Damy we fiolecie - Marcin Majchrzak - ebook + książka

Damy we fiolecie ebook

Marcin Majchrzak

3,0

Opis

Dla mieszkańców Morbus — państwa-miasta rządzonego twardą ręką przez cesarzową Segvinę — bez wątpienia nadchodzą ciężkie czasy. Niektórzy spośród nich spoglądają na cesarski pałac z trwogą, inni zaś z nieskrywaną pokusą, bo ciężkie czasy sprzyjają błyskawicznym karierom… i jeszcze szybszym upadkom.

Alena, pracownica manufaktury obuwniczej, podejmuje pierwsze kroki w walce o demokrację i obalenie tyranii. Jest tylko jeden kłopot — tyrani rzadko kiedy pozwalają się dobrowolnie obalać.

Lock, drobny złodziejaszek, nie ma tak wielkich ambicji. Od życia pragnie tylko pełnego brzucha i ciepłego kąta. Przypadkiem wplątany zostaje jednak w ciąg wydarzeń, które mogą uczynić go bohaterem. Albo martwym bohaterem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 434

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (2 oceny)
1
0
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

 

 

 

Pogoda była wspaniała. Słońce przygrzewało w przyjemny sposób, kojarzący się z delikatnym dotykiem jakiegoś puchatego zwierzątka. Wiatr hulał w najlepsze, tworząc w wysokiej polnej trawie różnorakie wzory i kształty, zmieniające się w zależności od kierunku i siły podmuchów. Liście szumiały, strumyk leniwie płynął, a ptaki oddawały się radosnej muzycznej twórczości…

Nie, wcale tak nie było. Mogłoby tak być w jakiejś innej bajce i innym świecie. W tym miejscu słońce jedynie z rzadka przygrzewało w przyjemny sposób. Wykazując się daleko posuniętą ignorancją w zakresie ludzkich upodobań, preferowało głównie skrajne stany aktywności, które najlepiej można by opisać, posługując się frazami takimi jak: „skwar”, „spiekota”, „gorąco jak cholera, zaraz zdechnę” oraz, dla równowagi, „czy ktoś widział moje rękawiczki?”. Podobnie było z wiatrem – ten miał w zwyczaju zrywać z głów czapki, przewracać drzewa czy też powodować, kończące się zapaleniem korzonków, przeciągi. Zdaje się, że hulanie po polu już dawno zniknęło z jego listy ulubionych zabaw. Ptaki wcale nie ćwierkały radośnie, bo nie miały pojęcia, że może istnieć coś takiego jak radość, w końcu były tylko ptakami. Pojęcie o uczuciach mieli jednak cierpiący na bezsenność ludzie, których ptasie trele o trzeciej nad ranem wprowadzały w stan zimnej furii gęsto przeplatanej depresją. A strumyki? No cóż, strumyki raczej nieczęsto wpadają na pomysł, aby spakować walizki i wrócić, skąd przyszły. One po prostu płyną w dół. Tak to już bywa w każdym świecie, którego stwórca szanuje swoją pracę na tyle, aby nie wystawiać jej na pośmiewisko – zupełnie normalnie.

Miejsce to było też oczywiście zamieszkane przez ludzi – rozsądnych i praktycznych. Na tyle rozsądnych, że znakomita większość z nich nie zadawała sobie zbyt często niemądrych pytań dotyczących natury wszechświata. Nie byli zainteresowani zastanawianiem się, gdzie w owym wszechświecie jest ich miejsce, nie próbowali dociekać, czy krążą wokół jakiegoś Słońca, czy też może Słońce krąży wokół nich. A nawet gdyby nie krążyli, lecz wędrowali wokół, tworząc skomplikowaną orbitę w kształcie gigantycznej marchewki, też by to mało kogo obeszło. Dlatego nigdy nie pytali, przynajmniej ci najrozsądniejsi wśród rozsądnych, „po co tu jestem?”, wiedząc, że każdy człowiek, który poświęca zbyt dużo uwagi takim kwestiom, bardzo szybko przechodzi ze stanu „jestem” do „byłem” – często przy współudziale innych ludzi1. Nie znaczy to wcale, że nie istniały tu różne zaawansowane wykwity ludzkiego umysłu, takie jak chociażby religia. Dobrze jest przyswoić sobie niepodważalną prawdę, że robienie sobie wrogów wśród bóstw to kiepski pomysł, niezależnie od tego, czy – naszym zdaniem – owe bóstwa istnieją, czy nie. Zawsze bowiem można się mylić. A jak już zostało wspomniane, mieszkańcy Feerii to ludzie rozsądni i praktyczni.

W praktyce Feeria była wyspą. Każdy ląd otoczony hektolitrami wody z założenia jest wyspą – i wcale nie musi z tego powodu mieć okrągłego kształtu ani kokosowych palm. Chociaż Feeria miała i jedno, i drugie, mniej więcej. Na południu wyspy rozciągał się wysoki łańcuch górski, okalający znaczną jej część i będący, w mniemaniu większości cywilizowanych mieszkańców Feerii, czymś w rodzaju ostatecznej granicy istnienia. Oczywiście ludzie zamieszkujący tereny Finisory (bo tak właśnie owe wzniesienia były określane) korzystali z dobrodziejstw braku cywilizacji i nie zdawali sobie sprawy z tego, że Finisora zupełnie nie posiada warunków wymaganych do życia. Mieszkali więc tam i nie przejmowali się niczym. Pozostała, cywilizowana oczywiście, przestrzeń na wyspie podzielona została w wyniku długich (a niekiedy także bardzo krótkich) wojen (a także innych cywilizowanych działań) na sześć krain, które pod wieloma względami były zupełnie różne, a pod innymi – zupełnie podobne. W centrum wyspy znajdowała się kraina Morbus, granicząca z każdą z pozostałych. Możliwość istnienia w tym dość nietypowym położeniu zawdzięczała ona temu, że podbicie jej nie leżało w interesie żadnego z sąsiadów, natomiast w interesie wszystkich było utrzymanie dotychczasowego statusu.

Morbus była czymś na kształt republiki handlowej, z tą tylko różnicą, że wcale nie była republiką – raczej handlową monarchią despotyczną. Handlową tyranią, na czele której z założenia stoi nieomylny, niekwestionowany władca… albo władczyni oczywiście. W końcu w państwach rządzonych żelazną ręką nie ma miejsca na uprzedzenia. Największe miasto tej krainy nazywało się dokładnie tak, jak ona sama. Mogło być to mylące, ale przede wszystkim było wygodne i pozwalało oszczędzać język. Kupiec zapytany: „dokąd jedziesz?” odpowiadał: „do Morbus, rzecz jasna” i nikt nie pytał go już po co, dokąd i dlaczego.

Samo miasto dokładnie w połowie przedzielała rzeka, będąca główną handlową arterią. Na północ od niej znajdowały się bogate dzielnice: pałacowa, Var Servet i handlowo-rzemieślnicza. Dzielnica pałacowa, jak nietrudno się domyślić, była siedzibą władzy. Strzelisty pałac górował nad miastem – chociaż złośliwi i lekceważący własne życie ludzie lubili powtarzać, że w istocie to miasto kurczy się pod pałacem. Var Servet była dzielnicą arystokratyczną. Mogli zamieszkać w niej ci, którzy albo byli wyjątkowo bogaci, albo też, z racji swojego urodzenia lub umiejętności, znajdowali się bardzo blisko władzy. Najczęściej jednak obie te cechy szły ze sobą w parze. Dzielnica handlowa była zaś tym, czemu miasto zawdzięczało swoje bogactwo. Od południa połączona z portem, od zachodniej i wschodniej strony otwarta na świat dzięki ogromnym bramom przepuszczającym przez miasto gotówkę i cenne towary. Tak… ludzie z pozostałych krain zjeżdżali się masowo do stolicy Morbus o każdej porze dnia i roku, aby robić to, co jest głównym celem dowolnej gospodarki w dowolnym świecie i pod dowolnym niebem – aby stosunkowo drogo sprzedać określony towar, wytworzony wcześniej odpowiednio niższym kosztem. Ten prosty fakt sprawiał, że niemal nikomu nie zależało na tym, aby jakkolwiek kwestionować potrzebę istnienia Morbus, ponieważ w pewien szczególny sposób oznaczałoby to również kwestionowanie potrzeb własnego portfela. Dziwnym trafem niemalże wszelkie animozje i antypatie zarówno rozpoczynają, jak i kończą się tam, gdzie kilka monet wypada z jednej sakiewki do innej.

