Któż jak nie Bóg? - Jennifer Fulwiler - ebook + książka

Któż jak nie Bóg? ebook

Jennifer Fulwiler

5,0

Opis

Jenny je właśnie gofra z syropem, gdy jej mama dowiaduje się o skandalu. Dzwoni sąsiadka. Jenny odmówiła uznania Jezusa za swojego zbawiciela. Przy wszystkich dziewczynkach! Na obozie letnim!

Kilka lat później Jenny zmienia uczelnię. Do szału doprowadzają ją fizycy rozprawiający o Bogu. Rozsądni ludzie! O Bogu!

Ale gdy Jenny poznaje Joe… Cóż, sprawy nabierają nieoczekiwanego obrotu. Siedmiominutowy ślub, własna kancelaria prawna, upragniony dom i nagła ciąża, a nawet dwie – to wszystko nic w porównaniu z kryzysem egzystencjalnym. Bo po co się męczyć, skoro i tak wszyscy umrzemy? Ta przygnębiająca myśl nie daje jej spokoju. W poszukiwaniu sensu udaje się do świątyni dumania. A także do paru innych świątyń, które na szczęście nie są wyposażone w wykrywacze ateistów...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 386

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (4 oceny)
4
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł oryginalnySomething Other Than God. How I Passionately Sought Happiness and Accidentally Found It

Okładka i strony tytułoweAnna Kierzkowska

Ilustracja na okładcekevron2002/depositphotos

Redaktor prowadzącyBartłomiej Zborski

Redakcja i korektaHanna Śmierzyńska

Skład i łamanieTEKST Projekt Łódź

Copyright © 2014 by Jennifer FulwilerCopyright © by Ignatius Press, San Drancisco, 2014. All rights reservedCopyright © for the Polish translation by Maria JaszczurowskaCopyright © for the Polish edition by Fronda PL, Sp. z o.o. All rights reserved.

ISBN 978-83-64095-92-4

WydawcaFronda PL, Sp. z o.o.ul. Łopuszańska 3202-220 Warszawatel. 22 836 54 44, 877 37 35faks 22 877 37 34

e-mail: www.wydawnictwofronda.plwww.facebook.com/FrondaWydawnictwo

Wszystko, co nazywamy historią ludzkości (…) to długa, straszliwa historia człowieka szukającego poza Bogiem czegoś, co przyniosłoby mu szczęście*.

C.S. Lewis

* Ten i następne cytaty wg Clive Staples Lewis Chrześcijaństwo po prostu przełożył Piotr Szymczak.

PODZIĘKOWANIA

W ciągu sześciu lat, które poświęciłam na napisanie tej książki, Bóg postawił na mojej drodze wiele niesamowitych osób. Pierwszą z nich jest, rzecz jasna, mój mąż Joe. Pomógł mi tworzyć kolejne wersje książki, zajmował się dziećmi, gdy ja pracowałam, i nie bał się pisać na marginesach komentarzy w stylu „Z tego akapitu wynika, że jesteś szalona”. Dzięki niemu życie wydaje się bardziej zabawne.

Mama Joe, Lou Fulwiler, oraz moi rodzice, Pam i Don Bishop, też dołożyli starań, by pomóc mi dotrzymać uzgodnionych terminów – nie wspominając już o tym, że bezinteresowna miłość, jakiej od nich doświadczyłam, stała się początkiem drogi, która doprowadziła mnie do Boga.

Mój wspaniały agent, Ted Weinstein, jest dla mnie niczym osobisty trener, zmuszający mnie do wysiłku i pozwalający mi odkryć granice możliwości. Niszczy mi życie, ale bardzo mi się to podoba. Zespół w wydawnictwie Ignatius Press nie przestaje mnie zadziwiać swoją wytężoną pracą i poświęceniem – jestem im wszystkim niezmiernie wdzięczna za to, że wierzyli w ten projekt.

Zaszczytem i przyjemnością dla mnie była współpraca z panią redaktor Jane Rosenman.

Hallie Lord również zasłużyła na to, by ją wymienić na okładce, w podziękowaniu za długie godziny spędzone razem ze mną nad tą książką (przede wszystkim na słuchaniu moich dylematów pisarskich). Błogosławieństwem są dla mnie też przyjaciele, tacy jak Nancy Mohn Barnard, Abigail Benjamin, Melanie Casal, Brendan i Cat Hodge, Lori Keckler, Grace Patton, Frank i Patti Scofield, Dorian Speed, ojciec Michael Sullivan, oraz mój kuzyn, brat Claude Lane – dziękuję im wszystkim za modlitwę, wsparcie i mądre słowa.

