Cuda nasze powszednie - Dorota Łosiewicz - ebook + książka

Cuda nasze powszednie ebook

Dorota Łosiewicz

5,0

Opis

Cuda zdarzają się każdego dnia. Nie mają co do tego wątpliwości bohaterowie tej książki, którzy z radością dzielą się tym, co ich spotkało, a co teoretycznie jest niemożliwe.

Niespodziewane uwolnienia z wielkich i małych nałogów.

Poczęcia, do których – w opinii lekarzy - miało nigdy nie dojść.

Radykalne uzdrowienia. których już nikt się nie spodziewał.

Powroty do normalnego życia, mimo że specjaliści przepowiadali jałową wegetację.

Niewytłumaczalne spotkania, które zmieniały całe życie.

By to zrozumieć potrzeba jednego: wiary.

Dorota Łosiewicz
Publicystka tygodnika „Sieci". Współprowadzi program „W tyle wizji" w TVP Info oraz „Kwadrans Polityczny" w TVP 1. Współautorka wywiadu rzeki z Martą Kaczyńską, pt. „Moi Rodzice" oraz książek „Cuda nasze powszednie", „Życie jest cudem". Ukończyła Politologię na UKSW i Integrację Europejską na wydziale Stosunków Międzynarodowych UW. Mama czwórki dzieci.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 252

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (14 ocen)
14
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wydanie drugie

Redakcja:

Piotr Dziewit

Korekta, projekt typograficzny i łamanie:

Agata Mościcka

Projekt okładki:

Fahrenheit 451

Ks. dr Bogusław Wolański Legnicka Kuria Biskupia

Zdjęcie na okładce:

© Ackley Road Photos @ Fotolia.com

Dyrektor wydawniczy:

Maciej Marchewicz

ISBN 978-83-8079-437-5

© Copyright by Dorota Łosiewicz 2019

© Copyright by Copyright by Fronda PL 2019

Wydawca:

FRONDA PL, Sp. z o.o. ul. Łopuszańska 32 02-220 Warszawa

www.wydawnictwofronda.pl

www.facebook.com/Fronda_Wydawnictwo

www.twitter.com/Wyd_Fronda

e-mail: [email protected]

tel.: 22 836 54 44

fax.: 22 836 37 34

Konwersja

Monika Lipiec

Przedmowa

Ks. dr Bogusław Wolański

Legnicka Kuria Biskupia

Biblia to księga, którą codziennie biorę do ręki. Jeśli moje życie ma się przemieniać, to tylko przez słowo Boże. Czytam, rozmyślam i fascynuję się tym, jak Bóg wszystko pięknie układa.

Zawsze z wielką radością wracam do historii Abrahama i Sary (Rdz 17–18). Stuletni starzec i jego niewiele młodsza żona dowiadują się, że spełni się marzenie ich życia – będą mieli syna. Jak można w to uwierzyć? Przecież to niemożliwe. Wprost jest przecież powiedziane: Abraham i Sara byli w bardzo podeszłym wieku. Toteż Sara nie miewała przypadłości właściwej kobietom. (Rdz 18, 11). Wszystko wskazywało na to, że obietnica w żaden sposób nie może być spełniona. Choć marzyli o dziecku, o synu, wiedzieli, że to już nie dla nich. Czy jest coś, co byłoby niemożliwe dla Pana? (Rdz 18, 14). Odpowiedzią na to pytanie były narodziny Izaaka.

Wśród innych, przepięknych, starotestamentowych faktów bardzo podobne wydarzenie miało miejsce w życiu rodziców świętego Jana Chrzciciela. Elżbieta i Zachariasz także stracili nadzieję na potomstwo. A jednak narodził się ten, który przygotował świat na przyjście Mesjasza.

Kiedy czyta się biblijne historie, do głowy przychodzi myśl: to było tak dawno, dziś takie cuda są raczej niemożliwe. Pomocy szukamy u medyków, myślimy o zapłodnieniu pozaustrojowym, ewentualnie szukamy jakichś środków używanych w medycynie niekonwencjonalnej. Okazuje się jednak, że codziennie dokonują się cuda, czy mówiąc szerzej – cuda nasze powszednie. Jest ich naprawdę wiele. Nieraz nawet się nie domyślamy, że dzieją się one za ścianą naszego mieszkania – u sąsiadów. Nie przychodzi nam do głowy, że wydarzenie, które pochopnie nazwaliśmy przypadkiem, było rzeczywistym cudem doświadczonym w życiu kuzyna czy siostry. Prawda, że większości z tych cudów nikt nie bada, nie potwierdza, ale doświadczający ich wiedzą dobrze, że w tym wszystkim od początku do końca jest palec Boży. Przecież nieraz sami lekarze mówią: to niemożliwe, że pani żyje; to dziecko nie powinno się urodzić, on dawno powinien się zapić, a tak się zmienił… Jest tyle sytuacji, które są dla człowieka po prostu niemożliwe.

Ale wróćmy do pytania z Księgi Rodzaju: Czy jest coś, co byłoby niemożliwe dla Pana?

Już pierwsza historia opisana w tej książce daje odpowiedź na to pytanie. Ukazuje nam, jak ważne jest zaufanie Bogu, by niemożliwe stało się faktem. Tak się składa, że w Kościele zbliża się czas nadzwyczajnego jubileuszu – Rok Miłosierdzia, który został zapowiedziany w kwietniu 2015 roku przez papieża Franciszka. Ma to być czas przeznaczony na odkrywanie na nowo pięknego oblicza Pana, dla którego nie ma nic niemożliwego. W swojej encyklice Dives in misericordia (O Bożym Miłosierdziu) święty Jan Paweł II napisał, że Bóg ze sprawiedliwości powinien ludzi ukarać za to, że nieustannie łamią zawarte z Nim przymierze. Jednak tego nie robi. Bez przerwy wybacza i chce, by ta prawda dotarła do każdego. Wydaje nam się to nieprawdopodobne, nierealne. Jak można bowiem wybaczać człowiekowi odrzucającemu przymierze z Bogiem? Jak można wybaczać, gdy człowiek ciągle grzeszy? Papież Franciszek zauważył, że jeśli Bóg zatrzymałby się na sprawiedliwości, przestałby być Bogiem i stałby się jak wszyscy ludzie, którzy przywołują szacunek dla prawa.

Łatwiej jest Bogu powstrzymać gniew aniżeli miłosierdzie. Tak może postępować Bóg i taki On rzeczywiście jest.

Podobnie jest z codziennymi cudami. One nie pasują do naszego myślenia, tak jak kwestia tego miłosierdzia. Przecież miał umrzeć; przecież miała nie urodzić; przecież mieli się dawno rozwieść; przecież to dziecko miało mieć dwie głowy… To tak po ludzku. A po Bożemu? Bóg jest w stanie przebaczyć i dać nam piękny prezent, który pierwotnie, w oczach ludzkich, nadawał się do wyrzucenia, a okazał się bezcennym darem.