Na południe od rzeki miasto zmieniało swój charakter. Z rzeką graniczyła bowiem dzielnica fabryk, manufaktur i drobnych interesów. Pracowali i mieszkali tam ludzie, którzy nie mieli dość szczęścia, aby urodzić się bogatymi, czyli inaczej mówiąc, zdecydowana większość. Dzielnica fabryczna była drugą co do wielkości w Morbus – w obrębie murów miejskich ciągnęła się wzdłuż prawie całej rzeki. Z kolei najbardziej wysunięty na południe, jednak nieoficjalny, sektor miasta stanowiła dzielnica biedoty. Część slumsów mieściła się w obrębie murów, część wybiegała poza nie, przylegając do miasta niczym chora tkanka. Slumsy żyły własnym życiem – ich mieszkańcy nie byli mile widziani w innych dzielnicach Morbus. Mieszkańcy innych dzielnic natomiast z pewnością byliby mile widziani w slumsach, gdyby tylko mieli dość odwagi, głupoty lub brawury, żeby się tam zapuszczać. Slumsy były głównym eksporterem chorób, przestępców i ciemnych interesów, które to samo miasto importowało bez większych sprzeciwów. Poszczególni władcy Morbus od dawna żywili się myślą o zlikwidowaniu raka, który trawił południową granicę ich królestwa. Jak do tej pory żadnemu z nich się to nie udało. Burzone altany i prymitywne domostwa zastępowane były nowymi, a przeganiany margines społeczeństwa wracał na stare śmieci. Bo gdzież niby miałby się udać? Życie w mieście przyciągało i dawało nadzieję na lepszy byt. A jeśli nadzieja okazywała się płonna? Cóż, jak mówi stare przysłowie: brak sukcesów to żaden powód do przerwania prób. Dlatego też ludzie ze slumsów i elita miasta prowadzili ze sobą nieustanną wojnę, w której co prawda nie było zwycięzców, nie było też jednak przegranych.

1 Znakomitym tego przykładem jest kariera niejakiego Doodla Dilla, myśliciela i astronoma, który, w dość przekonujący sposób, udowadniał, że świat jest gigantyczną toaletą wędrującą po kosmosie wedle ściśle określonego wzorca, okrążającą przy okazji Słońce. O ile teoria o toalecie znalazła całkiem wiele głosów poparcia, o tyle teza dotycząca okrążania Słońca okazała się zbyt kontrowersyjna. Niedługo po ogłoszeniu wyników tych badań Dilla znaleziono we własnej szopie, z widłami wystającymi z pleców. Zdaniem wielu było to jedno z najbardziej spektakularnych samobójstw, jakie zna ludzkość.

ROZDZIAŁ I

W kwestiach finansowych Lock był człowiekiem bardzo rozsądnym i niezwykle praktycznym. W jego fachu te cechy miały nie lada znaczenie, można wręcz rzec, że kluczowe. Trudnił się bowiem złodziejstwem, a przecież złodziej niemogący wykazać się chociaż odrobiną rozsądku musiałby wykazywać się daleko posuniętą odpornością na śmierć, której Lock, jak i wielu innych ludzi, niestety nie posiadał. Nie był wcale wybitnym złodziejem, z pewnością nie należał do tych, którzy jednym śmiałym skokiem potrafili ustawić się na całe życie. Nie należał też do tych śmiałków, o których bardowie tworzą pieśni, i do których wzdychają po nocach poszukujące mocnych wrażeń damy. Ojciec Locka czasem powtarzał, że kto kradnie niewiele, ten zostaje przestępcą, a kto kradnie miliony – zostaje ministrem. Lock, zdaje się, zupełnie nie miał talentu do polityki. Jego specjalnością były włamania i kradzieże drobnych przedmiotów, takich jak pierścionki, zegarki i inna ogólnie pojmowana biżuteria. Nigdy nie przyjmował zleceń, wyznawał bowiem zasadę, że złodziejstwo to nie usługa – lecz sposób na przetrwanie. Nie praca – ale styl życia, dzięki któremu mógł owej pracy unikać i nie martwić się pustym brzuchem. Przynajmniej nie codziennie.

***

Stał przed zamkniętymi drzwiami niewielkiego domku w bogatej dzielnicy Var Servet na przedmieściach Morbus. W ręku trzymał zestaw przedmiotów, które w niedalekiej przyszłości miały zmienić drzwi zamknięte w drzwi otwarte. Wokół było chłodno, zaczęły się już pojawiać pierwsze w tym roku przymrozki, nieśmiało zapowiadające nadejście zimy. Zimy w Morbus bywały raczej surowe, obfitujące w dużą ilość śniegu i równie dużą liczbę zamarzniętych bezdomnych1. Przysunął zestaw narzędzi do zamka, usiłując trafić do dziurki wytrychem trzymanym w trzęsących się dłoniach.

– Szlag… – zaklął. – Diabli, zimno. Szkoda, że w rękawiczkach jeszcze trud…

Pstryk! Zamek ustąpił.

Lock rozejrzał się dookoła, nie dostrzegając nic podejrzanego. Schował więc wytrychy i otworzył drzwi bardzo powoli, sprawdzając, czy nie skrzypią. Ze środka nie docierały żadne, najlżejsze nawet dźwięki ani też żadne nieoczekiwane zwierzę domowe nie rzuciło się na Locka w celu rozerwania mu gardła i paru innych części ciała. Wszedł do środka i zamknął za sobą drzwi, tym razem dużo szybciej. Zrobił parę powolnych i ostrożnych kroków przed siebie, sprawdzając podłoże. Dom był pusty, ale unikanie niepotrzebnych hałasów to w tej dziedzinie działanie opłacalne niezależnie od okoliczności. W tym wypadku nie musiał się nawet zbytnio starać, bowiem podłoga pokryta była miękką wykładziną, skutecznie tłumiącą wszelkie odgłosy. Złodziej wyciągnął zza pazuchy niewielką świeczkę i poszukał zapałek. Kilka sekund później płomień delikatnie rozświetlił mrok. Na wyłożonej drewnem ścianie Lock zauważył kolekcję obrazów, przedstawiających zapewne szanownych przodków okradanej właśnie rodziny. Na obu bocznych ścianach podłużnego pomieszczenia rozwieszone były mosiężne kinkiety wyposażone w nowe świece, ale zapalanie ich byłoby zbyt nierozsądne. Zresztą pracowanie w półmroku było dla Locka czymś na tyle naturalnym, że świetnie potrafił obyć się bez dobrego oświetlenia.

Włamywacz podszedł do stojącej w rogu komody, nad którą wisiało bogato zdobione lustro. Spojrzał na swoje odbicie. Człowiek w lustrze uśmiechnął się do człowieka stojącego przed lustrem. Gdyby uśmiechy były walutą, za rozbrajający uśmiech Locka można by kupić średniej wielkości państwo. Oczy zaś, którymi na siebie spoglądał, były oczami szaleńca. Jedno z nich było niebieskie, drugie – brązowe. Jedno przymknięte i uśpione, drugie zaś szeroko otwarte, zdające się ciągle szukać nowego obiektu zainteresowania. I znalazło. Na komodzie stała srebrna figurka przedstawiająca siedzącego kota, jedna z tysięcy podobnych, znajdujących się w wielu domach w Morbus. Trend na „kocią” sztukę rozpoczął się tutaj kilka lat temu wraz z objęciem władzy przez Jej Wysokość Segvinę i trwał niewzruszenie, tak samo jak niewzruszenie trwały jej rządy. Przechadzając się po mieście, można było uświadczyć wiele kocich detali. Nie tylko figurek, ale także ozdobnych gzymsów i wszelakich zwieńczeń. W Morbus zamiast gargulców z dachów zwisały kocie głowy, a i plujące wodą ozdobne żaby były w zdecydowanej mniejszości. Raczej nie trzeba było być zbyt bystrym, aby domyślić się, co widniało na powiewającej nad cesarskim pałacem fladze.

Lock schował figurkę do torby, przeszukał komodę i, nie znajdując niczego dość cennego, cicho jak cień ruszył dalej, do salonu. Wiedział, w jaki sposób należy stawiać kroki, żeby przypadkowo nie nadepnąć na zdradliwą deskę w podłodze. Najbezpieczniej jest poruszać się blisko ścian, gdzie ryzyko naprężenia owej deski jest dużo mniejsze. Najlepiej, w miarę możliwości, nigdy nie opierać ciężaru ciała na jednej tylko stopie. Najlepiej nigdy nie potknąć się na pozostawionej przez dzieciaka zabawce. Zamyślił się nad pierwszymi dwoma zasadami, zapominając o trzeciej, i nadepnął na drewniany wózek. Zaskoczony, momentalnie stracił równowagę, zasyczał z bólu, drugą nogą wdepnął w kolejny wóz, wykonał półpiruet, nabrał rozpędu i pomknął przed siebie na nieoczekiwanych wrotkach. W panice pokonał parę metrów, wpadł do salonu, zahaczył o próg i wyleciał w powietrze. Podczas krótkiego lotu przez myśl przeszły mu najgorsze możliwe scenariusze, takie jak na przykład rozbijanie sobie głowy o szybę i krótkotrwałe podziwianie własnego mózgu na podłodze. Jednak zanim zdążył się zorientować, siedział już wygodnie w miękkim fotelu.

– To się nazywa szczęście… zawodowca – mruknął sam do siebie i nasłuchiwał chwilę.

