Uszkodzona dusza - Ada Katarzyna Szewczyk - ebook

Uszkodzona dusza ebook

Ada Katarzyna Szewczyk

2,5

Opis

Leah ma szesnaście lat, fobię społeczną, nadopiekuńczych rodziców i kilkoro dziwnych przyjaciół. Uwielbia kawę, nienawidzi świetlówek, a jej żywiołem jest noc. Podczas pełni księżyca odczuwa dziwne instynkty, a poza tym pisze fantastyczne książki i wyśmiewa się z romansów paranormalnych. Po mieście, w którym mieszka, włóczy się wataha wilków…

W tej książce nie znajdziecie niczego, czym dotychczas kipiała literatura młodzieżowa. Tutaj zdecydowanie brak motylków, serduszek i błyszczących w promieniach słonka wampirków. To twarde urban fantasy w ciężkim rytmie Black Sabbath i atmosferze postsocjalistycznego blokowiska. Okraszona sporą dawką czarnego humoru pierwsza część historii szesnastoletniej wilkołaczycy Lei, krytycznym okiem patrzącej na absurdy rzeczywistości.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 340

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,5 (2 oceny)
0
1
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




PROLOG

Świat skąpany w świetle księżyca wyglądał nierzeczywiście. Srebrzyste promienie prześwitywały między nagimi gałęziami wysokich, starych drzew, rysując na powoli budzącym się do życia trawniku rozmaite wzory. Dzika róża, oplatająca gęsto niewielką furtkę z kutego metalu, wypuszczała pierwsze pąki, przybierające wręcz czarny odcień.

Cała ta jasna kraina wyglądała na odrealnioną. No bo jak to tak? Ostre światło, przy którym można by z łatwością czytać, jednolicie czarne niebo, którego nie rozjaśniają nawet ogniki pojedynczych gwiazd, nieruchoma roślinność… Tutaj nie mogło nikogo być. To miejsce zostało stworzone dla jednej osoby, każda dodatkowa wzburzałaby niekontrolowany chaos, chwiejący idealną równowagą…

Kobieta odetchnęła lodowatym, wcale jeszcze nie wiosennym powietrzem i pogładziła miękką tkaninę, którą wyściełano szeroki, drewniany parapet pod skrzynkowym oknem. Oparła czoło o szybę, mocniej zacisnęła palce na ciepłym kubku z resztką herbaty.

Tuż za plecami usłyszała wiele mówiące chrząknięcie. Nawet nie odwracając się, wręcz wypluła pytanie:

– Czego ode mnie chcesz, Aurelio?

– Niczego złego. Chcę twojego dobra. Chcę ci pomóc. Liso, proszę, wysłuchaj mnie…

– Nie wysłucham. Może i chcesz dobrze dla mnie, ale źle dla mojej córki. A wiedz, że będę bronić swojego dziecka do końca, cokolwiek się stanie.

– Też jestem matką. Znam twoje obawy. Ale to nie jest zwykłe dziecko. Uwierz mi, lepiej będzie…

Czarownica odwróciła się raptownie, jej oczy pałały nienawiścią. Aurelia, choć o wiele starsza od niej, wolała ustąpić. Sięgnęła jednak po jeszcze jeden argument, mając nadzieję, że przemówi jej do rozsądku.

– Twoje dziecko stanowi poważne zagrożenie dla naszej społeczności. Jeśli wymknie się spod kontroli…

– Nie wymknie. Obiecuję ci to.

– Czyżby? Ona będzie bardziej zwierzęciem niż człowiekiem. Chcesz, by tak żyła?

– To pytanie jest niemożliwie głupie. Przecież ona może chcieć być taka.

– Ale jeśli nie będzie chciała?

– Przestań. Nie usprawiedliwia to jej zabicia. Nie dam ci swojej córki. Nie pozwolę, by stało się jej coś złego.

– To chociaż mi powiedz, kim jest jej ojciec. Chciałabym się dowiedzieć, jak beznadziejna jest sytuacja.

– Obawiam się, że nie będzie chciał z tobą rozmawiać.

Aurelia odetchnęła głęboko, starając się opanować nadchodzący wielkimi krokami atak złości. Bez słowa odstawiła na stół malowaną ręcznie filiżankę, pedantycznie ustawiła jej uszko pod odpowiednim kątem. Zadowolona skinęła głową i skierowała się w stronę schodów na piętro. Nawet się nie obejrzała, wiedząc, że Eliza przebywa w swoim świecie i nie zwróci na nią uwagi.

Postawiła kilka niepewnych kroków na drewnianej konstrukcji. Nabrawszy pewności, że nie będzie ona zbytnio skrzypieć, szybciej pokonała odległość dzielącą ją od pokoiku po lewej stronie. Weszła do środka ostrożnie. Obite pomalowanym na biało drewnem ściany oblepiały gęsto rysunki postaci z bajek, na puchatym dywaniku leżało kilka porzuconych zabawek. Z artystycznie wykonanej, ręcznie zdobionej kołyski dobiegało kwilenie noworodka. Z wahaniem zbliżyła się, spojrzała na dziecko, które raptownie umilkło i wpatrzyło się w nią. Tęczówki jego oczu były intensywnie czerwone. Wyciągnęła dłonie, wzięła dziewczynkę na ręce.

– Uwierz, mnie też się to nie uśmiecha, malutka – szepnęła, otulając niemowlę w chustę.

Zamarła. Po jej plecach gwałtownie przebiegły ciarki, na ramionach rozsypała się gęsia skórka. Tajemnicze wrażenie obecności czegoś groźnego, nie z tego świata, pojawiło się nagle i sparaliżowało ją dojmującym strachem. Bała się odwrócić, poruszyć, zaczerpnąć powietrza…

– Aurelio, jak miło cię widzieć!

Podskoczyła, niemal wypuszczając dziecko ze zdrętwiałych rąk, obróciła się, przygotowana na odparcie ataku. Między jej palcami zamajaczył błękitny dym, powoli formujący kulę ognia.

Wysoki, odziany na czarno mężczyzna nawet nie drgnął. Na twarzy, częściowo skrytej pod kapturem długiej peleryny, wykwitł ironiczny uśmiech, odsłaniający fragment ostrego kła i zapalający sadystyczne iskry w intensywnie szkarłatnych oczach, identycznych jak u dziecka. Prawej dłoni nawet nie uniósł, w lewej trzymał luźno kuszę załadowaną bełtem o czworograniastym, posrebrzanym grocie. Czymś takim zabiłby każdą istotę magiczną lub niemagiczną, a biorąc pod uwagę odległość…

Aurelia cudem powstrzymała się od jęknięcia, gdy uświadomiła sobie, że po strzale nic z niej nie zostanie.

– Boisz się mnie? – parsknął ironicznym śmiechem demon.

– Oczywiście, że nie – prychnęła, zdenerwowana chwilą słabości.

– Skoro nie, to chyba mam szansę na cywilizowaną rozmowę? – Rozłożył ręce w przyjaznym geście. – Jestem Andareus, miło mi cię poznać.

Nie odpowiedziała, fuknęła tylko wściekle.

– Ach! Dobrze wiedzieć! – Widocznie świetnie się bawił. – To może, skoro już się znamy, powiesz mi, co zamierzałaś zrobić z moją córką?

– Nic ci do tego! – syknęła, cudem powstrzymując się od wykonania gestu odganiającego złe moce.

