Wszyscy jesteśmy hipsterami - Daniel Radecki - ebook + książka

Wszyscy jesteśmy hipsterami ebook

Daniel Radecki

0,0

Opis

Wszyscy jesteśmy hipsterami. Urodzeni w Polsce A, B i C, emigrujący do dalszych i bliższych krajów, samotni czy sparowani, ułomni czy wybitni, poszukujemy własnego stylu, tożsamości i niepowtarzalnej drogi przez życie.

Pielgrzym to człowiek, który w jednym momencie stracił niemal wszystko: rodziców, dziewczynę, perspektywy na przyszłość. Pogrążony w stagnacji, szukający pocieszenia w przygodnych miłościach i topiący smutki w alkoholu pewnego dnia odbiera telefon od dawnego przyjaciela z zaproszeniem na wesele kumpla - jednego z członków dawnej pijackiej załogi.

Konfrontacje z własną przeszłością, szanse na wyjście z życiowego impasu, niespodziewane spotkania przy wódce – wszystko to wraca do głównego bohatera, ale najważniejszym z powrotów do przeszłości jest próba reanimowania wielkiej, lecz niespełnionej miłości z dawnych lat.

Symbolem Polski nie jest zielona wyspa pośrodku czerwonej, zadłużonej Europy. Symbolem Polski jest słoik, to podstawowe narzędzie wymiany gospodarczej między miastem a prowincją, ta sztafeta pokoleń, handel wymienny na dobra niematerialne. Wszyscy jesteśmy słoikami, esencją, solą tej ziemi, bo nikt inny oprócz nas nie odpowiada za wzrost gospodarczy, bo zostaliśmy, bo bierzemy kredyty, bo robimy dzieci, bo wypruwamy sobie żyły w pracy w korpo, bo z tego czy innego względu nie chciało nam się wyjechać. Zamiast zielonej wyspy w kontury naszego pięknego kraju wpisany powinien być słoik, w połowie pusty i w połowie pełny, będący bramą między Wschodem a Zachodem. I tym razem to Wschód wygrywa, bo jest pieprzonym wypełnieniem, farszem, którym zajadamy się ze smakiem, który nigdy nam się nie znudzi i po który zawsze wracamy, licząc na dokładkę. A on czasem dokłada nam aż zanadto.

Daniel Radecki, urodzony 3 stycznia 1986 roku w Kraśniku, z wykształcenia polonista (absolwent Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie), z zamiłowania i potrzeby życiowej – inżynier ds. zapewniania jakości oprogramowania, wcześniej pracujący m.in. jako ekspert ds. plagiatów (co zaowocowało kilkusekundowym występem w Faktach TVN), maskotka – koziołek, pilot przewozów autokarowych, pracownik fizyczny w fabryce luster i ochroniarz w USA. Miłośnik dobrych alkoholi, kobiet z ironicznym poczuciem humoru, muzyki hardrockowej i podróży, który zawitał do 30 krajów świata, m.in. Stanów Zjednoczonych, Kanady, Chin i Rosji.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 315

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



 

 

CZĘŚĆ PIERWSZA

Wódka ma w Polsce więcej wyznawców niż Kościół katolicki

Polonus Anonimus

 

Czyż nie umiem rozróżnić marzeń od pamięci?

Adam Mickiewicz

Wstęp

Kurwa mać. Tak chyba powinienem zacząć tę książkę, żeby było i zrozumiale, i awangardowo, i z antysystemowym plaskaczem po ryju, no i polsko zresztą też, bo choć lubimy pokazywać w telewizji, jacy to nie jesteśmy europejscy, to przaśność wychodzi z nas jak czosnek ze zmarnowanych gęb w pierwszym metrze w niedzielę, kiedy, napojeni piwem po dwanaście złotych i nażarci kebabem za dychę, wracamy do domów, by lec snem sprawiedliwego w wynajmowanych mieszkaniach po lichwiarskiej stawce. Takie to już jest życie hipstera – próbujesz uciec od trendów, ale one uparcie podążają za tobą, zawsze po chwili, jak smród pojawiający się w autobusie tuż za wchodzącym żulem.

Ale mimo że nasza walka z alkoholem, ograniczeniami organizmu, aparatem opresji, który wlepia mandaty za bycie wolnym, pustym portfelem, niemożnością znalezienia sensownej osoby na stałe, brakiem niepowtarzalnego stylu, wszelkiej maści uzależnieniami, przyjaźniami, które rozpadają się w rodziny, przemijającą młodością i matką korporacją skazana jest na porażkę, to wciąż i wciąż podejmujemy ten nierówny bój, systematycznie i niekiedy spektakularnie niszcząc własną świetlaną przyszłość w enklawach temu służących: klubach na Mazowieckiej, ogródkach z widokiem na tęczę na placu Zbawiciela[1], Pawilonach na Nowym Świecie, no i oczywiście plaży pod Poniatoszczakiem. Wszystko to miejsca, rzecz jasna, warszawskie, a raczej warszafskie, bo hipster jest istotą będącą ponad podziałami, lubiącą uciekać od przynależności regionalnej oraz narodowej i uznającą jedynie rozwarstwienie na bycie fajnym lub nie. A że ogół Warszawy to mainstream, trzeba się od niego jakoś odróżnić – i stąd wzięła się warszafka czykrakówek, tak jak zapewne kwestią czasu jest pojawienie się poznusiaczy wrocusia.

Hipstera to nie pusta nazwa. Hipstera to styl życia. Jakkolwiek różne ono bywa.

[1] Wiem, że tęczy już nie ma, ale nie przestała żyć w naszych sercach!

Hardkorowa ekipa

Nic tak nie łączy jak wspólny wróg, zwłaszcza jeśli zidentyfikuje się go w trakcie suto zakrapianej imprezy. Wrogiem tym okazał się niejaki Platfus, unikający mydła miłośnik punk rocka, który mnie, Pielgrzyma, zdyskredytował w oczach potencjalnej kandydatki na żonę, a nowo poznanego towarzysza niedoli o ksywce Skała wygryzł z zespołu o uroczej nazwie Mroczny Odór.

− Ta zniewaga krwi wymaga! – podsyca nasze emocje przypakowany kumpel Skały, Bartek, a alkohol − w naszej szerokości geograficznej nieodłączny towarzysz utrapień, przyjaciel, brat, idol i duch przewodni, pomaga zamienić słowa na czyny, wygładza moralne wątpliwości i precyzuje cele.

− Dojedziemy go! – krzyczy niejaki Kabanos, niespotykanie szczupły gość o zadziwiająco niskim głosie.