Bardzo cieszy mnie, że Dorota Łosiewicz podjęła się trudu odkrycia i spisania tych wspaniałych historii, z których bije piękno oblicza żywego, działającego, miłosiernego Jezusa. Poprzez bardzo dynamiczny przekaz czytelnik od razu czuje się uczestnikiem cudownych wydarzeń i ulega wzruszeniu, bo jakże można inaczej, gdy dzieją się rzeczy po ludzku niemożliwe. Przedstawione cuda wprowadzają w zachwyt i (co ważne) mobilizują do przekazania tego innym. Tak, krok po kroku, można ogarnąć coraz większą rzeszę ludzi, którzy zachwycą się miłosierdziem Boga. Papież Franciszek, przygotowując nas do przeżycia Roku Miłosierdzia, napisał, że ten nadzwyczajny jubileusz ma uczynić świadectwo wierzących jeszcze mocniejszym i skuteczniejszym. Jestem przekonany, że ta książka będzie ogromną pomocą w tym dziele.

Kończąc, posłużę się słowami Waldemara, który przeżył cud nawrócenia, a jego historia jest ważną częścią tej publikacji: Dziś wiem, że Jezus może każdego wyciągnąć z największego bagna, podnieść z dna. I znajdzie na to sposoby, kapłana, postawi na naszej drodze odpowiednich ludzi. Trzeba tylko pozwolić mu działać, trzeba poprosić o pomoc.

Bo zaprawdę, powiadam wam: Jeśli będziecie mieć wiarę jak ziarnko gorczycy, powiecie tej górze: Przesuń się stąd tam!, a przesunie się. I nic niemożliwego nie będzie dla was.

(Mt 17, 14–20)

Na dwieście procent

Barbara i Olivka

Basia jest pełną radości życia i energii dwudziestodziewięcioletnią charakteryzatorką, która uwielbia swoją pracę. Co dzień nowi ludzie i nowe wyzwania, wiecznie dzieje się coś ciekawego. Od ośmiu lat jest też żoną Huberta, z którym mieszka w Warszawie. Wysoki, przystojny i wesoły blondyn, który na co dzień nie boi się uśmiechu, jest troskliwy, bardzo wyrozumiały i kieruje się empatią. Basia jest przekonana, że lepiej trafić nie mogła. Jej mąż zdał celująco najtrudniejszy egzamin w ich życiu.

Basia i Hubert właściwie od dnia ślubu pragnęli mieć dzieci. Jednak nigdy nic nie planowali. Nie siedzieli nerwowo z kalendarzem w ręku, czekając na „najlepszy” moment. Nie starali się też ciąży uniknąć. Zdali się po prostu na wolę Bożą. Ku zaskoczeniu obydwojga okazało się, że sprowadzenie na ten świat życia jest łatwiejsze, niż im się wydawało. Choć dzisiaj tak wiele par ma często trudności z poczęciem wyśnionego potomka, to jednak okazało się, że Basia i Hubert do tej grupy nie należą. Świętując swoją pierwszą rocznicę ślubu, już spodziewali się dziecka. Basia jeszcze się wtedy uczyła.

Rozpiętość emocji młodych małżonków była ogromna. Z jednej strony parze towarzyszyło wielkie zaskoczenie, że to już, że tak szybko. Z drugiej strony po odnalezieniu na teście ciążowym drugiego paseczka, świadczącego o podwyższonym poziomie hormonu beta-hCG, nie posiadali się ze szczęścia. Czuli, że właśnie otrzymali ogromny dar. I wreszcie też, tak zwyczajnie, po ludzku para bała się, czy podoła wyzwaniu.

Ta wybuchowa mieszanka rozmaitych uczuć doprowadziła nawet Basię do łez. Kobiecie towarzyszyły myśli typowe dla większości przyszłych mam, które właśnie odkrywają, że pod ich sercem zaczyna kiełkować nowe życie. Stojąc przed lustrem, Basia zadawała sobie pytania: czy sobie poradzę, czy będziemy dobrymi rodzicami?

Co do tego, że Basia jest w ciąży, wątpliwości nie miał jej lekarz, który stwierdził, że wszystko jest w porządku. Nic więc nie stało na przeszkodzie, by mogła kontynuować naukę. Oczywiście nie zapominając o terminowych badaniach i wizytach u lekarza. Ciąża była prowadzona w prywatnej klinice, gdyż taką możliwość stworzyła młodym firma zatrudniająca Huberta.

Przez mniej więcej połowę ciąży, nic nie zapowiadało huraganu, jaki nieubłaganie nadciągał nad głowy małżonków. Burza rozpętała się dokładnie w piątek 5 września 2008 roku. Tego strasznego dnia Basia nie zapomni do końca życia. Była wtedy w dwudziestym pierwszym tygodniu ciąży. To miało być standardowe badanie. Tak zwane połówkowe USG. Basia i Hubert wybrali się do lekarza wspólnie. Liczyli, że poznają płeć maleństwa, które spokojnie rosło w brzuchu mamy. Dowiedzieli się niestety znacznie więcej.

– Będziecie państwo mieli córeczkę – oznajmił lekarz.

Basia nie mogła powstrzymać łez szczęścia. Bardzo liczyła, że to będzie dziewczynka, bo imię dla niej było już wybrane. Na imię chłopca jakoś przyszli rodzice jeszcze nie mieli pomysłu. Na szczęście okazało się, że dalej głowić się nie muszą. Córeczka natychmiast stała się Olivką.

Niestety, spokój i szczęście małżonków trwały ledwie kilka chwil. Niespodziewanie lekarzowi stężała mina i nie starając się o dobór słów, wypalił:

– Państwa córka jest nieuleczalnie chora, ma wadę mózgu. Nie ma sensu „tego” dłużej ciągnąć i należy tę ciążę przerwać.

Basia i Hubert usłyszeli przekazany bez cienia współczucia komunikat, że Olivka cierpi na zespół Dandy’ego-Walkera.

– Nasza córka praktycznie nie miała tak zwanego robaka móżdżku, a połączenia międzypółkulowe były szczątkowe, co miało skutkować upośledzeniem podstawowych funkcji życiowych – wspomina dzisiaj tamte straszne chwile, nie kryjąc łez, Basia.

Zespół Dandy’ego-Walkera (ang. Dandy-Walker syndrome, DWS) to kompleks wad wrodzonych tyłomózgowia, w którego skład wchodzi hipoplazja robaka móżdżku (zaburzenie rozwojowe polegające na niepełnym wykształceniu móżdżku), poszerzenie komory czwartej i obecność torbieli w tylnym dole czaszkowym, wodogłowie oraz wysokie ustawienie namiotu móżdżku. W obrazie klinicznym DWS występują objawy móżdżkowe, oczopląs i niedowłady nerwów czaszkowych.