Nie doczekawszy się żadnych dźwięków zagrożenia, odetchnął z ulgą. Wprawdzie nie tak powinno wyglądać jego złodziejskie entrée, ale… jak mawiają: co się stało, to się nie odstanie. A Locka bardzo cieszyło, że nie stało się nic drastycznego.

Po krótkich oględzinach pokoju, w jakim się znajdował, stwierdził, że jego życie naznaczone jest niesamowitym fartem. Salon był bowiem pokojem myśliwego. Pokojem pełnym trofeów, z których znaczna większość wyposażona była w ostre krawędzie stworzone w sam raz do tego, żeby dziurawić ludzi na tyle nierozsądnych, by wjeżdżać na nie na wrotkach. Nikt chyba nie chciałby zostać znalezionym kolejnego dnia, w stanie zerowej mobilności, na rogach jelenia. Niechęć do umierania w takich warunkach rozumie się samą przez się.

Lock wstał z wygodnego fotela, ponownie zapalił kaganek i zaczął penetrować pokój w poszukiwaniu cennego łupu. Właściwie to jakiegokolwiek łupu. Na ścianach, oprócz wspomnianych trofeów, spoczywały też liczne egzemplarze broni białej i palnej. Kilka szabel, halabarda, berdysz i zestaw noży do skórowania osobliwie komponowały się z zawieszoną pod sufitem jelenią głową. Jeleń zdawał się patrzeć na kolekcję swoich oprawców z niemałym wyrzutem. Nieco niżej, na wysokości głowy rosłego mężczyzny, wisiał ukośnie jeden muszkiet. Drugi, który powinien się z nim krzyżować wzorem piszczeli na pirackich flagach, gdzieś zniknął. Nie była to broń pierwszej młodości, więc Lock założył, że drugi muszkiet zwyczajnie się popsuł. Poniżej, przy ścianie z drewnianej boazerii, stało kilka komód. Złodziej podszedł do nich i zaczął powoli przetrząsać zawartość. Co ciekawsze ze znalezionych przedmiotów, w zależności od rozmiarów, trafiały do jego kieszeni, sakiewki lub torby. Trochę biżuterii, kilka monet, drogie (a przynajmniej taką miał nadzieję) skórzane ubrania i bogato zdobiony srebrny świecznik zmieniły właściciela. Lock pozamykał szuflady, owinął bardziej hałaśliwe przedmioty w lnianą tkaninę i przystąpił do opuszczania lokum, tym razem uważając na to co mogło niespodziewanie znaleźć się pod jego stopą. W myślach nieustannie karcił się za tamten wypadek przy pracy.

Wyszedł z salonu, przystanął na chwilę i zawrócił. Następnie podszedł do szafki i zgarnął za pazuchę zieloną, ozdobną butelkę czegoś, co wedle wszelkiego prawdopodobieństwa nie było mlekiem. Teraz można było już odejść – w spokoju i z wesołymi perspektywami. Ruszył do drzwi, ostrożnie omijając przy tym porzucony na podłodze drewniany wózeczek, przyczynę jego nieszczęścia. A może raczej szczęścia? Cóż, Lock nie zamierzał się bawić w filozoficzne spekulacje. Miał torbę pełną łupów, a w kieszeni butelkę z zawartością gwarantującą wesołą zabawę w sposób, który odpowiadał mu dużo bardziej. Dotarł do drzwi, złapał za klamkę i spróbował je otworzyć. Zamknięte. Nie zdążył nawet pomyśleć nad tym smutnym faktem. Usłyszał bowiem coś, czego bardzo usłyszeć nie chciał.

– Stój. I żadnych ruchów, gnojku. Odwróć się.

Lock zamarł. Chociaż na moment stanęło mu serce, a nogi zrobiły się jak z galarety, mimowolnie zaśmiał się w duchu, dostrzegając bezsens polecenia.

– Nie bardzo rozumiem, co masz na myśli. Mam się nie ruszać czy odwrócić?

– Odwróć się.

Ruszył się więc bardzo flegmatycznie i spróbował dostrzec człowieka, który popsuł mu cały wieczór. Po chwili zauważył w kącie przedpokoju niewyraźną sylwetkę.

– Myślałeś, że możesz mnie bezkarnie okradać, co? Że nikogo nie ma w domu, co? Już ja cię nauczę pokory. – Właściciel głosu wysunął się z cienia. Okazał się niewysokim staruszkiem, trzymającym muszkiet, którym mierzył prosto w głowę złodzieja.

Lock przez chwilę rozważał ewentualność ucieczki, teraz jednak był już pewien, że jego przyszłość maluje się w naprawdę czarnych barwach. Uciec przed kulą nie zdoła, a jeśli człowiek trzymający go na muszce faktycznie jest myśliwym, to nie warto próbować żadnych sztuczek.

– I nie próbuj żadnych sztuczek, pasożycie – dopełnił stary ramol. – Połóż wszystko, co masz, na ziemi i podejdź bliżej. Powoli, dobrze radzę.

Lock najwolniej, jak mógł, zaczął ściągać z ramienia torbę i odpinać sakwy. Wcale nie dlatego, że wziął sobie do serca dobrą radę. Próbował zyskać trochę czasu, kilka cennych sekund, w przeciągu których może mu wpaść do głowy jakieś rozwiązanie. Myśl, Lock. Myśl. A nawet, jeśli do głowy nie wpadnie mu żadne rozwiązanie, to może chociaż coś się w tym czasie wydarzy. Ot, choćby meteoryt spadający przez dach na staruszka. Albo zawał serca. Jego lub mój – pomyślał.

– Wiesz, co mówią o złodziejach, złodzieju?

Pewnie całkiem sporo rzeczy mówi się o złodziejach. Najczęściej chyba padają wyzwiska.

– Nie jestem pewien – odpowiedział Lock.

– Mówią, żeby nie dać się okraść więcej niż dwa razy. Za pierwszym razem w zupełności wystarczy. Za drugim byłoby to zwykłe złodziejskie szczęście. Lecz za trzecim razem byłaby to już wyjątkowa głupota okradanego. I wiesz, jak mi to wygląda? – Dziadek uśmiechnął się dziarsko i złośliwie. Nie doczekał się odpowiedzi, więc skończył aforyzm bez zachęty: – Zdaje się, że ani ja nie jestem głupi, ani ty nie masz szczęścia. I że w zupełności wystarczy, bo więcej się już tu nie włamiesz. Nigdzie indziej się więcej nie włamiesz.

Lock położył na podłodze ostatnią sakiewkę. Trzymał w bucie ukryty sztylet, którym w razie potrzeby mógłby próbować rzucić. Nigdy nie wychodziło mu to zbyt dobrze, ale co miał do stracenia? Wystawić się na pośmiewisko w oczach kogoś, kto i tak zamierza zaraz przyprawić go ołowiem? Nie. Wciąż mogę coś wykombinować.

Starzec podszedł w stronę Locka i gestem nakazał mu się zbliżyć. Gdy ten uczynił kilka kroków, zatrzymał go, również gestem.

– Zanim cię zwyczajnie ukatrupię…

Aha, jak sympatycznie.

– …zadam ci parę pytań, na które, wierz mi, zechcesz odpowiadać. Zastanawiałeś się kiedyś, jak to jest mieć przestrzelone kolano? Będziesz dla mnie miły i odsznurujesz usta, to ja będę miły dla ciebie i palnę prosto w łeb. Jeśli zaś będziesz kręcił, wierz mi, potrafię temu skutecznie zaradzić. – Wycelował muszkietem w kolano Locka i na chwilę zamarł w tej pozycji.

Lock nie był pewien, czy zaraz nie zemdleje, co zresztą chyba nie byłoby takie złe. Po chwili dziadek z powrotem podniósł lufę na wysokość jego oczu. Lock odetchnął z niejaką ulgą. Tak było dużo lepiej.

– Jak się tu dostałeś? – Stary myśliwy zadał swoje pierwsze pytanie.

– Wytrychem, otworzyłem zamek.

– Nie łżyj, ten zamek kosztował mnie majątek, nie jest taki łatwy do sforsowania.

– Nie był łatwy. Po prostu jestem w tym dość dobry.

Dziadek powoli podszedł do Locka i zdzielił go kolbą w brodę. Ten zachwiał się na nogach, nagła fala gorąca przepłynęła przez całe jego ciało, w uszach zaczęło mu szumieć. Po wardze popłynęła strużka krwi.

– Nie jest to najlepsza pora na chwalenie się, parszywa gnido. Zrozumiano?

– Frofumiano. – Zakrwawiona i opuchnięta warga nie pozwalała na mówienie z dobrą dykcją.

– Kto cię nasłał, pracujesz dla kogoś? Strażnicy z pewnością się ucieszą, jak im dostarczę takich ciekawych wiadomości.

– Brasuję dla siewie. Dla siebie i nikogo więcej – poprawił się złodziej, przełykając sporą porcję juchy.

– Naprawdę? Smuci mnie to, bo wiesz, miałem nadzieję, że może jednak jesteś wart coś więcej. Komu zamierzałeś opylić to wszystko, co chciałeś stąd wynieść?