– Obawiam się, że owszem, mam coś do powiedzenia w tej sprawie. Gdybyś wcześniej nie zrozumiała – to moje dziecko.

– Jedno ci wystarczy!

Zmarszczył brwi, jakby zamierzał skarcić nieposłusznego psa.

– Jeśli powiedziałbym ci to samo, zapewne wgniotłabyś mnie obcasem w ziemię. – Machnął dłonią. – Dobra, znudziła mi się ta zabawa. Odłożysz małą do kołyski, a ja pozwolę ci odejść w jednym kawałku. Co powiesz na taką propozycję? Wychodzisz nawet na plus.

– Chyba kpisz!

– Widzę, że się nie dogadamy… – Westchnął, przewracając oczami. – Liczę do trzech. Raz…

– Oddaj mi dziecko po dobroci. Nawet sobie nie wyobrażasz, jakie niebezpieczeństwo stanowi dla naszej społeczności! – zaoponowała.

– Co proszę? Ona? – Przyjrzał się córce z niedowierzaniem, jakby widział ją pierwszy raz w życiu.

Kobieta zawahała się. Faktycznie, ten argument mógł zabrzmieć przekonująco za co najmniej dziesięć lat. A tyle zdecydowanie nie mogła czekać.

– Stawiam ci warunek – powiedziała wreszcie, dumnie się prostując.

– Zamieniam się w słuch.

– Masz pilnować dzieciaka. Jeśli chociaż na moment spuścisz z niej wzrok – zapłacisz za to. Życiem małej. Zrozumiano?

– Rozumiem… – Demon sprawiał wrażenie lekko rozbawionego. Jak by nie patrzeć, groziła mu istota, którą mógł zgnieść, nie ruszając palcem.

Czarownica ostrożnie odłożyła małą, nakryła kołderką, cały czas świadoma patrzącego jej na dłonie demona. Posłała mu jeszcze jedno niechętne spojrzenie i odwróciła się. Zeszła po schodach, zerwała płaszcz z wieszaka i wyszła w noc. Otoczywszy się srebrzystą poświatą, zniknęła.

Lisa wbiegła na strych, przeskakując po dwa stopnie naraz. Reakcja gościa przeraziła ją. Teraz wyrzucała sobie nieuwagę, przygotowana na najgorsze…

A jednak był tam. Andareus siedział po turecku na kanapie; oliwił mechanizm rzeźbionej runami kuszy. Na jej widok uśmiechnął się lekko.

– Cały czas tu byłeś? – wykrztusiła z niedowierzaniem.

– Oczywiście, że tak. Doskonale wiem, że powinienem mieć oko na małą. W końcu… Nie wiem jeszcze, czy będzie starzeć się jak człowiek, kiedy zaczną się pierwsze przemiany…

– U małego jeszcze się nie zaczęły. Myślisz…

– Ona jest inna – uciął, rzucając okiem w stronę śpiącego dziecka. W jego oczach pojawiło się coś dziwnego, jakby obawa.

– Leah… Przecież ona… – Umilkła, nie chcąc kończyć. Patrzyła niepewnie na demona, który, jakby z wahaniem, zgarnął z małej kanapy stertę papierów i położył się, przymykając oczy. Patrzyła na niego, na potwora, którego pokochała, zastanawiając się, jak ciężkie będzie jej przyszłe życie.

Rozdział 1

Kaaawyyy…

Nawiedzona tą myślą, wparowałam do kuchni, wygarnęłam z szafki stertę opakowań mąki i makaronu, po czym mocno chwyciłam odrapaną puszkę, którą za nimi ukryłam. Odkręciłam wieczko, zajrzałam do środka.

– Noż kurde! – huknęłam tak, że pewnie słyszał mnie cały blok.

– Czyżby twoja skrzętnie ukryta i zakamuflowana kawa się skończyła? – Z salonu dobiegł głos wyraźnie rozbawionego ojczyma.

Już nawet nie skomentowałam tej złośliwości, uznawszy, że szkoda „prądu”. Poza tym po co gadać? I tak o tej godzinie nie odkupi. Odrzuciłam puszkę, klnąc w myślach. Znalazłam słoik z niebiańskim napojem w proszku. Nie cierpię rozpuszczalnej, ale co poradzić… Włączyłam czajnik, zajrzałam do lodówki.

– A mleko to w tym domu, kurde, jest?! – zapłakałam.

– W szafce. Tamto już się skończyło! – Ojczym rechotał w najlepsze.

Zabijając go w myślach na wszelkie możliwe sposoby, zajrzałam do szafki. Taaak, jest mleeeko, tak? Szkoda tylko, że bez tłuszczu! No i co ja teraz zrobię?! Nie wytrzymam kolejnej nieprzespanej nocy bez kawy!

Podciągnęłam się na blat, oparłam o szybę. Wyjrzałam przez okno. Na zewnątrz było ciemno, tak jak zazwyczaj o tej porze. Snującą się pomiędzy szarymi blokami mgłę rozświetlały pojedyncze ogniki latarni, sprawiające, że zwykły kłąb pary wodnej stawał się najpiękniejszym zjawiskiem, jakie w życiu widziałam. W pobliżu słupa rozjaśniał się na pomarańczowo, aby dalej przechodzić od bieli do głębokiego fioletu. Uwielbiam taką pogodę. Gdy patrzę na coś takiego, nagle nachodzi mnie ochota, żeby wybiec z domu i zacząć biegać dookoła drzewa niczym york na spacerku. Głupie uczucie…

Usłyszałam dobiegające z przedpokoju kroki. Oho, mama idzie! Trzeba przygotować ciężką broń.

– Ty jeszcze nie w łóżku?! – zdziwiła się na mój widok.

Fakt, zazwyczaj już o dwudziestej pierwszej jestem nie do użytku, a tu siedzę całkowicie przytomna. Może nie rześka jak skowronek, bo w końcu bez kawy, ale jednak żywa.

– Mam coś ważnego do załatwienia… – zaczęłam.

– Ach, do załatwienia… – Uniosła znacząco jedną brew.

Szlag mnie trafi. Czy wszyscy w tym domu jednocześnie zmówili się, żeby doprowadzić mnie do białej gorączki, czy to ja jestem jakaś przewrażliwiona?!

– Wiem, że to głupio zabrzmi, ale mogę wyjść z domu? – spytałam prosto z mostu.

– Czy ty wiesz, która jest godzina? – jęknęła, chowając kubek do zmywarki. Mój kubek na kawę, nawiasem mówiąc.

– Wiem, ale jak już wspominałam, mam coś ważnego do załatwienia.

– Świat się nie zawali, jeśli poczekasz z tym do jutra – skwitowała i odeszła, pogwizdując pod nosem.

– Oby – westchnęłam. Raz już był tego bliski przez moje spóźnienie, więc lepiej nie kusić losu. Z jakiegoś powodu Quills zwołał zebranie przed terminem.

Chyba że zrobił to specjalnie, żeby mnie wkurzyć? W końcu wie, że zawsze potrzebuję nieco więcej czasu niż inni, by wymyślić jakąś chwytliwą historyjkę dla dorosłych. Kto go tam wie…

Gdy drzwi sypialni się zamknęły, policzyłam do dziesięciu i otworzyłam kuchenne okno. Trzeba uważać, bo to sypialniane jest tuż obok. Wysunęłam się tyłem. Gdy napotkałam opór, z ulgą wypuściłam powietrze. Nawet jeśli człowiek jest pewien, że nic się nie stanie, zawsze odczuwa jakiś irracjonalny lęk przed wychodzeniem przez okno. Zwłaszcza znajdujące się na trzecim piętrze.

