Miejsce zwane domem - Ewelina Skiba - ebook + książka

Miejsce zwane domem ebook

Ewelina Skiba

2,7

Opis

Jest rok 1976. Marysia Sidło wkracza właśnie w wiek dorosły. A właściwie – zostaje w niego brutalnie wrzucona. Odprawiona z domu, znajduje się sama w obcym mieście, zostawiona na pastwę losu. Jej jedyną szansą na przeżycie jest znalezienie kogoś o dobrym sercu, kto zechce przygarnąć młodą dziewczynę bez wykształcenia, doświadczenia i miejskiej ogłady. Czy Marysi uda się znaleźć nowy dom?

Historia opowiedziana na kartach tej powieści w prosty i szczery sposób pokazuje nam, jak ważne jest posiadanie własnego miejsca na ziemi. Skłania również do refleksji, jak istotne są więzi rodzinne oraz ciepło okazane drugiemu, często bezbronnemu, człowiekowi.

Ewelina Skiba – jest z wykształcenia pedagogiem w zakresie resocjalizacji.
Jako artystka-amatorka specjalizuje się w rysunku. Doskonali różne jego techniki, eksperymentuje zgodnie z własnymi upodobaniami. Trzykrotnie ilustrowała książki o tematyce freinetowskiej („Wnuki Freineta”, „Przez życie z pedagogiką Freineta”, „Ruch freinetowski w Polsce w latach 1957–2014”), jest autorką zaprezentowanych na wystawie rysunków i plansz poświęconych głównie Elizie Freinet w Krakowie i Reggio Emilia we Włoszech.

Miejsce zwane domem” jest jej debiutem literackim i nowo obraną drogą, którą podąża od kilku lat, godząc jednocześnie obie swoje największe pasje: rysowanie i pisanie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 236

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,7 (3 oceny)
0
0
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Książkę tę dedykuję temu, który jest zawsze obok,

temu zawsze troskliwemu,

temu, który sprawia, że nawet pochmurne dni stają się słoneczne,

temu jedynemu

Bogusiowi,

mojemu mężowi

i cudownemu przyjacielowi

ŚRODA, 15 GRUDNIA 1976 ROKU

Oddychała głośno, dosłownie dyszała. Być może z powodu wyczerpania organizmu, a może z powodu panicznego strachu przenikającego jej ciało.

Wydawało się jej, że podczas wędrówki minęły długie godziny, ale nie mogło być ich tak wiele, ponieważ aura nie została spowita jeszcze przez mrok i wokół nadal panowała jasność.

Czuła, że jej wątpliwości pogłębiają się z każdą chwilą. Była zagubiona, zdezorientowana i nie wiedziała, co ze sobą począć. Obróciła się w prawo, potem w lewo, zrobiła krok w jedną stronę, po czym w drugą. Nadal nie była zdecydowana, dokąd się udać, a głód wydawał się tylko utrudniać wybór. Burczało jej w brzuchu, kolana osłabły, zaczęła dygotać z zimna i pragnienia, poruszać ustami i odruchowo przełykać ślinę. Tę ostatnią czynność wykonywała tak dynamicznie, jakby jej organizm wprost domagał się strawy i wody.

Żałowała, że nie sprzeciwiła się matce i zgodziła się na to wszystko, bo teraz znalazła się w obcym miejscu, bezradna i niemająca innego wyjścia jak tylko znaleźć dom, w którym byłaby bezpieczna.

Zatrzymała się i stała tak z opuszczonymi ramionami i głową zwieszoną pod ciężarem beznadziei i rozpaczy aż do chwili, gdy pojawiła się przed nią młoda kobieta. Była niezbyt wysokiego wzrostu i w starannie dobranym do pory roku ubraniu. Niesforne kosmyki włosów opadały na jej twarz, jakby usiłując zasłonić zielone oczy, w których dało się zauważyć błysk dobroci i współczucia.

Na jej widok policzki Marysi pokryły się rumieńcem, a na czole pojawiły się krople potu. Obawiając się, że nieznajoma posądzi ją o włóczęgostwo, opuściła głowę jeszcze niżej w oczekiwaniu pytań. Jednak nic takiego nie nastąpiło. Usłyszała za to pełen dobroci głos, w którym słychać było wyraźnie troskę i niepokój o nią.

– Co pani tu robi? Pogoda nie sprzyja spacerom. A na pewno nie temu, żeby stać w jednym i tym samym miejscu od dłuższego czasu. Przecież można zamarznąć!

– Tak, to prawda – odpowiedziała Marysia, nie podnosząc głowy. – Ja… szukam pracy – wyjąkała i nagłym ruchem głowy wskazała okoliczne domy. – Ale… tam nikt nie potrzebuje służącej. Przeszłam na drugą stronę i pomyślałam, że tu zapytam. Przynajmniej tak pomyślałam… – Wzięła głęboki oddech. Zdawała sobie sprawę, że mówi zbyt szybko, a i treść może być mało zrozumiała. Obawiając się, że nieznajoma odbierze to jako objaw zdenerwowania, zmęczenia lub, co najgorsze, bezsilności, ściszyła głos do szeptu i już nieco wolniej zaczęła referować dalej. – Przeszło mi przez myśl, że może tu mi się poszczęści… A ten piękny dom? To pani? – zapytała, wskazując brodą budowlę.