− Typie, jak on się zachował?! – wyraża oburzenie rudy koleżka o ksywce Klakier, a mój dobry kumpel, Pies, podsumowuje sytuację wezwaniem:

− Musimy trzymać się razem! I wtedy się zemścimy!

− Tak jest! Ale najpierw spalmy fajkę pokoju! – dodaje miłośnik marihuany, znany jako Żwirek.

A jeszcze inny kolega, Alfa, przytakuje nam głową, pakując jednocześnie rękę pod bluzkę dopiero co poznanej koleżanki.

I tak oto zaczęła się ta wielka przyjaźń, trwająca z przerwami do dziś.

„Bomby”

Czernobyl. Nie wiem już, kto wymyślił tę nazwę, i tak naprawdę nie mam pojęcia, dlaczego akurat ta knajpa stała się najpopularniejszym lokalem w naszym miasteczku i miejscem spotkań naszej pijackiej załogi, znanej pod nazwą „hardkorowej ekipy”. Nasze drogi jakiś czas temu się rozeszły, o pewnych rzeczach nikt już nie chce pamiętać, a mimo to, gdy wszyscy przyjadą do K., to chcąc nie chcąc, spotykają się właśnie tam, w jednakowym celu. Szukają wódki jak ryba powietrza i piją ją patologicznie, aż trzeba ich odwozić do domów, do matek, ojców i sprowadzanych z wielkich miast partnerek.

Nigdy jakoś nie potrafiłem pojąć tego fatalizmu, choć bywało, że tkwiłem w nim po uszy. Zaczyna się od zwykłego piwa, trzeba skończyć na czterech flaszkach na pięciu. Zaczyna się od wódki, kończy się na przybijaniu gwoździa przy barze nad piwem kupionym na kreskę. Jest coś strasznie smutnego w tym polskim piciu. Z jednej strony nurt samobójczy: „zalewanie robaka”, picie „na umór”, „do dna”, „golniem aż pierdolniem”, a jak ktoś przesadzi, to „zalicza zgona”. Z drugiej strony nurt heroiczny: gdy zadymi się nam pod czupryną, lubimy brać sprawy we własne ręce, począwszy od stawiania wódy wszystkim dokoła, po burdy i awantury o byle co. Rozprawiamy namiętnie o polityce, nie idąc potem na wybory. Krzyczymy głośno, co myślimy o policji, rządzie, władzach lokalnych, a następnego dnia budzimy się z wielkim bólem głowy.

Piszę „my”, choć jakiś czas temu skończyłem z tym wszystkim, bo niewiele brakowało, żebym się wykończył. Teraz staram się już nie pić, bo nie mogę. Popiję jeden dzień, a cierpię dwa następne. Chlam dwa dni – i muszę iść do znajomego lekarza, żeby podpiął mnie pod kroplówkę. Powiedziałem sobie kiedyś, że nie chcę tak żyć, i przestałem pić w ogóle, co, niestety, odbiło się na moim życiu osobistym. Straciłem wszystkich kolegów i w weekendy zwyczajnie się nudzę, bo chyba tak już jest, że pewne miejsca na trzeźwo są nie do przyjęcia. W takim grajdole jak ten, poza wizytą w knajpie, nie ma nic innego do roboty. I jak tak sobie pomyślę, to rzeczywiście spędziłem tam szmat czasu.

Właściwie to dojrzewaliśmy wszyscy razem – czy równolegle – z tą knajpą. W liceum – kiedy trzymaliśmy się naprawdę blisko i wydawało nam się, że nigdy się nie rozstaniemy − chodziliśmy najpierw do pobliskiego lasu na „bombę”, czyli nalewkę owocową, sprzedawaną w butelce przypominającej niemiecki pocisk przeciwpancerny. Potem dowiedziałem się od kogoś, że w tych samych flaszkach sprzedawano kiedyś na wsiach oprysk przeciwko owadom, ale ta straszna wiedza nie przeszkadzała nam bynajmniej w degustacji tychże trunków. A sposób spożycia „bomby” był następujący: zbieraliśmy się w ilu nas tam było (przeważnie ośmiu) i robiliśmy zrzutkę. Optimum to były dwie „bomby” na trzech, plus butelka wody gazowanej/niegazowanej i kubeczki. A po co woda?

Otóż, „bomba” rozcieńczona wodą smakowała nieco lepiej (czasem czułem nawet aromat jeżyn, bo lubowaliśmy się zwłaszcza w nalewce o nazwie Leśny Owoc, przechrzczonej potem na Owoc (ob)Leśny), no i było jej więcej, a kopała tak samo. Rozlewaliśmy więc najpierw nasz drogocenny trunek (kosztował wtedy około czterech, pięciu złotych za butelkę) do perforowanych kresek na kubeczkach, dopełnialiśmy wodą zgodnie z odwróconą zasadą młodego chemika („pamiętaj, chemiku młody, nigdy nie wlewaj »bomby« do wody”) i wznosiliśmy toasty – za przyjaźń, za miłość, za to, żeby każdemu z nas się w życiu udało, za dziewczyny, za kariery itd., itd.

I mimo że te trunki śmierdziały, były tanie i niedobre, to w tym naszym piciu było wtedy coś pięknego. Wszyscy byliśmy młodzi, wierzyliśmy, że nam się powiedzie, że zrobimy kariery, pożenimy się, zarobimy wielkie pieniądze, odniesiemy sukces, a wreszcie – że mimo wszystko będziemy się trzymać razem i zawsze sobie pomagać.

Wtedy było to niezwykle proste. Jeden miał więcej kasy – przeważnie wysępionej od rodziców, czasem w jakiś sposób zarobionej – to dawał więcej na składkę albo kupował potem chleb i kiełbasę – żebyśmy się wszyscy najedli. Dzieliliśmy się tym, co mieliśmy, po równo, jak pierwsi chrześcijanie, choć połączyła nas nie wspólna wiara, lecz wspólny wróg. Szybko jednak o nim zapomnieliśmy, bo ważniejsze stały się dla nas inne rzeczy. Byliśmy naprawdę zgraną paczką, prawdziwymi przyjaciółmi, nie „z dupy”, lecz od serca, i tak się zachowywaliśmy.

A kiedy wypiliśmy już po bombie, jedliśmy wspomniany zestaw imprezowicza (chleb plus kiełba) i szliśmy do Czernobyla żeby się dobić, bo nigdzie indziej by nas nie wpuścili. Część z nas miała wtedy skończone osiemnaście lat, część nie, ale właściciel zawsze sprzedawał nam piwko, pewnie dlatego też, że byliśmy nielicznymi jego klientami. Co prawda w dziewięćdziesięciu procentach przypadków na tym jednym piwku się kończyło, ale czasem jak mieliśmy kasę, mogliśmy przyszaleć i kupić sobie dzbana. Dzban mieścił w sobie trzy piwa i był opcją ekonomiczną – kosztował zaledwie osiem złotych i pozwalał dobrze się wprawić, a nawet upić, jeśli ktoś miał niewyrobioną głowę. Dwa dzbany to już było to, trzy pozostawały śpiewem przyszłości.

