Zbrodnie pozamałżeńskie - Daniel Koziarski, Agnieszka Lingas-Łoniewska - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Zbrodnie pozamałżeńskie ebook i audiobook

Agnieszka Lingas-Łoniewska, Daniel Koziarski

3,9

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Na początku była miłość.
Potem była zbrodnia.

Marcin, piłkarz u szczytu formy, staje przed szansą zrobienia wielkiej kariery. Jednak radość z sukcesów na boisku przyćmiewają jego problemy małżeńskie. Alicja, pracownica naukowa, zdaje się nie zauważać ani osiągnięć męża, ani jego potrzeb, i skupia się na swoich sprawach. Marcin, zazdrosny o Adama, przyjaciela Alicji z uczelni, uruchamia niebezpieczne kontakty, żeby dać nauczkę rywalowi. Ale sytuacja komplikuje się, kiedy Adam najpierw przepada bez wieści, a potem zostaje odnaleziony martwy.

Tymczasem sąsiedzi Marcina i Alicji - wzięty adwokat Arek i zajęta domem oraz wychowywaniem dziecka Marta - również przechodzą przez trudny okres swojej małżeńskiej relacji. Arek nie ma świadomości, że jego trzymana pod kloszem żona zaczyna odreagowywać frustrację, zdradzając go ze studentem Damianem. Zaś sam Arek odkrywa w sobie wielopoziomową fascynację pracującym u niego aplikantem Maciejem, który zdaje się skrywać jakąś mroczną tajemnicę.

Zbrodnie pozamałżeńskie” wymykają się prostym klasyfikacjom gatunkowym - pisarski tandem postarał się, aby każdy rozdział zaskakiwał czytelnika i zmierzał w mało przewidywalnym kierunku.

Katarzyna Pessel
http://takijestswiat.blogspot.com/

Efektem zderzenia wrażliwości Agnieszki Lingas-Łoniewskiej i twardego, męskiego pióra Daniela Koziarskiego jest spektakularna powieść o ludzkich słabościach, bolączkach i małżeńskim niezrozumieniu, podszyta mroczną mgiełką kryminalnych treści. Mrożąca krew w żyłach, otaczająca niepewnością i porażająca realizmem – to bez wątpienia najbardziej niejednoznaczna książka roku.

Angelika Zdunkiewicz-Kaczor
www.lustrorzeczywistosci.pl


Daniel Koziarski - gdyński pisarz, prawnik, autor artykułów prasowych i internetowych. Twórca m.in. popularnego cyklu „Socjopata”.

Agnieszka Lingas-Łoniewska - wrocławska pisarka, autorka poczytnych powieści, m.in. trylogii „Zakręty losu” i „Łatwopalni”.

Spotkali się literacko, żeby stworzyć „Zbrodnie pozamałżeńskie” – powieść, w której cięty i bezkompromisowy język książek Koziarskiego spotyka się z wrażliwością i emocjonalnymi niuansami pisarstwa Lingas-Łoniewskiej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 477

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 34 min

Lektor: Jan Marczewski

Oceny
3,9 (167 ocen)
69
46
31
15
6
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Gryzmula

Dobrze spędzony czas

Zabrakło mi szybszego tempa akcji.
00
iwka184

Nie oderwiesz się od lektury

Fajnie się słuchał. Zaciekawiła mnie
00
melchoria

Dobrze spędzony czas

Destrukcyjna historia. Jak ktoś chce " złapać doła " to polecam.
00

Popularność




Prolog

Wolał nie patrzeć mu w oczy. Rozmawiając z kimś, zawsze starał się nawiązać kontakt wzrokowy, bo tego wymagało dobre wychowanie i szacunek dla interlokutora, jednak w tym przypadku… Gdy raz spojrzał w chłodne brązowe, pozbawione wszelkich uczuć oczy siedzącego obok faceta, dojrzał w nich coś, o czym chciałby jak najszybciej zapomnieć.

– Przyniosłeś? – Wielkolud chciwie wyciągnął potężną wytatuowaną rękę.