– Tak, to jest mój dom – oznajmiła nieznajoma kobieta.

– Chciałam… Chciałam… Chciała…

– Tak?

– To może zechce pani przyjąć mnie do pracy? Mam dwie zdrowe ręce…

– Tak?

– To są bardzo sprawne ręce. Naprawdę. – Wyciągnęła przed siebie zmarznięte dłonie, maskując uśmiechem smutek, który przeniknął całe jej ciało. Kobieta odwzajemniła go i popatrzyła na nią litościwym wzrokiem. Mimo że emanowała życzliwością, Marysia wyczuła jej całkowity brak zainteresowania propozycją. Usiłowała panować nad emocjami, choć najchętniej rzuciłaby się na kolana, prosząc o schronienie. Poczuła, jak w kącikach oczu zbierają się łzy, a drżenie głosu przybiera na sile. – Bardzo, bardzo… proszę, niech pani mnie przyjmie.

Nie miała pojęcia, jak długo jeszcze zdoła znieść ból brzucha, wywołany pustką w żołądku, i zimno, które przeszyło już jej drobne kości na wskroś. Teraz każda minuta wydawała się ważna, jakby każda sekunda decydowała o tym, co z nią będzie, gdzie spędzi noc: błąkając się po okolicy czy tłumacząc się przypadkowo napotkanym osobom, a nie daj Boże, mundurowym… Przecież nie było alternatywy, a na pewno nie związanej z powrotem do domu. Skrzętnie odliczone monety ofiarowane przez matkę uwzględniały jej podróż w jedną stronę, bez możliwości powrotu.

– Nie potrzebuje pani takiej osoby? – I znów, jak poprzednio, pytanie zawisło w przestrzeni bez odpowiedzi, w pełnej nadziei ciszy. Powoli i nieśmiało uniosła wyżej dłonie.

Nieznajoma jednak nawet na nie nie spojrzała. I być może dlatego Marysia, dojrzała kobieta, znów poczuła się sześcioletnią dziewczynką próbującą olśnić swoją wiecznie zajętą matkę bazgrołami, nad którymi przesiedziała cały wieczór. Kobieta wydawała się całkowicie głucha i ślepa na jej prośby i argumenty. Zresztą podobnie jak jej matka.

Skostniałe z zimna dłonie Marysi zaczęły opadać ku ziemi. Dotarło do niej, że kobieta wcale nie potrzebowała służącej, a na pewno nie jej. Gdyby była śliczna, wysoka, nie zawahałaby się ani przez chwilę, by zaproponować jej posadę. Zaprosiłaby ją do domu.

Myśl o tym, że miałaby siedzieć w ciepłym pomieszczeniu, przy kubku gorącego naparu, w wygodnych kapciach – jak prawowity członek rodziny – i przez cały wieczór spoglądać w rozżarzone płyty pieca, była tak pociągająca, że w jednej chwili zapomniała o próbach przekonania kobiety.

Odwróciła się z zamiarem odejścia. Pójdzie przed siebie i nie będzie sobie zawracać incydentem głowy. Niech sobie myśli, że jej nie zależy.

Zrobiła kilka kroków do przodu, gdy do jej uszu dotarł przyjemny głos kobiety, która szybkimi krokami już zmierzała w jej kierunku.

– Dlaczego uciekasz? Nie odchodź jeszcze!

– A niby dlaczego? Nic tu po mnie! – oświadczyła, odwracając głowę.

– Jak się domyślam, nikogo tu nie znasz… nie znasz tych stron?

– Nie znam… – przytaknęła.

– To dokąd chcesz pójść?

Miała mętlik w głowie.

– Pójdę do… do… Nie wiem, ale coś znajdę – wyjąkała, zmuszając się do uśmiechu. Kobieta odwzajemniła go i tym razem.

– Widzisz ten dom? – Wskazała ręką posiadłość po drugiej stronie ulicy. – Tam nie pytałaś, jak się domyślam?

Dziewczyna odwróciła się, a jej oczom ukazał się zarys budynku.

– Rzeczywiście! Tam nie pytałam – potwierdziła.

– Nie zaszkodzi spróbować, a zapewniam cię, że moje przeczucia rzadko mnie zawodzą.

Wpatrzona w dom z nadzieją, że może być tam potrzebna, nie zauważyła, jak nieznajoma kobieta rozpłynęła się w szarościach zapadającego szybko zmroku.

Odrzuciwszy głowę do tyłu, chwytając powietrze szybkimi i płytkimi haustami, zdecydowanym krokiem ruszyła we wskazanym kierunku.

Nigdy w życiu nie żywiła do nikogo takiej wdzięczności, a falę niebywałego szczęścia poczuła dopiero teraz, stojąc przed domem.

Miał szablonową konstrukcję. Bezpretensjonalny, prosty i właściwie taki, jaki pragnęłaby mieć, gdyby kiedykolwiek znalazła się w sytuacji skłaniającej ją do myślenia o posiadaniu rodziny. Swojej rodziny. Tylko że ona nie myślała o niej wcale.

Dwie kondygnacje z małymi okienkami, duży taras, niemal niewidoczne w jego głębi drzwi wejściowe.