Czekaliśmy z niecierpliwością, aż życie postawi przed nami nowe wyzwania.

I cały czas piszę „my”, ale nawet nie opisałem swoich przyjaciół. Ja jestem nieważny, mi w życiu nie wyszło. Nie mam stałej partnerki, niestałej zresztą też nie. Pracuję jako robol, studiowałem trochę, ale tragicznie się to skończyło, próbowałem wyjechać z Polski, ale w końcu wróciłem, sam nie wiem zresztą dlaczego. Może czułem się przywiązany do tego miasta, z którego każdy ucieka jak najprędzej, tak jakby było nawiedzone czy przeklęte, a może zawsze robiłem coś na przekór. Na przekór innym, na przekór sobie. Pamiętam, że kiedyś wszyscy wróżyli mi karierę tu czy za granicą, ale w końcu to ja zostałem, jako jedyny z dawnej ekipy.

A reszta? Reszta się ustabilizowała i rozjechała. Jeden został informatykiem, inny policjantem, część wykonuje jakieś dziwne zawody w korporacjach w wielkich miastach, ktoś założył własną firmę i ktoś wyjechał do Ameryki na stałe. Wszystkim się w jakiś sposób udało.

Tylko nie mnie.

Łatwo tłumaczyli sobie to potem: „Bo zostałeś”.

Ktoś musiał. Ktoś zawsze musi, obojętnie czy tego chce, czy nie.

Ale dalej, kiedy przyjadą, robią to samo.

„Poproszę piwko”. „Dla mnie też”. „Polej czystej, Janku”. A Janek, właściciel baru, się cieszy, bo w czasie naszych kilku wizyt zarobi tyle, co przez cały miesiąc. Więc wóda się leje, a po kilku głębszych przychodzi czas na wspomnienia.

− A pamiętasz, jak żeśmy te szampany na mrozie pili?

− Jak mam nie pamiętać?

Rzeczywiście niezła ta historia. Była wtedy „zima stulecia”, mrozy po minus dwadzieściastopni i więcej. Chyba z setka bezdomnych wtedy zamarzła. Ale my mieliśmy inne problemy. A było to tak…

Hasselhoff

Pijemy, ja i Bartek. Bartek, znany obecnie również jako Hasselhoff, bo pracuje jako ratownik na plażach w Los Angeles. Poleciał do Ameryki, bo nie mógł znaleźć w Polsce pracy. Skończył studia prawnicze, ale nie zrobił aplikacji. Robił tu i tam za marne pieniądze, wreszcie zdenerwował się i wyjechał, bo miał już tego serdecznie dosyć. I wszystko się odmieniło.

Tak się dziwnie złożyło, że i ja, i on byliśmy wtedy nieszczęśliwie zakochani. Ja kochałem się w koleżance z mojego roku, on w jakiejś dziuni z naszego miasta, dość, że rozpaczaliśmy i piliśmy, bo nie widzieliśmy innego sposobu na zaradzenie naszym smutkom. Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że zabierałem się do poderwania mojej koleżanki zupełnie „od dupy strony”, całkowicie nie tak, jak trzeba, aż wreszcie wyznałem jej miłość w dziwaczny sposób i słysząc odmowę, zwyczajnie się poddałem, zamiast drążyć temat i być wytrwałym. Swoją drogą i tak nie miało to zbytnio sensu, po prostu „to nie było to”, jak mówili mi potem prawie wszyscy. Jest zima stulecia, mróz minus dwadzieścia stopni, na dworze nie ma żywej duszy, a tu nagle Bartek dzwoni do mnie czy ja do Bartka, już sam dobrze tego nie pamiętam, i pada sakramentalne pytanie:

− Wypijemy coś?

− Trochę zimno.

− A co to ci przeszkadza?

− No w sumie.

I wkładam kalesony, sweter, kurtkę, rękawiczki, wypłacam z bankomatu dwadzieścia złotych i idę pod kino, by spotkać się z Bartkiem, bo nikogo innego nie udało nam się wyciągnąć w taką pogodę.

− Co pijemy?

− Szampany są w promocji za pięć złotych.

− Idealnie.

Idziemy do sklepu. Oczywiście szampan to nie żaden francuski trunek, tylko ruskie wino musujące Sowietskoje Igristoje. Tanie, dobrze wchodzi i równie dobrze kopie. Był to czas, kiedy wkroczyliśmy na wyższy szczebel ewolucji – zaczęliśmy studia, część podostawała stypendia, część nie, ktoś poszedł do pracy, a wszyscy tak czy owak brali kasę od rodziców – tyle że w większych ilościach, bo na zbożne cele – edukację. Ile było edukacji w piciu „bomby”? Raczej niewiele, toteż przerzuciliśmy się wtedy na szampany – kosztowały tyle samo, wywoływały podobny efekt i przede wszystkim – nie było wstydu, kiedy weszło się do knajpy. Studentom w końcu pewne rzeczy nie przystoją.

Kupujemy po dwa i szukamy miejsca do picia. Las nam się znudził, poza tym po co tyle łazić, skoro spotkanie policji w taki wieczór graniczy z cudem. Idziemy na plac zabaw. Zimno jak cholera, więc wchodzimy na zabudowaną zjeżdżalnię, gdzie, o dziwo, jest nieco cieplej. I pijemy. Alkohol wchodzi po prostu bajecznie. Rozmawiamy o miłości, wznosimy toasty, w ogóle nie czujemy zimna. Pijemy dalej, już po drugim szampanie. W końcu myślę sobie: a niech tam, zadzwonię do niej, pochwalę się, że „walczymy” na takim mrozie i nic to nam nie przeszkadza. Głupota jak nie wiem, bo czym tu się chwalić, ale chyba chciałem usłyszeć jej głos. No i dzwonię. Nikt nie odbiera. Dzwonię jeszcze raz i jeszcze jeden, i jeszcze. Piszę esemesa. Nikt nie odpowiada. W końcu zaczynam się martwić, no i Bartek martwi się ze mną, bo jesteśmy razem w tym szambie. Razem pijemy, żalimy się z nieudanych przeżyć, rozmawiamy na różne tematy, marzniemy w temperaturze minus dwudziestu stopni, no i martwimy się, co się z nią mogło stać, skoro od czterdziestu minut nie daje znaku życia. W końcu, niezależnie od naszych problemów, ruszamy po kolejne szampany.