No to pięknie, jak mu powiem, to może i lepiej, żeby mnie zakatrupił.

– Róf… Różnym ludziom. Fnam… Znam parę miejsc na targu, parę bazarów, na których można zostawić różne podejrzane rzeczy za różne podejrzane ceny.

Nie będę robić z siebie pośmiewiska, do diabła.

– Nazwiska. Miejsca.

– Rince Kinch, na zachodnim skrzydle. Niebieska plandeka, łatwo znaleźć. – Lock, co oczywiste, łgał jak z nut. – Ben Pont, na północnym, rzemieślnik, sprzedaje garnki i srebrne zastawy. Jak ma okazję, to również kupuje. Eee… – Musiał udać chwilowe problemy z pamięcią, żeby znowu zyskać trochę czasu.

Nigdy nie sądził, że wymyślanie nazwisk może być takie trudne. Może nawet nie tyle trudne, co raczej niesamowicie żenujące. Czuł się jak dzieciak podczas szkolnej odpowiedzi. Odpowie źle – czeka go przykra konsekwencja, więc zmyślał i improwizował, byleby tylko wzbudzić u egzaminującego chociaż odrobinę zaciekawienia. Byle zarobić na trójkę na szynach i wrócić do ławki. W jednym kawałku.

– Łżesz, to oczywiste. No cóż, dla straży to i tak bez znaczenia, czy ukatrupię cię ja, czy oni. Ale dla mnie nie do końca – oznajmił i ponownie uderzył Locka kolbą w twarz.

Ten upadł na kolana i odruchowo osłonił głowę rękoma. Kolejny cios wylądował więc w okolicy żeber. Dziadek miał krzepę, trzeba przyznać.

– Nigdy… więcej… nie będziesz… kradł… – Każde słowo, jakby na potwierdzenie, zaznaczał kopniakiem w żebra.

Lock pomału zaczynał mu wierzyć, bo ból stawał się nieznośny. Spróbował wstać, ale następne uderzenie kolbą posłało go na podłogę jeszcze skuteczniej niż poprzednie.

A więc przyjdzie mi umrzeć na podłodze. Cóż, ostatecznie to i tak żadna różnica. Czy wisisz, czy leżysz, czy leżysz… w bardzo wielu kawałkach, rozrzucony po dwóch sąsiadujących dzielnicach. Bogowie chyba nie są przesądni i nie przejmują się takimi drobnostkami jak to, że trupa trzeba zbierać grabiami do wiadra. Czemu przestał mnie kopać?

Ostrożnie podniósł głowę i zobaczył starca opierającego się plecami o szafę. Broń, którą jeszcze przed chwilą go okładał, teraz kurczowo przytulał do piersi. Posiniał też na twarzy i na dłoniach.

– Ty… – wysyczał, a oczy prawie wyszły mu z orbit. Zaczął się trząść. – Niech cię szlag trafi!

– Chyba to jednak nie mnie zaraz szlag trafi. – Złodziej podniósł się z trudem i schował za framugą. Z zawałem czy bez, dziad dalej trzymał w rękach muszkiet. – Żyjesz jeszcze?

– T-t-ty!

– Chyba tak?

– Ghrghkh!

– Wciąż? Halo? Dobrze się czujesz, człowieku? Bo ja fatalnie, bolą mnie żebra i szczęka! – Wyszedł zza ściany i zobaczył, że starzec rozłożył się na podłodze.

Wciąż trzymał się muszkietu, jakby mogło mu to jakkolwiek pomóc.

– Jesteś już martwy? – Lock zbliżył się do starca, rzecz jasna na bezpieczną odległość.

Niby wyglądał na martwego, ale z takimi to nigdy nie wiadomo. Szturchnął go czubkiem buta w udo. Bez reakcji. Pochylił się i ostrożnie przyłożył ucho do jego głowy. Myśliwy nie oddychał, co najwyżej śmierdział czosnkiem. Ja cię klepię, naprawdę padł na zawał.

Przez chwilę Lock kręcił się po pokoju zdezorientowany. W końcu zebrał wszystkie rzeczy, jakie już dawno temu miał stąd wynieść, i pomaszerował w kierunku okna. Stare, dobre wychodzenie przez okno miało w sobie to coś. Obejrzał się jeszcze na starca, żeby upewnić się, że aby na pewno kopnął w kalendarz. Ten wciąż leżał pod szafą i wyglądał na perfekcyjnie nieżywego.

***

Noc pomału zamieniała się w dzień. Chociaż wciąż było ciemno, to jednak dało się już słyszeć trele ptaków. Gdzieniegdzie ulicami przemykał czyjś cień, ale zaraz pierzchał, jakby świadom tego, że to jeszcze nie jest odpowiednia pora na spacery po mieście. To pora ciemnych interesów, napadów i włamań. Pora, w której ludzki umysł jest najmniej wydajny, o czym wiedzieli wszyscy amatorzy włamań i, rzecz jasna, przedstawiciele prawa, którzy czasem w jego imieniu wybijali drzwi Bogu ducha winnym staruszkom.

Lock czuł się znakomicie. Udało mu się wyjść cało z opresji, a do tego nie wracał z pustymi kieszeniami. Takie kombinacje zdarzają się bardzo rzadko. A trup? No cóż, to nie on go zabił. Zrządzenie losu, może dziad padłby na zawał tak czy siak? Lepiej było się zastanowić, co teraz zrobić z łupem i u kogo, tak naprawdę, mógłby go puścić. Gdy tak szedł wąskimi uliczkami, wracając do domu i snując swobodne rozważania na temat tego, w jaki sposób zamienić torbę pełną gratów na torbę pełną gotówki, jego świat niespodziewanie zgasł.

Gdzieś pośród brudnych i mrocznych uliczek Morbus jego ciało upadło miękko na śnieg.

– Młodszy posterunkowy, niech to będzie dla ciebie cenną lekcją – powiedział człowiek trzymający drewnianą, pokrytą świeżą krwią, pałkę.

– Co konkretnie ma sierżant na myśli?

– No… nic konkretnego. Pałki są twarde i takie tam. Jak cię uderzą w tył głowy, to krwawisz i tracisz przytomność.

– Spodziewałem się jakiejś wyszukanej puenty.

– Czego?

***

Przez większość życia Locka prześladowało absurdalne przekonanie o nieustannie nadchodzącej porażce. Niemalże wszystko, za co tylko się zabierał (a w ciągu swojego krótkiego, acz intensywnego życia zdążył się zabrać już za całkiem sporo rzeczy2) niosło ze sobą widmo niepowodzenia i przeświadczenie, że każde działanie – w zupełnie naturalny sposób – dąży do tego, aby zakończyć się fiaskiem. Inaczej mówiąc, Lock był skrajnym pesymistą i czarnowidzem. I chociaż mogłoby się wydawać, że takie podejście do różnych spraw nie wróży sukcesu na żadnym polu, nic bardziej mylnego. Lock bowiem dawał sobie w życiu radę przede wszystkim dlatego, że jako ktoś, kto spodziewa się problemów, był na nie zawsze przygotowany. Jako ktoś, kto spodziewa się porażki, potrafił solidnie pracować na to, żeby przekuć ją w wygraną. Oczywiście w miarę możliwości.

Teraz zastanawiało go jedynie to, w jaki rodzaj wygranej można przekuć leżenie na zimnej podłodze w ciemnym pomieszczeniu. Cóż, przynajmniej był w stanie cokolwiek odczuwać, a to okoliczność zdecydowanie korzystna. Tak, na pewno odczuwał tępy ból w okolicach potylicy, ale nie było to bynajmniej niczym dziwnym. Otrzymywanie ciosów w tył głowy zobowiązuje.

Zaryzykował podniesienie głowy i spojrzenie na swoją sytuację z nieco innej, wyższej perspektywy. Ciemność. To pierwsze słowo, jakie przyszło mu na myśl. Zaraz potem: hałas. Dźwięk kroków, kanalizacji i przytłumiony gwar. Odgłos, jaki wydaje drewniana pałka uderzająca o kraty. Cholernie jasna sprawa. Aż raziło po oczach.

– Te, patrzcie go, obudził się. Ha! – Niski głos dobiegał gdzieś z zaświatów. A mniej metaforycznie – zza jego pleców.

Był to głos z rodzaju tych, jakich nie chce się słyszeć, leżąc na brzuchu w celi, w ciemności, w stanie bliskim omdleniu.

– Ty, młody, żyjesz? Myśleli my, że nam trupa przynieśli. A co my byśmy z trupem zrobili, co? Hahahaha!

– Wstawaj, świeży, zobaczymy, coś ty za jeden – dopowiedział rozkazującym tonem inny głos.

– Ta, wstawaj, pokaż no się! Za co cię tu przynieśli, co?

No dobra – pomyślał Lock – z tą wygraną to może się tym razem nie udać.

Niemniej posłusznie wstał i rozejrzał się. W miarę możliwości. Na ławie pod ścianą siedziała trójka ciemnych typów o mało sympatycznych fizysach. Wszyscy wlepiali w niego spojrzenia, również mało sympatyczne.