(Za: wikipedia.pl)

Gdy Basia usłyszała diagnozę brzmiącą jak wyrok, poczuła, że nie może złapać tchu. To było jak uderzenie w splot słoneczny. Odjęło jej mowę. Chwilę później czuła się, jakby świat odpływał w dal, zostawiając ją pustą jak wydmuszkę. Ogarnęła ją ciemność. Nie mogła siedzieć, ani wstać, nie mogła się ruszać.

Jak to? W jednej chwili dowiedzieliśmy się, że mamy córkę, a w drugiej, że mamy ją zabić? – przemknęło Basi przez głowę. Podobne myśli miał Hubert. Tymczasem mało zainteresowany uczuciami swoich pacjentów lekarz błyskawicznie skończył badanie, kazał się Basi ubrać i zaprosił małżeństwo na rozmowę do gabinetu. Do kobiety słowa doktora docierały jak z zaświatów. Tylko Hubertowi starczyło siły na rozmowę. Lekarz stwierdził, że to bardzo dziwne, że dziecko jest chore, bo przecież para nie jest w grupie podwyższonego ryzyka. Jak mantrę powtarzał:

– Nie ma sensu tego ciągnąć, trzeba to przerwać. Dziecko nie dożyje porodu. A nawet jeśli przeżyje ciążę i poród, to umrze niedługo później, będzie się tylko męczyło. Będzie cierpieć i pani, i to maleństwo. W najlepszym wypadku, jeśli jednak się urodzi i przeżyje, to będzie „warzywem” i nie pożyje zbyt długo. Jest pani młoda, będziecie jeszcze mieli dzieci.

Bunt wzbierał w Basi niczym ocean przed sztormem. Jednak starczyło jej sił tylko na to, by na zaprzeczenie kręcić głową. Wciąż była w szoku. Gdy po raz kolejny usłyszała, że ma zabić dziecko, przeleciała jej przez głowę myśl: To jest moja córka i to nie jej wina, że jest chora. Zadawała sobie w myślach pytanie: Jaka jest różnica między chorobą dziecka w łonie matki, a chorobą dziecka już urodzonego. Przecież nikt nie powie matce pięciolatka, że malucha trzeba poddać eutanazji, bo ma nowotwór i będzie cierpiał.

– Postanowiłam wtedy, że skoro moja córka jest chora, to się nią po prostu zajmę. Aborcji nie brałam pod uwagę – wspomina dziś Basia.

Lekarz jednak intensywnie namawiał, jakby miał w tym jakiś osobisty interes. Hubert dostał od niego nawet dokładne namiary na szpital, lekarkę i numer gabinetu, w którym można „to” zrobić.

Po wyjściu od lekarza małżeństwo wsiadło do samochodu. Oboje patrzyli w szybę auta i płakali. Nawet nie myśleli. Nie wiedzieli, co robić ani dokąd jechać. Hubert przekręcił kluczyk w stacyjce i ruszył bez celu. Tego dnia świat stracił kolory. Był jak stara, czarno-biała fotografia. On prowadził jak robot, ona patrzyła tępo przed siebie. Wciąż byli zbyt wstrząśnięci, żeby wydusić choćby słowo. Milczeli i jeździli. Jeździli i milczeli. Jakby w samochodzie mogli uciec od tego, co ich czeka. Ale przecież ucieczki nie było. Basi wydawało się, że trwa to już kilka godzin, ale nie chciała wracać do domu. Mimo to zauważyła, że się do niego zbliżyli. Wreszcie wysiedli z samochodu w ulokowanym blisko ich mieszkania parku. Był już piątkowy wieczór. Usiedli na ławce. Siedzieli tam samotni w całkowitej ciemności, jakby na ziemi nie było nikogo poza nimi. A łzy jak grochy wciąż spływały po ich twarzach. Basi nawet przemknęło przez myśl, że ich zapas powinien się już przecież wyczerpać. W tych pierwszych najtrudniejszych w ich dotychczasowym wspólnym życiu godzinach Basia postawiła sprawę jasno.

– Słuchaj, nie będę miała do ciebie żalu, jak odejdziesz. Rozumiem, że możesz nie mieć siły tego dźwigać, ja nie zmienię decyzji i urodzę Olivkę, jaka by nie była, ale nie chcę cię do niczego zmuszać – powiedziała do męża.

– Basiu! Nawet tak nie mów. Jesteśmy w tym razem. To jest też moja córka! Na dobre i na złe, pamiętasz? – odpowiedział Hubert. – Nie mów już więcej takich rzeczy – dodał.

Tamtego wieczoru okazało się, że Basia i Hubert są całkowicie zgodni w kwestii aborcji. Wspólnie podjęli decyzję, że nie mogą zabić własnego dziecka. To przyniosło im ulgę, ale strach i ból wciąż paliły w piersiach. Ich smutek i rozmyślania co jakiś czas przerywał dźwięk telefonu. Z początku małżeństwo ignorowało intruza, jednak świat zaczął się do nich dobijać coraz natarczywiej. Wreszcie telefon dzwonił już jak na posterunku policji w dzień derbowego meczu. To rodzina, która wiedziała, że małżeństwo planowało tego dnia USG, chciała się dowiedzieć o wynik badania. Gdy więc nie dawali znaku życia, bliscy zaczęli się nie na żarty martwić. Jednak to nie był jeszcze moment, w którym młodzi rodzice chcieliby stawić czoła światu. Ledwie wydobywali z siebie słowa na wspólną rozmowę. A jak tu mówić o tym, co czują, innym? Wreszcie zmęczenie, ciemność i wieczorny chłód zagoniły Basię i Huberta do domu. Gdy tylko przekroczyli próg mieszkania, rzucili się do komputera, by przeczesać wszerz i wzdłuż internet w poszukiwaniu informacji o chorobie córeczki. Niestety, to, co znaleźli, nie dało im nadziei. Wręcz przeciwnie. Widok dzieci z zespołem Dandy’ego-Walkera przeraził ich. Miały zdeformowane buzie lub nawet całe ciałka, jednym słowem odpowiadały opisom, jakie tego dnia roztoczył przed nimi lekarz w gabinecie. Jednak to nie wpłynęło na już podjętą decyzję.

– Było mi po prostu smutno, że moja Olivka będzie musiała tego doświadczyć – wspomina te straszne chwile Basia.

Wreszcie małżeństwo musiało przestać udawać, że świat zewnętrzny nie istnieje, bo ten dobijał się do nich, nie dając wytchnienia. Zaczęli więc odbierać telefony od rodziny i znajomych. Każdą rozmowę Basia zaczynała od słów:

– Znamy już płeć dziecka, to dziewczynka, będzie miała na imię Olivka, niestety, musicie wiedzieć coś jeszcze, lekarz mówi, że jest bardzo chora…

Jak nietrudno się domyślić, łzy lały się po obu stronach słuchawki, a wzajemnym pocieszeniom nie było końca. Informacja o chorobie Olivki była dużym ciosem dla rodziców obojga małżonków.

