Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czy facet może poprawić humor lepiej niż pół słoika antydepresantów?
Ile może zmienić w życiu wspinaczka po drzewach, a ile ostre hamowanie?
Co można znaleźć po drugiej stronie białej kartki, odnalezionej przypadkiem? I wreszcie, co kryją cienie przeszłości?
Dwoje ludzi, kobieta i mężczyzna. Samotni, z bagażem traumatycznych doświadczeń. Ona koncentruje się na wychowaniu czteroletniej córeczki, on na opiece nad wziętym z azylu psem. Żadne z nich nie planuje nowego związku ani nawet niezobowiązującego romansu. Ale los ma wobec nich inne plany…
„Szept wody” to romantyczna opowieść o ludziach, którzy, ukryci za tarczą nieufności, stanowczości i ironii, trwają każde w swoim świecie. W bezpiecznych rzeczywistościach, w których optymizm i nadzieja nie występują w nadmiarze, ale które, boleśnie doświadczeni, boją się opuścić. Aż do dnia, gdy przypadek splecie ich losy i mimo obaw, wzajemnych oskarżeń i mrocznej przeszłości odnajdą siebie.
Jacek Łopuszyński, urodzony na Warmii i Mazurach pod koniec XX wieku. Absolwent budownictwa lądowego na Uniwersytecie w Olsztynie. Bankowiec z humorem i zagranicznym doświadczeniem. Pracować? - lubi, byle z umiarem i nie z ponurakami. Z pasji pisarz i obserwator życia. Optymista, romantyk, wolontariusz.
„Szept wody” - jego literacki debiut - to romantyczna powieść obyczajowa, z elementami psychologicznymi i społecznymi, osadzona w realiach współczesnych.
Jacek Łopuszyński jest też autorem cyklu bajek dla dzieci p.t. „Opowieści pazurem pisane” - aktualnie w przygotowaniu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 631
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 16 godz. 14 min
Lektor: Tomasz Urbański
Jedenasta godzina za kierownicą i pierwsza od zjazdu z autostrady. Ostatnie chwile przed zmierzchem. Biała przerywana linia dzieli przestrzeń na dwie, w miarę równe części, z których każda prowadzi w przeciwną stronę. Monotonne światła ciężarówki, mozolnie wdrapującej się pod jeden z nielicznych pagórków. Nieznaczne przyśpieszenie na prostej. Głośniejszy pomruk silnika i znów otwarta równina rozjaśniona światłami mijania. Powieki ciężkie, w wyścigu, która prędzej opadnie. Drogowskazy wskazujące wszelkie możliwe kierunki, jakby wybór spomiędzy „donikąd” a „donikąd” sprawiał jakąś różnicę. Jakby „najdalej” nie było zawsze tam, gdzie nikt na nas nie czeka…
„Może zacząć padać w każdej chwili” – pomyślał. W sumie jednak i tak miał szczęście. Mimo kiepskich prognoz na wieczór większość dnia obfitowała w ładną pogodę. Przejrzyste niebo, nawierzchnia równa i sucha, i tylko słońce świecące w twarz trochę go wyczerpało. Tak to jest, gdy droga wiedzie z zachodu na wschód. Nowe volvo XC60, premia od ojca za ostatni projekt we Frankfurcie, płynęło po drodze miękko i dostojnie. Łagodnie pokonywało nierówności, świetnie się sprawdzając na długim dystansie.
„Daleko wybrałeś sobie miejsce na wakacje. Trzeba było polecieć do Gdańska, wypożyczyć wóz na lotnisku i w dwie i pół, maksimum trzy godziny znalazłbyś się na miejscu. A wtedy już tylko prysznic i sen” – rozmarzył się.
Natrętna myśl powracała, a zmęczenie rosło. Pokręcił głową, jakby sam sobie przeczył, a potem rozmasował obolały kark.
„Pewnie! I przez trzy godziny dłużej wymykałbym się myślom, których od dawna unikam. Lawirował wśród niezadanych pytań i powracających wątpliwości”.
Dopóki musiał stawiać czoła senności, miał przynajmniej przeciwnika, z którym trzeba było się zmagać. A tak…?
Od czasu do czasu zatrzymywał się, gdy Rolf głośniej dopominał się o swoje prawa. Krótki spacer, zmiana zabawki, przysmak i dalsza podróż. Bywało, że zasypiał na długie minuty, aż koleina lub garb na drodze na nowo wyrywały go ze snu. A wtedy wnętrze auta wypełniało się jego szczekaniem. Spojrzał w lusterku wstecznym na psiaka, upewnił się, że nic nie zbroił i wrócił do obserwacji drogi.
Mimo tylu godzin za kółkiem niewiele zapamiętał z mijanego krajobrazu. Podzielność uwagi zdecydowanie nie była jego mocną stroną, ale przynajmniej jeździł pewnie.
„Gdybym to ja siedział za kierownicą, co by to wtedy pomogło? – myślał. – Możesz być najlepszym kierowcą na świecie, a i tak…”. – Zalała go fala bólu, od którego zaszkliły mu się oczy. Na moment całkiem przestał widzieć. Zbyt dobrze znał to uczucie, by je teraz zlekceważyć. Niechciane uparcie go nawiedzało. Znowu i znowu. Znalazł odrobinę miejsca przy drodze, zjechał i zatrzymał samochód w szutrowej zatoczce. „No tak… – zagryzł zęby. – Przed tym nie ma ucieczki”.
Z początku nie zdawał sobie sprawy, że to aż tak widać. Kiedyś jednak przyjaciel w dobrej wierze powiedział: „Michael nie bierz mi za złe, ale myślę, że potrzebujesz terapii. Daj sobie pomóc”.
Dopiero wtedy otrzeźwiał. Zrozumiał, że na maskę spokoju i opanowania, nad którą tyle pracował, nabrał się tylko on sam. Odtąd wszystko się zmieniło. Ilekroć cisnęły się wspomnienia, wyłączał się i liczył. „Sto dwadzieścia jeden, sto dwadzieścia dwa, sto dwadzieścia trzy…”. Trwało to tak długo, aż przygotowany na kolejny atak mógł znieść go po męsku.
„Swoją drogą, co za debilny termin” – zastanowił się. Kilka głębszych oddechów i wrażenie równowagi powróciło. „Po męsku. Jakby faceci nie znali żadnych uczuć. Jakby byli wypraną z odczuwania wersją człowieka. Manekinami zaprogramowanymi do wyścigu po sukces, który osiąga ten, kto jest lepszym aktorem”. Mimo takich obiekcji, nie mógł jednak nie zauważyć, że nowa metoda działa, a rodzina i przyjaciele odetchnęli z ulgą.
„Dobrze, że się w końcu pozbierał. Pora, żeby znalazł sobie kogoś i wreszcie zapomniał” – mówili, sądząc, że nie słyszy.
Ale nie do końca tak było. Nie wszyscy kupili wyuczony uśmiech, za którym nauczył się ukrywać. Ściszył muzykę, zamknął oczy i znowu się zamyślił.
– Michael – zadźwięczał mu w głowie głos matki. – To już cztery lata odkąd… Nie możesz ciągle pogrążać się w smutku. Nikt nie wie tak dobrze jak ja, jak wiele Luise i Sonja dla ciebie znaczyły, ale martwię się, że mimo upływu czasu nie przestałeś się zadręczać. To przecież nie była twoja wina, a one… równie dobrze mogły pojechać inną trasą. Nawet rodzice Luise nie mieli do ciebie żalu. Nie mogli go przecież mieć…
– Już wszystko w porządku, mamo – odpowiedział. – Mam swoich przyjaciół, pracę, która jest moją pasją. Rolfa. Ostatnio nawet przestał gryźć moje buty. Teraz przerzucił się na nogi od krzeseł – zdobył się na żartobliwy ton.
Ilse patrzyła na niego nieprzekonana.
– Wiesz, że czasem nie mam już do niego siły – ciągnął, by zagadać ciszę. – I pewnie tak już będzie, póki nie skończy roku. Kupię mu piramidę kości albo zacznę zabierać go do pracy. Z dwojga złego lepiej, by zwalczał biurko, bo przynajmniej coś zostanie z moich mebli. Tylko ojciec będzie miał większe wydatki na utrzymanie pracowni.
Ilse wyobraziła sobie męża, jak staje przed Rolfem, przybiera tę swoją sardoniczną minę i mówi: „Jeden minus już masz. Walczysz o dwa pozostałe. Smakowało chociaż?”. Rozbawiło ją to, ale zaraz spoważniała.
– Nie zbywaj mnie, Miki. Dotąd zawsze byliśmy wobec siebie szczerzy. – Poprawiła kwiaty w wazonie i spojrzała na syna. Mimo prawie sześćdziesięciu dwóch lat zaskakiwała żywotnością, otwartością umysłu i wrażliwością. Bezbłędnie wyczuwała nastroje swoich dzieci.
„No i znowu mnie prześwietliła. Jak ona to robi, że nic się przed nią nie ukryje? Chyba nigdy się tego nie dowiem” – pomyślał.
– Nie trać wiary we mnie, mamo. Prędzej czy później się pozbieram, choć może jeszcze nie dziś.
– Spróbuj znaleźć coś, co przyniesie ci radość. Nowe znajomości, hobby. Kup sobie coś, o czym od dawna marzyłeś, albo jeszcze lepiej – wyjedź na długie wakacje, do Prowansji albo Toskanii. Nawet wczoraj rozmawiałam z ojcem i obiecał, że jeśli trzeba, da ci z pół roku wolnego i mógłbyś…
– Firma ugina się od zamówień – przerwał jej.
– Nonsens. Ojciec mówił, że jesteś do przodu z projektami, i że nic się nie stanie, jeśli jakiś czas pomęczą się bez ciebie.
Zawahał się, ale tak naprawdę decyzję podjął już dawno temu.
– To nie wystarczy. – Pokręcił głową. – Muszę wiele zmienić, mamo. Nowe miejsce, nowi ludzie… Zacząć wszystko od początku. Wyjechać z Trieru, i to na długo. Bardzo długo. Może nawet na zawsze…
– Jest aż tak źle?
Odwrócił wzrok.