Nie wyszłabym poza rozdział pierwszy, gdyby nie pełna miłości pomoc i życzliwe wsparcie Rachel Hebert, Irmy Campos, Delii Stinson, Ellen i Victorii Hebert, Gabi i Marleny Borrero, Hanny i Katie Villarreal, Annie Scofield i Abby Brooks.

Nonę Aguilar, Cindy Cavnar, Berta Ghezzi i Patricka Madrid uważam za moich literackich rodziców chrzestnych – dziękuję za zachętę i liczne okazje, które mi stworzyli. W szczególny sposób chcę podziękować Kevinowi Knightowi, który pomógł mi znaleźć adresatów mojej powieści.

Chciałam też wyrazić głęboką wdzięczność wobec Raymonda Arroyo, ojca Jamesa Martina, Tuckera Maxa i Gretchen Rubin, którzy w swej uprzejmości proponowali mi pomoc w tym projekcie na samym jego początku, oraz wobec Amy Welborn, Brandona Vogta, Dorian Speed, Arthura Nielsena, Leili Miller i Nony Aguilar za to, że poświęcili swój czas na przeczytanie mojego rękopisu i podzielili się ze mną cennymi, konstruktywnymi uwagami.

Tom Wehner, Dan Burke, Jeanette DeMelo oraz pozostałe osoby z redakcji „National Catholic Register” okazały mi także wielkie wsparcie, kiedy potrzebowałam wziąć wolne, by pracować nad książką lub iść na urlop macierzyński (a czasami robiłam obie te rzeczy naraz).

Uwielbiam czytelników mojego bloga – ich wieloletnie wsparcie wzrusza mnie i napełnia podziwem. Chciałabym każdemu z nich podziękować z osobna.

Nasza rodzina ma ogromne szczęście, że otacza ją radosna, pełna wiary wspólnota parafii św. Wilhelma; w szczególności mówię o Noe Rocha, ojcu Deanie Wilhelmie, ojcu Uche Andeh oraz ojcu Alberto Borruelu, ojcu Joelu McNeilu i ojcu Jonathanie Raia.

Dziękuję moim dzieciom za zrozumienie, kiedy godzinami wpatrywałam się w ekran komputera, i za to, że w ogóle są niesamowite. Bycie matką takich ludzi uważam za niebywały zaszczyt.

Dziękuję też, oczywiście, Bogu, ponieważ jest On źródłem wszystkiego, co dobre. Nigdy nie zapomina o żadnej ze swych owieczek, nawet tych, które są bardzo zagubione.

PRZEDMOWA DO WYDANIA POLSKIEGO

Wkrótce po tym, jak ukazała się angielska wersja książki Któż jak nie Bóg? i nasza rodzina oraz przyjaciele zabrali się za czytanie, razem z Joem zaczęliśmy otrzymywać pytania na temat naszego życia, które opisałam w książce. Jednym z najczęściej powtarzających się pytań było:

Czy odkąd jesteś katoliczką, twoje życie stało się lepsze? Przypadkowemu obserwatorowi mogłoby się wydawać, że wymieniliśmy swobodę i wolność na życie pełne ograniczeń, jakie nakładają zalecenia Kościoła katolickiego. Znajomi zastanawiali się, jak możemy być szczęśliwi, skoro dołożyliśmy sobie tyle zakazów.

Zanim przeszliśmy przez cały proces nawrócenia, sami postrzegaliśmy w ten sposób życie zgodnie z naukami Kościoła katolickiego. W młodości, kiedy prowadziliśmy życie bez Boga, poszukiwaliśmy głównie sposobu na dobre życie i wydawało nam się, że go odnaleźliśmy. Jednak nawet wtedy towarzyszyło nam poczucie pustki. Nie potrafiliśmy jednak przyznać, że doświadczamy pustki – byliśmy przekonani, że robimy wszystko jak trzeba i nie przyszło nam do głowy, by zadać sobie pytanie, czy naprawdę czujemy się spełnieni. Pustka jednak wciąż kazała nam nie ustawać w biegu, niczym marchewka zwisająca na patyku przed naszymi nosami. Zawsze znalazła się „jeszcze jedna” rzecz, którą musieliśmy mieć, zrobić, osiągnąć, a potem odpoczniemy, potem będziemy szczęśliwi. Ale zawsze było jeszcze coś.

Wkładaliśmy większość energii w rozmyślanie o sobie. Nasze cele kręciły się wokół poprawy własnego komfortu i poczucia szczęścia. Stworzyliśmy sobie życie, które przypominało muzeum: wszystko było piękne i uporządkowane, a innych ludzi trzymaliśmy na bezpieczną odległość, żeby nic nam nie zepsuli w świecie, który tak pieczołowicie układaliśmy.