Tak dobiegł końca najczarniejszy z piątków, jakie wspólnie przeżyli Basia i Hubert.

Jednak sobota wcale nie była łatwiejsza. Poczucie wszechogarniającej beznadziei nie przeminęło niestety wraz z mrokiem nocy.

– Kiedy obudziłam się na drugi dzień, czułam się pusta w środku. Nie chciało mi się jeść ani pić. Zobojętniałam na wszystko – wspomina Basia.

Na szczęście rozsądek zachował jej mąż, który dzielnie próbował przekonać żonę do jedzenia.

– Olivka czuje twój niepokój, myśl o niej – upominał i dodawał żonie otuchy Hubert. – Jeśli chcesz urodzić, musisz być silna, musisz jeść – mobilizował Basię, niczym trener zawodników przed ważnym meczem.

To zadziałało. Basia zaczęła jeść i pić. Zaczęła sobie przypominać, że poza goryczą są też inne smaki. Czuła, że jest odpowiedzialna za malutką.

Wreszcie wieczorem parze niemal w jednym momencie przyszedł do głowy ten sam pomysł.

– Jedźmy na Jasną Górę! – rzucili prawie jednocześnie.

Basia była zaskoczona propozycją męża. Uważała, że w jej przypadku taka myśl to naturalna kolej rzeczy, jednak dziwiła się, że i jego rozważania pobiegły w kierunku „miasta świętej wieży”, przecież pochodził z rodziny, w której wiarę zastąpiła tradycja. Chodzili święcić jajka na Wielkanoc i ubierali choinkę w Boże Narodzenie, ale ich codzienne życie odbywało się z dala od Pana Boga. Basia zaś wychowała się w rodzinie głęboko związanej z Kościołem. Najwyraźniej jednak dramatyczna sytuacja pchnęła i Huberta w jedynym słusznym kierunku.

– Wtedy po prostu Matka Boża zawołała nas do siebie w tym samym czasie – nie ma wątpliwości Basia.

Jak postanowili, tak zrobili. W niedzielę rano małżeństwo zapakowało się w samochód i pojechało na Jasną Górę. Plan był taki, by zamówić mszę świętą za Olivkę. Po cichu Hubert i Basia liczyli też, że może jakimś cudem odzyskają spokój i szczęście. Gdy już dotarli na miejsce, najpierw przystąpili do spowiedzi, by móc z zupełnie czystym sercem przyjąć komunię świętą. Potem odnaleźli drogę do zakrystii. Było to ogromne pomieszczenie, które równie dobrze mogłoby być starym dworcem kolejowym, tylu ludzi się tam kręciło. Każdy miał jakąś sprawę, jakiś problem, jakąś intencję. Jedni szukali drogi, inni już ją znaleźli. Ktoś wchodził, ktoś wychodził. A Basia i Hubert stali przy wejściu, nie wiedząc, co ze sobą począć. – Jak dzieciaki – przemknęło Basi przez myśl.

Nagle małżeństwo dostrzegło, że na drugim końcu pomieszczenia siedzi starszy zakonnik, który uśmiecha się do nich i przywołuje ich gestem. Wyglądał tak, jakby tego dnia czekał właśnie na nich. Podeszli do niego. To był brat Savio.

– Chcielibyśmy zamówić mszę – wybąkała nieśmiało Basia.

– Dziś już trochę na to za późno, wszystkie intencje mszalne są już ustalone – odrzekł zakonnik.

Wtedy Basia zalała się łzami. Nie mogła ich powstrzymać, podobnie jak w piątek. Przerwały tamę pozornego spokoju i znów topiły dziewczynę. Słowa zaczęły wypływać z jej ust. Najpierw bez ładu i składu, by za chwilę ułożyć się w historię choroby Olivki. Brat Savio okazał się człowiekiem niezwykle empatycznym. Bardzo przejął się tym bezradnym wołaniem o ratunek. Niewiele myśląc, przystąpił do działania, najpierw zawołał innego zakonnika, który nie tylko dotrzymał im towarzystwa, gdy brat Savio pobiegł do swojego pokoju po wszelkie niezbędne rzeczy, ale także odwdzięczył się historią za historię.

Otóż była pewna dentystka, która leczyła zakonników. Kobieta zaszła w ciążę. Okazało się, że ciąża jest pozamaciczna, a lekarka została skierowana do szpitala na zabieg jej usunięcia. Kobieta błagała zakonników, żeby jej pomogli, bo nie chciała zabijać swojego dziecka. Ci oczywiście nie zostawili jej w potrzebie i skończyło się na tym, że cały zakon modlił się w intencji jej i maleństwa. Historia miała oczywiście happy end. Kobieta urodziła zdrowe dziecko, co w przypadku ciąży pozamacicznej jest fizycznie niemożliwe. Ta opowieść dała Basi chwilowe ukojenie. – Dla Boga nie ma rzeczy niemożliwych – pomyślała.

Chwilę potem brat Savio zabrał parę przed obraz Matki Boskiej Jasnogórskiej. Zaprowadził Basię i Huberta tam, gdzie normalnie pielgrzymi nie mają dostępu, na sam dywanik. Dla obydwojga było to bardzo silne przeżycie. Najpierw otrzymali specjalne błogosławieństwo indywidualne, a potem modlili się w ciszy i czuli, jak powoli przepełnia ich nadzieja. Wpatrywali się w oblicze Jasnogórskiej Pani aż do momentu, kiedy zaczęli odczuwać, jakby zrzucili z siebie ogromny ciężar.

Gdy wrócili do zakrystii, brat Savio złapał Basię mocno za ramię, spojrzał jej w oczy i powiedział:

– Nie bój się. Zaufaj Bogu. Bóg cię kocha.

Jego słowa, chociaż brzmiące dość zwyczajnie, zostały wypowiedziane z wielką mocą. – Jakby Duch Święty przemawiał przez niego – pomyślała Basia. Zapewnił, że wszystko będzie dobrze. To, co wtedy usłyszała, wryło się przyszłej mamie głęboko w serce, by zostać tam już na zawsze.

Następnie zakonnik wręczył małżeństwu wszystkie te rzeczy, po które udał się wcześniej, między innymi kanisterek wody z Lourdes.

– Codziennie rób sobie tą wodą krzyżyk na brzuszku i codziennie módl się do Matki Bożej – przykazał zakonnik.