I trzeba tu dodać, że dwa wina musujące na głowę były dawką nieprzekraczalną, po której osiągało się wyższy stan świadomości i szło do domu tańczyć z gwiazdami. Ale mróz był tęgi, a rozmowy tak ciekawe, że osiągnęliśmy wówczas pełnię swoich możliwości. No to kupujemy jeszcze po jednym na łeb.

Wracamy na miejscówkę, pijemy, gadamy, pijemy i czekamy.

− Chyba rzeczywiście ci na niej zależy − mówi Bartek.

− No raczej − odpowiadam.

I dalej walczymy. Telefon milczy. W końcu patrzymy po sobie i już wiemy.

− To co, jeszcze po jednym?

− Nie inaczej, Bartek, nie inaczej.

Kupujemy siódmą i ósmą już butelkę. Pani ekspedientka patrzy się na nas jak na wariatów. Niezrażeni ruszamy dalej w tany.

− Jezu, tyle to nigdy nie wypiłem.

− No, ja też nie.

I nagle słyszę dźwięk esemesa. „Co tam chciałeś?” − pisze Ona.

Dzwonię.

− Martwiłem się o ciebie. Nie odbierałaś telefonu i myślałem, że może coś ci się stało.

− Oj… Kochany jesteś. Najpierw kąpałam się, a potem usnęłam. Miałam wyciszony telefon.

− Aha.

− Co robisz tak w ogóle?

− A pijemy sobie z kolegą.

− Gdzie? W Czernobylu?

− Nie, w plenerze.

− W taki mróz?! Oszalałeś? Teraz ja się będę martwić o ciebie…

− Już prawie kończymy. Teraz przynajmniej mamy się za co napić.

− Każdy pretekst jest dobry?

− Nie inaczej − odpowiadam z dumą.

− To daj mi jakoś znać, jak będziesz już w domu. Bo będę się martwić.

− Jasne, piękna.

− No to pa.

− Cześć.

Patrzę się na Bartka, który stał obok i wszystko słyszał, on odwzajemnia spojrzenie, po czym wybuchamy śmiechem.

− A tak sobie wkręcałeś − mówi.

− Co ta miłość robi z człowieka − odpowiadam, po czym wznoszę toast, żebyśmy nigdy więcej nie mieli takich problemów.

Jeszcze nie wiem, że będziemy mieli znacznie gorsze.

Kończymy szampany i czujemy się nieco wcięci. Bartek proponuje jeszcze Czernobyl, ale odmawiam. Nie mam już pieniędzy, a poza tym obiecałem jej, że niedługo wrócę do domu. Rozstajemy się pod sklepem i każdy rusza w swoją stronę.

Różnie miało się to dla nas obu skończyć. Bartek dotarł jakoś do Czernobyla i dalej nic już nie pamiętał, ja wpadłem do domu i różnica temperatur zabiła mnie na miejscu. „Zabiła” w sensie metaforycznym, rzecz jasna. Poczułem się taki „zmęczony”, że usnąłem na podłodze w przedpokoju. Home sweet home.

Nawet nie dałem rady napisać jej esemesa.

Mission: impossible

Ale dlaczego o tym piszę, o Bartku, o niej, o Czernobylu? Ano takie mi dali zadanie moi dawni koledzy. Dali i nie dali, bo było to tak:

Wracam z roboty w poniedziałek, zmęczony pracą, postękiwaniem majstra, życiowym marazmem i odległą perspektywą piątku, rozmawiam z kolegą i nagle słyszę znajomy dzwonek telefonu. Nieznany zagraniczny numer.

− Hello − mówię, bo nigdy nic nie wiadomo.

− Hello, hello − słyszę znajomy głos Bartka po drugiej stronie. − Prepare the champaigne, lad, the boys are back in town!

− A cóż to się stało, że wracasz na stare śmieci?

− To nic nie wiesz? Klakier się żeni, a ja mam być jego drużbą.

− Łohoho! − wyrażam szczery podziw. − To świetnie! Kiedy wesele?

− To nic jeszcze nie wiesz? − pyta zdziwiony.

− No, tak się składa, że nie.

− Może jeszcze do ciebie nie dzwonił, ale nie ma obaw, na pewno to zrobi. Słuchaj, jest taka akcja. Wesele ma być w sierpniu tego roku, odbędzie się w K. i zgadnij gdzie.

− W Czernobylu?

− Właśnie tak.

− A to ciekawe.

− A co w tym takiego ciekawego?

− Nie wiem, jak to jest u was w Ameryce, ale w Polsce wesele zawsze organizuje się w rodzinnych stronach panny młodej. A Monika, jeśli to z nią Klakier się żeni, bo ze dwa lata go już nie widziałem, jest rodowitą warszawianką, o ile dobrze pamiętam.

− Wszystko się zgadza, ale weź poprawkę na jedną rzecz. Znasz przecież dobrze Klakiera − zaczyna swą opowieść Bartek.

− No, znam.

− To wiesz w takim razie, że nie lubi szablonów.

− Oj, nie.

− And that’s the clue! − mówi Bartek z zapałem, czym można usprawiedliwić ten cudzoziemski wtręt w mowę ojczystą. − Wykalkulował to sobie tak, że taniej będzie, jak urządzą weselicho w K. i sprowadzą tam jej rodzinkę, która zresztą nie jest zbyt liczna. Tańsza będzie sala, bo Janek z Czernobyla zna nas wszystkich i zejdzie z ceny, tańszy ksiądz, tańszy hotel i w ogóle wszystko. Ale kij z ceną, bo do K. będzie łatwiej wszystkich sprowadzić, rozumiesz? I o to mu chyba chodziło!

− Sprytnie.

− I w jego stylu. Ale widzisz, dzwonię do ciebie w innej sprawie. Jak jest wesele, na które wiedz, że jesteś zaproszony, bo nie może być inaczej, to jest też kawalerski.

− Wiadomo − potwierdzam.

− I widzisz, potrzebuję twojej pomocy w jego organizacji, bo Klakier żeni się dwudziestego czwartego sierpnia, kawalerski w takim razie wypadałoby zrobić tydzień wcześniej, najlepiej siedemnastego sierpnia, a ja przylatuję do Polski piętnastego sierpnia i przecież nie bezpośrednio do K., tylko do Warszawy.

− No tak, to nie będziesz mógł za bardzo się tym zająć.

− Właśnie. Mógłbyś pomóc? − pyta Bartek, a ja wyobrażam go sobie jako prezydenta Obamę zwracającego się do Amerykanów z hasłem Yes, we can.