„I niby jak mam ci powiedzieć, że tu wszystko mi je przypomina? – zamyślił się. – Sukienka nieznajomej kobiety. Identyczna jak ta kupiona w M&S Mode przy rynku, gdy śpieszyliśmy się do was na pierwszy obiad siedem lat temu. Parę taktów My Immortal, jej ulubionej piosenki, granej przez chłopaka w czarnej kurtce przy Porta Nigra, i śpiew rudowłosej dziewczyny, unoszący się w powietrzu. Roześmiana para nastolatków grająca w boule na trawniku. On trzyma ją za rękę, niby to pokazując, jak rzucać, a ona udaje, że ciągle jakoś jej nie wychodzi… Dźwięk organów w katedrze i trochę odrapana ławka w parku niedaleko naszego liceum. Jakoś zawsze zapominali ją odmalować… Leżę z głową na jej kolanach i patrzę w niebo, a Luise, z dłońmi zatopionymi w moich włosach, wymyśla dla mnie coraz dziwniejsze fryzury. Gołębie karmione małymi rączkami czteroletniej dziewczynki z pluszową żyrafką pod pachą. Naszej małej dziewczynki… Kałuże po deszczu rzeźbiące nowe pejzaże pod uderzeniami jej niewielkich stópek. Drobne i wielkie radości”.
– Przecież wiesz… były dla mnie całym światem… – odezwał się.
Ilse odpowiedziała mu głębokim westchnieniem. Podeszła i choć niższa niemal o głowę, uścisnęła go z siłą, o którą jej nie podejrzewał.
– My też byliśmy zaskoczeni tym, co się stało. I tak jak tobie, ciężko nam było się z tym wszystkim pogodzić. Czas mijał, a z tobą z dnia na dzień było coraz gorzej. Popadałeś to w depresję, to w hurraoptymizm. Wciąż się zastanawiałam, jak ci pomóc, ale nic nie przychodziło mi do głowy. Dopiero ostatnio wpadłam na coś…
Zaciekawił się.
– Filia naszej firmy w Gdańsku ma wakat dla projektanta.
– Architekta? – upewnił się.
– Mhm – potwierdziła. – Rodzina taty przyjmie cię z radością, bo zawsze byłeś kiedyś oczkiem w głowie Krzysztofa i Ani. Całymi godzinami przesiadywałeś u wujka na kolanach, a ciocia piekła ciasto ze śliwkami dla ciebie, Paula i Cornelii. Krzysztof wciąż powtarzał, że chciałby mieć takiego syna. Teraz wreszcie miałby z kim dzielić swoje pasje.
Zaskoczyła go.
– Myślałem, że nie znosiłaś tych jego dziwactw! W kółko się denerwowałaś, gdy wracałem z ich garażu upaprany do niemożliwości.
– Bo zawsze musiałeś mu pomagać akurat w swoim najlepszym ubraniu. Co to za pomysły w ogóle? Obaj jesteście siebie wariaci, gdy chodzi o te jego motory. Tego ostatniego nawet nie skończył składać. Ile to już… osiem lat? Dziewięć? Mógłbyś mu teraz pomóc.
„No tak – przypomniał sobie. – Trafiły im się trzy córki za jednym razem. Fartowny strzał! Ale żadnej nie kręcą przewody paliwowe ani hamulcowe tarcze”.
– Przemyślę to – powiedział. – Wezmę dwa… albo lepiej trzy tygodnie urlopu i zaszyję się gdzieś nad Bałtykiem. W Ustce lub w Łebie, a potem zdecyduję.
– Nasze stare mieszkanie na Starówce stoi puste. Byłoby na początek.
– Tylko Rolf może nie do końca zgadzać się z ich kotami. – Wyobraził sobie zamieszanie, gdy pięciomiesięczny szczeniak pojawi się wśród statecznych dachowców.
– Jakoś to przetrzymają.
Wrócił do rzeczywistości i zauważył, że ściemniło się na dobre. Poza maleńkim skrawkiem nieba za plecami na zachodzie wszystko zatonęło już w mroku. Zza niedomkniętych okien dobiegało miarowe brzęczenie świerszczy. Na zegarze deski rozdzielczej 21:58. Późno, ale i tak zdąży się przespać kilka godzin w zajeździe pod Szczecinem przed jutrzejszym spotkaniem z kontrahentem ojca. A potem jeszcze dwieście trzydzieści kilometrów do Słupska i kilkanaście dalszych do Ustki. Włączył silnik i odczekał chwilę, aż monotonny głos GPS-u: „Jedź dwa kilometry, potem skręć w lewo” przywróci mu jego miejsce na planecie. Odetchnął i wytoczył auto z pobocza na drogę. Po dłuższej chwili czerwone tylne światła znikły za najbliższym zakrętem.
***
Na dźwięk telefonu Weronika wybiegła z łazienki owinięta tylko ręcznikiem. Suszarkę do włosów przytomnie wyłączyła i odłożyła na blat przed lustrem. Miedzianorude, lekko falujące włosy rozpadły się w nieładzie, dotykając końcówkami ramion.
„Mam nadzieję, że to nie Ewa ani Ulka. Naprawdę nie mam teraz czasu na mrożące krew w żyłach relacje o wyprzedażach ani na zwierzenia na temat kolejnego nieudanego związku i tego, że właściwie wszyscy faceci są jednakowo beznadziejni. Choć to ostatnie to akurat prawda”.
Do odjazdu pociągu pozostało przeszło półtorej godziny, więc perspektywa kilku minut przy słuchawce nie stresowała jej. Walizki czekały w przedpokoju spakowane do najdrobniejszego szczegółu. Podobnie jak bilety kolejowe, które kupiła przed paroma dniami dla siebie i Karolinki.
Wśród koleżanek zawsze uchodziła za świetnie zorganizowaną, czasem aż do przesady. Z jej pojawieniem się do szkolnego zestawu dowcipów dołączył najnowszy:
„Kto się nigdy nie spóźnia i ma zawsze odrobione lekcje? Pani Weronika”.
Koleżanki po cichu podśmiewały się z jej pedantycznego charakteru i maniery samodzielnego załatwiania najtrudniejszych spraw. W duchu jednak trochę jej zazdrościły silnej osobowości i tego, jak dobrze radziła sobie ze wszystkim.
„Tak trzeba, gdy się jest samotną matką – pomyślała. Spojrzała na córkę, która usiłowała wepchnąć zbyt dużą pluszową żyrafę do domku dla lalek. – Chociaż i mnie czasem przydałaby się pomoc”.
Pierwszy raz miały pojechać gdzieś razem. Nie były to w gruncie rzeczy prawdziwe wakacje, ale i tak miała trochę szczęścia, bo ograniczony budżet nie pozwalał na zbyt wiele. Przyjęła więc wakacyjną pracę recepcjonistki w hotelu w Ustce. Całkiem przyzwoita pensja pozwalała dorobić do skromnych zarobków nauczycielki niemieckiego, a zakwaterowanie w domkach letniskowych przy pensjonacie dawało poczucie niezależności i wrażenie nieomal wczasów.
Nie byłaby sobą, gdyby nie zadzwoniła i nie ustaliła, że w czasie jej zmiany Karolinka będzie miała opiekę na terenie ośrodka. No i była jeszcze Ewelina… Najlepsza i najwierniejsza z przyjaciółek. I całe szczęście, bo gdyby znowu coś zaczęło się dziać… Jej serce przyśpieszyło, a oddech stał się płytki i urywany. Nie, nie może się teraz poddać! Trzeba czekać i mieć nadzieję.
Świeżo pomalowane paznokcie zachęcały do ostrożnego obchodzenia się z komórką, ale w końcu udało jej się bezpiecznie chwycić słuchawkę. Odebrała telefon i zamarła.
– Cześć Nika, to ja… – Głos Wioli w słuchawce zdradzał zakłopotanie i już pierwsza sylaba zwiastowała katastrofę. – Dzwonię, bo… no nie dam rady zawieźć was na dworzec. Ten mój złom znowu nie zapalił! Mechanik mówi, że to instalacja elektryczna… Będzie gotowy najwcześniej na piątek. Tak, panie Stefanie? – spytała w przestrzeń. Gdzieś z dala dobiegł niski, basowy dźwięk potwierdzenia, a potem znowu wysoki, śpiewny trel Wioli: – Strasznie cię przepraszam, ale nic się nie da zrobić. Muszą go odholować do warsztatu.
Wcześniejszy dobry nastrój Weroniki prysł jak mydlana bańka. „O matko! Tramwajem zejdzie co najmniej pół godziny dłużej, a muszę jeszcze ubrać siebie i małą!”. Nawet nie pomyślała o taksówce. Taki wydatek… co najmniej kilkadziesiąt złotych.
– Nie przejmuj się – usłyszała czyjś przekonujący głos. Dopiero po chwili zorientowała się, że jej własny. – Wszystko gra, Wiola. Weźmiemy tramwaj.
– Na pewno dacie sobie radę? – zaniepokoiła się tamta.
– Jasne! Znasz mnie przecież! Nigdy i nigdzie się nie spóźniłam.
– Kochana jesteś, że się nie gniewasz.
Trzask odkładanej słuchawki i głębokie westchnienie.
„I tak odkąd pamiętam – skrzywiła się Weronika. – Cholera jasna! Czy ja połknęłam jakiś magnes na pecha, czy jak? Mam chipa na prawo Murphy’ego? Dobrze chociaż, że od dziecka nauczyłam się na nikogo nie liczyć. A zresztą… czasem myślę, że właściwie chyba nigdy nie czułam się dzieckiem. No nic – ponagliła się. – Nie ma co się rozczulać”.
Ruszyła do pokoju Karolinki. Od jakichś trzech miesięcy córka ubierała się już sama. Co najwyżej zdarzało się, że włożyła zimowe buty latem albo koszulkę na sweter. Pomocy potrzebowała czasem przy guzikach, ale i tu robiła postępy. Patrzyła teraz na Weronikę jej własnymi zielonymi oczami, czekając, aż matka zapnie jej kurteczkę. Ranki i wieczory bywają czasem chłodne. Nawet w sierpniu.
Ubrała się pośpiesznie i spojrzała na siebie krytycznie w lustrze. Karminowo-kobaltowa tunika z figuratywnym motywem nieco za biodra, jasnoniebieskie legginsy i takie same pantofle na płaskiej podeszwie. I jeszcze para podłużnych srebrnych kolczyków z kamieniem przypominającym labradoryt. Zadowolona z efektu uśmiechnęła się do córki. Mimo prawie dwudziestu dziewięciu lat, które kończyła za mniej niż miesiąc, Weronika była bardzo atrakcyjna.
Ale samotna. Z wyboru.
Klonowa alejka, przy której mieszkały, ciągnęła się prostą linią na przestrzeni jakichś trzystu metrów i prowadziła na przystanek. O tej porze tramwaj powinien kursować co trzy-cztery minuty, upłynęło jednak sporo czasu i nic. Akurat dziś, jak na złość, musiał się spóźnić.