– Tak – odparł, podając mu grubą, szarą kopertę.

– Nie muszę przeliczać? – Mięśniak zaśmiał się basem, ale spojrzenie pozostało czujne.

– No oczywiście, nigdy bym…

– Dobra, dobra, raczej chcesz z tego wyjść bez szwanku, nie?

– No tak… – Starał się panować nad drżeniem w głosie. – Zajmiecie się nim? Musi dostać za swoje.

– Po to tu chyba przyszedłeś, nie?

– Tak – odparł cicho. Przez chwilę krótszą niż oddech zastanawiał się, czy dobrze robi. Ale teraz… Uznał, że nie ma już odwrotu.

Machina została puszczona w ruch.

 

1.

Było kilka minut po pierwszej w nocy, kiedy taksówka zajechała na mokotowską Madinę. Chociaż stary taryfiarz zarzekał się, że nie weźmie ani grosza od bohatera wieczoru – zdobywcy gola, który w ostatnich minutach pogrążył Pelikana, bo przecież „jak tak można, panie, jak Pragie kocham” – ten i tak ostatecznie wcisnął mu w dłoń stuzłotowy banknot.

Marcin przerzucił przez ramię sportową torbę, wyprostował się dumnie i podniósł dłoń, żegnając się z kierowcą, aby zaraz potem pochylić głowę i powlec się w stronę bloku, w którym znajdował się jego apartament.

Kod: 0105. Nazywał go „pierwszomajowym”. Futurystyczna winda, która momentami go przerażała, jakby, zamiast zapewniać komfort kilku sekund przejazdu, miała zamienić się w śmiertelną pułapkę bez wyjścia. Mieszkanie na drugim piętrze. W środku jak zwykle przykładna cisza, która go irytowała. Nawet nie zauważyła, że się pojawił, a jeśli nawet zauważyła, nie uznała za stosowne dać temu jakikolwiek wyraz. Najpewniej jednak przysnęła przy książce albo wystukuje cichutko ciągi liter na komputerze, zamknięta w świecie znaków, które tylko ona rozumie. Mogłaby przynajmniej zdobyć się na udawane zainteresowanie, jak kiedyś, gdy przywiązywała jeszcze wagę do pozorów. Z początku szło jej doskonale, nawet nie zauważył, że coś się zaczęło psuć, dopiero potem jej pytania były wyprane z emocji, a w końcu stawały się zbitką nikomu niepotrzebnych słów. W końcu przestała okazywać zainteresowanie, i to nawet wtedy, gdy on zawodowo osiągał coraz więcej.

Zaraz znowu pozbawi go złudzeń, przypomni, że dla niej wszystkie jego osiągnięcia są bez znaczenia. Kolejny raz da mu odczuć, że jego sława i pieniądze w ogóle jej nie imponują, że chciałaby, aby był innym człowiekiem niż ten, za którego trzy lata temu wyszła za mąż. Jakby wtedy wprowadził ją w błąd, jakby nie wiedziała, z kim naprawdę ma do czynienia.

– Może włączymy „Sportowy Weekend”? Zaraz pokażą powtórki z dzisiejszego dnia – bąknął nieśmiało, widząc jej przygarbioną sylwetkę, zastygłą przed ekranem laptopa w udawanym skupieniu.

– To sobie włącz – odburknęła. – Czy ja ci zabraniam?

– Jesteś na mnie zła, bo wróciłem tak późno? Świętowaliśmy z chłopakami. Uprzedzałem przecież…

– Nie jestem na ciebie zła. Usiłuję się tylko skupić – odparła.

– Nie chcesz zobaczyć mojej bramki?

– Czytałam w Internecie. Podobno wasi kibice wzniecali antysemickie okrzyki. To smutne.

– Nie wiem, dlaczego z całego meczu akurat to cię najbardziej zainteresowało. Przecież nie jesteś Żydówką.