Przyniósł też różaniec z Ziemi Świętej i obrazek z Matką Bożą Jasnogórską, do którego przyczepiony był fragment welonu potartego o cudowny obraz. Wreszcie powiedział parze, że najlepiej będzie udać się jeszcze do leśniowskiego sanktuarium, do Matki Bożej Leśniowskiej, opiekunki rodzin. Basia i Hubert postanowili odwiedzić to sanktuarium możliwie najszybciej.

Na koniec dnia małżeństwo wzięło jeszcze udział we mszy świętej i w Apelu Jasnogórskim.

Z Częstochowy do Warszawy wracali już zupełnie inni, odmienieni ludzie.

– Czuliśmy się jak po sztormie. Wstąpiła w nas radość, czuliśmy nieopisany spokój. Znów zaczęliśmy się cieszyć tym, że będziemy mieli córeczkę. Nie zastanawiałam się już, czy Olivka urodzi się zdrowa. Wiedziałam natomiast, że bez względu na to, co się stanie, będzie to dla nas dobre – wspomina Basia.

Przyszło jej nawet do głowy, że jeśli córeczka będzie tak ciężko chora, jak mówił przy badaniu lekarz, to może będzie to jej droga do świętości. Bo przecież jeśli urodzi się upośledzona, nigdy nie zdoła zasmakować grzechu, a wtedy będzie zbawiona…

Na poniedziałek zapowiedziała się z wizytą mama Basi, która mieszka w Bieszczadach. Postanowiła przyjechać z odsieczą, dobrym słowem, by chociaż spróbować ukoić rozpacz córki. Jednak gdy przyszła babcia wysiadła na Dworcu Zachodnim, nie mogła uwierzyć w to, co widzi. Spodziewała się, że zastanie córkę i zięcia w opłakanym stanie, a oni, na przekór wszystkiemu, tryskali radością i rozdawali uśmiechy. Wręcz emanowali spokojem, szczęściem i wewnętrznym światłem. Swoją radość udało im się wlać także w serce mamy, która po kilku dniach pobytu u nich wracała do domu znacznie spokojniejsza.

Dwa tygodnie później małżeństwo zdecydowało się na wyprawę do Leśniowa. W pierwszej kolejności postanowili jednak ponownie odwiedzić Jasną Górę i zajrzeć do brata Savio. Tam też przenocowali. Mieli wówczas przyjemność odkryć, że zakonnik ma sympatyczny zwyczaj obdarowywania swoich gości. Podczas każdych kolejnych odwiedzin, bo te drugie nie były oczywiście ostatnimi, Basia i Hubert dostawali od brata Savio to, czego aktualnie potrzebowali. Podczas jednej z późniejszych wizyt otrzymali piękny krzyż na ścianę, wykonany z drewna ze starego ołtarza jasnogórskiego. Para była akurat w trakcie przeprowadzki i krzyża do nowego mieszkania jeszcze nie miała.

– Dziś ten krzyż to najcenniejsza rzecz w naszym mieszkaniu – śmieje się Basia.

Z Jasnej Góry małżeństwo wyruszyło zgodnie z planem do Leśniowa. W każdą czwartą niedzielę miesiąca podczas Eucharystii o godzinie jedenastej Leśniów staje się biblijnym Ain Karim, miejscem spotkania uśmiechniętej Patronki Rodzin z przyszłymi matkami. Najświętsza Maryja, czule wpatrzona w swe brzemienne córki zgromadzone w leśniowskim kościele, kieruje do każdej z osobna słowa, które sama usłyszała po przekroczeniu progu domu Elżbiety i Zachariasza:

Błogosławiona jesteś między niewiastami i błogosławiony jest owoc Twojego łona (Łk 1,42).

To w Leśniowie właśnie Basia dostała specjalny, bawełniany pas na brzuch. Zakonnik, który im go wręczył, podkreślił jednak wyraźnie, by nie traktować przedmiotu jak zaczarowanego talizmanu, który uratuje ich dziecko. Wyjaśnił, że pas ma im przypominać o codziennej modlitwie do Matki Bożej. Pas z nadrukiem Matki Bożej Leśniowskiej Basia nosiła przez całą ciążę.

Historia sanktuarium w Leśniowie jest związana z legendą, według której w 1382 roku zmierzający do Opola z Rusi książę Władysław Opolczyk postanowił zrobić postój na polanie opodal drewnianego kościółka. Wiózł on ze sobą ikonę Matki Boskiej Bełzkiej, obraz, który miał się stać ośrodkiem kultu maryjnego na Jasnej Górze, lepiej znany obecnie jako obraz Matki Boskiej Częstochowskiej, oraz figurę Maryi z Dzieciątkiem na ręku. Jako że wędrowcy nie mieli nic do picia, więc modlili się przed wyruszeniem o siły na drogę i szczęśliwy powrót do Opola. W tym momencie stał się cud: Wtem rzeźba Maryi jakby złotą łuną się okryła. Z miejsca wskazanego ręką Dzieciątka, spod omszałego kamienia, wybiła krystaliczna struga wody, mieniąca się w słońcu srebrem i błękitem. Woda miała przy tym właściwości niezwykłe. Znużeni odzyskiwali siły, przemyte wodą rany natychmiast się goiły, chorzy odzyskiwali zdrowie… Wdzięczny za łaskę Maryi książę Władysław Opolski pozostawił świętą figurę w małym drewnianym kościółku leśniowskim – głosi leśniowska legenda.

(Za: www.info24.org.pl)

– To źródełko wciąż tam jest. Matka Boża Leśniowska jest piękna. Spokojna i uśmiechnięta – mówi Basia.

W Leśniowie małżeństwu wręczono także obrazki z tekstem modlitwy. Basia dostała taki dla matki w stanie błogosławionym, a Hubert – dla ojca spodziewającego się dziecka. Nie było takiego dnia, w którym przyszli rodzice zapomnieliby o modlitwie. Zgodnie z zaleceniem brata Savio, Basia każdego dnia robiła na brzuchu krzyżyk wodą z Lourdes.

Dzięki wizytom na Jasnej Górze i w Leśniowie przyszli rodzice odzyskali wewnętrzny spokój, który pozostał z nimi do końca ciąży. Ucichł całkowicie sztorm, który rozpętał się tak nieoczekiwanie.

– Nigdy wcześniej ani nigdy później nie doświadczyłam takiej wiary, jaką miałam wtedy. To było tak, jakby Bóg objął mnie swoim ramieniem. Aż do samego porodu wiedziałam, czułam, że będzie dobrze – wspomina Basia.

Szybko małżeństwo podjęło decyzję o zmianie lekarza prowadzącego ciążę. Ten, który zdiagnozował chorobę Olivki, nie dawał za wygraną i nakłaniał Basię do aborcji. Zadzwonił do niej jeszcze na dwa dni przed końcem dwudziestego drugiego tygodnia ciąży. Kiedy kobieta zdecydowanie odmówiła, medyk skontaktował się z jej mężem i przekonywał:

– Musicie państwo to zrobić! Zostały wam dwa dni, a potem już nie będziecie mogli tej ciąży przerwać. Proszę jechać do szpitala, póki jest czas.