Ja w każdym razie wiele razy uciekałam w ten sposób i ani razu się nie zabiłam, a nadal się boję. Brzmi nieprawdopodobnie, że nadal żyję? A jednak. Całość jest możliwa dzięki rusztowaniu, które gęsto oblepia budynek już od pół roku. Wtedy to właśnie przyjechała ekipa remontowa, rozłożyła się, powzdychała, odjechała, i tyle ją widzieli. Na razie nikt nie czepia się tego cuda, choć miejscami zaczyna rdzewieć, a niektórym nawet zacienia mieszkania.

Z hukiem porozkładałam drabinki, mając nadzieję, że sąsiedzi zrzucą to na karb mocniejszego wiatru. Z ulgą stanęłam na chodniku, odetchnęłam kilka razy głębiej i… skoczyłam. W locie moje ciało wydłużyło się, wstrząsnął nim ognisty dreszcz, pokryło się czarną sierścią. Już jako wilk wielkości średnio wyrośniętego niedźwiedzia rozejrzałam się, sprawdzając, czy aby nikt nie widział całej akcji, i pobiegłam w stronę dworca kolejowego, przemykając pod balkonami i kryjąc się w gęstszych kłębach mgły.

Oczyma wyobraźni już widziałam masakrę, jaką zgotuje mi biały kolega. W końcu tak jakby nieco się spóźnię… Ale czy to moja wina, że mam takich, a nie innych rodziców?! To znaczy – prawie rodziców?!

Niestety, już dawno przekonałam się, że Quills ma taki głupi zwyczaj doszukiwania się we wszystkim mojej winy. Ale to we wszystkim. Nawet w tym, w czym nie brałam udziału. Właściwie to najchętniej rozniosłabym go na strzępy przy najbliższej okazji, gdyby nie to, że jest dla mnie prawie jak brat. Znamy się od trzynastu lat, a ten szmat czasu do czegoś zobowiązuje…

Quills właściwie nazywa się Konrad i jest albinosem. Takim prawdziwym – ma białą skórę, białe włosy i czerwone oczy. Nie nosi okularów, choć ledwo widzi tablicę z pierwszej ławki. Nie zakłada szkieł przeciwsłonecznych, bo podobno mu w nich nie do twarzy i, jak na metalowca z prawdziwego zdarzenia przystało, zapuszcza kłaki. Już mu sięgają nieco powyżej łopatek. Krótko mówiąc, chłopaczyna dość mocno rzuca się w oczy. Zwłaszcza na ulicach miasta, w którym jakakolwiek indywidualność traktowana jest jak zakaźna, śmiertelna choroba.

Wparowałam na dworzec w pełnym pędzie. Jednocześnie wbiłam w ziemię pazury wszystkich czterech łap, przez co rzuciło mną jak rozpędzonym autem. Spojrzałam z wyrzutem na odrapaną ławkę, z którą tylko cudem uniknęłam zderzenia. Zamierzałam otrzepać się z godnością i podejść do reszty jak gdyby nigdy nic, udając, że byłam tu cały czas, ale drogę zastąpił mi wyprężony do granic możliwości biały wilk.

– Spóźniłaś się dokładnie trzydzieści minut i piętnaście sekund – skomentował, miażdżąc mnie czerwonym spojrzeniem.

– Szybką masz skapę. Ze stoperem na mnie czekałeś? – Odsłoniłam koniuszki kłów, mimowolnie kładąc uszy na łbie. To czasami jest silniejsze ode mnie. Zwłaszcza gdy mam przed sobą Alfę…

Jednak nie zamierzał mi odpuścić.

– Przeproś.

– Nie.

– Tak.

Postanowiłam obrać odrobinę inną strategię.

– Czy poniżanie mnie naprawdę sprawia ci taką radość?

– Co? – Zmieszał się, na moment zrywając kontakt wzrokowy.

– Okej, lubisz napawać się smutkiem w moich oczach. Spoko, jak tam sobie chcesz. – Niby pokornie pochyliłam wielki łeb, kątem oka zerkając na czekającego razem z resztą stada Jareda…

Odniosłam sukces. Brunatny wilk zerwał się z miejsca, staranował dwa razy większego od siebie białego, obwarczał i odszedł, częstując najbarwniejszą wiązanką przekleństw, jaką w życiu słyszałam. A wiem, co mówię, bo mam już za sobą dwa lata gimnazjum.

– Jak znowu będzie się ciebie czepiać, to mów! – Mrugnął do mnie znacząco.

– Dzięki – burknęłam, mimowolnie jeżąc futro na karku.

Tak. Już wolałabym chyba wetrzeć sobie w oczy kwaśną posypkę z żelków, niż wołać go co pięć minut, bo średnio co tyle Quills ma do mnie o coś pretensje. Jeszcze by oczekiwał czegoś w ramach wdzięczności… Poza tym ja i nasz Alfa żremy się ze sobą od przedszkola, więc wszyscy powinni się już przyzwyczaić.

Ale nie zmienia to faktu, że czasami można zagrać zagubioną dziewczynkę, gdy nie chce się na przykład ruszać z miejsca. Tak, wiem, w moim przypadku zgrywanie biednej i zastraszonej nie wychodzi najlepiej. Jestem większa o co najmniej dwadzieścia centymetrów od zwykłego członka watahy, co daje mi możliwość dorównywania Alfie kłębem. Owszem, jestem szczuplejsza, ale mam więcej siły, nawet od niego. Żylak taki, rozumiecie… Do tego dochodzą dziwaczne zachowania. Bywa, że po dłuższym czasie spędzonym w wilczej skórze zaczynam zachowywać się jak zwierzę i przestaję odczuwać potrzebę zmieniania się z powrotem w człowieka. I jeszcze upodobania pokarmowe… Opowiem anegdotkę. Embry swego czasu wpadł na pomysł zagrania w tak zwanego ryzykanta. Owocem zakładu był pomysł skonsumowania surowego, niedoprawionego mięsa. Powiem, że nawet mi smakowało – bez żadnych negatywnych i problematycznych reakcji ze strony ciała spałaszowałam całą porcję, używając nawet noża i widelca, do czego normalnie się nie zniżę. Seth wylądował w łazience, Jared spasował, Sam nie stawał nawet w szranki, a i tak potem nie chciał o tym rozmawiać, reszta spędziła kilka następnych dni o sałatkach jarzynowych.