− Pewnie − mówię, porwany jego optymizmem, choć i wątpiący, jak na syna chłopa przystało. − Tylko powiedz, co mam zrobić?

− Lokal, z tego, co wiem, już jest zarezerwowany, ale możesz jeszcze dopytać Janka, czy na oba eventy. Jeśli nie, to trzeba zaklepać małą salę, bo w zupełności nam wystarczy. Jak nie masz kasy na zadatek, to ci prześlę przez…

− Nie musisz.

− OK. Prześlę ci w takim razie listę gości z aktualnymi numerami telefonów. Jakbyś mógł zadzwonić do wszystkich, to byłbym wdzięczny, bo mnie kosztowałoby to fortunę.

− Jasne. A powiedz mi, jak ma to wyglądać? Składamy się na żarcie, wódę i resztę, czy każdy płaci za siebie? I jeszcze jedno − wynajmujemy dziewczynki?

− My man! − mówi Bartek, a ja tym razem wyobrażam go sobie jako amerykańskiego strażaka ratującego dzieci z płonącego domu i uśmiechającego się do kamer i fleszy aparatów fotograficznych. Chyba szkodzi mi ta abstynencja. − Wiesz, ja myślałem, żeby zrobić to tak − jeśli chodzi o alkohol, to każdy płaci za siebie, oprócz pana młodego, rzecz jasna, bo on będzie miał w knajpie otwarty rachunek…

− …za który zapłaci? – przerywam.

− Za który zapłacę ja, co będzie amerykańskim wkładem w imprezę. O dziewczynki zatroszczy się ktoś inny, a ty, mój drogi kolego, masz zadanie specjalne. Po pierwsze, podzwoń po ludziach i zapytaj się, czy dadzą radę się wtedy pojawić w K., po drugie, wybadaj, czy mała sala w Czernobylu będzie wtedy wolna, a jak tak, to ją zarezerwuj, a po trzecie, może przygotuj jakąś prezentację ze starych zdjęć, zmontuj pokaz slajdów albo jakiś film.

− Z tym może być problem.

− Dlaczego? − pyta zaniepokojony Bartek.

− Bo widzisz, w życiu nie zrobiłem żadnej prezentacji. Nawet nie mam odpowiednich programów do tego.

− Ale zdjęcia masz?

− Gdzieś chyba mam.

− To wybierz najlepsze i poskładaj je w jedną kupę. I nie piernicz, że nie dasz rady zrobić prostego filmiku, bo w to nie uwierzę. Dałeś w pysk swojemu wykładowcy, a zrobienie prezentacji cię przerasta? Come on!

− Nie przypominaj mi tej historii.

− Sorry.

Po chwili milczenia mówię:

− Dobra, to wyślij mi tę listę na mejla, no i opisz szczegółowo swój plan, bo czuję, że wszystkiego nie powiedziałeś mi przez telefon, a ja postaram się zrobić ten filmik, zebrać do kupy nasze zdjęcia, no i może przygotuję też jeszcze jedną rzecz, ale to będzie niespodzianka.

− Dzięki, przyjacielu. We’ll keep in touch!

− Hasta la vista.

Tyle rozmowy. I przeglądam teraz te stare fotki, patrzę na nasze młodociane, uśmiechnięte twarze, nieodłączny alkohol w dłoniach, spojrzenia pełne idealizmu i sam już nie wiem, dlaczego wyszło akurat tak, a nie inaczej. Klakier się żeni. Pierwszy z nas wszystkich. Ale dlaczego akurat on? Równie dobrze to mogłem przecież być ja, Bartek czy ktoś inny. Wszyscy mieliśmy jakieś wielkie miłości, które miały trwać wiecznie. Miały, bo wszystko skończyło się tak nagle, jak się zaczęło. Ale chyba tak to już w życiu bywa.

Swoją drogą chyba cały czas musieliśmy wybierać między kumplami, gazem i dziewczynami, czy jak kto woli – przyjaźnią, śmiercią i miłością. Moi koledzy często uprawiali wręcz kombinację norweską, by jakoś pogodzić te trzy rzeczy. Mistrzem w tym był właśnie Klakier, król wykrętów, który w obliczu zmowy swojej pierwszej dziewczyny i matki musiał wymyślać dwie niezależne od siebie ściemy, zawsze mające ze sobą jakiś punkt zaczepienia czy pokrywające się w pewien sposób. Dzięki tej naprędce kręconej narracji mógł urwać się jednej i drugiej, i pójść na balety.

Inny kumpel, Kabanos, absolwent socjologii, obecnie robiący karierę jako przedstawiciel handlowy we Wrocławiu, często stosował taktykę „na partyzanta” − nieświadomą niczego dziewczynę nagle zaskakiwał wyznaniem:

− Muszę się zobaczyć z moim bratem.

− Przecież widujesz się z nim codziennie.

− Ale dawno z nim nie rozmawiałem.

− I nagle musisz?

− Muszę, naprawdę, to bardzo ważne.

I po chwili widzieliśmy jego rozpromienioną twarz, gdy wbiegał z „bombą” do lasu.

Sam nigdy nie miałem takich dylematów. Raz, że moje związki nigdy nie trwały długo, dwa, że zawsze byłem wyznawcą zasady – jak już coś robisz, to rób to dobrze. W tym wypadku można powiedzieć, że przeżyłem wiele bitew, często walcząc do upadłego i rzadko kiedy sanitariuszki wyciągały mnie z ognia armatniego. Kiedy inni odmawiali, ja zawsze stałem na posterunku. Zyskałem sobie w ten sposób szacunek, a nawet status nieformalnego lidera grupy. Bo kto zawsze rzucał hasło do picia? Ja. Kto wracał do domu ostatni? Ja. Na kogo zawsze można było liczyć? Na mnie. W taki oto sposób podporządkowałem swoje życie prywatne przyjaciołom, czego zresztą nie żałuję, bo kochałem ich jak rodzinę. Brakowało mi jednak kobiet, i choć próbowałem zrobić dla nich miejsce w swoim „przepracowanym” życiu, nigdy mi się to do końca nie udało. Inny byłem przy kolegach, inny przy dziewczynach. Śmiałość przeobrażała się w zakłopotanie, pewność siebie w dylematy, przebojowość w zagubienie. Stare kompleksy nagle dawały znać o sobie i wszystko, z czym w innych sytuacjach potrafiłem sobie radzić, przytłaczało mnie i pogrążało w depresji.

Ale dla przyjaciół byłem taki sam – pierwsza szklanka, dusza towarzystwa i wujek dobra rada.

Do czasu.