– Boże! – Obróciła się na fotelu, żeby rzucić mu pełne rozczarowania spojrzenie. – To jest właśnie to, o czym mówię, kiedy podkreślam, że nie mamy ze sobą nic wspólnego.

– O co ci chodzi?

– O elementarną wrażliwość. Nie rozumiesz, a potem się dziwisz, że przestałam chodzić na mecze.

– Przecież wiesz, że nie siedziałabyś wśród nich, ale w sekcji VIP-ów. Poza tym kibice na całym świecie wykrzykują różne rzeczy.

– Ale na całym świecie nie było obozów koncentracyjnych… – urwała, a potem nagle odwróciła ku niemu twarz i rzuciła oskarżycielsko: – Posłuchaj siebie! Jeszcze ich bronisz.

– Wcale nie bronię, tylko uważam, że niepotrzebnie robisz z tego aferę. Wiesz co, sam zobaczę „Sportowy Weekend”. Boże, a mogłem zostać dłużej… Ale nie, ja, głupi, specjalnie wróciłem, żebyśmy razem go obejrzeli.

– Cóż za poświęcenie! – rzuciła z przekąsem. – Zaraz się wzruszę. Faktycznie, mogłeś zostać do czwartej nad ranem, jak zwykle. Myślisz, że robi mi to jakąkolwiek różnicę? Może wtedy mogłabym się bardziej skupić na tym cholernym doktoracie.

– Jak ci idzie? – Zdobył się na grzeczność, choć sztuczność tego pytania od razu napełniła go wstydem.

– Po co pytasz, skoro cię to w ogóle nie interesuje? – Westchnęła ciężko, zwracając jego kurtuazję przeciwko niemu.

– Bo może, kurwa mać, chcę ci w ten sposób pokazać, że to, co robisz, jest dla mnie ważne! – Powoli tracił panowanie nad sobą.

– Jeśli naprawdę tak jest, to wyjdź i daj mi się skupić – odpowiedziała i znowu zaczęła go ignorować.

Trzasnął drzwiami.

– Furiat – rzuciła za nim, ale on nie mógł już tego usłyszeć. Wzięła głęboki wdech i wróciła do swoich notatek. Przez chwilę poczuła ukłucie żalu. Ale był to tylko moment.

W drugim pokoju telewizor zagłuszył przekleństwa Marcina.

2.

Tej nocy spali oddzielnie. Nad ranem, kiedy około dziesiątej zszedł na dół, do kuchni, Alicja krzątała się tam w szlafroku. Chciał się prewencyjnie cofnąć, żeby uniknąć dalszego ciągu pustej konfrontacji, ale niespodziewanie usłyszał ciepłe przywitanie:

– Dzień dobry.

– Dzień dobry – odpowiedział.

– Zrobić ci kawy? – zaproponowała.

– Poproszę. – Skinął głową.

– Zjesz jajecznicę?

– Chętnie – odrzekł, wietrząc podstęp.

– Opowiadali w radiu, jak strzeliłeś bramkę. Zachwycali się… Pomyślałam, że… Przepraszam za wczoraj. Po prostu miałam ciężki dzień.

„Przed komputerem” – pomyślał zgryźliwie, ale w takiej chwili nie zamierzał wypowiadać tego na głos, doceniając jej pojednawczy ton. Postanowił nie nawiązywać już do wczorajszego meczu, choć miał ochotę trochę pobłyszczeć.

– Nie jedziesz dzisiaj na uczelnię? – spytał, niby od niechcenia.

– Dopiero na drugą.

– Mam trening o pierwszej, mogę cię podrzucić.

– Nie, dziękuję, pojadę swoim samochodem, będzie mi łatwiej wrócić. Muszę się dzisiaj spotkać z Adamem w sprawie książki.

– Tej o pisarzach samobójcach? – zagadnął.

– Tak. Dzisiaj chcielibyśmy przedyskutować rozdział o Hunterze Thompsonie.

– Nic mi nie mówi to nazwisko, więc wam nie pomogę – odpowiedział, uśmiechając się.

