmiałowski. – Obaj żeśmy ruszyli do powstania w sześćdziesiątym trzecim, nie wahając się ani chwili, tak jak wy, dziadku, w trzydziestym. I nie tylko szlachcice, ale i włościanie do nas dołączyli. Ramię w ramię, jak równy z równym. Kobiety nawet, choćby symbolicznie przyodziewając czarny strój na znak narodowej żałoby. Każdego przepełniała nadzieja na wyzwolenie ojczyzny. I wiara. Dlatego bez wahania narażali własne życie. Nie to, co inni, tacy jak Brzostowicki, tchórze warte kądzieli i zajęczej skórki, co się w norach pochowali, za granicę uciekli, aby przeczekać. Lub, co gorsza, sprzymierzyli się z zaborcą.

– Albo zamiast ślepo ufać opatrzności i samozwańczym fałszywym prorokom, postanowili trzeźwo mierzyć siły na zamiary. I zamiast ruszać zbrojnie na oślep, woleli ostudzić głowę i zastanowić się, co robić, by odzyskać kraj nienaruszony bądź nawet w lepszym stanie niż ten, który nam odebrano. Zamiast jeszcze bardziej go niszczyć.

– Byłoby inaczej, gdyby znalazło się nas więcej. Gdyby inni ruszyli z pomocą.