Pamiętam jedną z naszych libacyjek, tuż po zdaniu matury. Co chcę w życiu robić? Gdzie mam spędzić najbliższe pięć lat? Jaki wybrać kierunek studiów? − pytaliśmy wtedy siebie i innych. Wybory były dwa, odwieczne i niezmienne: idealizm lub konformizm. Pójść swoją drogą czy sprzedać się życiu?

Pamiętam, że śmiałem się z tych, którzy wybrali drugą opcję.

− Pieniądze nie są najważniejsze. Ważne jest to, by robić to, co się lubi, i być w tym dobrym. Jeśli tak jest, to osiągniesz sukces, obojętnie, czy jesteś synem kierownika, czy sprzątaczki – mówiłem.

Część mi wierzyła, część nie. Wszyscy i tak mieliśmy się spotkać w Czernobylu. Tak przynajmniej sobie obiecywaliśmy:

− Jak już zostaniemy nauczycielami, informatykami, inżynierami, dziennikarzami, lekarzami, zrobimy karierę w polityce czy biznesie, i tak spotykajmy się przynajmniej raz w roku w Czernobylu.

− No co ty, częściej!

− Jasne, że tak. Nie możemy o sobie zapomnieć.

I nie zapomnieliśmy. Choć pamięć ta u każdego jest całkiem inna.

Pokolenie

Byliśmy pierwszym pokoleniem, które testowało na sobie różne zdobycze techniki. Reforma edukacji, komórki, komputery, Internet, cyfrowe animacje Disneya i pornografia. Kolejne ciosy w twarz, zaskoczenia, wyzwania i możliwości. Pamiętam, jak kiedyś Klakier przyniósł do szkoły komórkę. Ważyła chyba ze dwa kilogramy, była wielka, nieporęczna i nikt z nas za bardzo nie wiedział, jak się nią posługiwać, ale każdy chciał mieć ją w ręku. To nic, że zwyczajnie nie mieliśmy do kogo dzwonić ani nikt do nas nie dzwonił, ale upajaliśmy się tym wynalazkiem jak narkotykiem, powoli krążącym w żyłach i oddziałującym na nasze naiwne dusze. Swoją drogą wkrótce też mieliśmy okazję przetestować empirycznie prawdziwość opowiadań rodziców o szkodliwości środków odurzających. Pamiętam, że za pierwszym razem, gdy paliłem marihuanę, nie czułem nic szczególnego. Może trochę wyostrzyły mi się zmysły, ale za takie uczucie nie warto było tyle płacić. Kto wie, pewnie wcisnęli nam wtedy majeranek, a my – nieświadomi − czuliśmy się jak królowie życia, śmiejąc się, plotąc różne głupstwa i mając śmiechawę ze wszystkiego, jakbyśmy złapali Pana Boga za pięty.

Ale cóż nam pozostawało innego niż śmiech, gdy byliśmy tylko produktem pośrednim, pokoleniem przejściowym, stworzonym dzięki pomyłce radzieckich inżynierów w Czarnobylu. Niewidzialna siła promieniowania przenikała przez nasze wątłe ciałka, jednym zostawiając w spadku spierdolenie umysłowe, innym nieprzydatne do niczego talenty, jeszcze innym niezbywalne poczucie ironii, a chyba wszystkim świadomość, że podobnie jak za wszystkie inne produkty sprowadzane ze Wschodu, za ten również przyjdzie nam słono zapłacić. I zapłaciliśmy. Utratą zaufania do ideologii, socjalizmu, kapitalizmu, solidarności, technologii, Boga i człowieka. No i alergiami na wszystko.

Ale człowiek musi po coś żyć, więc i my chwytaliśmy się wiary w to, co mogliśmy. Mozolnie budowaliśmy samych siebie i w tych zamkach na piasku stawialiśmy kryształowe figurki przyjaźni, miłości, szlachetności. By potem patrzeć jak nasze budowle pożerane są przez fale zmian. Urodziliśmy się jeszcze w państwach ludowych, z których nie pamiętaliśmy nic prócz mignięć kolejek i może ojców wracających kompletnie zalanych do domów. Przez ZOMO, nie wódkę. Potem socjalizm zaczął umierać. A umierał w stylu idola, którego wyniósł na pomniki. Syfilitycznie i nie do końca. Dzieciństwo było odróżnianiem skali szarości w państwie, które nie spełniało niczyich oczekiwań. Bawiliśmy się na ugorach i wiecznych placach budowy, należących do państwa, czyli do nikogo. Szybko poznawaliśmy znaczenia nowych, nieużywanych wcześniej słów, jak „kredyt”, „żyrant”, „giełda” i „bankructwo”. I oczywiście byliśmy zbyt młodzi, by aktywnie uczestniczyć w szaleństwach czasu transformacji. No, chyba że naszym rodzicom się udało lub upadli na bruk. Większość jednak wybrała najbardziej pospolitą ścieżkę – przeciętność. Ktoś otworzył firmę, by potem szybko ją zamknąć, innym zabrakło odwagi nawet do tego, jeszcze inni poprowadzili interes przez parę lat, by wycofać się do pozycji wyjściowych. Nie jest łatwo zostać królem życia.

Kilka lat później sami to zrozumieliśmy. Mimo nastoletnich, równie wspaniałych co nierealistycznych planów świat jakoś nie chciał paść przed nami na kolana, co zresztą nie przeszkadzało nam marzyć dalej. Bo któż nas rozlicza z pogrzebanych chęci? Chyba tylko rodzina, czasem partnerzy, a najczęściej śmierć.

Za dużo tych historii, zbyt wiele wspomnień, wątków, postaci przewijających się przez całe życie, jak tłum ludzki przedzierający się przez bramki lotniskowe i prześwietlany w poszukiwaniu broni, narkotyków czy innych rzeczy nam przyrodzonych, od których nie potrafimy uciec, i nie potrafimy wykrzewić, w tej wiecznej wędrówce do naszych idealnych początków, wyobrażeń wymykających się regułom realnego świata, rzeczywistego zła, wszechobecnego brudu, złości i piekła, tworzonego przez samą współobecność.

Wtedy właściwie było nam to obojętne. Mieliśmy swoje ideały, w które wierzyliśmy, dziewczyny, w których chcieliśmy widzieć anioły, przyjaźnie, co do których żywiliśmy złudzenia, że nigdy się nie skończą, i marne kieszonkowe, za które udawało nam się kupić „bombę” i wodę gazowaną dla rozcieńczenia jej zawartości. Czasem, kiedy impreza przedłużała się do godzin nocnych, kupowaliśmy w pobliskiej piekarni na lewo świeżo wypieczony chleb – naszą strawę nie tylko duchową. I jedliśmy to pieczywo, parzące nas w ręce, bo dopiero co było wyciągnięte z pieca, a smakowało lepiej niż czarny kawior, niemieckie czekoladki, malibu z mlekiem i w ogóle cokolwiek, z czym mieliśmy do czynienia, bo było nasze, spożywane w najlepszym towarzystwie i sycące nie tylko melanżowy głód, ale to młodzieńcze pragnienie stuprocentowego szaleństwa, improwizowania za pomocą wątłych, dostępnych środków i wyciskania z życia samej jego esencji.