Otrzepałam się, podeszłam do reszty, zgromadzonej w kółku. Koledzy akurat zajęci byli przerzucaniem się jakimiś złośliwościami, więc ziewnęłam ostentacyjnie i rozejrzałam się. Nasz miejski dworzec z pewnością przyprawia o dziki atak śmiechu każdego, kto pojawia się tu jedynie przejazdem. Podobno zabytkowy budynek od trzech lat dzielnie poddaje się pracom remontowym, a jego funkcję pełni stojący na środku błotnistego trawnika barak z blachy falistej. Światło w nim zapewnia okratowane okienko, którego czystość pozostawia wiele do życzenia, i spora łysa jarzeniówka na suficie, która sprawia, że nie jestem w stanie wejść do środka. Tak, dobrze zrozumieliście, boję się żarówki. Ale przyznacie, że w takich długich, dających sine światło i niczym nieosłoniętych jarzeniówkach jest coś strasznego? Perony są na oko dwa, wyłożone krzywymi i spękanymi płytkami, które z pewnością już parę lat temu można byłoby zamienić na kulturalną kostkę. Nad nimi znajduje się jeden z obiektów, które zwykłam określać zdaniem „komuna śpiewa i tańczy” – żelbetowy most, pozwalający użytkownikom chodnika przekroczyć tory, bez ryzyka władowania się pod przejeżdżający akurat pociąg. Z tego cuda, którego napęczniałe od korozji barierki pomalowano w biało-niebieskie pasy, można również zejść na peron.

Z nudy postanowiłam udać się na ten most. Zajęcie jak każde inne…

Przeskoczyłam na drugi peron, z niego wspięłam się po wykonanych z betonu zbrojonego stopniach na szczyt konstrukcji. Oparłam się przednimi łapami o barierkę, wbiłam wzrok w podświetloną latarniami ulicznymi mgłę.

Nie wiem dlaczego, ale jestem najdziwniejszym członkiem naszego stada. Oczy mam brązowe – tak jak przystało na wilkołaka pełnej krwi – ale nikt z mojej rodziny takim nie był. Nie ugryziono mnie, nie mogę też być lunatykiem, bo wtedy przede wszystkim bym lunatykowała, a zazwyczaj śpię jak zabita. Wiele razy zastanawiałam się, jak to możliwe, zawsze jednak strofowałam się, dochodząc do innego wątku… Może to mój tata był wilkiem pełnej krwi? Może to po nim? Mama nigdy nie mówiła, kim był. Nie widziałam jego zdjęć, nie pamiętam jego twarzy, a więc musiał odejść, gdy byłam naprawdę mała. Nie mam pojęcia, czy żyje, czy umarł, dlaczego odszedł. Zawsze, gdy chciałam czegokolwiek się dowiedzieć, zbywano mnie ostentacyjnym milczeniem, jakbym była zbyt głupia, by poznać i zrozumieć prawdę. Nie znałam taty, ale od zawsze był ojczym, który mi go zastępował, więc teoretycznie nie powinnam za niczym tęsknić. A jednak robiło mi się niedobrze za każdym razem, gdy ktoś z otoczenia opowiadał, jakie to wspaniałe rzeczy robi ze swoim tatą. Bo ojczym jednak, choć cudowny, ciepły i obdarzony poczuciem humoru zbliżonym do mojego, nie zachowywał się jak ojciec. Może inaczej: jego związek z mamą wyglądał bardziej jak przyjaźń, nie miłość. Dlatego uczucie braku czegoś nieokreślonego nie ustępowało.

– Może idź do chłopaków, zamiast się zamartwiać? – usłyszałam za plecami.

Warknęłam, skuliłam się odruchowo. Uwaga, teraz powiem coś, co kwalifikuje mnie jako pacjentkę szpitala psychiatrycznego. Od jakiegoś czasu widuję obok siebie kogoś w rodzaju anioła stróża… Ale od początku.

W trzeciej klasie podstawówki dostaliśmy zadanie: opisać swojego tatę. Wiadomo, jak zareagowałam – zamknięciem się w sobie. Wykreowałam własny świat, w którym spędzałam każdą możliwą chwilę z tatą. Wyobrażałam go sobie ze wszystkimi szczegółami. A miesiąc później pierwszy raz ukazał mi się on. Ma twarz identyczną jak tamto wyobrażenie, ale do tego dochodziły wielkie czarne skrzydła i zaplecione w drobne warkocze włosy, opadające czarną falą aż do pasa. Plus czerwone oczy, ale o tym już nie wspominam, bo i tak dziwnie się zrobiło.

– Powinnam, ale mam wrażenie, że jakoś bardzo im nie przeszkadza moja nieobecność – odparłam i wywróciłam oczami.

– Chyba cię wołają. – Demon, bo wyobrażenie zdecydowanie bardziej przypominało demona niż anioła, nastawił spiczaste ucho, nasłuchując.

– Ja tam nic nie… – zaczęłam, ale przerwało mi krótkie wycie Setha. No tak…

Niechętnie powlokłam się na dół, dokładnie zastanawiając nad postawieniem każdego kolejnego kroku. Pozostałe wilki patrzyły na mnie znacząco, milcząc. Wyraźnie dają mi do zrozumienia, że z rozpoczęciem i skończeniem narady czekali jedynie na moje łaskawe pojawienie się. Usiadłam w okręgu, parsknęłam w stronę gapiącego się na mnie Jacoba i ułożyłam czarny łeb na łapach.

Właściwie nawet nie słuchałam wykładu Quillsa, który produkował się, chodząc w tę i z powrotem. Patrzyłam na niego tępym wzrokiem, wymyślając, jak jeszcze mogłabym go zabić, i starałam się powstrzymać opadające powieki. Oj, brak kawy dawał się we znaki… Trochę to głupie uzależnić się od kofeiny w wieku szesnastu lat, ale takie są fakty.

Nagle zauważyłam, że wszyscy patrzą na mnie ciekawie, jakby z nadzieją, że wygłoszę jakiś komentarz. Postawiłam uszy, poruszyłam się niespokojnie, zerknęłam przez bark, by sprawdzić, czy ktoś przypadkiem za mną nie stoi.

– Czy mógłbyś powtórzyć? – zapytałam gotującego się ze złości Quillsa, szczerząc zęby w najsłodszym wilczym uśmiechu, na jaki tylko byłam w stanie się zdobyć, gdy tuż obok miałam bark Paula (ten dres jest jedynym członkiem stada, którego nie cierpię).

– A jakbym powiedział, że nie? – Wielki, biały basior przechylił łeb, warcząc głęboko.

– Jakoś bym to przeżyła, ale podejrzewam, że nie jest w twoim interesie posiadanie w stadzie niedoinformowanych jednostek? – Zniecierpliwiłam się.

– Jak pięknie powiedziane! – prychnął. – Mówiłem, że będą burzyć ten blok naprzeciwko ciebie.

Przed moim blokiem praktycznie od zawsze stoi sobie budynek mieszkalny typu „punktowiec”. Boki ma oklejone niebieską, zardzewiałą blachą, a okna pozabijane dechami, więc psuje widok tak, jak to tylko możliwe. Ogradzają go metalowe panele, jakimi zwykle oznacza się teren budowy lub obiekty grożące zawaleniem. Cóż, ludzie się dziwią, dlaczego ten wbrew pozorom nowy budynek opuszczono w rok po oddaniu do użytku, w dodatku w tak wielkim pośpiechu. Po prostu ściany zaczęły pękać, a w piwnicy unosił się silny aromat lasu deszczowego. Istnieje wiele teorii, dlaczego tak się stało – rzeczka, wody gruntowe, osuwająca się ziemia i sratatata… Prawda jest taka, że pod podłogą piwnicy znajdują się wody rzeki Styks i brama do piekieł, której strzegą bladgory – niezbyt miłe potworki o ciele gladiatora i głowie byka. Przed wyjściem na zewnątrz i zmieceniem miasta z powierzchni ziemi powstrzymuje je tylko warstwa betonu nad głowami – blok mieszkalny – i zatopione w jego ścianach żelazne pręty zbrojeniowe. Nie wiem, jak to się stało, ale do tej pory jakoś nikt nie czepiał się istnienia tego miejsca, a tu proszę… Niestety jako jedyna znam tajemnicę, więc w jakiś sposób będę musiała nakłonić resztę do protestu przeciw rozbiórce, jednocześnie nie zdradzając motywów.