„Tylko tego brakuje, żeby któryś miał awarię i zablokował resztę – zdenerwowała się. – Następny pociąg będzie za sześć godzin!”.
Po kilkunastu kolejnych, przeraźliwie długich minutach, w trakcie których o mało nie wyszła z siebie, zauważyła w końcu zbliżającą się „dwunastkę”. Zwłoka zrobiła jednak swoje. Nie było szans, by dostać się do środka, a zniecierpliwieni ludzie przepychali się jeden przez drugiego, nie szczędząc złośliwości. Musiały czekać na następny, a czasu pozostało już niewiele.
– Nie wie pan, co się tam dzieje? – zaczepiła wysiadającego z tramwaju mężczyznę.
– Wypadek przy wiadukcie – rzucił w odpowiedzi. – Niech się pani nie pcha w ten ścisk! Nie warto! Policja odblokowała torowisko i pewnie zaraz ruszą następne.
Wkrótce nadjechał kolejny skład. Całkiem pusty, gdyż znudzeni czekaniem pasażerowie przesiedli się wcześniej do autobusów. Obie z Karolinką miały prawie cały wagon dla siebie, ale marna to była pociecha. Tramwajarz, całkiem jakby chciał wypróbować jej cierpliwość, prowadził w żółwim tempie. Tymczasem ona, wciąż spoglądając na zegarek, próbowała siłą woli cofnąć najdłuższą wskazówkę. Gdyby tylko mogła, zawróciłaby czas w drugą stronę. Nie chciała się spóźnić pierwszego dnia, ale nie mogła już nic zrobić…
Gdy wreszcie wysiadły przed dworcem, do odjazdu zostały raptem trzy minuty. Mało, ale jeśli się pośpieszą… Chwyciła małą za rękę i pobiegły w stronę peronu. Tam jednak czekała na nie niespodzianka. Po ich pociągu nie było ani śladu.
„Przecież nie wyparował!” – Weronika rozejrzała się nerwowo. „Czyżby też spóźnienie?” – zaświtała jej nadzieja i wtedy… o mało nie skręciła kostki, trafiając obcasem w dziurę w chodniku. Jedyną taką w promieniu kilometra. Obciążony ponad miarę staw zaprotestował nagłym bólem. „Co za dzień! – syknęła w myślach. – „Klątwa jakaś, czy co?! Nie mogła z tym zaczekać do jutra?”.
Czyjaś dłoń wyciągnęła się w jej stronę i pomogła zachować równowagę. Obok niej kobieta po siedemdziesiątce mocowała się z wielgachną torbą bez kółek.
„Jak ona dała radę sama ją przytargać?” – zdziwiła się Weronika, bo podróżne monstrum sprawiłoby trudność nawet stałym bywalcom siłowni.
Otworzyła drzwi wagonu, wprowadziła małą i wróciła na peron po bagaż nieznajomej.
– Dziękuję ci, moje dziecko. – Kobieta spojrzała na nią z wdzięcznością. – Syn przywiózł mnie i odprowadził, ale nie mógł już dłużej czekać. Śpieszył się do szpitala na dyżur.
Torba faktycznie była ciężka jak słoń, a do tego straszliwie nieporęczna. Ledwie dawało się ją wciągnąć po schodach. „Co ona ma w tym bagażu?! – Weronika się zasapała. – Worek kamieni?! Waży z pięćdziesiąt kilo, jak nie lepiej!”. Znalazła pusty przedział, wstawiła torbę nieznajomej na fotel obok (na górę by nie zdołała) i opadła wyczerpana na siedzenie. Staruszka podała jej chusteczkę.
– Wpadłyście w ostatniej chwili… – zauważyła.
– Przyjaciółka miała nas odwieźć swoim autem. – Weronika wciąż nie mogła złapać oddechu. – Chociaż jak się nad tym zastanowić, to chyba jednak nie zasługuje na to określenie.
– Przyjaciółka?
– Nie! – Nika roześmiała się mimo bólu. – Jej samochód!
Kobieta popatrzyła na nią badawczo.
– No… przyśpiesza od zera do setki w jeden dzień, żłopie dwadzieścia pięć litrów na sto kilometrów, do tego notorycznie zostawia plamy oleju. Z karoserii przypomina łaciatą krowę, tyle na niej rdzy. W sumie nic dziwnego: ma przeszło trzydzieści lat.
– Ja mam siedemdziesiąt sześć, a rdzy ani śladu. Ani z tej strony, ani z drugiej – powiedziała pogodnie starsza pani. – Mam na imię Krystyna. – Wyciągnęła kościstą rękę.
– Weronika. – Podała jej swoją.
Mimo kolosalnej różnicy wieku szybko znalazły wspólny język. I całe szczęście, bo pociąg wlókł się koszmarnie, jak przystało na osobowy. Zatrzymywał się na każdej stacji, a postoje trwały całe wieki. Nic dziwnego, że w tym tempie podróż miała trwać pięć godzin. Nika zaciągnęła kotarę, odgradzając je od palącego ciepła. Klimatyzacja na szczęście działała bez zarzutu.
– A pani mąż? – spytała, widząc obrączkę. – Zostawił panią z taką wielką torbą, a sam zaszył się w domu z wnukami?
Krystyna sięgnęła w głąb torebki, wyjęła sfatygowane zdjęcie i podała je Nice.
– Nadal często go wspominam – powiedziała. – Ciągle w biegu, więc dzisiaj pewnie zdiagnozowaliby u niego ADHD. Później, już na emeryturze, nie potrafił znaleźć sobie miejsca. No i cieszył się nią raptem trzy miesiące…
– Przykro mi.
Nika najchętniej wcisnęłaby jakieś wirtualne „Ctrl Z”, żeby to pytanie nigdy nie padło, ale w życiu nie ma się drugiej szansy. Poszło i tyle. Krystyna nie miała jednak do niej żalu.
– To był dobry człowiek – odezwała się. – Zwyczajny, prosty. Do tego wmawiał sobie, że nie ma żadnych zalet i musi nad sobą pracować. Ale prawda była inna – westchnęła. – Zawsze mogłam na niego liczyć. Przez czterdzieści lat przyzwyczaiłam się, że jest obok i teraz bywa ciężko.
– Idealny facet! Tylko pozazdrościć!
– Eee, nie! – rozpogodziła się tamta. – Miał swoje wady! Chrapał koszmarnie, a tańczył jak zamroczony pingwin. Setki butów mi podeptał, a do tego kopcił jak parowóz!
Z czasem Karolinka stawała się coraz śmielsza. Bezceremonialnie wgramoliła się Krystynie na kolana, nic sobie nie robiąc z zakłopotania matki. Potem jednak zabawa i upał zmęczyły ją tak, że w końcu usnęła. Weronika okryła ją wyciągniętym z walizki swetrem, pogłaskała po policzku i spojrzała na współpasażerkę.
– Przepraszam – powiedziała. – Ona wprost uwielbia zwracać na siebie uwagę. Szczególnie teraz, gdy hitem tygodnia jest ta jej nowa kurteczka.
Krystyna podążyła za jej wzrokiem.
– Ładna – przyznała życzliwie. I całkiem zgodnie z prawdą.
– Prawie dwieście siedemdziesiąt złotych! Koszmarnie drogo, ale warto było. Pierwszego dnia nie mogła bez niej zasnąć!
– Wygląda jak mała księżniczka. Pani rodzice na pewno cieszą się z takiej wnuczki.
Zamilkła, widząc na twarzy Weroniki zimną zaciętość…
– Nigdy jej nie poznali – odezwała się drżącym z emocji głosem. – Zresztą nie tylko oni. Jej ojcu też było z nami nie po drodze.
Nika sama nie mogła uwierzyć, że to mówi. Odkąd w dzieciństwie odkryła, że dom dziecka zapewnia schronienie, ale nie bliskość, nauczyła się polegać tylko na sobie. Ukrywać, co czuje, nawet przed przyjaciółmi. Mieć kontrolę nad życiem i nie być od nikogo zależną. Nigdy dotąd nie dzieliła się wspomnieniami z nikim obcym i chciała, by tak pozostało. Ot, po prostu wyrwało jej się.
– Nie jesteście razem… – Starsza pani popatrzyła na nią ze współczuciem. – To takie smutne.
– Dam sobie radę. Teraz są inne czasy.
– Ale pewne rzeczy nigdy się nie zmieniają.
Zmieszała się. W głosie Krystyny usłyszała cień litości, a tego nie znosiła. Nawet od najbliższych. „Jak ona może tak mówić? – oburzyła się. – Przecież wcale mnie nie zna!”.
Była szczęśliwa w swoim poukładanym życiu, gdzie wszystko miało swoje miejsce. Co innego kiedyś, na początku, gdy została sama z małą. Wtedy naprawdę nie wiedziała, co przyniesie jutro. Ale to minęło. Odepchnęła od siebie ten obraz, wyparła się go, zapomniała.
– Ja tam nie żałuję! Okazał się wyjątkowym… wyjątkowym… – szukała określenia, które wystarczająco obelżywie określiłoby tego drania.
– Pętakiem…? – podsunęła usłużnie Krystyna.
– Pasuje, chociaż teraz używa się mocniejszych określeń. – Napięcie spłynęło z twarzy Weroniki i spojrzała przyjaźnie na współpasażerkę.
„Ona jest w porządku, ale przecież jej nie powiem, że facet, który był dla mnie wszystkim, zwyczajnie mnie wystawił. W dziesięciomilionowym mieście, wśród ludzi, których języka prawie nie znałam. Z widokiem na wieżę Eiffla, za to bez grosza przy duszy i z nieopłaconym rachunkiem za mieszkanie”.
Ze zdenerwowania zaczęła skubać papierową chusteczkę, i wkrótce pozostały z niej tylko strzępy.
„Dziś nie wiem nawet, dlaczego się z nim związałam. Przystojny, trochę arogancki i prowokujący. Uśmiechnięty i wyluzowany. Z łobuzerskim uśmiechem na twarzy wkręcał mnie, a potem nawet nie udawał skruszonego. Imponowało mi, że spośród wielu kobiet, które mógł mieć na każde skinienie, wybrał właśnie mnie. Przedtem zawsze byłam tak bardzo przekonana o słuszności swoich racji, że tego wyboru też byłam pewna. Tymczasem faza oczarowania i euforii minęła. Ogień spojrzeń i pocałunków przygasł. Okazało się, że pojawi się Karolinka, a potem, że będzie wymagać stałej opieki. A wtedy książę z bajki koncertowo oblał egzamin na odpowiedzialność i zaufanie”.