Kiedy obchodziło się dom dookoła, trudno było nie dostrzec drugiego, podobnego tarasu. Ciągnął się wzdłuż tylnej ściany, z tą jednak różnicą, że był osadzony znacznie wyżej. Kilka drewnianych stopni prowadziło do ogrodu, a właściwie rozległego terenu pełnego krzewów, drzew i ciągnących się w nieskończoność, jak się domyślała, grządek, okrytych teraz białym puchem.

Okrążyła cały teren w niespełna kilka minut, aż doszła do drzwi prowadzących do wnętrza domu. Patrząc na nie i prowadząc swój wewnętrzny monolog, pytała samą siebie: kim są ludzie tam mieszkający? Czy są szczęśliwi? Pogodni? Była pewna, że jeśli towarzyszami ich codziennego życia są znudzenie i zgorzkniałość, nie miała szans na realizację marzeń o szczęśliwym miejscu.

Przeszłość powierzona pamięci wyciągnęła wspomnienia o matce i ojcu, których tak często dopadał gniew, a którego powodu nie znała. Pasąc krowy, całymi godzinami rozmyślała o swoim losie i prosiła Boga w modlitwie o jego zmianę. Teraz, stojąc przed zamkniętymi drzwiami prowadzącymi do świata jej marzeń, pełna obaw, a jednocześnie nadziei zdecydowała się zapukać. Najpierw cicho, za chwilę nieco głośniej. Z niepokojem nasłuchiwała szmerów dochodzących zza drzwi.

*

Od piętnastej Małgorzata Pilch była w kuchni i robiła obiad dla siebie, siedmiu maluchów i Pawła.

Woda w obszernym garnku na piecu zaczęła kipieć, w mniejszym podgrzewał się sos z pulpetami.

Kuchnia była najważniejszym miejscem w całym domu. Przytulna i ciepła, pachnąca domowymi potrawami. Dlatego w tym pomieszczeniu, pełnym nieukrywanej radości, każdy z domowników miał władzę nad swoim szczęściem, którym dzielił się z drugim. Tam też rozwiązywano najważniejsze problemy rodzinne tkwiące w zakamarkach serca każdego z mieszkańców, a niepotrafiące znaleźć ujścia.

Pomieszczenie było przestronne. Zawsze było w nim miejsce dla wszystkich, którzy zechcieli znaleźć w nim chwile wytchnienia. Duży kaflowy piec, kuchenka do przyrządzania potraw i swobodny dostęp do wszystkich szafek ułatwiający korzystanie z pomieszczenia. Lodówka wtórowała mruczeniu kota, co dodawało temu miejscu niezapomnianego uroku. Poza tym była to kuchnia jak miliony innych.

Małgorzata wrzuciła makaron do gotującej się wody i zaczęła go mieszać, a Paweł odwrócony do niej plecami pośpiesznie oceniał nakrycie stołu. Tym razem wyglądało na to, że niczego nie brakuje i wszystko jest w porządku. Poprawił tylko sztućce, wygładził zmarszczkę na lnianym obrusie i przysiadł na krześle, naprzeciwko nadąsanej trójki dzieci.

Lena, Martyna i Agnieszka siedziały przy stole milczące ze spuszczonymi głowami, dłońmi podpierając brody, a Witek, Kacper, Ola i Zuzia w zaciekawieniu przyglądali się zajętej kobiecie.

Od ponad roku Małgorzata przygotowywała posiłki dla tak dużego grona i nawet posępne miny Martyny, Leny i Agnieszki nie mogły zakłócić tej chwili. Małgorzata czuła się tak swojsko i po macierzyńsku.

Burek, pręgowany kot, zwinąwszy się wygodnie w pobliżu lodówki, czekał spokojnie na posiłek. Wiedział, że o tej porze tam jest jego miejsce, z dala od stołu czy kuchennego blatu, i zwykle siedział w tym kącie z obawy, aby go nie wyrzucono.

W kuchni panowała atmosfera spokoju, którą nagle przerwało pytanie Pawła.

– Czy wszystkie rączki umyte?

– Lena nie umyła – mruknęła Martyna i szturchnęła siostrę.

– Moje są czyste. To twoje są brudne!

– Dziewczynki! Pora obiadu to nie czas na kłótnie – odezwała się Małgorzata.

– Tak, ciociu, ale… Lena ich nie umyła.

– Ale ja…

– Ale teraz jemy – dodała w pośpiechu Małgorzata.

Paweł z aprobatą pokiwał głową i skierował wzrok w jej kierunku. Ogarnęło go ciepłe uczucie, bardzo wyjątkowe, równie intensywne jak wtedy, gdy po raz pierwszy wkroczyła w jego życie w latach, gdy on jako młody nauczyciel rozpoczynał swoją pracę w szkole podstawowej w małej wiosce, a ona w tejże szkole obejmowała funkcję kierowniczą. Jak i wtedy, gdy oboje opuszczali to miejsce, już jako młode małżeństwo, by osiedlić się w małym miasteczku na południu Polski i podążać wspólnie obraną drogą. I tak wielkie sukcesy oraz niepowodzenia, które dzielili, lata codziennych zmagań o miejsce w świecie i przyznanie mu ważności – wszystko to było urodzajnym plonem, wśród którego wzrastały ich miłość, przywiązanie i szacunek. Jednak w tych trudnych latach, gdy zmartwienia i problemy dopadały ich częściej, Małgorzata wydawała mu się coraz bardziej atrakcyjna, a zbliżała się do wieku czterdziestu trzech lat. Jej piwne, nigdy niegasnące oczy wciąż tak jak kiedyś gasiły jego smutki, a czarne włosy były nadal równie ciemne i delikatne.