Tacy byliśmy.

Nie osądzi nas historia, nie zapamięta literatura, nie przeklną potomni.

Rozpłyniemy się w tyglu jednostek bez twarzy, kolektywu bez celu, rozwiązłości bez granic.

Pozostaniemy śmiechem ludzkości, przypisem do epoki schyłku, pustym echem świetności przodków. Ale wygląda na to, że większość z nas i tak ma to w dupie.

Czas i miejsce

Pora określić czas i miejsce akcji.

Czas.

Teraz.

Czyli? Czyli w dwudziestym pierwszym wieku, kilkanaście lat po upadku PRL i powstaniu nowej Polski. Nowej jak nowej, ale każdy ma na ten temat własne zdanie.

Jak to lubił teoretyzować Hasselhoff, czas płynie jak wódka. Czasem mija wolniej, czasem szybciej, czasem kończy się w połowie, ale nigdy się nie cofa. No i zawsze możesz być pewien, że ktoś na świecie właśnie się nachlał.

Dla jednego będzie to wieczne teraz, dla innego te historie miały sens kiedyś, dla jeszcze innego mają dziś, a dla większości pewnie nie będą miały w ogóle. Trudno.

Sam już się gubię w tym wszystkim. Za dużo rzeczy chcę powiedzieć, za dużo osób przywołać i ocalić od zapomnienia. A całe nasze lęki, pragnienia oraz marzenia pewnie odejdą w niepamięć razem z nami. Zmarnowanym, zniszczonym pokoleniem, które miało być przyszłością tego kraju, a jest nikomu niepotrzebne. Rozpłyniemy się w żywiole ludzkim gdzieś w dalekich krajach lub będziemy pracować za marne pieniądze tutaj, aż pewnego pięknego dnia powitamy Pana przy biurku czy na stanowisku fabrycznym. Odejdziemy bez huku i szmeru, nawet nie ze skomleniem, lecz bezgłośnie. Pozostaną po nas dzieci albo żal za straconymi szansami na stabilizację. Nie wszystkich przecież na to stać.

Całe pokolenie. Pracy na abstrakcyjnych stanowiskach za abstrakcyjne pieniądze, rozpadu więzi społecznych i bezsensownej, codziennej harówki, która nikomu i niczemu nie służy. Trybiki w wielkiej, bezdusznej maszynie, mielone przez świat, ale mimo wszystko się niepoddające, bo taka jest nasza, Polaków, natura.

Nigdy nie umieramy do końca.

 

Miejsce.

Czernobyl.

Tak, pisane z błędem, bo pierwszy właściciel był wtórnym analfabetą, zapisującym nazwy tak, jak je usłyszał. Nikt w urzędzie nie zwrócił mu uwagi i już zostało. Zresztą potem literka „e” i tak odpadła z rozświetlonego szyldu i wyglądało to nieco lepiej. Czernobyl. Trochę jak pisane kursywą. Taka postmodernistyczna gra słowna, choć z postmodernizmem ta knajpa nie miała wiele wspólnego. No, może eklektyzm. Miejsce to przez szereg lat swojego istnienia pełniło bowiem funkcję kolejno: świetlicy oświatowej, jadłodajni, restauracji partyjnej, meliny, dyskoteki, pizzerii, a wreszcie domu weselnego. Zmieniali się ludzie i szyldy, ale i tak całe miasto nazywało lokal tak samo. Czasem zresztą tak jest, że pewne słowa nierozerwalnie wiążą się z miejscami, i choć bywa, że buduje się tam coś nowego, to ta niechciana i pusta nazwa nadal pozostaje, świadcząc o „bohaterskiej” przeszłości.

Czernobyl. Tu wszystko się zaczęło i chyba tu się skończy. Nieznana szerszej publiczności knajpa w mieście K., gdzieś na wschodnich rubieżach Rzeczpospolitej. Miejsce jedno z wielu, ale w jakimś sensie niepowtarzalne. Bo dziwnie się jakoś złożyło, że najważniejsze rzeczy miały dziać się właśnie tam. Początki związków, końce przyjaźni, rozstania i powroty. Szalone pijackie przygody. Niezapomniane rozmowy. No i teraz. Wieczór kawalerski, a potem wesele.

Nie mówiąc już o tym, ile rzeczy umknęło nam po drodze.

Ale właśnie, piszę „nam”, a do końca nie wiadomo, o kogo chodzi.

Czas więc przedstawić osoby dramatu.

Klakier

Szczerze mówiąc, to nie pamiętam już, jak się poznaliśmy. Nie chodzi tu bynajmniej o to, że było to bardzo dawno temu. Nie, doskonale wiem, który to był rok, a nawet miesiąc. Problem leżał gdzie indziej − wypiliśmy wtedy tyle wińska, że urwał mi się film, jemu zresztą też. Potem obaj zapomnieliśmy, jak się chodzi, i reszta zostawiła nas gdzieś na zadupiu, ogródku działkowym oddalonym o trzy kilometry od miasta. „Koledzy”. Na całe szczęście Klakier miał telefon i starszego brata, który niedawno zdał prawo jazdy. Przyjechał po nas, kazał nam się dwa razy wyrzygać, żebyśmy nie pobrudzili mu tapicerki, i zawiózł nas do miasta na wytrzeźwienie.

Klakier, rudowłosy demon pijaństwa, któremu nigdy nie brakowało pieniędzy ani chęci do walki. Z alkoholem, rzecz jasna, bo był niesłychanie pogodnym człowiekiem, który z każdym znajdował wspólny język po kilku minutach. I kilku drinkach.

Nic dziwnego zatem, że szybko przypadliśmy sobie do gustu, zwłaszcza że oprócz nas na imprezie znajdowali się sami partacze, niepotrafiący nawet polewać z honorem i godnością człowieka. Szybko przejęliśmy od nich pałeczkę, no i traf chciał, że w morderczym tempie zmasakrowaliśmy najpierw samych siebie. Ale która wojna nie obchodzi się bez ofiar?

Jak by to ujął wieszcz: znaliśmy się niedługo, lecz wiele. I każdy widział, żeśmy w walce przyjaciele. Klakier, zapalony kibic piłkarski, nikczemnego wzrostu, ale wielkiego serca, który wyuczone przyśpiewki wykorzystywał równie często przy suto zastawionym stole, co i na stadionie:

„W tramwaju jest tłok, w pociągu jest tłok, kibice na wódkę jadą!”.