– Każdą komórką ciała go potrzebowałam, a byłam przeraźliwie sama! – wybuchła nagle, a emocje zawisły w powietrzu jak naostrzone sztylety.
Staruszka wskazała śpiącą Karolinkę i położyła palec na ustach.
– Następny wieczny chłopiec, który nigdy nie dorośnie – szepnęła. – Zawiódł raz, zawiedzie i kolejny. Szczerze bym się zdziwiła, gdyby było inaczej.
Pod jej przenikliwym wzrokiem wewnętrzny opór Weroniki stopniał do reszty.
– Najspokojniej jak umiałam, kazałam mu się wynosić – powiedziała. – Miałam nadzieję, że to go wreszcie obudzi. Zrozumie, że na zawsze mnie straci i będzie się starał mnie przekonać, że jednak jest tym jedynym. Ale wtedy w jego oczach zobaczyłam coś, co napełniło mnie zdumieniem. I odrazą. Zobaczyłam… ulgę. Pewność, że może po prostu wstać i wyjść. Odciąć się od wszystkiego, jakby nic się nigdy nie zdarzyło. – Jej głos zaczął się łamać. – Odtąd najbardziej koszmarnym dźwiękiem mojego życia stał się trzask zamykanych drzwi. Dopiero później dowiedziałam się od znajomych, że wyjechał.
– To, co najbardziej bolesne, zawsze jest za darmo – powiedziała smutno Krystyna. – Ale nie masz czego żałować. A już najmniej tej żałosnej imitacji.
– Imitacji?
– Imitacji faceta – prychnęła tamta z pogardą. – Wiele kobiet pozwala się takim zwodzić. Nabierać na starą sztuczkę, że to one muszą zasłużyć na ich uwagę. Tymczasem ci prawdziwi istnieją. Bez aury mediów i wianuszka wielbicielek. Zamiast tego są na co dzień opiekuńczy i szlachetni. Można na nich polegać i zbudować szczęśliwy dom. Tyle że wy ich nie wybieracie.
– Wierzyć mi się nie chce, że mogłabym znaleźć kogoś takiego – powiedziała Nika sceptycznie. – Szczególnie mając dziecko. Tacy faceci wyginęli wieki temu, jak dinozaury. W każdym razie ja zrobiłam już porządek ze swoim życiem. Umiem sama zadbać o siebie i córeczkę. Poza tym samotność jest w porządku. Żadnych niespodzianek, obietnic i nadziei, które można potem stracić.
– Samotność jest… przereklamowana, Weroniko. Wybacz, że mówię ci po imieniu, ale taki to już nieznośny zwyczaj ludzi w moim wieku… Dziecko to żadna przeszkoda.
– Nie, no pewnie… – mruknęła Nika ironicznie.
– Wiele par nie może ich mieć. Uważasz tych ludzi za gorszych?
– Oczywiście, że nie! – oburzyła się. – Skąd ten pomysł?
– Czy ty aby na pewno nie chowasz się za Karolinką? Nie szukasz usprawiedliwień, by nie zacząć jeszcze raz tylko dlatego, że ktoś kiedyś pomalował twoje życie smutkiem? Wymazał z niego kolory? To się zmieni, zobaczysz… jeszcze tego lata. Nie uciekniesz przed tym.
– Nie wierzę w gusła, przepowiednie ani w krasnoludki!
– A w szczęście wierzysz?
– Staram się…
– Wypełnia cię światło, choć je tłumisz. Ale gdy czas nadejdzie, przyszłość sama się ujawni. Każda z nas przychodzi na świat z jednym skrzydłem i pierwotną tęsknotą za właścicielem tego drugiego. Za parą wpatrzonych w nas oczu wśród tłumu. Za jednym przypadkowym zetknięciem się dłoni, które potem rozleje się ogniem w żyłach. Tylko dla nas przeznaczoną muzyką kroków na skrzypiących schodach. Daj sobie prawo do radości. Pozwól życiu dryfować, nie dbając, dokąd cię zaniesie. Zaufaj. Poznaj kogoś, kto stanie się dla ciebie ważny jak oddychanie, i zatrać się w nim. A teraz prześpij się trochę. Obudzę was przed Słupskiem.
***
W Ustce czekała już na nie obie Ewelina. To dzięki niej i zupełnemu przypadkowi Weronice udało się znaleźć tę pracę. Nagła rezygnacja jednej z dwóch recepcjonistek postawiła właścicielkę „Rybitwy” pod ścianą. Poza sezonem bezrobocie w miasteczku było znaczne i łatwiej było znaleźć kogoś do pomocy. Latem jednak, gdy znany z luksusów ośrodek odwiedzali przybysze z Niemiec, znajomość języka stawała się kluczowa.
– Dzięki, że po nas wyjechałaś – przywitała się Nika. Minęło niewiele ponad półtora miesiąca, a miała wrażenie, jakby nie widziały się całą wieczność. Odsunęła się na wyciągnięcie ramienia i obejrzała Ewelinę z każdej strony. – Strasznie wyszczuplałaś!
Na twarzy przyjaciółki zagościła wesołość.
– Taa… jasne. Eufemistyczne określenie kolejnej porażki!
– Porażki?
– Mojej diety! Ale co tam! Kiedyś się uda! Już nie mogłam się was doczekać. Dobrze, że uprzedziłaś, bo z dworca do „Rybitwy” są ze dwa kilometry.
– Ty, a tak właściwie, to czyj to samochód? – zainteresowała się Weronika.
– Szefowej, ale to bardzo sympatyczna kobieta. Sama mnie namawiała, żebym go wzięła.
– Budzisz zaufanie.
– Ehe… do pierwszej stłuczki.
Ewelina kierowcą była beznadziejnym, ale na jej szczęście szefowa jeszcze o tym nie wiedziała. Ulokowały rzeczy, przypięły dziecko i wyjechały na drogę. Wąskie uliczki nie zapewniały swobodnego ruchu. Po jednej stronie ciągnął się sznur byle jak zaparkowanych aut, wystających na połowę ich pasa. Z konieczności jechały więc środkiem. By się z kimś wyminąć, trzeba było wjeżdżać na podjazdy do posesji lub szukać wolnej przestrzeni na trawniku.
– Tędy najłatwiej dostaniesz się do centrum, bo w stronę Promenady to tam. – Ewelina wskazała ręką w lewo. – Rano jest tam zupełnie pusto, więc gdyby znudziło ci się bieganie nad wodą…
Promenada była dwukilometrowym, dobrze utrzymanym deptakiem odległym mniej więcej o pięćdziesiąt metrów od morza. W ciepłych miesiącach wokół niej i portu koncentrowało się codzienne życie. Sklepiki z pamiątkami, artykułami plażowymi i zabawkami dla dzieci. Małe i całkiem spore knajpki oferujące lokalne specjały, smażalnie ryb i budki z bigosem. Co krok sprzedawcy wyrobów własnych, od drobnej biżuterii przez świeczki, figurki i kufle do portretów i obrazków o tematyce morskiej. Niewątpliwych oryginałów wątpliwych dzieł sztuki. I na odwrót. Wreszcie dyskoteki, kino 7D i niewielkie salony gier.
Tych wszystkich atrakcji Weronice nie dane było zobaczyć, przynajmniej na razie. Droga prowadziła bowiem znacznie bardziej w głębi lądu. Za to po obu stronach mijały kolejne ośrodki: w centrum pensjonaty, dalej zaś w stronę granic miasta – całkiem spore hotele. „Rybitwa” okazała się nowym, trzypiętrowym obiektem, zbudowanym na planie wielokąta przypominającego spłaszczone „U”. Z tyłu za dziedzińcem ulokowano kilkanaście samodzielnych drewnianych domków dla gości z mniej zasobnym portfelem. Na końcu zaś – dwa najmniejsze dla pracowników. Ośrodek był malowniczo położony w sąsiedztwie lasu, a wiatr niósł powietrze przesycone zapachem żywicy i sosnowych igieł. Nie było jednak widoku na morze, co trochę zdziwiło Weronikę.
– To nie jest problem – odezwała się Ewelina. – Plaża jest po drugiej stronie uliczki, o trzysta metrów stąd. A ten domek jest nasz – wskazała z dumą. – Na górze pokój pod skosami. Wzięłam go dla siebie, żeby mała nie biegała po schodach.
– Akurat ją upilnujesz.
– No tak… A na dole salonik z aneksem kuchennym do wspólnego użytku, wasza sypialnia i łazienka. Masz tu klucze. – Wyciągnęła rękę. – Rozpakujcie się i odpocznijcie. Pierwszy dyżur masz dopiero za sześć godzin.
***
Paul zwrócił na nich oboje uwagę jeszcze w kolejce do kasy. Na nieco starszego, mniej więcej dziewięcioletniego chłopca i młodszą, bardzo do niego podobną dziewczynkę. Z wiaderkiem wody, środkiem do szyb w plastikowej butelce i szczotką z gąbką na końcu podchodzili do tankujących benzynę klientów stacji. Niektórzy kiwali potakująco głowami, inni nie.
Ruchy maluchów wskazywały na jaką taką wprawę; widać nie był to ich pierwszy dzień w tym miejscu. Pewnie dorabiali w wolnym od nauki czasie, zbierając na wakacje, rower, a może łakocie. Pracownicy stacji benzynowych zazwyczaj na to nie pozwalali, głównie ze względów bezpieczeństwa. Wiadomo… dziecko się zagapi, wpadnie pod samochód, zatruje się albo oparzy i potem się tłumacz. Wobec nich jednak okazali się bardziej tolerancyjni.
– Mieszkają tu niedaleko. Po sąsiedzku. – Kasjer wskazał zapuszczony dom po drugiej stronie ulicy. – Dlatego pozwalamy im przychodzić.
– W tej ruderze? – zdziwił się stojący przed Paulem klient. – Przecież to się zaraz zawali!
– Wie pan, jak to jest. Ojciec na bezrobociu, dorabia okazjonalnie. Matki nie mają… Za to mycie szyb ludzie dają im jakąś drobną kasę, albo kupują jedzenie. Ale to dobre dzieciaki.
Paul przezornie się nie odzywał. Zapłacił za benzynę, ciesząc się, że to nie jego okolica. Zaraz potem wyobraził sobie buldożery równające z ziemią tę zatęchłą szopę, nad którą tak się rozwodzili, i wykrzywił się złośliwie. Zaczekał, aż otworzą się automatyczne drzwi i wyszedł na zewnątrz.
Dzieci skończyły jakiegoś niedużego opla i zatrzymały się niezdecydowane przy ostatnim samochodzie z rzędu. Traf chciał, że akurat jego. Podreptały chwilę i widząc, że zmierza w tamtą stronę, ruszyły mu na spotkanie. Stanęły o trzy kroki przed nim i przywitały się grzecznie.