– Kochanie, proszę, usiądź w końcu.

Zanim usiadła do stołu, zupełnie straciła apetyt. Nie mogła jeść. Troje maluchów, trudno było tego nie zauważyć, znów popadło w duży konflikt między sobą. Oczywiście po obiedzie będzie musiała temu zaradzić.

Paweł zjadł znacznie więcej niż ona, ale nie na tyle, aby była usatysfakcjonowana. Niewiele też mówił. Zwykle entuzjastyczny i rzeczowy, teraz wydawał się bardzo zamyślony.

Lena, Agnieszka i Martyna również były jakby nieobecne, ale zjadły więcej niż pozostałe rodzeństwo. Chwilami przeżuwały powoli, z dekoncentracją na twarzy, chwilami pałaszowały spiesznie po kilka kęsów naraz, by w jednej chwili kompletnie o jedzeniu zapomnieć i trzeba było je ponaglać.

Karmiąc najmłodszą Zuzię i co chwila przecierając jej umorusaną brodę, Małgorzata mimo woli wspominała swoje szczęśliwe dzieciństwo. Szczęśliwe, ale jakże krótkie. Szybko musiała dorosnąć. Czasy po wojnie nie należały przecież do łatwych. Teraz ten okres miała za sobą i wiedziała, że dzięki swemu zaangażowaniu i miłości stworzy tej niesfornej gromadce taki dom, jaki miała ona, pełen czułości, zaangażowania i zrozumienia. Przynajmniej taki miała plan.

Główka Zuzi opadła. Oczy zaczęły się zamykać.

Małgorzata nawinęła kolejną porcję makaronu na widelec i podniosła do ust dziewczynki, ale najwyraźniej trzylatka miała ochotę już na zupełnie coś innego – sen, błogi, niezmącony sen.

– No, kochanie, zjedz jeszcze trochę. No, spróbuj… – nalegała z troską Małgorzata.

– Nieeeee… – jęknęła dziewczynka ospale.

– Ostatnia porcja… Ostatnia…

Nagle coś głośno szczęknęło.

Kot miauknął przeraźliwie, zerwał się na nogi i rzucił do ucieczki.

Tylko Zuzia nie zwróciła uwagi na wybryki Burka, który nagle zjeżył sierść i śmignął pod stół pomiędzy krzesła. Siedziała spokojnie z rączkami na kolanach, z przymrużonymi oczami, ze spuszczoną głową.

Paweł podniósł wzrok znad talerza. Dopiero teraz dotarł do niego dziwny dźwięk dobiegający od frontu domu. Głuche uderzenie, niezbyt głośne, lecz dosadne. Przekrzywił głowę i chwilę nasłuchiwał.

– Kochanie, słyszałaś?

Małgorzata wbiła wzrok w otwarte drzwi do kuchni.

– Nie jestem pewna.

Właśnie gdy uznał, że coś mu się przesłyszało, hałas rozległ się znowu, bardziej agresywny i natarczywy. Szczęk łańcucha bezpieczeństwa przymocowanego w drzwiach frontowych wydał swoiste „pum!”.

Paweł skoczył na równe nogi i szybkim krokiem ruszył w stronę drzwi wejściowych. Bez wysiłku odsunął zasuwkę przy pierwszym skrzydle, ale przy drugim łańcuch stawiał opór. Męczył się z nim przez kilka chwil, które zdawały się godzinami, choć w rzeczywistości wszystko zajęło parę sekund, a może nawet tylko ich ułamki. Wreszcie, w nagłym przypływie determinacji, wyszarpnął łańcuch ze szczeliny i otworzył drzwi na oścież.

*

Patrząc na stojącą przed sobą kobietę, Paweł nie mógł się zdecydować, czy widzi bezczelną żebraczkę, czy też stał się ofiarą halucynacji.

Owszem, był zdenerwowany, ale jego emocje nie potrafiły przekształcić się we wściekłość, mimo natarczywego zachowania intruza, jakim była kobieta.

– Kim pani jest i co pani tu robi? – zapytał stanowczo.

Dziewczyna spuściła wzrok, z trudem łapiąc oddech. Zaczęłaby w tym momencie rozmowę, gdyby nie odkryła w sobie zaskakującej nieśmiałości. Wszystko, co pragnęła powiedzieć, zostało niewypowiedziane. Jakaś siła, nad którą nie potrafiła zapanować, trzymała ją mocnym uściskiem za gardło i uniemożliwiała wydanie głosu. A tak wiele miała do powiedzenia…

Jeszcze przez chwilę chwiała się oszołomiona, po czym zrobiła dwa kroki do tyłu, ale zawahała się. Popatrzyła ponownie w twarz mężczyzny i wydając z siebie pomruki i westchnięcia, niezrozumiałe nawet dla niej samej, zaczęła artykułować słowa:

– Ja… tutaj… praca…

– Czy ja się dowiem dzisiaj czegokolwiek, a przynajmniej w najbliższych minutach?