Do dziś Basia nie potrafi zrozumieć, dlaczego ginekologowi tak bardzo zależało na przerwaniu jej ciąży. O ile zdaje sobie sprawę, że lekarz ma obowiązek poinformować pacjenta o stanie dziecka, o ryzyku, o tyle nie może pojąć tak natarczywego nakłaniania do aborcji. – Przecież to daleko wykracza poza jego obowiązki, to jakaś przesada – myślała wtedy Basia.

Po rozstaniu się z dotychczasowym lekarzem małżonkowie obdzwonili mnóstwo znajomych, szukając rady, kto mógłby poprowadzić ciążę do końca. Jak to zwykle bywa w tego typu przypadkach, niechcący uruchomili mechanizm, który działa niczym domino. Znajomy do znajomego, a ten do znajomego. Na końcu tej domino-układanki był profesor Bogdan Chazan, wówczas jeszcze dyrektor Szpitala Specjalistycznego imienia Świętej Rodziny mieszczącego się przy ulicy Madalińskiego w Warszawie. Profesor Chazan, zaalarmowany przez przyjaciela rodziny, zadzwonił do Basi i zaprosił ją na wizytę do szpitala, którym kierował, polecając jednocześnie lekarza prowadzącego. Został nim jeden z zaufanych współpracowników dyrektora.

Na szczęście Olivka rosła zdrowo, wszystkie organy rozwijały się prawidłowo. Lekarz prowadzący trzymał cały czas rękę na pulsie, sprawdzając, czy nie pojawia się na przykład przepuklina kręgosłupa lub inne wady, które można ewentualnie leczyć jeszcze w łonie matki. Uspokajał przy tym swoją pacjentkę, jak potrafił. Basia mogła być wreszcie pewna, że trafiła do kogoś, kto jej ciążę chciał prowadzić, a nie zakończyć ją za wszelką cenę. Niestety wszystkie badania wciąż potwierdzały wadę mózgu u dziewczynki. W miejscu, w którym powinien być robak móżdżku, widać było tylko czarną dziurę.

Poza tym ciąża przebiegała książkowo. Basia czuła się znakomicie. Gdy Olivka spokojnie rosła w brzuchu mamy, modliło się za nią mnóstwo ludzi: zgromadzenia w Polsce i za granicą, rodzice i znajomi. Brat Savio zaangażował w modlitwę wiele wspólnot oraz dbał o to, by na Jasnej Górze jak najczęściej odbywały się msze święte w intencji Olivki. A spokój, który zstąpił na małżonków kilka miesięcy wcześniej, nadal przepełniał ich serca.

Termin rozwiązania zbliżał się wielkimi krokami. Coraz bliżej były też święta Bożego Narodzenia. Basia, która rodzić miała w styczniu, zdawała sobie sprawę, że wypad do rodziców w Bieszczady byłby zbyt ryzykowny. Jednocześnie rodzice obojga małżonków nie chcieli zostawiać „dzieci” samych. Wszyscy pragnęli wspólnych, rodzinnych świąt. Cały problem polegał jednak na tym, że młodzi mieszkali wówczas w małej kawalerce i nie mieli możliwości nikogo przenocowania.

I znów ruszyło domino. Tym razem pierwszy klocek popchnął tata Basi. Ostatecznie udało się delikatnie nakłonić siostry z ośrodka dla dzieci niewidomych w Laskach do zaproszenia całej rodziny na święta. Na terenie obiektu znajduje się wprawdzie dom rekolekcyjny, ale w okresie świątecznym siostry przeważnie nie przyjmują żadnych gości, bo jest to moment, gdy same mogą trochę odsapnąć po trudach pracy ze swoimi ociemniałymi podopiecznymi. Historia Olivki tak je jednak poruszyła, że zmieniły zasady.

– Traktowały mnie jak królową. Chuchały i dmuchały na mnie. Podtykały najlepsze kąski – wspomina Basia.

Dla wszystkich to były niezwykle piękne święta. I mimo nadciągającego terminu porodu – bardzo spokojne. W Laskach Basia poznała niezwykłego księdza, a jego historia wlała w nią dodatkowe pokłady nadziei. Duchowny ów przyjaźnił się z Błogosławioną Matką Teresą z Kalkuty (za jej życia oczywiście). Po jej śmierci sam zachorował na nowotwór. Jak opowiadał – miał pięćdziesiąt ognisk zapalnych choroby w całym ciele. Lekarze nie podjęli się już nawet leczenia. Zaprosili go tylko na kurtuazyjną wizytę kontrolną, która miała mieć miejsce w trzy miesiące od wykrycia choroby. W tym czasie ksiądz nie ustawał w modlitwie. Zwracał się szczególnie o ratunek i wstawiennictwo do swojej przyjaciółki – Matki Teresy. Gdy stawił się na wyznaczone badanie, jego stan wprawił medyków w osłupienie. Po chorobie nie było śladu. Także i ten ksiądz przyłączył się do szerokiego grona osób modlących się za Basię i Olivkę.

Sylwestra para spędziła już tylko we dwoje w swoim mieszkaniu, mogąc sobie pozwolić co najwyżej na uczestniczenie w sylwestrowych szaleństwach przed telewizorem.

Niestety, pod koniec ciąży u Olivki pojawiło się wodogłowie, które jest wadą charakterystyczną dla zespołu Dandy’ego-Walkera. Ani na chwilę nie pozbawiło to jednak małżeństwa wiary, że wszystko będzie dobrze.

Olivka przyszła na świat 4 stycznia 2009 roku. Poród odbył się siłami natury, choć główka dziewczynki miała czterdzieści centymetrów obwodu. Na maleństwo czekała niemal armia lekarzy, którzy sami nerwowo wstrzymywali oddech.

Na salę ściągnięto najlepszy sprzęt, jakim dysponował szpital. W pogotowiu czekał respirator, inkubator, defibrylator. O tym, że i cały zespół przeżywał przyjście na świat Olivki, niech świadczy fakt, że gdy Basia po trzech latach rodziła drugą córkę, spotkała położną, która poprowadziła cały poród Olivki. Okazało się, że kobieta doskonale pamięta Basię, a nawet, że do tej pory ją wspomina w środowisku lekarzy i położnych, bo jej poród był jednym z tych, który mocno zaznaczył się w jej karierze zawodowej.

Szybko okazało się, że zgromadzony tłum medyków może się spokojnie rozejść. Dziewczynka dostała dziesięć punktów w skali Apgar. Mierzyła pięćdziesiąt jeden centymetrów i ważyła trzy tysiące trzysta gram. Gdy Basia i Hubert ujrzeli córkę, nie mogli uwierzyć własnym oczom. Maleństwo w niczym nie przypominało tych potwornie zniekształconych dzieci, które mieli okazję oglądać w internecie, szukając wiadomości o chorobie dręczącej Olivkę.