– Czy możemy umyć szyby? – spytał chłopiec. Jego siostra przezornie trzymała się z tyłu.
– Ile? – zainteresował się Paul. – Tylko bez kręcenia.
– Trzy euro – odezwał się mały. – Światła też przetrzemy – zachęcał.
– Dobra, tylko szybko! Śpieszy mi się! I nie próbujcie mnie oszukać.
Wsiadł do środka i rozłożył gazetę. W tym czasie oboje zakrzątnęli się przy samochodzie i musiał przyznać, że szło im całkiem sprawnie. Po paru minutach ściągali już wodę z szyby. Uśmiechnął się zadowolony i uchylił okno. Podeszli do drzwi od jego strony, a wtedy krzyknął niespodziewanie:
– Gówniarze! I coście najlepszego narobili?! Rozmazaliście tylko brud na szybie i zapaćkaliście mi lusterka! I co? Może chcecie, żeby wam jeszcze zapłacić?! Wynoście mi się sprzed oczu!
Włączył spryskiwacz i wycieraczki i roześmiał się, gdy ochlapał ich strumień płynu. Chwilę później ruszył z piskiem opon, zostawiając oniemiałego chłopca i płaczącą dziewczynkę.
Mała przetarła rękawem twarz, pozostawiając na niej szare smugi.
– Ale przecież umyliśmy… – wyjąkała, patrząc w ślad za znikającym samochodem.
– Nie płacz, Nicola – odezwał się jej brat. – Mamy trzynaście euro od rana.
– Nie wystarczy. Ojciec znowu będzie zły.
– Wystarczy – uspokoił ją chłopiec. – Mam jeszcze cztery z wczoraj.
Paul odjechał kawałek i zaniósł się śmiechem. Trzy euro to w końcu nie majątek, ale na paczkę fajek wystarczy.
***
Spotkanie z kontrahentem ojca przedłużyło się o wczesny lunch. Jednak radosny głos Artura w telefonie wynagrodził Michaelowi poniesione trudy. Zapowiadał się kolejny sukces. Kochał ojca i podziwiał jego osiągnięcia, choć ten, mocno pochłonięty pracą, nie zawsze miał czas dla Ilse i dzieci. Trochę gburowatego Paula, postrzelonego Michaela i ich nieśmiałej siostry Cornelii.
„Zbudował wszystko z niczego, a przy tym zawsze postępował uczciwie – pomyślał. – Nie to, co te zera w garniturach, których wszędzie pełno. Panoszą się, napraszają do biznesu, a ich jedynym celem jest przekręt. Zarobić, nawet zostawiając za sobą zgliszcza. Ojciec włożył w firmę tyle serca i tak o nią dbał, że nie wyobrażam sobie, by kiedyś przeszedł na emeryturę”.
Już sama myśl o jego odejściu wydawała się Michaelowi niedorzeczna. Kiedyś jednak do tego dojdzie. Sześćdziesiąt pięć lat skończył kilka miesięcy temu. Odgrażał się co prawda: „przed osiemdziesiątką nie pozbędziecie się mnie z firmy”, ale wszyscy, a już szczególnie Ilse, wiedzieli, że musi się oszczędzać.
Przez ten lunch dotarł do Ustki dopiero przed siedemnastą. W samym mieście GPS poprowadził go bezbłędnie, wcześniej jednak, na drodze ze Słupska, omal nie skierował go gdzieś w pole kapusty.
„Muszę jak najszybciej ściągnąć aktualizację, inaczej wyprowadzi mnie na Księżyc. Jest teraz tyle dróg w budowie… Nic dziwnego, że GPS wariuje”.
Wolał, by Rolf pozostał w wozie, dopóki sam nie dopełni formalności. Jak wiele pobożnych życzeń, i te plany spaliły na panewce. Delikatne hamowanie obudziło szczeniaka śpiącego na tylnej kanapie. Zawsze miał lekki sen, a teraz rozglądał się zdezorientowany, nie rozpoznając niczego w okolicy.
„No tak – pomyślał Michael – jeśli zostawię go samego, z żalu pogryzie całą tapicerkę. Nic z tego mały. Idziemy obaj”. – Otworzył tylne drzwi.
Rolf tylko na to czekał i momentalnie znalazł się na zewnątrz. Po kilku godzinach jazdy marzył już tylko o tym, by biec przed siebie i jakimś szaleństwem wynagrodzić sobie nudę podróży. Kręcił się właśnie wokół swego ogona, gdy nagle jego uwagę przykuła młodziutka kelnerka, której ruchy zdradzały niepewność. Najwyraźniej początkująca w tym fachu niosła tacę w stronę gości na tarasie. Pies podkradł się do niej z tyłu, przyczaił i po chwili wystartował jak futrzany pocisk. Poderwał się do góry i z głośnym szczekaniem oparł łapami o jej plecy. Jego radość nie miała granic. Jej – wręcz przeciwnie.
Dziewczyna wystraszyła się nie na żarty, a z nią wszyscy goście. Filiżanki nie wylądowały na ziemi chyba tylko cudem, ale ich zawartość już niekoniecznie. Urok osobisty nowej recepcjonistki pomógł załagodzić sprawę z gośćmi, ale Michael obiecał sobie lepiej uważać na Rolfa. Nie wiedział, że ta skądinąd rozsądna, ale najszybciej w historii złamana obietnica, doprowadzi do łańcucha zdarzeń, których ani on, ani pasażerki porannego pociągu relacji Gdańsk–Szczecin nie mogli przewidzieć jeszcze tego dnia rano.
***
Łagodny makijaż, granatowo-seledynowy żakiet z cienkiej wełny bouclé i takież spodnie – podarunek od firmy. „Służbowy mundurek” – przemknęło jej przez myśl. Musiała jednak przyznać, że ładny krój (à la Coco Chanel), a przy tym odpowiedni rozmiar. „Ciekawe, że stać hotel na takie rzeczy. Chociaż z drugiej strony, oceniając po stawkach, do tanich nie należy”. Do tego odkryte buty na obcasie trzy czwarte, tym razem własne. Całość prezentowała się całkiem, całkiem. Karolinka już na nią czekała w pomarańczowej sukience na ramiączkach i białych sandałkach. Z dwoma kucykami na głowie i nieodłączną żyrafą pod pachą wyglądała bardzo pogodnie. Od swoich drugich urodzin nigdy nie rozstawała się z maskotką.
– Musimy już iść, kochanie. – Uśmiechnęła się do małej. – Będziecie się bawić z ciocią Ewelinką, a ja będę cały czas widziała cię z okna. Jeśli się stęsknisz, albo zechcesz dać buziaczka, będziesz mogła do mnie przyjść, króliczku.
Trzydziestometrowa ścieżka wśród świerków wiodąca do hotelu. Miarowy stukot obcasów na idealnie spasowanej brukowej kostce i leśny zapach wszędzie wokół nich. Dwa schodki, na których trzeba uważać, bo są wysokie, podest i kolejne dwa. Dalej hol, a w nim Ewelina.
„Dobrze, że to ona jest animatorką”. – Pomachała im obu na pożegnanie.
Pierwszą godzinę poświęciła na opanowanie systemu (na szczęście okazał się dość prosty), drugą na obsługę gości. Koło południa lunch z córką i druga połowa dnia pod okiem starszej koleżanki, a od jutra… samodzielność. „Nie ma czym się przejmować. Poradzę sobie…”. Jej optymizm i energia wzięły górę. Większość gości dotarła na dwa dni przed jej debiutem, więc pierwszy dzień upłynął spokojnie. Niemal.
Tuż po siedemnastej, gdy do końca dyżuru została mniej niż godzina, koleżanka wymknęła się pod byle pretekstem. Coś tam mamrotała o chorej babci, ale Nika przypuszczała, że chodzi raczej o świeżo poznane na plaży ciacho i wiszącą w powietrzu randkę. Nie miała jednak czasu o tym myśleć, bo nagle jej uwagę zwrócił hałas na zewnątrz hotelu. Szczekanie i pisk kelnerki na tarasie walczyły o lepsze z podniesionymi głosami po polsku i niemiecku.
„Awantura! – zorientowała się. – Albo i gorzej!”.
Wybiegła na zewnątrz i po kilku nerwowych minutach jakoś opanowała sytuację. Co prawda jeden z gości, cały poplamiony kawą, wyglądał na niezbyt szczęśliwego, ale dyplomacja i uśmiech Weroniki zdziałały cuda. Wkrótce potem, z kawałkiem tortu i kieliszkiem brandy gratis, zdawał się wręcz żałować, że kelnerka oblała go tylko raz.
Dopiero teraz odetchnęła.
„Nieźle się zaczyna” – pomyślała, wracając do recepcji.
Spokoju jednak nie zaznała. Zamierzała właśnie przećwiczyć program obsługi rezerwacji, gdy nagle, do holu wpadł owczarek niemiecki, na oko pięciomiesięczny, bez smyczy i kagańca. Całkiem już spory, pędził na oślep, tratując wszystko z typową dla szczeniaków niefrasobliwością. Zaczął od sztucznej rabatki przy wejściu, by chwilę później staranować stojak z firmowymi parasolami. Wreszcie pośliznął się na świeżo wyfroterowanej podłodze i zdemolował ażurowy stolik z gazetami. Trwało to krócej niż mgnienie oka.
Tuż za nim wbiegł do środka mężczyzna, którego spotkała już na tarasie. Wyglądał na trzydzieści dwa, może trzydzieści trzy lata, ale wysportowana sylwetka czyniła go młodszym, niż był w rzeczywistości.
– Rolf, komm herein und setz dich hin! Herein bei mir! (Chodź tu i siad! Tu, koło mnie!).
Pies, mimo że szczeniak, natychmiast posłuchał. Podszedł z pochyloną głową i posłusznie klapnął koło jego nogi z wywieszonym ozorem. Mężczyzna pogroził mu palcem, a następnie podszedł do kontuaru. Chwilę pogrzebał w aktówce i podał Weronice swój paszport. Rozejrzał się wokoło, oceniając rozmiary zniszczeń. Westchnął ciężko i rozłożył ręce w na wpół zabawnym, na wpół bezsilnym geście. Spojrzał przepraszającym wzrokiem i nieoczekiwanie odezwał się po polsku:
– Proszę wybaczyć. Nie wiem, co w niego wstąpiło. Nigdy się tak nie zachowuje. Nie, zaraz, co ja mówię! Przecież ja nawet nie znam tego psa. – Uśmiechnął się. – Nie mam pojęcia, skąd się tu wziął! Nie, to też nie tak… Ten pies to jedno wielkie, nieobliczalne nieszczęście. Kocham go!