– Mhm…

Z początku zdawało mu się, że dostrzegł w jej oczach zawód. Jednak przedziwna powierzchowność kobiety nagle sprawiła, że przyjrzał się jej dokładniej i wtedy spostrzegł, że to, co ujrzał w jej oczach, nie było zawodem, tylko smutkiem i głębokim żalem, oznaką przegranej, być może straconej okazji. Czuł, że powraca mu spokój. Ta kobieta była całkowicie bezradna i wystraszona.

– Chodzi o to… Ja chyba sama nie wiem, o co chodzi – odparła zrezygnowana dziewczyna i poprawiła chustkę na głowie, która wydawała się w zmowie z lękiem, zasłaniając nieustannie jej twarz.

– Niewiele ma pani do powiedzenia, jak widzę? Bardzo niewiele…

– Hmm… No, bo…

– No właśnie, hmmm…

Paweł westchnął głęboko. Bądź co bądź, rzeczywistość miała i takie oblicze. Bezdomni i najniższa warstwa społeczna stali się nieodłączną częścią także i tego południowego zakątka Polski. Im większe czyniono wysiłki, by zminimalizować ich liczbę, tym bardziej ich przybywało. Odnosiło się wręcz wrażenie, że ich istnienie nie jest wynikiem niedopracowanej polityki socjalnej, tylko odgórnym przyzwoleniem kogoś „wyższego”.

Zwykle bezdomnych czy żebrzących omijał wzrokiem i szerokim łukiem. Nie widział żadnego sposobu, aby im efektywnie pomóc, a sam fakt ich istnienia budził w jego umyśle niepokój dotyczący równowagi własnej egzystencji. Jedni budzili współczucie swym wyglądem, a inni zaprzeczali wszystkiemu, co można było określić mianem normalności. Na ich drżących nerwowo obliczach malowała się niemoc w starciu z trudnościami życia, a w oczach lśniła bezwzględność. Ich szorstkie dłonie, wyrzeźbione przez życie, najczęściej trzymały się blisko siebie, jakby złożone do modlitwy.

Co prawda żebraczka nie miała tych przywar, ale jej powierzchowność nasuwała na myśl pytania. Kim była? Jak się tu znalazła? Dlaczego właściwie wybrała ich dom? Jakie przeżycia zostawiły jej pamiątkę w postaci tych zalęknionych i przerażonych oczu?

– I co, nie doczekam się żadnych konkretnych wyjaśnień?

– Nie… Ja bym chciała… ale nie potrafię…

Paweł po raz kolejny przyjrzał się nieznajomej, starając się dostrzec w niej przyczynę rozterek. Jednocześnie próbował wyobrazić sobie obraz tej kobiety w oczach małżonki, która szybkim krokiem zmierzała w ich kierunku.

– Co się dzieje? – zapytała, zbliżając się do Pawła.

Ten wymownym ruchem głowy wskazał stojącą przed nim kobietę.

– Ta pani chyba do ciebie, moja droga.

Małgorzata spojrzała na skuloną postać z dużym politowaniem. Zalękniona twarz niespełna dwudziestoletniej kobiety była bardzo blada, a ślady paniki na jej twarzy świadczyły o tym, że zapewne nie zdążyła jeszcze ochłonąć. Pomyślała, że musiała doświadczyć w życiu wielu nieszczęść. Co musiała czuć, stojąc tak przed nią w starym długim swetrze, przepasanym kilkoma paskami materiału? W tych przykrótkich spodniach, niczym pożyczonych od młodszego brata. W tych gumowcach, z których wystawały strzępy zgrzebnego sukna, zapewne spełniające funkcję izolacji przed zimnem. I w tej kwiecistej chustce, niedyskretnie odsłaniającej jej niezdarnie splecione, tłuste włosy. Na pewno czuła się samotnie, głupio i nie wiedziała, co zrobić, by wyglądać normalnie i nie wychylać się z tłumu.

– Jak widzę, ja tu na niewiele się przydam – oznajmił Paweł i oddalił się w głąb korytarza.

„Nieśmiała, wystraszona i nieciekawa istota” – podsumowała w myślach Małgorzata.

– Nie potrzebuje pani służącej, prawda? Wiedziałam… Wiedziałam, że pani nie potrzebuje. Nikt mnie nie potrzebuje! – wykrzyknęła z rozpaczą w głosie dziewczyna.

Słowa te uruchomiły w umyśle Małgorzaty jakąś niepohamowaną siłę zmuszającą ją do dokładniejszego zrozumienia takiego zachowania.

– Co, proszę? Nie za bardzo cię rozumiem… Chociaż bardzo się staram…

– To ja sobie idę. Idę i nigdy tu nie wrócę. Nigdy, ale to przenigdy…

Jej oddech wydawał się coraz szybszy, jakby dziewczyna przygotowywała się do ucieczki.

– Poczekaj no chwilę, poczekaj. Nie bądź taka nerwowa, jeszcze nic nie powiedziałam, a na pewno nie to, że cię nie potrzebuję.