– No i co z tego? – Udałam, że sprawa guzik mnie interesuje.

– Myślałem, że lubisz tę ruderę? – Jared spojrzał na mnie dziwnie.

– No bo lubię. – Wzruszyłam ramionami.

– Wiecie co? Coś mi się widzi, że wszyscy jesteśmy dzisiaj zmęczeni. Może rozejdźmy się już do domów, a szczegóły omówmy jutro? – zaproponował Embry.

Wszyscy naraz zaczęli merdać ogonami i przekrzykiwać się z ekscytacji. Wszystkim chciało się spać, poza tym było zimno, mokro i niewygodnie. Brawo, Quills, za wymyślenie tak idiotycznego terminu spotkania! Które właściwie nic nie wniosło… Jestem pod wrażeniem, serio, serio.

– Zebranie uważam za zamknięte. – Quills wypowiedział w końcu to, na co każde z nas czekało od początku. Natychmiast, bez słowa pożegnania rzuciliśmy się w stronę swoich domów.

Gdy stanęłam pod blokiem, zdałam sobie sprawę z niepokojącej rzeczy. Okno w kuchni było szczelnie zamknięte – widziałam to nawet z tej odległości, a w kieszeni stwierdziłam brak kluczy, co było oczywiste, jako że na bank ich nie brałam. Zacisnęłam zęby, ze złością wcisnęłam do oporu guziczek domofonu. Mama otworzyła, zbyt szybko jak na mój gust. To oznacza, że zauważyła moją nieobecność. Wchodziłam na trzecie piętro, zastanawiając się dokładnie nad wykonaniem każdego kroku, lecz i tak drzwi mojego mieszkania ukazały się szybciej, niżbym tego chciała. Układając w myślach szybki testament – czyli zastanawiając się, którą z moich rzeczy mogłabym ewentualnie komuś oddać – nacisnęłam klamkę.

– Gdzieś ty była?! – ryknął ojczym, jeszcze zanim zaczęłam rozwiązywać buty.

– Na dworze – odpowiedziałam uprzejmie.

– A konkretnie?

– To chyba nie jest w tej chwili takie istotne? – Chciałam, żeby zabrzmiało dowcipnie, ale widocznie nikt nie docenił moich starań.

– Nie bądź niegrzeczna! – wydarła się mama. Aż się skuliłam.

– Policz do dziesięciu, zanim coś powiesz! – włączył się ojczym.

– Umiem liczyć do dwóch, potem mówię „wiele” i „mnóstwo” – odparłam, chcąc obronić resztki swojej godności, mocno już przez nich podeptanej.

Zostałam wysłana do swojego pokoju, co oczywiście przyjęłam z ogromnym entuzjazmem. Przynajmniej skończą się wyrzuty. Ogólnie dostałam szlaban TYLKO na czytanie i pisanie książek, co oznacza, że z czynności, które wykonuję, wolno mi jedynie posłuchać muzyki i pouczyć się arabskiego. Suuuper. Wskoczyłam do łóżka, zawiedziona życiem, i ukryłam twarz w poduszce.

– Wilki nie płaczą.

Poderwałam się i zmiażdżyłam swojego Demona wzrokiem.

– Czy ty musisz pojawiać się tak nagle? – warknęłam.

Jedyną odpowiedzią było sugestywne wzruszenie ramion.

– Jak mam nie płakać? Dostałam szlaban na książki, a to przecież tak, jakby ktoś zakazał mi oddychać! – zawołałam.

– Poucz się. Może wreszcie podciągniesz średnią.

Ta, jasne. Wszyscy dorośli potrafią gadać tylko o jednym.

– Nie rób takiej miny. Cała twoja przyszłość od tego zależy – warknął, opierając dłoń o drzewce zatkniętego za pasek korbacza.

– Przesadzasz. Doskonale o tym wiem, ale chyba nie będę siedziała nad książkami całe dnie? A do egzaminu gimnazjalnego zostało sporo czasu. Poza tym moja przyszłość zależy też od tego, czy napiszę książkę, prawda?

– Leah… – Nie dokończył. W jego oczach było coś dziwnego. Smutek? Troska?

Albo odbiło mi już do reszty.

– Powiedz, dlaczego twoi koledzy nadali sobie takie dziwne przydomki? – spytał, zmieniając temat.

– Jak się dowiedzieli, że nazywam się jak wilkołaczyca ze „Zmierzchu”, postanowili jakoś się do mnie dopasować. Chociaż sama nie wiem, jak to skojarzyli.

– Może czytali?

Ryknęłam śmiechem, wyobrażając sobie Jareda płaczącego nad romansem paranormalnym, zapominając o czuwających w drugim pokoju dorosłych. Szybko umilkłam. Gdy chciałam odpowiedzieć Demonowi, okazało się, że już go nie ma.

– No, to nieźle cię pokrochmaliło, dziewczyno… – powiedziałam i westchnęłam, nakrywając się kołdrą.

Rozdział 2

Czasami po prostu tak się robi.

Czasami nachodzi człowieka takie głupie wrażenie, że nie da rady ani chwili dłużej wytrzymać w mieszkaniu. Wydaje mu się, że cztery, do tej pory tak przytulne ściany zaczynają się zaciskać, coraz bardziej ograniczając mu dostęp powietrza. Że jeszcze chwila, a zamkną go w potrzasku na zawsze. Uczucie duszności pomieszane z buzującą w żyłach adrenaliną zmusza do jak najszybszego wybiegnięcia na świeże powietrze, odetchnięcia nim, ruszenia pustą ulicą gdzie oczy poniosą. Byle tylko nie wracać do tego przypominającego klatkę betonowego pudła, byle nie wchodzić tam, gdzie czekają inni ludzie, nierozumiejący tajemniczego wezwania. Nierozumiejący lub niechcący się przyznać, że sami coś takiego często odczuwają.

To uczucie jest straszne. Niektórzy nie potrafią go definiować, po prostu czują, że ich żołądek skręca się boleśnie, a każdy oddech skutkuje nieprzyjemnym łaskotaniem, zmuszającym do zrobienia czegokolwiek. Wiedzą, że czegoś chcą, ale nie potrafią określić, co by to miało być…

To zew, moi drodzy. Dotyczy każdego, ale w największym stopniu wilkołaka. Napada całe stado jednocześnie, co jest szczególnie bolesne dla tego, komu nie wolno opuszczać wspomnianej betonowej klatki po zmroku. Czyli dla mnie.