– Trzecia wersja podoba mi się najbardziej. – Nie potrafiła nie uśmiechnąć się w odpowiedzi.
Otaksowała go wzrokiem. Popielatoszary garnitur z wełny i takaż kamizelka, bez krawata. Ciemnogranatowa, niemal czarna koszula o sztywno postawionym kołnierzu i pierwszych dwóch guzikach rozpiętych. Buty zdradzające dobrą markę. Na szyi mały, nierzucający się w oczy medalik z Matką Boską, a na serdecznym palcu lewej ręki obrączka z czarno oksydowanego srebra. Jeszcze tylko średniej wielkości zegarek z grafitowanej stali. Nie żaden obrzydliwie wypasiony model dla nowobogackich, czy hipsterski za minimum kilkanaście tysięcy, ale skromniejszy, gustowny lacroix, bez ostentacji i zadęcia. Całości dopełniały postrzępiona fryzura z ciemnych włosów „na smoka”, dwudniowy, nieco zapomniany zarost i para ciepłych orzechowych oczu, patrzących szczerze i otwarcie.
„Hmmm… Przystojny i budzi zaufanie. Można się zapomnieć…” – Jej myśli popłynęły w dawno zapomnianym kierunku, ale tylko na moment. „Wróć na swoją planetę, Nika!” – skarciła się.
„Ma dziewczyna gust – pomyślał tymczasem Michael. – Ubiór miejscowy, ale ta biżuteria!”. O mało nie gwizdnął z podziwu. Bez cienia pretensjonalnego przepychu, wyważona i genialnie dobrana: maleńka pięciokątna frywolitka z żelazoniklu na cienkim łańcuszku i identyczne kolczyki na długich biglach. „Pallasyt to nie jest. Prędzej oliwin, albo oktaedryt. Stąd zielonkawoseledynowe przebarwienia” – przypomniał sobie studia i zajęcia z geologii.
Tymczasem, zwabiona hałasem, nadeszła Karolinka z opiekunką. Nie z Eweliną, ale z jakąś inną, całkiem nieznaną Weronice kobietą. „To pewnie ta druga animatorka” – domyśliła się.
– Mamo, mamo, popatrz! Piesiu! Jaki śliczny!
Podbiegła, objęła go za głowę i wytargała za uszy. I trudno się dziwić, bo szczeniak wyglądem przypominał wielką, żywą maskotkę. Wkrótce na twarzy dziecka nie pozostało ani jedno suche miejsce, a ich przepychanki wyglądały jak małe zapasy.
– Chyba przypadli sobie do gustu – odezwał się Michael do Weroniki.
– Na to wygląda – odpowiedziała mu szeptem. – W domu nie mamy zwierzęcia, a ona za nimi przepada. – Skończyła rejestrację i podała mu klucz. – Dałam panu „sto trójkę”. Na pierwszym piętrze, w skrzydle po prawej. Korytarzem trafi pan do windy i jeśli mnie pamięć nie myli, to będzie na wprost od wyjścia.
Szkoda było przerywać dziecku radość, ale co zrobisz…
– Piesek jest śliczny, ale teraz już się pożegnaj – powiedziała do córki.
Karolinka jednak nie zareagowała. Weronika podeszła bliżej i kucnęła obok.
– To piesek tego pana i musi już iść – tłumaczyła cierpliwie.
– Ma na imię Rolf. – Michael założył psu smycz. – Jutro po śniadaniu wybieramy się na spacer, więc jeśli mamusia się zgodzi, będziesz mogła znowu się z nim pobawić.
– Mogę, mamo?! Mogę?! – Uczepiła się jej ręki.
– Oczywiście, kochanie. Skoro pan pozwala…
– Wujku, a jak masz na imię?
– Michael.
– Dziwnie – oświadczyła z dziecięcą szczerością, a Weronikę zamurowało.
– Niech będzie Michał.
– A ja Karolinka… – Zadarła główkę. – Ale mama mówi do mnie „króliczku”.
– Miło mi cię poznać, młoda damo.
***
Korytarz prowadził obok niewielkiej, przytulnie urządzonej kawiarenki w prawym skrzydle, w której przygaszone światła i płaskorzeźby w matowosrebrnych ramach wywoływały w gościach nieco nostalgiczne wrażenie. Dalej mijało się salę fitness i piętnastometrowej długości basen z częścią przeznaczoną dla dzieci. Jeszcze zakręt i wreszcie winda, nieduża, ale dość przestronna, by pomieścić trzy osoby z bagażami. I tylko klucze były zwyczajne. Najwyraźniej właścicielka nie zainwestowała jeszcze w karty magnetyczne.
Przepuścił Rolfa i wszedł do środka. Przy wejściu do pokoju spora szafa ubraniowa obleczona mahoniową okleiną. Po jednej stronie wieszaki, po drugiej półki i wbudowany sejf. Obok tego samego koloru biurko z długim blatem i podstawowymi sprzętami: elektrycznym czajnikiem, filiżankami i tacą z pakietem powitalnym: kilkoma torebkami rozpuszczalnej kawy, herbatą oraz pudełkiem miejscowych herbatników.
Pod blatem lodówka, którą jednak odkrył dopiero później, tak cicho pracowała. Nad biurkiem zawieszony na ścianie trzydziestodwucalowy telewizor. Podwójne łóżko z dwiema lampkami i włącznikiem sterowania klimatyzacji. I jeszcze zgrabna łazienka z wielką kabiną prysznicową, zaopatrzona w ogromne lustro.
Rolf zatrzymał się tuż za progiem i z zaciekawieniem chłonął nowe zapachy. „Byle tylko nie zaczął obgryzać mebli – zaniepokoił się Michael. – Inaczej pójdę z torbami”. Dla pewności rozsznurował płócienny worek i wydobył z niego dużą sztuczną kość. Chwilę ważył ją w ręce i rzucił psu. Sam worek zaś dla pewności umieścił na szafie.
„Te gryzaki są specjalnie dla szczeniaków w jego wieku” – przypomniał sobie znudzony głos ekspedientki. Kupił, ile zmieściło się w wozie, i miał nadzieję, że to wystarczy.
Odsłonił welurowe story i wyszedł na balkon. Promienie światła sączyły się przez gałęzie pojedynczymi pasmami, sprawiając trochę magiczne wrażenie. Korony wysoko w górze, solidne, pokryte brązową korą pnie, wysokie na metr paprocie i porośnięte mchem kamienie. A wszystko to nierzeczywiste, jak z zielonego widma utkane… na wyciągnięcie ręki.
Rolf pojawił się na balkonie wkrótce po nim. Oparł się łapami o balustradę i oszczekał kilka kłócących się mew. Ich zdobycz nie wyglądała na szczególnie cenną, mimo to jazgot czyniły nieznośny. Pies przyjrzał im się uważnie, ale odległość była zbyt duża, by rozpoznać, o co właściwie im poszło. Ptaki i tak niewiele sobie robiły z ujadania Rolfa, a ich kłótnia tylko przybierała na sile. W końcu jednak największa chwyciła w dziób coś białego i wzbiła się w powietrze. Reszta momentalnie poderwała się za nią.
Żadnych trosk, goniących terminów, zestresowanych klientów. Michael rozstawił składany leżak, a po zastanowieniu także drugi, dla futrzaka. Rozłożył jego ulubiony koc i trochę go skotłował. „Lepiej niech sam wymości sobie legowisko – postanowił. – Przynajmniej nie będzie próbował zająć mojego”.
Z zamyślenia wyrwało go dopiero delikatne pukanie do drzwi. Przez szum na zewnątrz nie był jednak pewien, czy się nie przesłyszał. Chwilę później jednak pukanie się powtórzyło. Przekręcił klucz w zamku i wyjrzał. Rudowłosa postać z recepcji spoglądała na niego rozbawionym wzrokiem.
– Pański paszport wołał do pana coraz głośniej, przyniosłam go więc…
Była niższa od niego, ale w pantofelkach na obcasie niemal dorównywała mu wzrostem. W tej chwili mógłby się założyć, że jeśli w ogóle bywa poważna, to jest to tylko maska. Miała w sobie radość, miała w sobie słońce, miała… nieskończoność. I chęć dzielenia się nimi. Wyciągnęła rękę i wcisnęła mu dokument.
– Paszport. Pana. Oddaję. Wytłumaczyć na migi?
Już wcześniej zauważył, że jest atrakcyjna. Z bliska jednak wywarła na nim jeszcze większe wrażenie. Intrygowała. Ona i delikatny aromat jej perfum.
– Issey Miyake? – strzelił całkiem bez związku. – Privance? – „Trochę na to za wcześnie, ale to ona zaczęła”.
Pokręciła głową.
– Lubię Miyake, ale „Poufałość” sam pan wymyślił. Nie ma takich perfum.
– Francuski też pani zna? – zdziwił się.
– Kiedyś trochę znałam… ale niezbyt dobrze. To jak z tym Privance? Niechże się pan przyzna… będą okoliczności łagodzące.
Nie było sensu się wykręcać. Zaciągnął się jej zapachem uważając, by wypadło to naturalnie.
– Pomyślałem, że zrobię… no zresztą nieważne – zaplątał się.
– Zrobił pan. – Nie przestawała się uśmiechać. – Ale tym razem to Miracle. Od Lancôme’a.
– Miracle… „Cud”. Nazwa jakby dla pani stworzona.
Podziękowała ledwie zauważalnym skinieniem. Nie byłaby kobietą, gdyby ten spontaniczny komplement nie sprawił jej przyjemności. Gorzej, że nie mieli pojęcia, co dalej. W pośpiechu wydukał pierwsze, co tylko przyszło mu na myśl. Byle ją jakoś zatrzymać. Byle została jeszcze przez chwilę. Jak zwykle w takich razach, palnął koncertowe głupstwo.
– Niech pani wejdzie. Mam dobrą kawę.
Dopiero wtedy przyszło opamiętanie. „Odbiło ci?! – warknął na siebie. – Nic głupszego nie mogłeś już wymyślić? Jak nic uzna, że przyjechałeś szukać wrażeń albo polujesz na recepcjonistki! Cholera jasna, Michael!”.
Popatrzył na nią i odetchnął. Kobieta nie wyglądała na zażenowaną, więc chyba jednak tak tego nie odebrała.
– Nie da rady – odezwała się życzliwie. – Przynajmniej nie dzisiaj. Koleżanka została sama na dole, a zaraz przyjedzie autokar z czterdziestką gości. Dzwonili z trasy.