– Tak? – wyszeptała zdumiona.

Ból w nogach i odczuwany w nich chłód stały się bardziej natarczywe. Pragnęła usiąść, coś zjeść, ogrzać się. Czy to możliwe, że znalazła dla siebie nowe miejsce? Chciała zostawić za sobą dawne życie, nie koloryzować, nie tęsknić, myśleć tylko o tym, co ją czeka. Nowa rodzina, nowe życie, a skoro kazano jej czekać, to przecież sprawa przesądzona. I nagle pomyślała o sobie jako kimś niezwykle rozumnym i tak bardzo zahartowanym, kim mogła być tylko istota ludzka.

– To znaczy, że zostaję… Dobrze zrozumiałam? – dodała szybciutko.

– Na razie wejdź do środka, bo zaraz tu obie zamarzniemy – oznajmiła Małgorzata i szerzej otworzyła drzwi. „Chyba zwariowałam” – obsztorcowała się w myślach.

W mrocznym przedpokoju Małgorzata w zadumie zmarszczyła czoło. Cała sytuacja robiła wrażenie zupełnie nierealnej, groteskowej. Może dlatego, że w jednej chwili zdecydowała się pomóc nieznajomej, a może dlatego, że tak naprawdę już podjęła decyzję, która w jej świadomości jakby z pogranicza snu i halucynacji przekształciła się w czyny, i zdała sobie sprawę z faktu, że od tej chwili stała się już całkowicie odpowiedzialna za to biedactwo.

– Chciałabym tu zostać, a bałam się, że chce mnie pani wyrzucić.

Chcąc zagłuszyć swoje zakłopotanie niezręczną sytuacją, Małgorzata odgarnęła dłonią włosy opadające na policzek.

– Torbę na razie zostaw w przedpokoju. I nie masz się czego bać, w tym domu nikt ci krzywdy nie zrobi.

Dziewczyna uśmiechnęła się z wyrazem zmieszania i zsunęła kalosze z nóg.

– Gdzie je postawić? Mogą stać na tym chodniczku? Tak? – Z wahaniem odłożyła obuwie i rozejrzała się wokoło, jakby z obawą, że może pojawić się ktoś jeszcze, ktoś, kto już nie będzie jej tak przychylny jak ta pani.

Nagle ujrzała biegnącą w ich kierunku dziewczynkę. Blondwłosy brzdąc z uśmiechem na twarzy najwyraźniej był jej jednak przychylny.

– Ciociu, dlaczego ta pani jest na bosaka i ma taką małą chustkę na głowie? – zapytała dziewczynka, która pod pretekstem pójścia do łazienki opuściła jadalnię.

– Lena, czy talerz jest już pusty?

– Trochę pusty jest.

– „Trochę” to nie znaczy, że pusty. Proszę, wróć do kuchni i skończ obiad.

W ciągu ostatniego półrocza podrosła wprawdzie dosyć sporo, lecz nadal wydawała się Małgorzacie taka wątła.

– Ale ta pani… – próbował dociekać maluch, chcąc zaspokoić swoją ciekawość.

– Kochanie…

Dziewczynka zamaszystym ruchem podciągnęła spodenki i z taką samą determinacją oddaliła się.

– Tędy proszę – Małgorzata wskazała ręką drogę. Następnie sama ruszyła naprzód długim korytarzem, a za nią, jak mogła najciszej, podążyła Marysia.

*

Małgorzata spojrzała na nieznajomą wzrokiem pełnym zdziwienia, ale i zrozumienia oraz zainteresowania. Czuła, że jej ciekawość nie jest bezpodstawna.

– Mogłabym teraz kilometrami wędrować przez pastwiska, przez pola. Iść wzdłuż brzegów potoku, wpatrując się w zaspy. Oddychać świeżym powietrzem. Czy ludzie tutaj potrafią się jeszcze cieszyć zimą? – zapytała Marysia i zacisnęła usta.

Małgorzata spojrzała na nieznajomą z jeszcze większą mieszaniną zdziwienia i zrozumienia, po czym zbliżyła się do fotela, na którym ta siedziała.

– Teraz wiem o tobie coś jeszcze – oznajmiła. – Tęsknisz za rodziną. I nie wydaje mi się, żeby nowa sytuacja napawała cię szczęściem.

Nie miała najmniejszej ochoty zaprzeczać, mówić jak bardzo jest uradowana, że to spełnienie jej marzeń. W odpowiedzi skinęła głową i oświadczyła spokojnie:

– Tak, proszę pani. Tęsknię za domem, za rodzicami, za siostrą… Tęsknię za tym wszystkim, co miałam, a czego już chyba nie mam… No nie mam, prawda?… Żyłam tam prawie dziewiętnaście lat. Dziewiętnaście lat…

Małgorzata wzięła głęboki oddech.

– Wiem, że wolałabyś…

Wzruszyła ramionami.

– Tak, tak, wolałabym być w domu, ale mama chciała inaczej.

– Rozumiem. – Małgorzata skinęła głową. – Ale teraz opowiedz mi wszystko po kolei – poprosiła i po namyśle dodała: – Wyglądasz zatrważająco, jeśli wolno mi wyrazić swoje zdanie.