– Za kradzież. Chociaż właściwie to za nieuwagę – odrzekł powoli.

– Patrzcie go, jaki mądrala wygadany. No ale chwila nieuwagi i mogą się stać różne rzeczy, co nie, chłopaki? – zapytał najwyższy, zapewne moralny autorytet pozostałej dwójki.

– Różne, najróżniejsze – odpowiedział mu średni, wyglądający jak skrzyżowanie szympansa z kaktusem.

Trzeci, najniższy, ale za to solidnie zbudowany, milczał. Najwyraźniej był zbyt zaabsorbowany własnymi paznokciami. Ewentualnie zbyt głupi, aby połączyć grzebanie przy paznokciach z mówieniem.

– Chwila nieuwagi, nikt nie patrzy, nikt niczego się nie dowie…

Chyba nadeszła pora na dyplomację.

– A wy…? Za co wy siedzicie?

– My siedzimy za takiego wygadanego chłystka jak ty. Co nie, chłopaki? Takim to się wydaje, że mogą sobie na wiele pozwolić, a jak przychodzi co do czego, to rozmazują się na podłodze jak pomidor. Cwaniaczki, a jak co do czego, to pomidor, ha!

– Taak, pomidor – podsumował lakonicznie Pan Paznokieć.

– A czym wam ten chłystek zawinił? – Lock zadał pytanie z mocnym postanowieniem, że nigdy nie pójdzie w jego ślady.

Najwyższy wśród jego tymczasowych współlokatorów wstał i zaczął powoli się zbliżać.

– Zawinił nam tym, że trafił w złe miejsce w złym czasie. A bo to trzeba czymś więcej zawiniać? W sumie to trafił w złe miejsce w bardzo dobrym czasie, bo przecież trafił na nas, a my bawiliśmy się bardzo dobrze, co nie, chłopaki?

– Teraz też bawicie się bardzo dobrze? Co nie, chłopaki?

– Jeszcze nie, ale zaraz chyba zaczniemy. Szlag, jak i tak mają mnie powiesić, to chociaż się wcześniej pobawię i komuś mordę obiję! – ryknął najwyższy.

Z sufitu spadło trochę tynku.

Lock nie zamierzał umierać w celi. A nawet gdyby kiedyś musiał, to już na pewno nie miał zamiaru dostarczać przy tym rozrywki trzem kretynom spod znaku maczugi i brakujących jedynek. Zaczął gorączkowo myśleć nad wyjściem z sytuacji. Pertraktacje? Na pewno nie. Równie dobrze mógłby próbować negocjować roczną stawkę ubezpieczenia z nogą od stołu. Ucieczka? Na pewno nie. Mimo że Lock w uciekaniu był całkiem niezły, to jednak mury i kraty potrafiły w ucieczkach skutecznie przeszkadzać. Walka? Na pewno nie. Ich jest trzech, on jest sam. Do tego każdy z nich waży trzy razy tyle co on. W praktyce znaczyło to, że ich jest dziewięciu, a on sam. Może… modlitwa? Na pewno nie. Musiałby wybrać jakiegoś boga, a był w tej materii dość niezdecydowany. Poza tym bogowie raczej nie przepadają za ludźmi, którzy okradają ich świątynie, a względem tej kwestii Lock nagrzeszył całkiem sporo.

Do prowodyra dołączył jego nieco mniejszy kolega. Zaczęli okrążać Locka, który, chcąc nie chcąc, wtopił się w kąt celi. Wiedział, że to najgłupsze, co można uczynić, ale w takich sytuacjach praktyka całkiem często łapie teorię za gardło i rozmazuje ją na podłodze. Jak pomidora. Do głowy wpadł mu kolejny pomysł. Wyjątkowo szalony, nawet jak na Locka. Nigdy nie sądził, że to zrobi, ale nigdy też nie znalazł się w sytuacji, w której by musiał. Może inaczej: dość często znajdował się w sytuacjach, w których zrobienie tego byłoby uzasadnione, ale nigdy z jego punktu widzenia. Spojrzał w oczy zbliżających się oponentów, przełknął ślinę i nabrał w płuca tyle powietrza, ile tylko był w stanie. A potem zaczął krzyczeć.

***

Na dachu miejskiego ratusza siedziało stadko kruków, które, przyzwyczajone zapewne do braku wygód w życiu, nic sobie nie robiły z szalejącej wokół śnieżnej zamieci. Zajmowała je jedynie walka o przetrwanie, zredukowana na tamtą chwilę do szarpaniny o kawałek sera i wydzierania się wniebogłosy. Ktoś nieobyty z kruczym dialektem mógłby zakładać, że kruki kibicują sobie wzajemnie albo też z równą wzajemnością złorzeczą; nic bardziej mylnego, kruki zwyczajnie darły się bez głębszego celu.

Naprzeciwko aresztu był plac, dookoła którego właściciele różnorakich okolicznych przybytków kilka miesięcy temu poustawiali stoły i ławy w celu skuszenia amatorów picia na świeżym powietrzu. Ponieważ jednak niedawno spadł śnieg i owych amatorów zaczęło drastycznie ubywać, przy stołach krzątały się grupki ludzi demontujących całe to ustrojstwo, którzy to nie żałowali sobie mocnych napojów. Żeby się rozgrzać na wietrze, rzecz jasna. Gdyby ktoś miał uwiecznić tę scenę na płótnie, jego obraz nazywałby się zapewne Wielki tłok i kruki, lecz gdyby malarz miał potrzebę wyrażać się dosadniej, wówczas dzieło nosiłoby tytuł: Smród wódy, banda moczymordów i te cholerne skrzydlate wampiry.

– Hej! – krzyknął któryś z robotników – ale wieje, co? Diabli, wiele dałbym teraz za ciepły kąt i grzańca. Rufus! Zanieś te dechy na strych, bo piwnica przecieka!

– Co!? – odkrzyknął ktoś stojący przy wejściu do gospody.

– Deski na strych, bo piwnica przecieka! Na strych deski, ty cholerny kretynie!

– Sam żeś jest kretyn, a do piwnicy nie zaniosę, bo przecieka, ty kretynie! – odkrzyknął Rufus, stojący z kuflem czegoś parującego w dłoniach. Po chwili rzucił skrętem i jego ruda głowa zniknęła w drzwiach gospody.

Znajomy Rufusa mruknął pod nosem coś, co utonęło w hałasie, i sam zabrał się za zbieranie kupy desek, które jeszcze niedawno były prostą w konstrukcji ławką. Po chwili ruszył w kierunku karczmy „Pod Słodkim Orzechem”, a hulająca wichura rzucała nim na wszystkie strony jak szmacianą lalką, dopóki nie przekroczył progu i nie zatrzasnął się wewnątrz, wzdychając z ulgą. Wiatr przedzierał się przez nieszczelne drzwi gospody, wydając przy tym dźwięki właściwe czemuś, co mogłoby być skrzyżowaniem banshee i zamkniętej w słoiku gigantycznej muchy. Ale i tak było to o niebo lepsze od odgłosów wydawanych przez szczękające zęby człowieka zamarzającego na kość.

Gdy tylko ruszył po schodach do głównej sali, od razu uderzył go w nozdrza znajomy i lubiany zapach, od którego zresztą gospoda wzięła swoją nazwę. Dawno temu pewien tutejszy karczmarz odkrywczo stwierdził, że wódka wcale nie musi wykręcać nosa i podniebienia, bo chociaż nie zwykło się pić jej dla smaku, to na pewno nikt nie będzie narzekać na to, że nagle można zacząć. Tutejsza orzechówka stała się sławna wszędzie, jak świat długi i szeroki (może należałoby raczej powiedzieć: jak okrągły i głęboki), a karczma, jako jedyna w okolicy, nie miała problemów z zarobieniem na samą siebie.

– Nalejże robolowi czegoś na rozgrzanie, dobry człowieku – rzucił do karczmarza nowo przybyły gość i oparł ręce o ladę. Dłonie miał posiniałe, szorstkie i poznaczone bruzdami. Dłonie człowieka, który niejednej pracy się imał.

Karczmarz spojrzał po przybyszu i poznał znajomą twarz zatrudnioną przy demontażu. Krótko ścięty mężczyzna o wysuszonej wiatrem twarzy uśmiechał się do niego zawadiacko. Był dość niski i krępy, zbudowany w sposób, który jednoznacznie sugerował, że każdy, kto go zaczepi, będzie musiał połamanymi rękoma zbierać z podłogi wybite zęby.

– Jakbym każdemu tu polewał na rozgrzanie, to wkrótce moglibyście zacząć rozbierać i środek. Płacę wam przecież za robotę, więc nie musicie żebrać – odpowiedział karczmarz i apatycznie ruszył w stronę barku. Trudno byłoby stwierdzić, czy to z powodu zmęczenia, pogody, pogardy względem osoby przed ladą, czy może po prostu wrodzonej flegmatyczności. Powoli wypełnił kieliszek złotawym płynem, po czym postawił przed zainteresowanym. – Na mój koszt, niech będzie, ale tylko dlatego, że cię lubię, Alf. A przynajmniej się staram, mimo twojej wrodzonej bezczelności.