– Mogłam ją przytulić jeszcze taką golutką. Była śliczna jak z reklamy. Miała oliwkową karnację. Dzięki naturalnemu porodowi, wodogłowia nie było widać, bo nastąpiła dekompresja. Patrzyła na nas tymi swoimi mądrymi oczami. Potem zaczęła się uśmiechać – wspomina pierwsze chwile po porodzie, nie kryjąc wzruszenia, Basia.

Długo jednak świeżo upieczona mama nie mogła cieszyć się bliskością i zapachem swojego maleństwa. Olivka chwilę później dla własnego bezpieczeństwa, jak tłumaczyli lekarze, musiała trafić do inkubatora. Dla Basi było to przykre doświadczenie: być na sali z innymi mamami, które nie wypuszczały z rąk swoich pociech, i jednocześnie nie móc przytulić córeczki. Choć kobieta była bardzo słaba, gdyż straciła przy porodzie sporo krwi i lekarz proponował nawet transfuzję, większość czasu przesiadywała przy Olivce, co wcale nie było takie proste. Basia, żeby dotrzeć do córki i nie upaść, musiała trzymać się ścian. – Nie zostawię jej tam samiuteńkiej – myślała tylko. Na początku nie mogła córki nawet wyjąć z inkubatora. Z czasem położne zaczęły kłaść matce dziewczynkę na gołej piersi. Olivka mogła się wtedy nacieszyć biciem serca mamy, a ta druga – rozkoszować bliskością, ciepłem i zapachem swojego ukochanego dziecka. Olivkę po raz pierwszy przewijał Hubert, Basia była za słaba. Już wtedy okazało się, że jest idealnym materiałem na ojca. Basia uważa, że jej mąż ma świetne podejście do dzieci. Od początku mogła zostawiać go z córką i nigdy się nie zawiodła. Zawsze po powrocie zastawała Olivkę nakarmioną, szczęśliwą i przewiniętą. Po kilku dniach Basię przeniesiono na tak zwany mały OIOM-ek, na którym była Olivka, więc mama i córka nareszcie mogły się sobą nacieszyć bez ograniczeń. Wreszcie i Hubert mógł spokojnie posiedzieć ze „swoimi dziewczynami”.

Po dziesięciu dniach pozwolono je zabrać do domu. A wtedy Basia niczego do szczęścia nie potrzebowała bardziej, jak tego, żeby wszyscy dali jej święty spokój i rodzina mogła cieszyć się sobą w swoich czterech ścianach.

Kiedy Olivka skończyła półtora miesiąca, trzeba było stanąć twarzą w twarz z prawdą. W Centrum Zdrowia Dziecka wykonano niemowlęciu rezonans magnetyczny. Potwierdził on wszystkie wcześniejsze diagnozy oraz konieczność wstawienia zastawki komorowo-otrzewnowej, która odprowadzałaby płyn z czaszki do otrzewnej, niwelując w ten sposób wodogłowie. Rodzice maleństwa bardzo bali się tej operacji. – Mogę jej już więcej nie zobaczyć – przemknęło nawet Basi przez myśl.

Gdy ujrzała ogoloną na łyso główkę Olivki, poczuła dojmujący smutek.

Rodzice dziecka szybko podjęli decyzję o zorganizowaniu w szpitalu ceremonii chrztu. Nie było ani chrzestnych, ani nawet świecy, ale dziewczynka i tak została przyjęta do wspólnoty chrześcijan. Dla Basi i Huberta to było bardzo ważne.

Na szczęście operacja przebiegła bez komplikacji, a dopełnienie chrztu odbyło się, gdy Olivka miała już rok. Gdy dziewczynka skończyła trzy miesiące, rodzice trafili z nią do wspaniałej – jak mówią – lekarki neurologa, która poleciła im z kolei znakomitą rehabilitantkę. I także w tym ciągu zdarzeń był palec Boży. Okazało się, że rehabilitantka, do której trafiła Olivka, sama ma dorosłego już dziś syna, który cierpi na zespół Dandy’ego-Walkera. Kobieta wiedziała, jak ma się zająć niemowlęciem. Nieraz przyznawała, że po urodzeniu synka nie dysponowała jeszcze taką wiedzą, jaką ma dziś. Wiele nauczyła się na swoim dziecku, metodą prób i błędów, a jej doświadczenia zaowocowały bardzo trafną formą terapii wobec Olivki. Dziewczynka była wówczas tak wiotka, że leżąc, nie potrafiła sama podnieść ręki, ale już po półtora miesiąca codziennych ćwiczeń opanowała tę umiejętność. Dzielny maluch krok po kroku uczył się nowych rzeczy. Gdy Olivka miała rok, zaczęła raczkować, niedługo potem wstawać. Jednak chodzenie okazało się dla niej wyższą szkołą jazdy. Dziewczynka odczuwała duży lęk przed przestrzenią, ponieważ choroba upośledziła równowagę i koordynację ruchową. Jednak Basia i Hubert nie poddawali się. Rozpoczęli walkę o to, żeby ich córeczka chodziła. Na początku przegrywali z lękiem dziecka. Olivka sztywniała ze strachu i zanosiła się płaczem. Rodzice byli jednak nieustępliwi. Nie było dnia bez ćwiczeń. Świątek, piątek, żeby się waliło, paliło, cztery razy dziennie po piętnaście minut Basia ćwiczyła z córką. Na szczęście malutka okazała się od początku bardzo uparta i zawzięta, pracowała z zapałem. I z czasem ćwiczenia zaczęły przynosić oczekiwane rezultaty. Olivka zaczęła chodzić, mając dwa lata.

– Płakałam ze szczęścia, bo nikt nie dawał nam nadziei, że będzie chodziła. Obdzwoniłam wtedy całą rodzinę – wspomina Basia.

Dziewczynka musiała po kimś odziedziczyć upór. Bez wątpienia po mamie, bo choroba córki nie przeszkodziła Basi w ukończeniu szkoły. Gdy urodziła się Olivka, jej mamie został do zaliczenia jeden semestr i napisanie pracy dyplomowej. Mimo trudności, nie przerwała nauki. W opiece nad Olivką pomagała mama, przyjaciele. Kiedy to było potrzebne, z pracy zwalniał się Hubert. Pracę dyplomową Basia zaliczyła na ocenę bardzo dobrą. A na dyplomie pojawił się przyjemnie brzmiący dla ucha tytuł „plastyk”. To był czas wytężonej pracy, wielu wyrzeczeń, wspięcia się na najwyższy poziom rodzinnej logistyki, ale jak mówi Basia, z Bożą pomocą się udało.