W muzeum jednak wszystko jest martwe. I nasze muzeum też zaczynało przypominać kryptę.

Nigdy nie patrzyłam na Któż jak nie Bóg? jak na historię o nawróceniu; wolę myśleć, że ta książka jest historią dwojga ludzi, którzy szukali prawdziwego szczęścia i w końcu je znaleźli. W tej opowieści Joe i ja odkryliśmy, że aby być szczęśliwym, nie trzeba przez cały czas myśleć o tym, jakie wakacje, rzeczy czy jaka praca przyniosłyby człowiekowi największą satysfakcję; w rzeczywistości, aby być naprawdę szczęśliwym, w ogóle nie trzeba myśleć o sobie. Droga do szczęścia wiedzie przez miłość, a prawdziwa miłość oznacza otwarcie się na Boga i na ludzi w sposób zdecydowany i jak najbardziej osobisty.

Zbliżając się coraz bardziej do Kościoła katolickiego, zaczęliśmy zauważać, że wszystkie przewidziane przezeń zasady nie są ograniczeniami naszej wolności, lecz raczej receptą na życie pełne miłości. Im dokładniej przestrzegaliśmy wytycznych, które dał nam Bóg w swoim Słowie i swoim Kościele, tym większe mieliśmy poczucie, że oto otwieramy wrota, przez które do naszego życia wlewa się miłość.

Kiedy przyjęliśmy wiarę katolicką, nasz rodzina doświadczyła żywej eksplozji: zaczęliśmy postrzegać dzieci jako dar, nie ciężar. Nie tylko mieliśmy więcej dzieci, lecz zaczęli nas otaczać ludzie z naszej parafii, z diecezji i z Kościoła na całym świecie. Nasz nowy dom na przedmieściach nagle stał się miejscem, w którym wciąż coś się działo. Po domu kręciły się dzieci, odwiedzali nas przyjaciele albo sąsiedzi – w naszym dawnym życiu, uporządkowanym niczym muzeum, nic takiego by się nie wydarzyło.

Nasze nowe życie jest głośne. Chaotyczne. Panuje tu bałagan. Mam więcej pracy niż kiedykolwiek do tej pory. Żałuję, że poprzedni właściciel naszego domu wyłożył podłogi jasnymi dywanami. Nigdy jednak nie zatęskniliśmy za naszym dawnym życiem. Ani razu. Kiedy przypominam sobie, jak dawniej żyliśmy, nie widzę ani śladu wolności, lecz tylko błądzące drogi dwojga ludzi uwięzionych w labiryncie egoistycznych pragnień. Widziałam dwoje ludzi, którzy chcieli dobrze, ale nie umieli kochać ani siebie, ani innych.

Droga, którą podążaliśmy przed naszym nawróceniem, jest ścieżką często wybieraną przez ludzi tutaj, w Ameryce – podejrzewam, że w Polsce też już tak jest. Moje nawrócenie nie było czymś popularnym – wręcz przeciwnie, szłam pod prąd. Odnalazłam Boga w czasie, gdy moi sąsiedzi i rodacy tracili wiarę. Modlę się, by historia mojego doświadczenia stała się inspiracją dla moich polskich braci i sióstr, których także ze wszystkich stron otacza kultura mówiąca nam, że wolność i szczęście można zyskać, kiedy przestanie się szukać Boga i zacznie podążać za własnymi przyjemnościami.

To samo pytanie zadano mi po raz kolejny w tym tygodniu, kiedy mój długoletni przyjaciel zapytał mnie, czy moje życie jest lepsze, odkąd przystąpiłam do staromodnego, skostniałego Kościoła katolickiego. Wszystkie moje wspomnienia przemknęły mi przed oczami. Pomyślałam o radości, śmiechu i miłości, które stały się częścią mojego życia, odkąd należę do tego Kościoła. Uśmiechnęłam się na myśl o tym, jak ciekawe i barwne stało się moje życie w porównaniu z tym, jak wyglądało kiedyś. Odpowiedziałam:

Tak, moje życie jest lepsze – o wiele lepsze – odkąd dołączyłam do Kościoła katolickiego. Sama odpowiedź jednak nie oddaje w pełni moich odczuć. Źle się wyraziłam, mówiąc, że moje życie stało się lepsze, od kiedy stałam się katoliczką; powinnam raczej powiedzieć, że odkąd jestem katoliczką, moje prawdziwe życie dopiero się rozpoczęło.