Nie cierpię tej władzy, jaką ma nade mną noc. Wiem, że nie potrafię się jej oprzeć. Wiem, że nigdy się tego nie nauczę. Pamiętam, że pragnienie to z biegiem lat nie stanie się łatwiejsze do zaakceptowania, lecz że będzie niezauważalnie narastać i nieubłaganie zżerać mnie od środka. Pełnia jest kusząca, ale nie oznacza obowiązkowej przemiany, jak to się dzieje z innymi wilkołakami. Nie wiem dlaczego. Ale zew nocy… To już zupełnie inna sprawa. Gdy wiem, że nie mam możliwości wydostania się na pachnące wolnością powietrze, nie wiem, co ze sobą zrobić. Chodzę w kółko po pokoju, segreguję książki na półkach… Czasami, gdy zostanę doprowadzona do ostateczności, sprzątam nawet z biurka. Zajęcie całkiem fajne, bo wymagające skupienia – stos rzeczy, które normalnie podczas odkurzania podłogi wrzucam na blat, sięga niemalże sufitu. Zastanawianie się nad każdym ruchem, który mógłby spowodować zawalenie się misternej piramidy, pomaga zapomnieć o wezwaniu. A przynajmniej do jakiegoś stopnia je zignorować, nie oszukujmy się… Nie opuszcza mnie nawet na moment, dopóki na horyzoncie nie pojawi się słońce.

Zawsze próbuję jakoś nakłonić mamę, by zgodziła się na wędrówkę. W końcu warto mieć nadzieję. Nawet złudną.

– Mamo, mogę wyjść na dwór? – spytałam słodko, otwierając drzwi do sypialni. Nigdy chyba nie przestanę liczyć na to, że rodzicielce nagle przyjdzie do głowy, iż nocne spacery są jak najbardziej wskazane dla mojego zdrowia psychicznego.

Mama uniosła jedną brew, nawet nie odrywając się od książki.

– Przepraszam, że zwątpię w twoje kompetencje, ale czy ty wiesz, która jest godzina?

– Dwudziesta druga trzydzieści cztery – odparłam zgodnie z prawdą.

– Nawet o tym nie myśl. Masz pojęcie, jacy ludzie kręcą się tutaj o tej porze?

Zgraja nadmiernie owłosionych osobników płci męskiej w glanach i skórzanych kurtkach, w wieku od czternastu do siedemnastu lat, z nienaturalnie wysokim albinosem na czele. Plus jeden dres w odblaskowych adidasach, ale jego obecność wolę pominąć milczeniem.

– Oj, mamo, będę chodzić tam, gdzie jest widno, nikt mnie nie napadnie.

– Najciemniej jest zawsze pod latarnią. Idź spać, jutro jedziemy do dziadka na działkę.

Tym oto tekstem audiencja została zakończona. Cicho zamknęłam drzwi, udając, że bardzo mnie ten zakaz poruszył. Westchnęłam ciężko, rozglądając się bezradnie po przedpokoju. Nawet książki nie mogę poczytać, żeby jakoś się odciąć.

Nagle mój wzrok wylądował na równo ustawionych na wycieraczce glanach. Tak, jeśli je tutaj zostawię, nikomu nie przyjdzie do głowy, że może mnie nie być…

Wiem, dziecinada. Ale przecież nie dam rady dłużej tak siedzieć. Wyjście na balkon to nie to samo. Tam można jedynie odetchnąć pachnącym powietrzem, ale potrzeba ruchu pozostaje. W dodatku jeszcze silniejsza…

Rusztowanie!

Zgasiłam światło w pokoju, zamknęłam drzwi. Na paluszkach przeszłam do kuchni, otworzyłam okno i zeskoczyłam boso na drewnianą kładkę. Miałam szczerą nadzieję, że nie ma w niej drzazg. I że nikomu nie przyjdzie do głowy, by sprawdzić, czy jestem w swoim łóżku. Umówmy się – nie mam pięciu lat, żeby ktoś musiał upewniać się, że nie mam złych snów, nie?

Karmiąc się taką nadzieją, zeszłam na dół. Chropowaty chodnik mocno drażnił moją skórę, ale nie zwracałam na to uwagi. Poczucie wolności napełniło mnie taką euforią, że miałam ochotę na skakanie i piszczenie ze szczęścia. Raźno ruszyłam w stronę biegnącej obok osiedla szerokiej dwupasmówki. Stanęłam na szerokim chodniku, chwilę obserwując swój cień, rzucający się w oczy na tle jaśniejszego, jaki dawały gałęzie drzew dzikiego sadu obok. Podniosłam wzrok, przekrzywiłam głowę, wnikliwie wbijając spojrzenie w ostro rysujący się naprzeciw zarys metalowego łuku, biegnącego nad trasą dla pieszych. Nie wiem, co to takiego, ale jak spytałam kiedyś mamy, wyjaśniła, że ma związek z tym, że drogę wybudowano na rzece, którą musieli zabudować. Tak, tak, ta mieścina miała jedną jedyną atrakcję w postaci RZEKI. Łuk ten składa się z buczących o określonych godzinach wentylatorów. Mam takie żelazne postanowienie, że nigdy pod nim nie przejdę. Nie, nie chodzi o jakiś przesąd gatunku „jak to zrobisz, to nie urośniesz”, tylko o jedno z moich słynnych dziwactw. A jest ich całkiem sporo.

Większości zdrowych na ciele i umyśle przedstawicieli społeczeństwa wydają się one śmieszne – no bo jak to tak? Porządna, szesnastoletnia dziewczyna o ponadprzeciętnym intelekcie ucieka w panice na widok jarzeniówki, nie zbliża się do stojących na świeżym powietrzu wentylatorów i kuli na widok odkurzacza? He, he, he! Zapewniam – dla mnie sprawa do zabawnych nie należy. Wiecie, jak fajnie by mi się żyło, gdybym potrafiła pozbyć się tych fobii?

Usiadłam na popękanym krawężniku, stopy opierając na nagrzanym jeszcze od słońca asfalcie. Choć pomarańczowa kula ognia zdążyła już dawno zniknąć, ustępując miejsca jasno świecącemu księżycowi, beton nie zamierzał tak łatwo oddać ciepła.

Jeszcze tylko chwila ciszy i spokoju. Trzy sekundy. Dwie. Jedna…

Zbliżający się odgłos pazurów zgrzytających o asfalt podpowiedział mi, że jednak mam dobre wyczucie czasu. No kto by pomyślał, nie?

Wstałam, otrzepałam się, zmieniłam w czarnego jak smoła wilka. Merdając ogonem, podbiegłam do reszty. Sam przyjacielsko otarł mi się o bok, ugryzłam go w ucho.

To taka drobna sprzeczność. Wśród wilków stajemy się nagle najbardziej przytulaśnymi, najsympatyczniejszymi i najbardziej towarzyskimi stworzeniami, jakie świat widział, ale dotyk i towarzystwo ludzi są dla nas jak tortura. Na przykład gdy taki Sam jest wilkiem, mogę bez żadnego problemu podejść do niego, trącić łapą, otrzeć się, ugryźć, posiłować się z nim… Gdyby natomiast będąc człowiekiem, próbował ze mną tego samego, natychmiast zarobiłby glanem w splot słoneczny. Tak samo mam z koleżankami – nie pozwalam im na całowanie mnie w policzek na powitanie, na krótki uścisk. Nic z tych rzeczy. Mogę podać dłoń. Najwyżej.

Ba… Jako ludzie nawet nie przyznajemy się do siebie w szkole, chociaż chodzimy do jednej. Z Quillsem i Jaredem łączą mnie stosunki przyjacielskie, ale reszcie mogę co najwyżej rzucić zdawkowe „cześć” na korytarzu. Czasem spotykamy się w ramach zebrania, na którym należy omówić coś ważnego, ale tak towarzysko? Nie ma potrzeby. I tak wiemy o sobie wszystko, jesteśmy zżyci jak rodzeństwo. Więc po co gadać, skoro i tak nikt nic nowego nie wymyśli?