– Kłaniam się do samej ziemi i dziękuję za gościnę – odparł lekko ironicznie Alf, po czym faktycznie pokłonił się tak nisko, że prawie zamiótł nosem podłogę.

Parę osób siedzących w kącie zarechotało na ten widok. Karczmarz wrócił do przecierania szklanek i kufli brudną szmatką – zajęcia praktykowanego chyba przez każdą osobę za barem w dowolnym świecie.

– Rufus jest w małej salce, grzeje się przy kominku i wygląda, jakby wybierał się na tamten świat. Tak gdyby cię to obchodziło – rzucił jeszcze w stronę pleców znajomego, który i tak zmierzał dokładnie w tamtym kierunku.

Rufus faktycznie siedział przy kominku i bez wątpienia nie wyglądał najlepiej, ale pasja, z jaką częstował się grzanym winem, sugerowała, że do wybierania się na tamten świat jest mu jeszcze dość daleko. Kiedy pochylał się nad grzańcem, jego długie, ognistorude włosy opasywały parujący kufel. Wyglądał przez to jak dymiący wulkan.

– Bucu, słyszałem, że się z życiem żegnasz – zagadał Alf i dosiadł się do niego.

Odkąd tylko pamiętał, on i Rufus byli najlepszymi kumplami. Ludzie z takimi charakterami mogli być albo najlepszymi kumplami, albo najbardziej zaciętymi wrogami. Dawno temu oboje stwierdzili, że dużo łatwiej będzie trzymać tę samą stronę.

– Odkąd trzeba się solidnie zarobić, żeby przejść parę metrów chodnikiem i nie zostać zwianym do rowu, to mam coraz większą ochotę. Cóż, choroba nie wybiera. A i tak nie ma przecież z czego się cieszyć – zakończył tajemniczo.

– Hę?

– Nie „hę”, tylko taka prawda. Nie mów, że nie słyszałeś, co się święci w mieście.

– Typowo dla siebie nic nie wiem, bo typowo dla siebie z nikim nie gadam, przecież wiesz. Prawie z nikim – dodał, widząc lekko uniesioną brew znajomego i malujący się na jego twarzy grymas niezadowolenia.

Rufusa urazić było bardzo łatwo i byle czym. Fochał się potem jak panienka i o dowiedzeniu się czegokolwiek można było zapomnieć. Nazwanie go kretynem raz dziennie wyczerpywało limit inwektyw.

– To ci powiem, że źle się dzieje. Nie dalej jak wczoraj trzech gości zawisło na Spokojnej – poinformował kumpla Rufus.

– Zdarza się, wcale nie rzadko.

– Słuchaj, ich nie powieszono za coś konkretnego. Ich powieszono za mówienie.

– To bardzo miłe ze strony Segviny, że wreszcie ktoś wziął się za tych śmierdzących capem durniów, wrzeszczących człowiekowi do ucha o tym, jaki to świat jest zły. Depresja murowana. – Alf uśmiechnął się od ucha do ucha, ale po chwili spoważniał. – O nich chodzi, mam rację? Żartuję oczywiście, wieszanie ludzi za byle co nie wróży zbyt dobrze.

– Masz. Posądzono ich, rzekomo, o sianie antypaństwowej propagandy i obrazę majestatu. O ile w ogóle spotkał ich jakikolwiek sąd, w co szczerze wątpię. Byłem tam, Alf, i słyszałem, o czym oni mówili. O tym, że kapłani się bogacą na wszystkim, podczas gdy lud głoduje. O tym, że bogowie nie mogą patrzeć obojętnie, kiedy grube ryby budują wille na Var Servet, a dzieci na południe od rzeki nie mają co do garnka włożyć, o ile w ogóle miałyby te garnki. Co może i byłoby śmieszne, jakbyśmy mówili o ludziach z drugiego końca Feerii, a nie o nas samych.

– Nie unoś się tak, Rufus, bo ktoś gotów i tobie założyć elegancką pętelkę – odrzekł mu na tę tyradę Alf, pół żartem, pół serio. Zaśmiał się szyderczo, lecz zaraz potem ostrożnie zlustrował salę.

Była pusta, ale to wcale nie gwarantowało dyskrecji.

– Wiadomo, że nie każdy może mieć pałac i że czasem trafiają się slumsy. Nie było lepszych czasów, chociaż ludzie uwielbiają narzekać i powtarzać, że kiedyś było lepiej. Nie było, Rufus, biedne dzieci zawsze umierały z głodu gdzieś na południe od jakiejś rzeki.

– Wiesz co, chyba się nie zrozumieliśmy. Wiem, że bieda jest, była i będzie. Ja się tylko zastanawiam, od kiedy za mówienie o tym można trafić na szafot. Wierz mi albo nie, ale coś poważnego się szykuje i ludzie to czują. Żaden ze mnie jasnowidz, na pewno nie jestem wygadanym mądralą, co to może się na takich rzeczach znać, ale umiem powiedzieć, kiedy coś się zmienia na gorsze w mieście, w którym żyję już tyle lat. Jak zaczynają wieszać za gadanie, to ludzie będą gadać jeszcze więcej, tylko po cichu. Chować się po kątach i gadać o tym, dlaczego nie wolno gadać. Z takich rzeczy nigdy nic dobrego nie wynika.

– Wielka polityka to nie moja sprawa, na Segvinę można narzekać, ale pamiętam czasy, w których się do takiej Segviny tęskniło – odpowiedział mu Alf.

– Narzekać na Segvinę można chyba tylko do poduszki, a może się okazać, że ma agentów i w twojej pościeli. – Rufus pociągnął ostatniego łyka swojego trunku i spojrzał ze smutkiem na pusty kufel. – Albo do pustego kufla, szkoda się tym trapić przy pełnym. Wracamy do roboty, co?

– Wypadałoby. Za siedzenie przy kuflu nam nie płacą, może to i dobrze, bo chyba skończylibyśmy marnie. Chodź, brachu. Wracamy na plażę. Poopalamy się trochę.

Mijając barmana, pozdrowili go wyciągniętym w górę kciukiem. Ned był naprawdę dobrym chłopem, chociaż strasznie snobistycznym.

Zamieć przywitała ich czuło niczym zdradzony kochanek. Znów zataczali się w drodze do placu wypełnionego rozbieranymi ławami i stołami. Wypite przed chwilą trunki i pogoda połączyły siły, stawiając sobie za cel wrzucenie Alfa i Rufusa w śnieg. Bezskutecznie, bo oboje byli solidnie zaprawieni zarówno w walce ze śniegiem, jak i z alkoholem we krwi. Podeszli, a raczej przedarli się do grupy kompanów i już mieli zabrać się do pracy, kiedy całym placem wstrząsnął jednoczesny ryk setek kruczych gardeł. Wszystkie ptaki, bez wyjątku, poderwały się do lotu i przez moment cały plac przypominał scenę wyciętą żywcem z armagedonu.

– Co tu się… – wykrzyknął ktoś, ale resztę wypowiedzi zagłuszyło krakanie, trzepot skrzydeł i wycie wiatru. Może ów ktoś wcale jej zresztą nie skończył.

Kruki odfrunęły i przez moment nie było słychać nic poza śnieżycą. A potem przez dźwięki zawieruchy przedarł się okropny wrzask. Zdawał się dobiegać gdzieś z daleka, ze wzgórza, z okolic pałacu.

– Alf, to jest potworne…

Alf milczał. Cóż było mówić.

***

Na twarzach nieokrzesanych współwięźniów ukazało się coś, co mogłoby być bardzo głębokim zdumieniem. Mogłoby, jednak warunkiem wstępnym do zdumienia się jest posiadanie adekwatnej ilości szarych komórek, a ostatnie szare komórki trzech delikwentów zamierzających zrobić z Locka budyń (lub, jak kto woli, rozgniecionego pomidora) już jakiś czas temu dobrowolnie zrezygnowały z udziału w tej farsie i poszły się utopić w kałuży. Niestety tajemnicza reakcja nie trwała na tyle długo, na ile życzyłby sobie tego Lock. Przez chwilę miał nadzieję, że krzykiem zdoła przestraszyć współwięźniów albo chociaż zaalarmować straż. Jednak, gdy tylko przestał krzyczeć, czasu starczyło mu jedynie na to, aby pomyśleć, że teraz cholernie boli go gardło. A zaraz potem jego nos spotkał się z pięścią wielkości cegły i dołączył do gardła.

Impet uderzenia odrzucił Locka na ścianę, od której odbił się i wpadł na kolejnego przeciwnika. Dzięki temu udało mu się uniknąć następnego ciosu, który, z dużym prawdopodobieństwem, urwałby mu głowę. Człowiek-małpa nie spodziewał się takiego obrotu sprawy i odskoczył jak oparzony, zupełnie jak gdyby w osobie szczupłego złodziejaszka dostrzec można było jakiekolwiek zagrożenie. Lock skorzystał więc z sytuacji i dał susa pod jego ramieniem. Stanął na środku celi otoczony przez wrogów. Wprawdzie jeden z nich niespecjalnie był Lockiem zainteresowany i zasnął na ławce, ale sytuacja i tak była daleka od komfortowej i bezpiecznej. Pozostałych dwóch stało przy ścianie, plecami odgradzając go od drzwi. Tak, jakby mogło to cokolwiek zmienić. W końcu była to cela.