– Ostatnie kilka godzin wędrowałam po okolicy. Tej nocy prawie nie zmrużyłam oka, bo miałam potworne sny, kilka dni temu ostatni raz się myłam i dzisiaj rano zjadłam tylko dwie kromki chleba. Tylko dwie. – Zaczerpnęła powietrza. – No i jestem teraz tutaj, bo mama kazała mi poszukać roboty. Tylko mnie kazała, siostrze nie! Powiedziała: „Marysiu, Marysiu Sidło. Masz dwie zdrowe nogi, dwie zdrowe ręce, jesteś sprawna i niegłupia, pora się usamodzielnić”. Kupiła bilet i wsadziła do autobusu, mnie wsadziła… Taki piękny ten autobus i powiem pani, że siedziałoby się w nim całkiem wygodnie, gdyby nie jedna starucha, która ciągle mnie szturchała. Cały czas mnie szturchała. Cały czas…

– Starucha? Nie znasz innego określenia?

– Nie, nie znam, a młoda to ona nie była, proszę pani.

Małgorzata potrząsnęła głową. Chwila wydawała się nierealna, a dziewczyna mogłaby być co najwyżej psikusem jej wyobraźni. Jednak obecność jej rozmówczyni narzucała się tak silnie, tak wyraźnie, że kobieta w żaden sposób nie mogła uchodzić za rezultat jej urojenia. Niewielka, ale pełna jakiejś żywiołowości. Bardziej realna niż cokolwiek innego w tym dniu.

– Marysiu, to nieładnie określać tak ludzi starszych.

Nie przyszło jej to do głowy. Niby skąd mogła o tym wiedzieć? Tak jak nie mogła wiedzieć, że przez najbliższe lata stanie się członkiem tej rodziny.

CZWARTEK, 16 GRUDNIA 1976 ROKU

Cicho wstała, na palcach podeszła do komody i wyjęła czysty sweterek. Ten, który miała od wczoraj na sobie, lepiący się od potu, zdjęła przez głowę i rzuciła na podłogę. Temu nowemu nie mogła się oprzeć. Prezent od Małgorzaty był taki miły i ciepły w dotyku. Włożyła go i z dumą usiadła na łóżku.

Rozejrzała się dookoła i z każdą chwilą czuła większy zachwyt i podniecenie. Pierwszy raz w życiu miała coś, co należało tylko do niej…

Ofiarowany pokoik był mały i wygodny, dlatego bardzo dobrze się w nim czuła. Dwie ściany zakrywały regały wypełnione książkami. Na sąsiadującej ścianie, obitej ciemnym welurem, wisiały dwa malowidła. Niewielki dębowy stoliczek z drewnianym krzesełkiem, bujany fotel, komoda i szafa. Jasne światło wdzierało się do pomieszczenia przez okienko sąsiadujące z przedpokojem.

Podeszła do okna i ogarnęło ją przygnębienie. Tu nie było czym się rozkoszować. Wiedziała, że do tego miejsca nie dotrze słońce, nie znajdzie tu uroku wiejskich pól, do których przywykła i które były tak wyraźne w jej wspomnieniach. Góry, drzewa, łąki zmieniły się w bladożółtą ścianę i długi korytarz ciągnący się do klatki schodowej.

Próbowała zaprowadzić porządek wśród różnych odczuć, które spierały się teraz w jej sercu, chociaż przypuszczała, że snucie tak przedziwnych rozmyślań nic teraz nie da. Musiała się czymś zająć. Oszalałaby, gdyby przez cały czas wyglądała przez to okno.

W końcu, nie zastanawiając się dłużej, opuściła pokój. Zbiegła po schodach i niemal upadła na podest. W chwili, gdy ściana pomogła jej utrzymać równowagę, do jej uszu dotarł jakiś dziwny hałas.

Zachowując już większą ostrożność, pokonała ostatnią kondygnację schodów. Tym razem głośny trzask dochodzący, jak przypuszczała, z kuchni stał się bardziej wyrazisty i natarczywy. Musiała to sprawdzić.

Małgorzata późnym wieczorem oprowadziła ją po domu, stąd też wiedziała, jaki jest rozkład pomieszczeń znajdujących się na parterze. Duża sypialnia Małgorzaty i Pawła z wymalowanymi na biało ścianami, łazienka wystarczająco obszerna, by zmieściło się w niej jednocześnie kilka osób. Kuchnia, potem pokoik dziecięcy z piętrowymi łóżeczkami. I duży salon dla gości, dziwnie nazwany „czarnym pokojem”. W tym pomieszczeniu, jako jedynym, poruszała się z przesadną ostrożnością w obawie, że mogłaby przewrócić jakiś arcykosztowny przedmiot i wywołać katastrofę, która ogarnęłaby cały pokój i naruszyłaby ład niczym rozpadający się domek z kart. Była do tego stopnia pewna, że właśnie tak się stanie, że przyglądając się porcelanowym i kryształowym przedmiotom ustawionym na ciemnych dębowych meblach, łamała sobie głowę nad słowami, które będzie musiała wygłosić, gdy karambol stanie się faktem, gdy przepiękny porcelanowy wazon rozkruszy się na miliony kawałków, a kryształowy słowik nie będzie już posiadaczem skrzydeł. „Kurdemol!” nie wydawało się właściwe, tak jak i „O, Boże!” czy „Do jasnej anielki”, bo z pewnością Paweł i Małgorzata byli przekonani, że przygarnęli dobrą chrześcijankę, a nie prymitywnego kołtuna i pogankę wzywającą Pana Boga nadaremno. „To dziad mnie pchnął” także było bzdurne, gdyż było urojeniem, przepustką do szpitala dla obłąkanych, a ona wcale nie zamierzała się tam znaleźć… Jednak dziwnym trafem przeszła przez to pomieszczenie, nie zniszczywszy niczego.