– Co, Leah, nie nudzi ci się przypadkiem? – Seth wywalił różowy język w absurdalnie szerokim wilczym uśmiechu.

– Nie, było mi całkiem miło – warknęłam, pchając go mocno w bok.

Zatoczył się.

Od razu zauważyłam, że między Quillsem a Jaredem coś nie styka. Nie żeby byli kiedyś przyjaciółmi, raczej tolerowali się ostatkiem sił, lecz teraz było wybitnie źle. Cały czas popychali się, gryźli, warczeli. Nie na żarty, jak to między nami bywa, ale na serio, w każdym razie tak to z boku wyglądało.

– Taaak, i uważasz, że to takie świetne było?! – Zdenerwował się w pewnym momencie Quills. – To patrz na to, mazucie!

Ryknął i z wyszczerzonymi kłami rzucił się na… sygnalizator świetlny. W momencie zderzenia rozległo się głuche „gnocht!”, a słup wykrzywił się mocno pod wpływem siły siedemdziesięciokilogramowego wilka.

– O co im poszło? – zainteresowałam się.

– Właściwie to nie wiadomo. Naszego Alfę z niewiadomych przyczyn wielce zirytowało to, że Jared rozwalił po drodze kosz na śmieci. – Sam zdawał się być jeszcze bardziej zdegustowany niż ja.

Cała noc upłynęła nam tak jak zawsze. Hasaliśmy niczym głupie szczeniaki, urządzaliśmy sobie przepychanki, ścigaliśmy się na trawnikach pod blokami, nie przejmując się tym, że ktoś mógłby okazać zainteresowanie, dlaczego pod balkonem poszczekuje i warczy mu zgraja nadmiernie wyrośniętych wilków. Następnie, gdy zaczęło świtać, rozeszliśmy się do domów. Zadowolona, pokonałam ponownie na bosaka rusztowanie, wślizgnęłam do kuchni i na paluszkach poszłam do pokoju. Gdy wchodziłam pod kołdrę, mało brakowało, a ryknęłabym śmiechem. Miałam takie głupie wrażenie, że z tymi swobodnymi ucieczkami z domu coraz bardziej przypominam zbuntowaną amerykańską nastolatkę z romansidła paranormalnego.

Z uśmiechem na ustach przymknęłam oczy. Była szósta, a więc, jako że jutro sobota, czekało mnie jeszcze kilka godzin snu…

Nic z tego. Ledwo zdążyłam trochę odpłynąć, ciszę rozerwał ogłuszający ryk i huk, od którego zadrżały bibeloty na półkach. Ja, przestraszona czymś tak gwałtownym, podskoczyłam i niemal spadłam z łóżka na panele, czym narobiłabym chyba większego hałasu niż jakiś ośmioletni orangutan. Miałam cichą nadzieję, że rodzice raczą uspokoić dzikusa z czwartego piętra, ale widocznie się przeliczyłam. Chwilę później obudził się drugi dzieciak – młodszy. I zaczął wyć. Płaczem bym tego nie nazwała, bo brzmiało, jakby żywcem obdzierali go ze skóry, używając do tego jakiegoś wyjątkowo tępego, oblanego dodatkowo kwasem narzędzia.

Jednym słowem – pospałam sobie.

Mama i ojczym już jakiś czas temu nauczyli mnie, że nie zamierzają nic zrobić z uciążliwymi sąsiadami. Nie wiem dlaczego. Nie przeszkadzało im to czy jak? Chyba niemożliwe, żeby ktokolwiek był na tyle pokojowy, by coś takiego zignorować. W każdym razie wiedziałam, że nie można liczyć na jakąkolwiek reakcję z ich strony. Nie ma szans, by zerwali się z łóżek, ubrali w tempie ponaddźwiękowego odrzutowca i poszli na górę z żądzą mordu w oczach i pianą na ustach. Nie, bo nie. Oni akceptują sprawę z pokorą. Ale ja nie.

Doszłam do wniosku, że skoro wczoraj byłam tak potwornie dziecinna, to jeszcze jeden raz z pewnością mi nie zaszkodzi. Ześlizgnęłam się więc z łóżka i podeszłam do swojego sprzętu grającego. Jako meloman z prawdziwego zdarzenia już jakiś czas temu wyposażyłam się w głośniki, których pozazdrościć mógł mi niejeden klub muzyczny. Wprawdzie nigdy nie słucham głośno – w końcu mam wilcze uszy – ale przepadam za dobrą jakością, toteż skrzynki zajmują połowę pokoju. A grają pięknie, he, he…

Zbliżyłam się do wzmacniacza, na którym ułożyłam kilka swoich ulubionych płyt. No więc co wybrać…?

Kolejny ryk i odgłos wywalanych na gołą podłogę zabawek utwierdził mnie w przekonaniu, że tutaj potrzebna jest ciężka broń. Odnalazłam płytę The Exploited – Fuck the System i nastawiłam na tyle głośno, by było słychać na ulicy.

Jeśli ktoś nie wie, jak zaczyna się ta płyta, to radzę przesłuchać, bo opisywać nie będę. Zwyczajnie brak mi słów.

Reakcja mieszkających ze mną dorosłych była niemalże natychmiastowa – drzwi otworzyły się, mocno uderzając klamką w ścianę, po czym mama zawyła:

– Co to ma być?!

– Uczę sąsiadów pokory.

– Wszystkich?! Wyłącz to natychmiast!

Nie chciałam tak łatwo się poddać, ale niestety byłam w mniejszości. Niechętnie wyłączyłam, wygrzebałam ze sterty rzeczy książkę i odeszłam do salonu, gdzie, na co miałam nadzieję, dobiegający z góry hałas stanie się bardziej znośny. Nadzieja umiera ostatnia, nie? Jak widać, ja dopiero po niej.

Już po chwili drzwi mocno trzasnęły, a po klatce schodowej przegalopowało stado mamutów. Nie upłynęło nawet dziesięć minut, jak pojawiła się opiekunka dzieci-potworów. Uwierzcie, bardzo irytująca kobieta. Głównie dlatego, że należy do wąskiego grona osób nieumiejących chodzić po schodach. Na każdym stopniu stawia najpierw piętę, a że nosi szpilki, dźwięk chyba nie jest trudny do wyobrażenia. Przystaje też średnio co pięć kroków, więc człowiek zawsze ma wrażenie, że męczarnie ciągną się w nieskończoność.

Zakryłam głowę kocem, zwinęłam się w kulkę. Proszę, schowajcie mnie gdzieś, proszę…

***

Najdziwniejsze miejsce, jakie w życiu widziałam? Hm, wybór chyba nie jest trudny, ponieważ w obliczu takiego pytania przed oczami zawsze staje mi wieś, w której mieszka moja ciocia. Jest w gruncie rzeczy nawet spora, bo rozciągnięta na wielkiej powierzchni, ale nie widnieje nawet na najdokładniejszych mapach samochodowych, a w jej granicach nie można doszukać się żadnej asfaltowej drogi. Wjeżdża się tam błotnistą ścieżyną o szerokości pozwalającej na zmieszczenie jednego, niezbyt dużego samochodu. Po jednej stronie znajduje się ogrodzony modrzewiowy zagajnik, a po drugiej… las. Ale nie taki zwyczajny, tylko podmokły. Mech, chlupiący, ilekroć na nim stanąć, bagienne zwierzęta, latające ważki, ścieżki wyznaczane bliskością wyrastających z ziemi skał.