– Szkoda. Odwdzięczyłbym się jakoś za ten paszport. A i Rolf odpaliłby nam pewnie parę swoich ciastek. – Wyciągnął z pudełka jedno w kształcie kości piszczelowej. Tyle, że z urwanym rogiem. – O proszę! Nawet mało pogryzione.
Rolf popatrzył na niego czujnie, a potem wystartował i capnął przysmak. Na ten widok Weronikę połaskotało w środku. Dawno nie widziała takich cudaków.
– Skąd właściwie jesteście? – spytała.
– Z wielu różnych miejsc, ale ostatnio z Trieru.
– I przyjechał pan nad Bałtyk? Nie bliżej byłoby do Włoch, albo na Riwierę?
– Bliżej, ale nie po drodze. Po wakacjach przenoszę się na stałe do Gdańska. Tym razem na dobre.
– Żartuje pan! – To już nie było łaskotanie. To był cały koncert świerszczy.
– Rodzina ojca stamtąd pochodzi. Mama jest Niemką z Nadrenii.
– Dałabym głowę, że odwrotnie.
– A to czemu? – zainteresował się.
– Noo… nazwisko ma pan niemieckie.
– Żadna tajemnica. Po prostu ojciec to patologiczny pragmatyk. Założył firmę w Niemczech, ale gdy chciał ją wypromować, od razu pojawił się problem: jego nazwiska nikt nie potrafił wymówić. Przyjął więc nazwisko mamy.
– Ale to i tak dziwne – palnęła. – Ludzie emigrują raczej w drugą stronę.
– Jak by to powiedzieć… miałem dobry powód.
Gdy to mówił, cień przemknął mu po twarzy. A może tylko jej się zdawało? Nawet na pewno, bo jego głos brzmiał całkiem naturalnie. Mimo to intrygował ją. „Co go tu przygnało? Nostalgia? Potrzeba zmiany? Nie, to nie to. Prędzej kobieta albo interesy. Bo chyba nie ucieka przed policją? – zaniepokoiła się. – W każdym razie nie wygląda na takiego. Hmm… ciekawe”.
– Zastanowił mnie ten pani niemiecki – odezwał się, przerywając jej rozważania. – Sprytnie pani zgasiła tego amatora kawy na tarasie.
– To nietrudne. Od poniedziałku do piątku jestem „clownem od niemieckiego”.
– Kim?! – nie zrozumiał.
– No… panią nauczycielką. W podstawówce w Gdańsku. Wracam tam od września.
Właśnie mijała ich wracająca z plaży rodzina. Z przodu kobieta z dwójką dzieci i torbą na ramieniu, za nimi mężczyzna z wiosłami w jednej, a niewielkim, dmuchanym pontonem w drugiej ręce. Przy swojej pokaźnej tuszy ledwie się mieścił w korytarzu. By go przepuścić, Nika musiała wejść do pokoju. A więc jednak… Zatrzymała się niezdecydowana, a wtedy Michael wskazał jej miejsce w fotelu. Nalał im po szklance soku i usiedli.
– Lubi to pani? – spytał.
– Belfrowanie? – upewniła się.
– Mhm.
– Ubóstwiam! Na kilka godzin człowiek staje się nieomylnym ekspertem, powiernikiem, spowiednikiem, psychologiem, pogotowiem ratunkowym, czasem kasą zapomogowo-pożyczkową, a bywa, że policjantem i sędzią sądu najwyższego w jednym.
Otworzył oczy ze zdumienia. Nie mógł się mylić. Ją to naprawdę bawiło! „Nauczycielka z powołania – pomyślał. – Ginący gatunek”.
– Pani chyba nie jest stąd?
– Szczerze mówiąc, nie. Przyjaciółka mnie wkręciła w wakacyjną fuchę. Wie pan jak to jest: okazja zarobku i atrakcje dla córki. W jej stanie jod… – Ugryzła się w język, ale było już za późno.
Pan „zdecydowanie zbyt bystry” natychmiast się zorientował.
– Jod? – powtórzył. – Ma problemy z oddychaniem?
– Nie do końca…
– Alergie? Przeziębienia? Może i jest troszkę blada, ale dawno nie widziałem tak żywiołowego dziecka. Do tej pory Rolf każdego potrafił zmęczyć, a tu proszę! Trafił swój na swego! To prawdziwe żywe srebro.
– Aż za bardzo żywe, może mi pan wierzyć! Cztery lata, a wygadana, jakby miała ze dwa razy tyle! Zaczynam się zastanawiać nad zmianą jej imienia na „Karolinka Wiem Wszystko Lepiej”.
„Cztery lata”.
Te słowa zadźwięczały w jego uszach jak dzwon, a wyblakły już obraz Luise i Sonji ponownie stanął mu przed oczami. Zawahał się, ale szybko zwalczył pokusę: Nie! Nie wspomni o nich! Lepiej zostawić przeszłość i zapomnieć! Po to tu przecież przyjechał. „Zresztą nie ma sensu się przejmować. Ona też nie odpowiedziała na żadne z pytań o chorobę córki. Poznaliśmy się, pogadali, a teraz każde do swoich zabawek”.
Nika też nie czuła się swobodnie. „Przystojny i elokwentny – oceniła. – Dużo widzi i ma otwarty umysł, ale przecież nie będę opowiadać mu o sobie. W końcu to tylko gość hotelowy. Gotów pomyśleć, że zatrudnili jakąś niezrównoważoną babę i obsmaruje mnie przed właścicielką. Ładnie by to wyglądało pierwszego dnia pracy! Lepiej się pilnuj, Nika”.
Przez otwarty balkon dobiegł ich głęboki bas autobusu. Podniosła się i oddała niedopitą szklankę.
– Już są – powiedziała z cieniem żalu w głosie. – Szkoda.
– Szkoda… No i nadal nie wiem, jak pani na imię…
– Weronika.
Ruch głowy w jego kierunku i ledwo zauważalny, spontaniczny uśmiech zielonych oczu. Miarowe, oddalające się kroki na schodach.
Dzień pierwszy, rano:
Pięćset metrów promenadą, potem podbieg pod górkę i dalej pustym o tak wczesnej porze chodnikiem. Wreszcie połać piasku na plaży. Buty pośpiesznie wrzucone do plecaka, pierwszy chłód morskiego piasku pod stopami. Obok Rolf, szczęśliwy, choć nie do końca rozumiejący cel tej gonitwy. Bieg wzdłuż brzegu do portu i z powrotem. Mijani ludzie i krew coraz szybciej krążąca w skroniach w takt stawianych kroków. Lewa, prawa, lewa, prawa i znów lewa… „A przecież wiem, że jakkolwiek szybko bym biegł, nigdy nie zdołam zbliżyć się do ciebie, Luise…”. Codzienna ucieczka przed wspomnieniem sterylnej sali. Gorączka oczekiwania na werdykt. Zakłopotane, ukradkowe spojrzenia lekarzy i ich diagnoza. „Niech pan nie traci nadziei”. I wszystko, co przyszło potem…
Miarowy stukot silnika rybackiego kutra wracającego z nocnego połowu. Pomieszanie głosy rybaków zachęcających się nawzajem do ostatniego wysiłku. Ich spracowane, ogorzałe słońcem twarze, rozjaśnione uśmiechem sukcesu. Dźwig na kutrze unoszący sieć ponad wybrzeżem, by uwolnić deszcz ryb do kontenerów. Ostatni rzut oka i znów bieg plażą w rozpryskach wody. I tylko jej tu nie ma…
Dzień pierwszy, wieczór:
Słodycz buzi małej dziewczynki na niewielkiej poduszce i pluszowa żyrafa w jej zaciśniętych paluszkach. Troskliwa matka okrywająca senną Karolinkę lekką jak puch kołdrą. Wygodne sportowe buty, biała czapeczka z daszkiem, na przegubie frotka. Otwarte drzwi domku i ostatnie przed wyjściem wdzięczne spojrzenie rzucone przyjaciółce, wyrażające więcej niż słowa. Szczery uśmiech wysłany w odpowiedzi. Stopy pewnie odmierzają krok za krokiem w pościgu za czerwonawym o tej porze dnia słońcem. W drodze na zachód.
Wspomnienie dźwięku innych kroków. Kiedyś, dawniej i przez kogoś innego stawianych… pomieszanych z jej własnymi. W innym miejscu i czasie. Czasie przeszłym. Przeszłym do historii. Historii zaufania. Zaufania zawiedzionego. Wolność biegnącej po plaży dziewczyny. Tylko ona i jej myśli. Powracające falami wspomnienie jej twarzy wtulonej w jego twarz. Wrażenia ciepła i bliskości. Pocałunków przenikających przez skórę. Jej własnego serca, kiedyś powierzonego w opiekę mężczyźnie bez serca. Gniew i żal. Żal i gniew. „Jak mogłeś?!”. Wszystkie jej światy w jednej chwili zniszczone w katastrofalnej koniunkcji. Podświadome przyśpieszenie i bieg do utraty zmysłów. Oszołomienie i zawrót głowy. Powietrze wypełnia bolące z wysiłku płuca. Zatrzymanie i zapatrzenie. Nostalgia i spokój morza aż po horyzont. Westchnienie. Nogi znów poderwane do biegu po plaży. Zapomnieć.
Dzień drugi, rano:
– Marcin. Ty szalony ornitologu! – Ojciec ze śmiechem chwytający sześciolatka zapatrzonego w mewy i rybołowy, unoszący go w górę ponad zbliżającą się nieco większą falę. Niespokojny wzrok ptaków rozglądających się trwożnie wokoło, a po chwili powietrze wypełnione uderzeniami kilkudziesięciu par skrzydeł. Jedno spojrzenie w górę i dalej samotny bieg pojedynczego mężczyzny wśród śladów ptasich łap na piasku. Rolf, zaciekawiony wyrzuconym przez falę kawałkiem drewna, wyszarpuje go morzu, by po chwili potoczyć go po plaży. „Nauczyłem się żyć połową życia Luise. Pozwolić mu przemijać…”.