– Szybki jest, co nie, chłopaki? – powiedział herszt, ale wyglądało na to, że mimo wszystko mówi bardziej do siebie niż do nich. – Długo tak nie poskaczesz, podlotku, gwarantuję ci to. Hank, bierz go od lewej, a ja od prawej.

Koleś nazwany Hankiem ani drgnął.

– Co jest z tobą? Rusz się!

– Nie mogę.

– Czemu?

– Ktoś dźga mnie w plecy włócznią.

No tak, to może trochę przeszkadzać.

– Pod ścianę! Ty – na środku, nie ruszaj się!

Dwóch postawnych neandertalczyków przeszło przez celę i obróciło się plecami do ściany z małym zakratowanym oknem. Ich wyrazem twarzy można by rąbać drewno na opał. W drzwiach stał wąsaty strażnik z długim drzewcem i lustrował sytuację.

– Ja wiem, że to jest cela śmierci i że dla was to żadna różnica, czym i kiedy się pozabijacie, ale na pewno nie zrobicie tego na mojej warcie, bo mi płacą za utrzymanie tu porządku. Jeszcze jeden taki numer, to was przykujemy do ściany i będziecie srać sobie po nogach! – Klawisz, jakby na potwierdzenie swoich słów, uderzył włócznią o kamienną podłogę.

Rozległ się głuchy, zimny huk.

– A ty, świeży, drzesz się tak, że aż dziw, że te drzwi nie wypadły.

Wyszedł. Klucz zgrzytnął w zamku. W celi zapadła cisza przerywana jedynie miarowym chrapaniem.

– Poszczęściło ci się, nie ma co. Jakby nie ten bałwan, to zostałaby z ciebie mokra plama i tyle.

Ale Lock tego nie słyszał. W głowie świdrowało mu tylko to, co powiedział strażnik: „Ja wiem, że to jest cela śmierci…”. Cela śmierci. Śmierci.

Powieszą go jak nic. Będzie dyndać na wietrze za parę wyniesionych fantów. Może to taki ponury żart?

– Koleś, żyjesz?

– Chyba jeszcze tak – odparł i opadł na prycz. – Kiedy nas powieszą?

– A kto to wie, pewnie jutro.

Jutro. Bogowie!

– Że was chcą powiesić, to ja rozumiem, ale mnie? Za parę fantów? Co się stało z tym miastem? Kiedyś co najwyżej obcinali rękę… Tak mówili – dodał, patrząc na swoje dłonie, które nie wyglądały, jakby miały odpaść.

– Ostatnimi czasy Segvina przykręca śrubę. Coś wisi w powietrzu.

– Podobno Gildia Kupców wysłała do niej swoje, jak to się nazywa, Buff? Przedstawienie? Przewo…

– Przedstawicielstwo – dopowiedział lider bandy.

– …przedstawicielstwo, tak. Zażądali niższych podatków, zniesienia monopoli i utworzenia par… pral… Żeby więcej osób mogło rządzić.

– Parlamentu? – zapytał Lock.

– Tak, jakoś tak.

– I co dostali?

– Bełtem z kuszy.

– Aha.

– Całe szczęście, że Segvina nie strzela najlepiej. Nikomu nic się nie stało, ale klimat w mieście jest ciężki.

– Ciężki to jest nasz los. Nie bawi was to, że parę minut temu chcieliście mnie pozabijać, a teraz siedzimy na pryczy i gadamy? – W Locka wstąpił zadziwiająco dobry humor. Perspektywa zostania powieszonym stała się nagle wyjątkowo zabawna. Psychika zna zaskakujące sposoby obrony przed ostatecznymi rozwiązaniami.

– A co w tym śmiesznego? – zapytał człowiek-małpa.

– Zupełnie nic, kolego. Zupełnie nic.

***

Lock nie mógł zasnąć tej nocy. Nic w tym dziwnego – szkoda marnować swoje ostatnie godziny na sen. Podświadomość uwielbia walczyć z głupawymi przejawami przyzwyczajeń, takimi jak pójście spać na parę godzin przed wizytą na szafocie. Wsłuchiwał się w chrapanie towarzyszy niedoli tak długo, aż za oknem pojawiły się pierwsze oznaki nowego dnia.

Na parapecie przysiadł kruk. Krakał cicho i taktownie, zupełnie jakby wiedział, co wkrótce nastąpi. Złodziej zastanawiał się, czy nie byłoby warto wydrapać na więziennej ścianie czegoś, co mógłby po sobie zostawić potomnym. Nie miał jednak pojęcia, co byłoby warte zachodu. Zresztą czy ktoś, kto trafi tutaj po nim, będzie jakkolwiek zainteresowany czytaniem graffiti? Raczej będzie miał dość własnych problemów.

Usłyszał zgrzyt zamka w drzwiach. To już? Tak szybko? Będzie jakieś ostatnie życzenie? To może mnie panowie wypuszczą, co? Zaśmiał się sam do siebie i wstał.

W drzwiach stanął strażnik, inny niż poprzednio. Trzymał kaganek i wyglądał znacznie dostojniej. Tuż za nim stał kolejny. Obaj mieli złote naramienniki i czerwone płaszcze z wyszytym kotem. Cesarska gwardia. Będą mnie wieszać z wszelkimi honorami?

–Ty jesteś złodziejem? – Głos strażnika brzmiał jak uderzenie dzwonu.

– Jestem.

– Pójdziesz z nami.

– Na to wygląda.

Darowali sobie zakuwanie go w kajdany, i tak nie miałby żadnych szans w pojedynku z takimi górami uzbrojonych mięśni. Ściany korytarza, na który wyszli, zbudowane były z czerwonej cegły, która jednak wraz z upływem czasu znacznie pociemniała i zapleśniała. Nie płonęły żadne pochodnie ani kinkiety, poruszali się więc w mroku rozpraszanym jedynie kagankiem niesionym przez prowadzącego gwardzistę. Lock, wyczulony na zmiany w podłożu, wyraźnie wyczuwał, że pną się w górę. Powoli i delikatnie, ale jednak.

– Mogę…

– Nie sądzę – odparł człowiek z kagankiem.

– A co z ostatnim życzeniem?

– Nie jestem kompetentny, by odpowiadać na takie pytania. – Oznajmił tonem typowym dla urzędników.

Zabawne, ale gwardia cesarska to momentami bardziej urząd niż wojsko. Niby jest kupa mięśni, włócznie i cała ta pompa, a na końcu pojawia się „nie jestem kompetentny…”.

– Dokąd właściwie mnie prowadzicie?

Odpowiedzią było dobrze wyćwiczone milczenie. Może to taki rytuał związany z egzekucjami? Nie odzywać się do skazańca, bo to przynosi pecha?

Po pokonaniu kilku poziomów schodów i drzwi korytarz rozjaśnił się, na ścianach zaczęły pojawiać się kinkiety, a brudna cegła zamieniła się w gładkie i estetyczne kamienie piaskowego koloru. Rzeźby kotów rozrzucone po korytarzu obserwowały Locka martwym spojrzeniem. Lochy zostały z tyłu, tak przynajmniej mu się wydawało. Strażnicy niespodziewanie przystanęli przy jednych z wielu bocznych drzwi. Idący pomiędzy nimi złodziej również się zatrzymał, jak złapany w kleszcze.

– Zostałeś doprowadzony przed oblicze Jej Cesarskiej Wysokości. Cesarzowa pragnie z tobą porozmawiać – obwieścił grzecznie gwardzista, po czym trzykrotnie uderzył drzewcem włóczni o drzwi.

Odpowiedział mu dźwięk dzwonka. Strażnik nacisnął klamkę i uchylił wrota. Na korytarzu zrobiło się nagle bardzo duszno, zupełnie jakby całe powietrze zostało wessane do środka komnaty.

Dla Locka było to zupełnie absurdalne. Nie mogło być inne. Po co cesarzowa może chcieć rozmawiać z drobnym złodziejaszkiem? Czyżby miała mu zaproponować propagandowe ułaskawienie? Jeśli prawdą jest, że ostatnimi czasy Morbus stało się wyjątkowo mało tolerancyjne wobec wszelkich przejawów łamania prawa, to nie ma na to żadnych szans. A może jednak? Może niedawne wydarzenia rzuciły na rządy Segviny mroczny cień i teraz będzie chciała odegrać rolę dobrej władczyni, która łaskawie odpuszcza winy, nie wymierzając kary? Czemu w takich sytuacjach władza zawsze postanawia być „blisko ludu”? Czy wszystkim siedzącym na górze hierarchii wydaje się, że zwykli ludzie wręcz marzą o tym, żeby choć przez chwilę mieć z nimi do czynienia? Z nimi, którzy na co dzień upokarzają maluczkich samym swoim istnieniem? W takim razie powinni wbić sobie do głowy, że zwykli ludzie wcale nie chcą blisko się do nich zbliżać. Większość chciałaby być bardzo daleko od swoich rządzących. Na przykład w innej galaktyce.