Wróćmy jednak do samej Olivki. Dziewczynka umysłowo rozwijała się od początku prawidłowo, w niczym nie odstawała od rówieśników. Opóźniona była (i to tylko przez jakiś czas) wyłącznie ruchowo. Jej rozwój od początku wpędzał w konsternację lekarzy.

– Przy takiej wadzie mózgu, córka powinna mieć oczopląs – upierała się raz pewna pani neurolog, czyniąc z tego powodu niemal zarzut wobec Basi.

– Ale to chyba dobrze, że nie ma – przekonywała mama Olivki.

– No dobrze, ale powinna mieć – nie dawała za wygraną lekarka.

Choć do tej pory Olivka jest bardzo ostrożna na schodach, to jednak uwielbia tańczyć i wygłupiać się, próbuje skakać na jednej nodze, zjeżdża ze zjeżdżalni, bawi się z innymi dziećmi. Wszędzie jest jej pełno. Ponieważ od chwili, gdy zaczęła normalnie chodzić, zachowywała się jak wszystkie dzieci w jej wieku, gdy miała dwa i pół roku poszła do przedszkola. Takiego normalnego, nie integracyjnego. I tej decyzji Basia i Hubert nigdy nie żałowali, bo też nie mieli czego żałować. Nigdy nie było z dziewczynką żadnych problemów. Wręcz przeciwnie, często przewyższała dzieci intelektem. Okazało się, że błyskawicznie zapamiętuje wierszyki i piosenki.

– Łyka je jak pelikan – śmieje się Basia.

Okazało się też, że Olivka jest bardzo empatyczna, z ciekawością obserwuje otoczenie. Potrafiła podejść do pani sprzątającej przedszkole i powiedzieć:

– Pani to się z nami ma. My tu kruszymy, śmiecimy, a pani musi po nas sprzątać. Co my byśmy bez pani zrobili.

– Miało jej nie być, a jest na dwieście procent. W zachowaniu, w ruchliwości. We wszystkim. Gdy idę z nią ulicą, to ludzie się do niej uśmiechają. Jest tak rozbrajająca. Ze sklepu wychodzimy zawsze z lizakiem, balonem i innymi prezentami, tak potrafi oczarować sprzedawczynie. Często od rodziców innych dzieci słyszę, jaką mam otwartą i fajną córkę. Gdy komuś opowiadam jej historię, to nie chce wierzyć – cieszy się Basia.

Rodzice Olivki nigdy nie traktowali córki jak chore dziecko, wręcz przeciwnie, zachowywali się tak, jakby była zupełnie zdrowa. Nigdy jej z powodu choroby nie rozpieszczali i nie pobłażali. Nie zagłaskiwali. Olivka nigdy nie usłyszała: och, ty biedactwo nasze.

W drugim roku życia Olivka musiała przejść w Centrum Zdrowia Dziecka badanie kontrolne na tomografie. Przeprowadzał je ten sam neurochirurg, który wszczepiał jej zastawkę. Lekarz, chcąc odwiedzić swoje dawne pacjentki, wpadł na salę, na której miała leżeć Olivka. Nie zastał tam jednak ani dziewczynki, ani jej mamy, a pielęgniarki poinformowały go, że może je znaleźć w świetlicy. Lekarz zastanawiał się, po co tam poszły. Udał się za nimi i gdy wszedł w miejsce wypełnione szalejącymi dziećmi, jego wzrok automatycznie zaczął szukać sparaliżowanej dziewczynki na wózku inwalidzkim. Dopiero Basia wskazała mu skaczącą wraz z innymi dziećmi Olivkę. Lekarz nie mógł w to uwierzyć.

– To niemożliwe – powtórzył kilkakrotnie.

Zgodnie z dokumentacją, którą miał w ręku, i wynikami badania, które sam wcześniej wykonał, Olivka powinna być pod respiratorem, stale na lekach, bez kontaktu ze światem. Stopień agenezji (niewykształcenia się) robaka móżdżku jest u niej po prostu ogromny.

– Lekarz nie mógł zrozumieć, jak to jest, że choroba w żaden sposób nie rzutuje na jej rozwój. Stwierdził, widząc chwilę wcześniej wynik przeprowadzonego przez siebie badania tomograficznego, że to jest medycznie niewytłumaczalne – wspomina Basia.

Kilka lat później Basia i Hubert wybrali się z Olivką na konsultację do znanego neurochirurga. Chcieli wiedzieć, co może ich czekać w przyszłości. Zabrali ze sobą całą dokumentację medyczną. Profesor patrzył na przemian na dokumentację i na bawiącą się Olivkę. I tak kilka razy. Wyraźnie nie mógł ukryć zdziwienia.

– Gdyby przyszli państwo bez córki, byłbym pewny, że ta dokumentacja należy do dziecka, które leży obłożnie chore, jest wręcz warzywem. To jest niemożliwe. Nie wiem, co o tym myśleć – powiedział.

– Dla mnie to, co przydarzyło się Olivce, jest cudem, którego nie da się medycznie wytłumaczyć! – wyjaśniła sytuację Basia.

Gdy Olivka miała pięć lat, doszło do zapchania się zastawki komorowo-otrzewnowej. W Krakowie, gdzie rodzina akurat spędzała ferie, przeprowadzono operację. Rodzice bali się, że zabieg wpłynie negatywnie na zachowanie dziewczynki, że dojdzie do uszkodzenia mózgu. Nic takiego się jednak nie stało.

Dziś Olivia chodzi do zwykłej szkoły podstawowej. Ma też młodszą siostrę – Sylvię. Dzięki tatusiowi dziewczynka bardzo lubi piłkę nożną. Hubert zaszczepiał w niej tę pasję już od pierwszych miesięcy życia. Może nawet mimowolnie, ale ze skutkiem stuprocentowym.

– Do dziś jeździmy na Jasną Górę. Zawsze wtedy brat Savio zabiera nas pod obraz, a dziewczyny na rozłożonym tam dywaniku bawią się jak przed kominkiem, czują się jak w domu u mamy. Brat Savio pamięta o Olivce w modlitwie, a ona nie zapomina o nim. Codziennie wieczorem w pacierzu przeprasza za to, co zrobiła złego, dziękuje za to, co było dobre. Potem prosi o zdrówko dla rodziców, Sylvi, dla dziadków i na koniec dla „dziadzia” Savio. W ten sposób zakonnik stał się członkiem naszej rodziny. To, co przeżyliśmy z Olivką, było jak ekspresowe rekolekcje. Nastąpiło przewartościowanie. Umocniliśmy się w wierze, zmieniły się nasze serca, czujemy się zaszczyceni, że mogliśmy tego wszystkiego doświadczyć – kończy Basia.

Dla Boga bowiem nie ma nic niemożliwego.

(Łk 1, 37)