„Tylko wódka, ukochana wódka, cała Polska czeka na zwycięstwo twe!”.

„Czysta wódka na niebie się mieni – tak powstaje melanżu znak! Jej synowie są niezwyciężeni, boi się nas cały świat”. I tak dalej, i tak dalej, wszystko wykrzykiwane głosem pełnym zapału i zadziorności.

Nie poznałem bardziej walecznego człowieka. Gdy tylko szedł na imprezę, to absolutnie się w niej zatracał, zapominając o całym bożym świecie, co czasem zabawnie się kończyło. Po którejś libacji, porządnie nachlany i jeszcze „dymiący”, wróciwszy do domu, zastał w nim jedynie psa, kudłatego, czarnego kundla wabiącego się Cezar. A Cezar, jak na psa przystało, przywitał go merdaniem ogona i smutnym spojrzeniem, zdającym się pytać: „Dlaczego żeś się znowu tak nachlał, bydlaku?”. Nie wiedzieć czemu tak to Klakiera wzruszyło, że postanowił wyjść z nim na spacer. O trzeciej w nocy. Wielkie było zdziwienie pani otwierającej osiedlowy sklep o piątej trzydzieści, gdy ujrzała dwie dygoczące i wtulone w siebie sylwetki na pobliskiej ławce. Chrapiącego człowieka i jego wiernego psa.

Z Klakierem dzieliłem jedną osobliwą namiętność – ciągnęło nas obu do wody. Uwielbialiśmy doprowadzać się do stanu upojenia alkoholowego czy to nad brzegiem rzeki, czy przy jeziorze, wreszcie – nad morzem. Widok płynącej czy stojącej wody jakoś nas uspokajał, choć z drugiej strony zachęcał też do potyczek z odwiecznym, kilku- lub kilkunastoprocentowym przeciwnikiem. A z kim najlepiej wybrać się w rejs po nieznanych wodach? Oczywiście z Kapitanem Morganem. Z tej okazji wymyśliliśmy nawet specjalny dialog – zawołanie:

– Panie Kapitanie, jaki jest kurs?

– Jak to jaki, głąbie?! Ten sam co zwykle! Kurs na melanż!

– Cała naprzód! Jeńców nie bierzemy!

Piękną cechą Klakiera było też to, że kiedy coś sobie zamarzył, robił wszystko, co w jego mocy, by to osiągnąć. Na pewno pomagał mu fakt dysponowania większymi środkami niż większość z nas – bo miał nadzianych rodziców, ale z tego powodu zawsze traktował pieniądze jako środek do realizacji celu, a nie cel sam w sobie. Innymi słowy, wiedział, gdzie nie popełnić błędu, który wielu z nas zgubił. A w melanżu również bywał bezbłędny.

Swoją drogą myślę sobie czasem, co by było, gdyby Klakier, podobnie jak ja, nie miał telefonu na tamtej imprezie. Pewnie kimalibyśmy sobie przy lasku, nieświadomi tego, że szukają nas rodzice i pół miasta. Na pewno zresztą jakoś byśmy się znaleźli. Dwaj straszliwi pijacy, leżący w swoich wymiocinach i nieświadomi popełnionych win. Nasza znajomość skończyłaby się pewnie równie szybko, jak się zaczęła, bo dostalibyśmy zakaz kumplowania się, a może nawet zostalibyśmy przepisani do innych szkół.

Dzięki ci, Panie, za potęgę telefonu.

Alfa

Jesteś zwycięzcą – mawia tysiąc twarzy napotkanych w Internecie, trenerów, coachów, motywatorów, tranzystorów i innych ekspertów od wszystkiego, czasem rzeczywiście wypowiadających się rozumnie, ale czasem będących jak wiejskie baby-szeptuchy i odganiających od nas klątwy, których nikt inny poza nimi nie widzi. Jesteś zwycięzcą. Musisz tylko uwierzyć, a uda ci się wszystko. Oczywiście w całej tej gadce chodzi o to, żeby zawęzić sobie odpowiednio pole znaczeniowe słowa wszystko, ale niezależnie od tej szarlatanerii pytanie brzmi: czy da się wygrać życie? Życie we wszystkich jego aspektach, czy to na polu seksualnym, towarzyskim, finansowym, ambicjonalnym, czy uczuciowym? A nawet jeśli są tacy ludzie, to jaką cenę płacą za swoje sukcesy? Bo jeśli zwykłe ludzkie upadki powodują czasem rozbicie „ja” na milion kawałków, to czym może zakończyć się skok na główkę z samego szczytu?

Chyba tylko jeden z nas mógł, choćby częściowo, odpowiedzieć na to pytanie.

Klakier zasłynął kiedyś opracowaniem imprezowej skali afirmacji świata, skali, której górną granicę wyznaczył jego odwieczny kompan, Alfa. Cały ten podział w ogólnych zarysach przedstawiał się następująco:

1. Wariant fatalny – wydajesz kupę pieniędzy na alkohol, z którego nie odnosisz żadnych korzyści, bo wszystko zostaje wypite bez ciebie, w dodatku jesteś okradziony, pobity i upokorzony, a do tego widzisz, jak twoja dziewczyna lub dziewczyna, która ci się podoba, idzie w ustronne miejsce z innym. Mimo wszystko upijasz się tanim winem, które ktoś kopsnął ci z litości, ale potem budzisz się na dołku, rozpaczliwie próbując zrekonstruować wydarzenia wczorajszego wieczoru. Daremny to trud. Nikogo nie znałeś, więc nikt nie chce powiedzieć ci prawdy. Kolejne dni przynoszą tymczasem nowe wyzwania. Masz do zapłacenia grzywnę w wysokości trzech tysięcy złotych za obnażanie się w miejscu publicznym i widzisz swoje nagie zdjęcia upublicznione na różnych portalach społecznościowych.

2. Wariant frajerski – idziesz na imprezę, gdzie widzisz mnóstwo pięknych kobiet, ale nie odnosisz z tego żadnych korzyści, bo upijasz się jak bydlę i zaliczasz zgona. Potem któraś z rozczarowanych dziewcząt wpada na genialny pomysł i zyskujesz dzięki temu niepowtarzalną sesję zdjęciową z twarzą wymazaną pianką do golenia/pastą do butów/gównem czy innym smarowidłem, do którego można potem wetknąć różne rzeczy i nakręcić zabawny film. Budzisz się brudny, nic nie pamiętasz, a za jakiś czas odnajdujesz w sieci twoje upokarzające zdjęcia rozpowszechnione jako memy.