Dwóch strażników wprowadziło Locka do środka, trzymając go pod pachami. Następnie posadzili go na krześle i przykuli do niego za kostki. Ręce, z niewiadomych powodów, pozostawili mu wolne. Następnie ukłonili się nisko w kierunku zakrytego baldachimem i szeregiem zasłon tronu i wyszli. Pokój, w którym się znalazł, wyglądał bardzo orientalnie – oświetlony rzędami wysokich świec osłanianymi przez abażury w kolorach brązu i złota. Na ścianach wisiały dywany, których twórca zadał sobie sporo trudu, pokrywając je wymyślnymi arabeskami. W powietrzu unosił się zapach cynamonu i jabłek. Było ciepło, wręcz przytulnie.

– Pewnie zastanawia się pan, dlaczego przykuto pana za nogi, a nie za ręce – rzekła Segvina, po czym pociągnęła za sznurek i zasłony rozwarły się, ukazując jej oblicze w pełnej krasie.

Lock nigdy nie miał okazji zobaczyć Segviny z bliska. Z daleka w sumie również nie. Teraz mógł podziwiać jej osobę do woli.

Była to kobieta niezbyt wysoka, blada, o czarnych włosach. Delikatne loki trzymały się sztywno dzięki spoczywającemu na jej głowie diademowi z rubinowym kotem. Miała na sobie prostą fioletową suknię pozbawioną ozdób. Podobno nosiła tylko fioletowe suknie. Siedziała w znudzonej pozie, otoczona dokumentami i kielichami, zupełnie po cesarsku. Nie patrzyła na niego, zaabsorbowana czytaniem. Jej smutne oliwkowe oczy poruszały się w powolnym rytmie.

– Nie bój się odpowiadać, przecież nie możesz już trafić gorzej, prawda? – Uśmiechnęła się do niego. Jej usta były małe, ale pełne. Byłaby nawet atrakcyjna, gdyby nie fakt, że promieniowało od niej nieznośne zimno.

– Nie, Wasza Cesarska Wysokość, nie zastanawiałem się nad tym.

– Ludzie czują się w rozmowie dużo swobodniej, mogąc sobie pozwolić na gestykulację. Bycie przykutym za ręce zupełnie psuje radość z konwersacji, za nogi – tylko trochę.

– Dziękuję, Wasza Złość – odparł Lock, nie mając do powiedzenia nic innego.

– Aj, zupełnie nie ma za co. Dobre maniery nakazują dbać o komfort gościa. A skoro już mowa o zastanawianiu się, to nie zastanawiał się pan przypadkiem, dlaczego w ogóle został tutaj przyprowadzony? Mam nadzieję, że obyło się bez przykrych incydentów ze strony gwardzistów – powiedziała i pociągnęła łyk z kielicha. – Niby to gwardia osobista, ale żołnierze czasem już tak mają, że lubią się poznęcać nad tymi, którzy nie trzymają włóczni i nie noszą zbroi. To bardzo prymitywne i bardzo niskie.

– Nie, byli bardzo mili.

– Cieszę się, a więc?

– Miałem krótką chwilę, aby o tym pomyśleć.

– I co pan wymyślił?

– Nic szczególnego, nie lubię za wiele oczekiwać, Wasze Szaleństwo. Można się potem zawieść.

– No tak, zapomniałam. Przecież perspektywa szafotu jest na tyle bezpieczna…

Lock nic nie odpowiedział. Przez chwilę siedzieli w ciszy, przerywanej okazyjnie skrobaniem pióra.

– Jako człowiek złapany na gorącym uczynku… – odezwała się w końcu cesarzowa. Zrobiła długą pauzę, najwyraźniej ciesząc się oczekiwaniem złodzieja – …raczej nie ma pan możliwości uniknięcia stracenia. Oczywiście istnieją siły wyższe. Może pana uratować nietypowe zrządzenie losu albo boska interwencja, któż to wie, ale generalnie rzecz biorąc, w moich oczach jest pan już martwy. To naturalna śmierć dla kogoś podnoszącego rękę na cudzą własność i życie, więc nie ma w tym nic dziwnego.

Lock schował twarz w dłoniach.

– Nikogo nie zabiłem, on umarł na zawał.

– No tak, a kto mu ten zawał zagwarantował?

– Więc chcecie mnie sądzić za to, że ktoś przypadkowo dostał zawału akurat wtedy, kiedy kopał mnie po żebrach?

– Nie, nie chcemy w ogóle pana sądzić. Kazałam pana przyprowadzić do mnie, bo chciałam panu złożyć propozycję nie do odrzucenia. Jest taka, bo, naturalnie, nie może jej pan odrzucić. Słyszał pan kiedyś o niejakim Willym de Margarynie?

– Nie.

– Wspaniały człowiek czynu i wynalazca. Jest pan tutaj z jego powodu. Otóż ów de Margaryna przysłużył się miastu i światu stworzeniem wynalazku, który wkrótce zostanie przez pana przetestowany. Wspaniała alternatywa dla szubienicy, panie… Lock, prawda? Chciałby pan poznać szczegóły działania? – zapytała, uśmiechając się lodowato. – Margaryna, bo imię ma, że tak powiem, po ojcu, składa się z szerokiego i ciężkiego ukośnego ostrza, które… wszystko w porządku? Chyba nie zamierza pan mdleć?

Trudno było powiedzieć, co Lock zamierzał, a czego nie zamierzał. Miał dość ograniczony wybór. Wolałby jednak nie słuchać na temat własnej nieuniknionej śmierci. Wolałby, żeby to był po prostu zły sen. Sny nie potrafią być aż tak przerażające jak rzeczywistość. Zawsze można się obudzić i o nich zapomnieć. Z rzeczywistością, prawdopodobnie, nie ma tego komfortu.

– Może jednak daruję sobie opis? Grunt, że wszystko jasne. Chciałam tylko, żeby miał pan świadomość swojej wyjątkowości. Jak już mówiłam, będzie to pierwsze użycie tego wynalazku, egzekucja przyciągnie tłumy. Dokładnie za tydzień. No i pozostaje jeszcze kwestia techniczna. Wszystko jest, szanowny panie, do dopracowania. To chyba wszystko z mojej strony. Teraz wróci pan do celi. Mam nadzieję, że nie stanie się panu żadna przedwczesna krzywda, tamto towarzystwo chyba za panem nie przepadało. Proszę się nie martwić, dziś wieczorem cela będzie już tylko do pana dyspozycji.

Wszystko to, co powiedziała, docierało do niego jakby przez mgłę. Bardzo gęstą mgłę. Usłyszał tylko fragmenty: „…Wszystko jasne…”, „…egzekucja…”, „…tłumy…”, „…tydzień…”. W zupełności wystarczyło, żeby zbudować sobie obraz sytuacji. Przynajmniej zyskał trochę czasu. Będzie mógł wypisać na ścianie celi piękny list pożegnalny. Wierszem. Niech szlag trafi ją i to jej „proszę pana”. Nie skazuje się na śmierć ludzi, tytułując ich „proszę pana”.

Segvina dała sygnał dzwonkiem. Chwilę potem Lock poczuł, że nogi ma wolne, a jakieś silne dłonie łapią go pod pachy. Droga powrotna przez poczerniałe i pognite korytarze wydała mu się szybka niczym mrugnięcie powieki. Nawet nie zauważył, kiedy znów znalazł się w celi i padł twarzą na prycz. Buff, Hank i trzeci więzień spali jeszcze smacznie, wydając przy tym niedźwiedzie odgłosy, których jednak Lock prawie nie słyszał. Znajdował się za grubą zasłoną lęku, apatii i rezygnacji, przez którą trudno było im się przedrzeć. Zanim zasnął, pomyślał jeszcze tylko o tym, że kiedy się obudzi, prawdopodobnie będzie tu już zupełnie sam. Nie dalej jak parę godzin temu tych trzech popaprańców usiłowało go zamordować, ale teraz byli mu bardziej bliscy, niż mogłaby być jakakolwiek rodzina.

Dwa piętra wyżej, w małym pokoiku urządzonym na orientalną modłę, cesarzowa siedziała na tronie i popijała pachnącą cynamonem herbatkę. Rozpierało ją zadowolenie.

– Nie ma to jak uczynić czyjś fatalny dzień jeszcze gorszym – powiedziała sama do siebie.

Dym z kadzidełek malowniczo rozpływał się pod sufitem.

1 Co, naturalnie, nie ma żadnego związku z tą opowieścią. Jest jednak prawdą, a jeśli ma się okazję powiedzieć prawdę, to należy to robić.

2 Co, ze względu na jego fach, można czasem traktować wyjątkowo dosłownie.