01

Nasza opiekunka na obozie letnim East Texas podeszła do nas żwirową ścieżką i zadała nam pytanie, czy chcemy przyjąć do serca Jezusa. Opiekunka podchodziła do każdej z dziewcząt, więc miałam nadzieję, że zdążę wymyślić lepszą odpowiedź niż „nie”. Na szczęście siedziałam na samym końcu długiego stołu, przy którym zajęłyśmy miejsca jedna obok drugiej. Opiekunka jednak nie traciła czasu.

Stanęła przed moją przyjaciółką, Jessiką, która przyjechała na obóz razem ze mną i ze sporą grupą piątoklasistek z naszej okolicy. Jessica jako jedna z nielicznych pochodziła z rodziny niebywającej na niedzielnych mszach, więc tym bardziej interesowało mnie, co będzie miała w tej sprawie do powiedzenia. Byłam pewna, że wyjdzie przed szereg i powie tej maniaczce religijnej, żeby się odczepiła.

Opiekunka, do której zwracałyśmy się, używając jej ksywki „Tippy”, wzięła głęboki oddech, po czym zwróciła się do Jessiki, kładąc jej dłonie na kolanach, tuż poniżej brzegu kwiecistych szortów.

– Jessika – powiedziała. – Jessika, czy chcesz przyjąć Jezusa Chrystusa i uznać Go za twojego Pana i Zbawiciela?

Wszystkie pozostałe dziewczyny pochyliły się, słuchając uważnie. Jessica spojrzała na nas, a następnie na Tippy. Zaczęła coś mówić, ale zająknęła się tylko. Kiwnęłam głową ze współczuciem. To nie będzie łatwe.

– Ja… ja… Tak! Jestem gotowa! Chcę, by Jezus był Panem mojego życia! – krzyknęła. Pozostałe dziewczęta zaczęły piszczeć i klaskać w dłonie, po czym obskoczyły Jessikę, ściskając ją i poklepując po plecach. Po chwili wszystkie spojrzały na mnie.

– Jenny – odezwała się Tippy. Radosne piski pozostałych dziewcząt ucichły. Najwyraźniej czekały na kolejne zwycięstwo. – Spójrz mi w oczy, Jenny.

Podniosłam głowę. W oczach opiekunki dostrzegłam pełen emocji blask; widziałam, że zadrżał jej podbródek.

– Jenny, czy jesteś stuprocentowo pewna, że po śmierci pójdziesz do nieba?

– Hmm, to poważne pytanie… – próbowałam grać na czas. Wierciłam się nerwowo, czując na sobie spojrzenia pozostałych uczestniczek obozu. Choć w tej chwili nie była to dla mnie specjalna pociecha, przypomniałam sobie reklamę obozu Pine Grove, która głosiła, że nie trzeba być chrześcijaninem, by wziąć w nim udział – właściwie był to jedyny powód, dla którego moi rodzice zgodzili się mnie tu puścić. Na przyciągających wzrok ulotkach rozdawanych w szkole przez moich znajomych, widziałam tylko kolorowe zdjęcia uśmiechniętych młodych ludzi jeżdżących konno lub na nartach wodnych. Broszurka nie wspominała ani słowem o indoktrynacji religijnej.

– Czy Pan przemówił do twojego serca? – dopytywała się Tippy.

Pytanie zabrzmiało tak dziwnie i wieloznacznie, że nie wiedziałam, co mam jej odpowiedzieć. Byłam pewna, że mówiąc o „Panu” ma na myśli Jezusa, czyli gościa, który dawno temu żył na Bliskim Wschodzie, ale z drugiej strony mogła też odnosić się do Boga, który był niewidzialnym bytem i mieszkał w niebie. Niełatwo było się połapać w tajnikach tej ich mitologii. W dodatku nie miałam pojęcia, o co chodzi z tym przemawianiem do serca. Chciałam zasugerować, by na drugi raz Pan zwracał się raczej do moich uszu, ale miałam przeczucie, że to nie jest najlepszy moment na żarty.

– Och, hmmm, w zasadzie to nie jestem pewna… – zaczęłam. Odwróciłam wzrok, spoglądając ponad ramieniem Tippy na wysokie drzewo pekanowe.

– Czy chcesz być zbawiona?

– Widzisz, ja…

Opiekunka stanęła przede mną. – Jeśli nie będziesz zbawiona, nie pójdziesz do nieba. Skończysz w piekle. Na zawsze. Nie chcesz chyba iść do piekła, prawda, Jenny?