A teraz, posuwając się z wolna i po cichu do przodu, starając się nie narobić wielu szkód, dotarła do źródła niewielkiego hałasu.

Kiedy niepewnie przekraczała próg obszernej kuchni, to nie gospodynię zastała w środku. Przy stole siedziała Lena, a przed nią leżały blok rysunkowy i duży kubek z kredkami. Z kilkoma kredkami, bo znaczna ich część leżała rozsypana pod stołem.

Dziewczynka oderwała wzrok od kartki i z zainteresowaniem zerknęła w jej kierunku.

– Boisz się mnie? Nie bój się – uspokajała Marysia.

Dziewczynka zmarszczyła czoło.

– Boisz? – powtórzyła zdumiona.

– Nooooo… Czy się boisz? – dopytała niecierpliwie Marysia.

– Nie… Wcale a wcale… – Nie czuła strachu, choć nie znała tej kobiety. Polubiła ją, choć nie wiedziała czemu. Może dlatego, że nigdy nie spotkała nikogo, kto by przypominał postać z bajki, a rozmowa z nią była równie dziwna, jak i ona sama.

„Dziewczynka z zapałkami – pomyślała Lena. – A może Marysia z zapałkami”. Westchnęła boleśnie i powiodła wzrokiem po jej ubiorze.

– To dobrze, bo chyba dotrzymam ci towarzystwa. Mogę, kochanie?

– Możesz – odparła pewnie dziewczynka, po czym szybciutko dodała: – Jesteś biedna. Prawda, że jesteś? Wczoraj nie miałaś rajtuzów i dzisiaj też ich nie masz, dlaczego? Ja mam. No i Witek, Kacper, Zuzia, Martyna, Ola, Agnieszka też mają… Ciocia też ma. A mogę jutro z tobą spać?

Marysia strapiona wyjaśniła:

– Ale ja nie jestem biedna. A łóżko? Mam tylko jedno łóżko.

– Ja też jedno, ale jest zbyt małe. Nie zmieścisz się w nim.

– Mój pokój jest duży i łóżko też. Pani mi go dała.

Lena skinęła główką.

– Wiem, mieszkasz na stryszku… To mogę?

– Na stryszku?

– Ja z Martyną tak go nazwałam. To co?

Nim Marysia zdążyła cokolwiek odpowiedzieć, w drzwiach stanęła Małgorzata.

– Jest dopiero szósta rano. Lenko, wróć do łóżka. Marysiu, a ty już na nogach?

– Nie chciałam siedzieć tam na górze sama, a już wstałam…

– No cóż…

Małgorzata nie chciała zmieniać rytmu dnia, w jakim upłynęło jej kilkanaście miesięcy od chwili, gdy w jej domu pojawiły się maluchy. Lubiła ciągnące się minuty przed nastaniem świtu, kiedy dom wypełniały jeszcze cisza i senność domowników. O tak wczesnej porze to ona pierwsza budziła się do życia, piła poranną kawę, przygotowywała śniadanie dla dzieci, dla męża. Teraz jednak miała wrażenie, że wszystko się zmieni i że nic nie będzie takie jak dawniej.

Lena uniosła wzrok.

– Ciociu, mogę jutro spać z Marysią?

– Kochanie, jesteś już wystarczająco duża.

– No tak, ale…

– A może, Lenko, dołączysz do reszty rodzeństwa? Jeśli mnie słuch nie myli, chyba ktoś już wstał.

– Martyna… To na pewno ona albo Agnieszka – odparła pewnie dziewczynka.

– Jeśli tego nie sprawdzisz, to się nie dowiesz.

Lena szybciutko wybiegła z pomieszczenia.

– Och, ma pani niezłą gromadkę! Oj, naprawdę niezłą!

Małgorzata uśmiechnęła się.

– Teraz rozumiesz, dlaczego nie posiadam jasnych wykładzin na podłogach?

– No tak.

– Skoro zostałyśmy same, pora przygotować śniadanie. Marysiu, bądź tak miła i podaj mi siedem talerzyków. Są w szafce obok zlewu. Kwestia czasu, jak zbierze się tu cała gromadka głodomorków… Lena dobrze wie, jak wszystkich postawić na nogi. Taki ranny ptaszek z niej.

– Dobrze, proszę pani. Talerzyki, tak?

– Tak.

Chcąc być przydatna i posłuszna, bez wahania wstała z krzesła i podeszła do wiszącej półeczki. Uchyliła drzwiczki i zdziwionym wzrokiem ogarnęła całą jej zawartość. Przełknęła ślinę.