Dwie małe foczki baraszkujące w porcie o świcie, czekające na rybę, przypadkiem spadającą, a czasem celowo zrzuconą z kutra. Cisza rozdarta szczekaniem pięciomiesięcznego owczarka. Dziecko zapatrzone w focze igraszki z rozdziawioną buzią i jego mama o takich samych oczach, trzymająca synka za rękę. Przelotne, ukradkowe spojrzenie rzucone w ich stronę, a po chwili wzrok na powrót skierowany ku tafli wody. Uśmiech posłany foczce i dalej bieg po nabrzeżu z powrotem w stronę słońca. I tylko jej tu nie ma…
Dzień drugi, wieczór:
Chwila zawahania, nim oczy oślepione słońcem znad wydmy na powrót rozróżnią kontury. Weronika mruży je z rozbawieniem, a po krótkiej chwili jej twarz na nowo rozjaśnia uśmiech. „Tak tu pięknie. Szkoda, że mała nie da jeszcze rady biec ze mną – pomyślała. – Cieszyć się przestrzenią, wolnością tej chwili. Rysunkiem naszych śladów na piasku, wilgotnym od morskiej wody. Rzeźbą zostawioną przez fale”.
Falochron portu zbliża się powoli. Powoli, ale stale. Żadnych słuchawek wypełnionych sztucznym dźwiękiem, tylko magia odwiecznego szeptu wody.
„Chcę się cieszyć życiem. Każdą chwilą spędzoną z najukochańszym na świecie dzieckiem, którego nigdy nie poznasz. Na nowo zacząć marzyć i na powrót odnaleźć szczęście. Ale już nie z tobą. Z dala od twoich kłamstw, ty tchórzu. Z dala od niepewności jutra rozpisanej na godziny, minuty i sekundy. Od lęków, którymi zatrułeś moje życie. Uwolnić się od wspomnień o tobie. Mieć pewność, że już nigdy nas nie skrzywdzisz”.
Usiadła na głazie i w jej oczach pojawiły się łzy. Względnie niewiele. Teraz, gdy oddała je morzu, nie czyniła już sobie wyrzutów. Tak było trzeba. Teraz wreszcie nadeszło oczyszczenie.
Dzień trzeci, rano:
Miarowe kroki na kamiennym bruku Promenady, a potem schody prowadzące prostą drogą ku morzu. Na plaży dziecko, uzbrojone w łopatkę, uklepuje mokry piasek w wiaderku. Małe rączki odwracają je, a na buzi pojawia się radość, gdy obok dwóch identycznych wyrasta trzecia piaskowa babka.
– Mamo, patrz! Ładnie?!
– Ślicznie, kochanie. Zrób mamusi następną. – Kobieta wraca do przerwanej lektury, a chłopczyk pracowicie zabiera się do dzieła, by kolejny raz zasłużyć na pochwałę. Głosy i obrazy oddalają się w kierunku przeciwnym do kroków samotnego biegacza.
Niewielkie zbiegowisko wakacyjnych szaleńców, gorączkowa krzątanina przy linkach i karabińczykach uprzęży. Chwila zawahania i krótki lot. Zdezorientowane ujadanie Rolfa.
– Kompletnie ci odbiło z tym bungee! – Dziewczyna była wściekła.
– Skarbie, ale ja to zrobiłem dla ciebie, żebyś wiedziała… no żebyś…
– W przyszłości inaczej okazuj swoje przywiązanie. Na przykład dla odmiany mógłbyś wykazać chociaż trochę odpowiedzialności. Przecież mogłeś zginąć!
– Dobrze, kochanie. No już się nie złość. Więcej tego nie zrobię.
Nadąsana odpycha go od siebie. Powoli jednak całe napięcie mija.
– Jesteś wariat – wybacza mu w końcu. Mierzwi dłonią jego włosy, a ich ramiona spotykają się. Dłonie mężczyzny na jej lekko wypukłym brzuszku. Jeszcze chwila i kobieta obdarza go uśmiechem. – Kopie!
Pojednanie tych dwojga, ich sylwetki wtapiające się w tło. Kilka chwil później Michael znika za zakrętem. Lewa, prawa, lewa, prawa i znów lewa… I tylko jej tu nie ma…
Dzień trzeci, wieczór:
Chłód przed zmierzchem. Od morza powiew z minuty na minutę coraz silniejszy. Niebo tylko nieznacznie ozdobione chmurami. Weronika naciąga na głowę kaptur śnieżnobiałego dresu, ale włosy, choć upięte, i tak wydostają się na zewnątrz. Poprawia krokomierz na przegubie, a frotkę na drugim. Jej nogi jednak ani na chwilę nie zmieniają swego rytmu, a szum wiatru tłumi równy, miarowy oddech. Kilku ostatnich plażowych maruderów odprowadza ją wzrokiem. Patrzą w ślad za oddalającą się postacią, aż ta zlewa się ze ścianą drzew w drodze na wydmy. „Ładna dziewczyna” – myślą z żalem.
Strój przynosi ciepło rozlewające się w żyłach, napełniając jej serce coraz większą radością. Zamyka oczy i czuje, jak zachodzące słońce pieści delikatnie skórę na policzkach. „Będę biec przed siebie. Przywrócę kolory moim snom, zapachy kwiatom, a smaki potrawom. Odnajdę kogoś, komu zaufam. Zostawię wszystkie swoje straże za plecami. Kogoś, dla kogo moja przeszłość, błędy i porażki nie będą miały żadnego znaczenia. Kto będzie się cieszył każdą spędzoną razem chwilą. Dla kogo największe na świecie uczucie będzie miało moją twarz i moje imię. A wraz z nim także twarz i imię mojego dziecka. I nikt mnie nie powstrzyma”.
Dzień czwarty, rano:
„O matko, co za ciśnienie. Dziewięćset osiemdziesiąt albo i mniej… Głowa zaraz mi pęknie”. Michael krytycznie przyjrzał się odbiciu w lustrze. Wory pod oczami osiągnęły lekko sinawą barwę. Sięgnął po tabletkę i popił ją kilkoma łykami wody mineralnej.
„Nie dam rady się zwlec. Ani biegać – pomyślał. – Spróbuję wieczorem”.
Biegając, odblokowywał się. Rozwiązywał niemożliwe wręcz zagadki i problemy techniczne, którymi usiany był niejeden projekt. Dogrywał organizacyjne szczegóły. Albo po prostu rozkoszował się wolnością i swobodą, zmuszając organizm do wysiłku. Zwykle za jednym razem nie przekraczał ośmiu, dziesięciu kilometrów. Tyle wystarczyło, by stale być w formie i zachować całą przyjemność treningu. Nie miał złudzeń. Wiedział, że gdyby zaczął biegać wyczynowo, narzucony obowiązek prędko by go zniechęcił.
Jak dotąd dawało to dobre efekty. Nie mozolił się nad projektami, by na siłę sprostać zamówieniu, gdy terminy goniły. Zamiast tego pozwalał się pochłonąć pasji i bywało, że przez kilka dni z rzędu nie pokazywał się w pracowni firmy ojca. Wtedy jednak na jego własnej, starej desce kreślarskiej powstawały czarno-białe grafiki. A gdy po kilku dniach wracał do biura, czuł, jakby ktoś rozsupłał w jego umyśle splątane sznurki. Ze sprawnością, która wprawiała w osłupienie, oddawał się wtedy innej namiętności – projektowaniu.
– Ten facet to geniusz – mówili jedni.
– Kompletny świr, ale pomysły ma niesamowite – odpowiadali na to inni.
Projektanci konkurencyjnych firm komplementowali jego prace, a wykładowcy architektury naginali program, co i rusz przytaczając jego pomysły. Miał zarówno zaciekłych przeciwników, jak i zagorzałych fanów. Ci pierwsi wykruszali się stopniowo. Drugich, zafascynowanych jego kreatywnym szaleństwem, przybywało z dnia na dzień.
– Jest jak Gaudi – powiedział kiedyś jego ojciec. – Żyje we własnym świecie, którego fragmenty tylko czasem pozwala nam oglądać. Zupełnie tak, jakby napędzała go jakaś unikalna muzyka, którą wyłącznie on słyszy.
– Czy ty mu aby nie zazdrościsz, staruszku? – roześmiała się Ilse, a potem pogłaskała męża po policzku. – Uczeń przerósł mistrza.
– Żartujesz?! Jestem z niego dumny! Przynajmniej oddam firmę w dobre ręce. Ale…
– Ale jeszcze nie teraz… – dokończyła za niego matka.
Wspomnienie zbladło. Michael uniósł się z wysiłkiem, podparł się jedną ręką i w końcu jakoś usiadł na łóżku. W głowie huczał mu wodospad. Co więcej budzik – staromodny i odrapany potwór – pierwszy raz nie zadzwonił. Przyłożył go do ucha, a potem potrząsnął kilkukrotnie, ale bez skutku.
„W końcu i na ciebie przyszedł czas” – zmartwił się.
Owinął go troskliwie w płócienną chustkę i schował do pudełka. Nie miał wielkich nadziei, że uda się przywrócić mu życie, ale spróbować przecież trzeba… I tak za nic nie rozstałby się z pamiątką po dziadku ani z żadnym ze zdarzeń dzieciństwa. Miarowym tykaniem zegarów w jego zakładzie przy najbardziej zapomnianej uliczce starego Trieru. Dziesiątkami niewielkich narzędzi o tajemniczym przeznaczeniu, których nie wolno mu było dotykać. Z kanapkami od babci, odwijanymi z serwetek i zjadanymi w pośpiechu między jednym a drugim interesantem, wśród nieustannych połajanek: „Tylko mi tu nie nakrusz, młody człowieku!”.
Z zafrasowanymi twarzami klientów, którzy wierni codziennej tradycji nakręcania, nie poszli na łatwiznę i nie sprawili sobie elektronicznego złomu na straganie. I nawet jeśli najpierw patrzyli zasępieni, ich miny szybko zastępował uśmiech, gdy się dowiadywali, że jednak się uda. Że będzie gotowy na jutro lub pojutrze… no najdalej za tydzień. „Nie mam takich części. Muszę sprowadzić. Niech się pani dowie we środę. A pan zadzwoni siedemnastego, żeby na darmo nie chodzić”.
„Ech… gdzie teraz jesteś, dziadku?”.
Wydawało mu się, że minęło pół dnia, nim jako tako ogarnięty (i przytomny) mógł w końcu wyprowadzić Rolfa na spacer.
– No dobra, futrzaku. Idziemy – rzucił w stronę szczeniaka w kojcu.
Ten widząc, że do niego mówi, uniósł głowę, wysunął jęzor i zamłócił ogonem powietrze. Jednak gdy tylko Michael sięgnął po smycz, pies od razu znalazł się przy nim w gotowości do wyjścia.
„Skąd w nim tyle siły? – Nie mógł pozbyć się wrażenia, że producent dosypuje coś ekstra do karmy jego zwierzaka. – Przecież on wyrabia trzy dzienne normy aktywności! No nic. Nie ma co się zastanawiać. Czas leci”.
Wkrótce byli już na dole w drodze do wyjścia z budynku.