Kolejne trudne pytanie. Potrzebowałam więcej informacji o tym miejscu, żeby podjąć świadomą decyzję. Nie wierzyłam w niebo ani w piekło, ale nawet gdybym miała udawać, że wierzę, nie byłam przekonana, czy piekło na pewno jest takie złe. Kilka wierzących osób zapewniało mnie, że ja i moja rodzina z pewnością tam pójdziemy. Wszyscy zgodnie twierdzili, że to okropne miejsce, ale na razie wiedziałam tylko, że w piekle nie spotkam takich ludzi jak tamci. A to akurat by mi się podobało.

Zerknęłam na Jessikę, która oparła się o dziewczynę siedzącą obok niej. Widziałam, że jeszcze nie otrząsnęła się z emocji wzbudzonych chwilę wcześniej. Zdrajczyni.

– No, Jenny, czekamy na odpowiedź – powtórzyła Tippy. – Przyjmiesz Jezusa Chrystusa jako twego Pana i Zbawiciela?

Z chęcią bym skłamała i udzieliła takiej odpowiedzi, która zapewniłaby mi popularność, ale wiedziałam, że taka strategia może się obrócić przeciwko mnie. Obawiałam się, że Tippy zacznie mnie wypytywać o szczegóły mojego porozumienia z Jezusem, a wtedy na pewno coś poplączę. Miałam wrażenie, że koleżanki puszczają wodze wyobraźni, opowiadając o tym, jak Jezus udziela im szczegółowych wskazówek na temat życia codziennego, ale nie miałam pojęcia, czy tego typu fantazje mają jakieś granice. Czy mogę powiedzieć, że Jezus zostawił mi notatkę? Albo nagrał wiadomość na automatycznej sekretarce? Nie wiedziałam. Lepiej jednak byłoby się z tego jakoś wykręcić.

– A mogę się jeszcze zastanowić? – zapytałam niepewnie.

Jedna z dziewcząt głośno zaczerpnęła oddechu, zdumiona. Inna pokręciła głową i odwróciła głowę. Tippy nie spuszczała ze mnie wzroku. – Nigdy jeszcze nie miałam w grupie dziewczynki, która odrzuciłaby zbawienie.

Jeszcze raz próbowała mnie przekonać, zapewniając, że leży jej na sercu los mojej duszy, która miała się po wieczne czasy smażyć w ogniu piekielnym. Czułam, że na twarzy wystąpiły mi rumieńce. Było mi wstyd, ale jednocześnie czułam też coś innego: gniew. Złościłam się, bo byłam przekonana, że to opiekunka powinna się wstydzić swojego systemu wartości. Byłam dobrym człowiekiem. Tak z grubsza przynajmniej. Jasne, zdarzyło mi się kiedyś na przerwie ukradkiem wejść do klasy i wylać klej na biurko koleżanki, a później nie odezwałam się ani słowem, kiedy inny dzieciak zebrał za to burę. Ogólnie rzecz biorąc, byłam przynajmniej tak samo miła jak wszystkie inne dziewczyny siedzące przy drewnianym stole. Choć miałam zaledwie jedenaście lat, zdawałam sobie sprawę, że wiara w niewidzialne bóstwo, które wysyła miłych ludzi do piekła, nie może być powodem do dumy.

Tippy w końcu uznała, że nie mam szans na zbawienie, i oznajmiła, że czas wracać do zajęć. Na drugi dzień miała nastąpić wielka chwila Jessiki. Razem z Tippy miały zająć się tym, co konieczne do „zbawienia”, a kiedy wróciły, wszyscy wyszli na zewnątrz, by uczcić świeżo upieczoną chrześcijankę. Ja nie ruszyłam się z łóżka.

Pościel była już zdjęta, bo nadszedł ostatni dzień obozu, więc leżałam na gołym gumowym materacu. Skrzypienie starego klimatyzatora zawieszonego nad oknem nie zagłuszało radosnych pisków i chichotów dobiegających sprzed domku.

Do tej pory nigdy nie określałam się sama przez pryzmat własnych poglądów na temat religii. Dorastałam w przekonaniu, że fizyczny świat dookoła nas to jedyne, co istnieje, i nigdy nie przyszło mi do głowy, że takie normalne widzenie świata potrzebuje jakiejś specjalnej nazwy. Kiedy jednak słuchałam chichotów i krzyków dziewcząt dobiegających zza zamkniętych drzwi, dotarło do mnie, że moje przekonania tak bardzo różnią się od tego, w co wierzą inni ludzie, że różnicę tę odczuję w każdym aspekcie i obszarze mojego życia. Po raz pierwszy zaszufladkowałam się, określając się jednym słowem: ateistka. To pojęcie wydawało się doskonale do mnie pasować. Poczułam, że wszystkie kawałki układanki znalazły się na swoim miejscu i po raz pierwszy od kilku dni szeroko się uśmiechnęłam.