Byłoby to może po prostu jedno z tych bardziej urokliwych miejsc, na które można jeszcze czasami natrafić, o ile nie szuka się ich celowo, gdyby nie to, że wszystkie pędy roślin i porostów, które powinny być zielone, mienią się wszelkimi odcieniami pastelowego błękitu, jasnego różu i wrzosowego fioletu. Korony drzew, których ni to liście, ni igły formują wyglądające jak delikatna chmurka sklepienie, całkowicie zasłaniają niebo, przez co powstaje wrażenie przebywania w dość ciasnym pomieszczeniu. Najdziwniejsza jest jednak reakcja ludzi na to, gdy wspomina się, że coś jest tu nie tak. Według nich miejsce jest całkowicie normalne, a powinni zwrócić uwagę przynajmniej na to, jak z krzaków pod wpływem dotyku unosi się fosforyzujący złoty pył.

***

Już jesteśmy u dziadka, na działce. Auto stoi na widoku, choć błagałam ojczyma, by zaparkował pod lasem, więc nie mogę nawet położyć się na trawie, bo muszę uważać, by nie przyuważyła mnie Baśka – dziewczynka z naprzeciwka, uwielbiająca mnie do tego stopnia, że nie przepuści żadnej okazji do tak zwanej zabawy. A więc zamiast delektować się nie za zimnym i jednocześnie nie za ciepłym słońcem, muszę gnieździć się w saloniku, w którym zawsze panują ciemności. Babcia i mama plotkują radośnie przy stoliku, dziadek i ojczym przechadzają się, wymieniając nowinkami ogrodniczymi, a ja usiłuję napisać nowy rozdział książki, nie widząc jednocześnie kartki zeszytu.

Nagle podskoczyłam, słysząc dźwięk wydobywający się z mojej kieszeni. Co to, kurde, miało być?! Przecież nie włączałam dzwonka w telefonie od trzech lat!

Wyciągnęłam aparat z kieszeni. Tak, mam jeden z tych bardziej wypasionych modeli. Nie dla szpanu, tylko dlatego, że zawsze kupuję najlepszy telefon, jaki akurat jest w sprzedaży, a potem użytkuję go, dopóki się nie rozleci. W przypadku tego będą już trzy lata z hakiem. Przejechałam palcem po ekranie, odblokowałam, przeczytałam SMS-a od Jareda. Wiadomość brzmiała: ZADZWOŃ. Tak, tak, musiał użyć caps locka, inaczej byłby chory. Uduszę dziada normalnie, no! Wybrałam numer, poczekałam. Od razu gdy odebrał, warknęłam, nie dopuszczając go do słowa:

– Oby to było coś ważnego!

– To jest coś ważnego – wyjaśnił spokojnie.

– Czego chcesz?! – ryknęłam.

– Dzieje się coś niedobrego. Quills już do ciebie biegnie, wytłumaczy wszystko.

– I ty śmiesz kazać mi do siebie dzwonić tylko po to, by powiedzieć coś, co możesz napisać w trzech słowach?!

– Tak jakoś wyszło. Czekaj na niego.

Rozłączył się, nie czekając na moje obelgi. Jak ja nie cierpię ludzi, którzy nie potrafią pisać! Moim zdaniem o wiele łatwiej jest wysłać SMS-a, niż dzwonić, ale do niego to najwyraźniej nie przemawia. Bo nie.

Odczekałam jakiś czas, następnie podniosłam się z ciężkim westchnieniem i wyszłam przed dom, szukając przebłysku białego futra. Wypatrzyłam bez trudu – Quills aż świecił w krzakach, w których się schował.

– No, co tam, mistrzu kamuflażu? – zawołałam, podchodząc bliżej.

– Jestem pewien, że za chwilę przestanie ci być tak wesoło. – Pokazał mi kły. – Razem z chłopakami, wracając wczoraj do domu, wpadliśmy na trop czegoś niepokojącego. Mamy dziwne wrażenie, że coś na nas poluje…

– Schizofrenia to się nazywa.

Warknął, wyraźnie tracąc cierpliwość. Niestety, gdy mam dobry humor, jestem nie do zniesienia.

– Mówię poważnie. Ktoś nas śledził, poruszał się zbyt szybko jak na człowieka, a rano policja ogłosiła zaginięcie. Doszło do tego w rejonie, w którym natknęliśmy się na tego kogoś.

– Idiotyczny zbieg okoliczności, tyle ci powiem. A ten, kto was śledził, mógł być każdym: zapalonym hyclem, miłośnikiem wilczaków czechosłowackich… albo po prostu kimś zaciekawionym, dlaczego w środku nocy po mieście biegają wilki wielkości koni wyścigowych. Mogliście nawet widzieć kilkoro różnych ludzi.

– Leah… – był odrobinę zbyt poważny jak na mój gust – mamy wrażenie, że on potrafi wywoływać ból. Seth przez cały czas miał koszmarną migrenę, ja się czułem, jakbym dostał zapalenia wyrostka, a Jareda znowu męczyło to kolano, które złamał parę lat temu. Też zbieg okoliczności?

To już mnie zastanowiło. Pozwoliłam mu odejść, sama usiadłam na sporym, ozdobnym pniaku, chcąc chwilę pomyśleć nad sprawą. Już dochodziłam do nawet interesujących wniosków, gdy nagle…

– Heeej, Leah!

Wszędzie poznam ten głos. Baśka.

Zerwałam się na nogi, rozejrzałam w panice. Wskoczyłam do domu, po trzeszczących schodach wbiegłam na strych, powiodłam po nim wzrokiem, szukając dobrego miejsca na kryjówkę. Na chwilę zatrzymałam się, widząc odgrodzoną kawałkiem starego parawanu rupieciarnię. Tutaj raczej nie będą mnie szukać. Wskoczyłam do środka, weszłam pod niewielki stolik. Niestety, ukrycie okazało się mniej wspaniałe, niż myślałam, ponieważ pod stolikiem czaił się pająk wielkości mojej dłoni. Wrzasnęłam dziko i wyskoczyłam spod mebla, ruszając biegiem na środek pomieszczenia. I to był właśnie jeden z tych błędów, za które płaci się do końca życia. Potknęłam się o starą butlę gazową i upadłam na zabytkową lodówkę, która razem z wieszakiem oblepionym ubraniami, „samorobną” szafą, komodą z okrągłymi uchwytami, obrazem autorstwa cioci i osłaniającym wszystko parawanem runęła na ziemię.

– Szlag – wypsnęło mi się, gdy lawina zastygła na wzorzystym dywanie. Pająk biegł akurat w moją stronę, więc złapałam szybko pierwszy lepszy przedmiot i walnęłam stawonoga raz a dobrze. Przedmiot był antyramą, która po kontakcie z podłogą wyglądała jak… jak potłuczona antyrama.

– Coś ty zrobiła?! – Mama, jak zauważyłam, stała na ostatnim stopniu i z niedowierzaniem gapiła się na bałagan.

Nie odpowiedziałam. I tak nie uwierzy.

– Była tu przed chwilą Basia. Prosiła, żebym pozwoliła ci się z nią pobawić.

– Na co się nie zgodziłaś, mam nadzieję?

– Idź, może jeszcze czekają.