– Zastrzelił się, kiedy w pokoju obok trwało spotkanie rodzinne. Rodzina wzięła odgłos wystrzału za spadającą książkę. Krótko przed śmiercią napisał, że chciał żyć pięćdziesiąt lat, a tymczasem dociągnął do sześćdziesięciu siedmiu i wszystko stało się nudne i trudne.

– Fascynujące – odpowiedział. – Czasem zastanawiam się, co będę robił w tym wieku.

– Myślę, że wybiegasz zbyt daleko w przyszłość. Zastanów się, co będziesz robić, kiedy zawiesisz buty na kołku. Czyli za jakieś pięć, siedem lat.

– Pięć, siedem lat? Przesadzasz. Zresztą, przecież już o tym rozmawialiśmy. Mam kilka pomysłów. Inni jakoś sobie radzą… – rzucił lekko rozdrażniony.

– Może byś jednak podjął studia…

– Na to będę miał czas. Wiesz, że teraz muszę skupić się na wykorzystaniu swojej szansy. Na zarabianiu pieniędzy. Wyrabianiu nazwiska. Wycisnąć z tego czasu dla siebie… dla nas, tyle, ile się da.

– Uwielbiam twoje nieskomplikowane widzenie świata.

– Może czasem nie warto komplikować ponad potrzebę? Może na tym polega twój problem?

– To chyba ty masz problem, nie ja – odburknęła. – Powiedz sam, w czym przeszkadzałyby ci studia?

– A co niby miałbym studiować?

– Nie wiem… Cokolwiek. Dla higieny psychicznej. Dla rozwoju osobowości.

– No właśnie. Cokolwiek. Wszyscy studiują cokolwiek, dla papierka. I co z tego mamy? Rzeszę bezrobotnych bez pomysłu na życie. Bandę zarozumialców, którzy nie potrafią sobie poradzić bez pomocy rodziców i wyczekują na spadek po babciach, żeby mieć gdzie mieszkać. Pasożyty, gówniarzeria mentalna.

– Mnie też nazwiesz pasożytem?

– Nie to chciałem powiedzieć… – Speszył się.

– Wiem, co chciałeś powiedzieć. Myślisz, że dobrze się z tym czuję?

– Przestań, Alicja. Przecież zarabiasz jakieś pieniądze.

– Właśnie. Jakieś… Pensyjka na uczelni, artykuły, recenzje wewnętrzne, jakieś prace redaktorskie… Jak mam trzy na rękę, to jest nieźle.

– Mówiłem ci, żebyś się tym nie zamartwiała. Przecież kiedy decydowaliśmy się na małżeństwo, oboje zgodziliśmy się na taki układ.

– Układ, w którym ty czujesz się lepiej! – podkreśliła.

– Dlaczego robisz mi zarzut z tego, że zapewniam ci stabilność finansową? Oboje się realizujemy i chyba o to chodzi.

– Gdybyś czasem mnie słuchał, zamiast wciąż mówić, to wiedziałbyś, że nie czuję się szczęśliwa. Boże, jajecznica wystygła. Nie zalałam ci kawy…

– Kochanie – objął ją i przyciągnął do siebie – naprawdę za bardzo się przejmujesz. Może zrobiłabyś sobie przerwę od tego wszystkiego…

– Błagam cię, jeśli zamierzasz znowu przekonywać mnie do dziecka, zastanów się dwa razy. – Naprężyła się i odsunęła, usiłując się wydostać z uścisku.

– Dziecko pomogłoby i tobie, i naszemu małżeństwu. Poza tym, wiesz, jak bardzo marzę o synu…

– Dlaczego nie powiesz, że w tym wszystkim chodzi przede wszystkim o ciebie? – Niemal wyszarpnęła się z jego objęć. – Zawsze musi być po twojemu. Chcesz, żeby nasze wspólne życie było pisane pod ciebie. Na twoje zawołanie.

– Alicja, przesadzasz. Pragnę tylko normalnej rodziny – odpowiedział już spokojniejszym tonem. – Przecież cię do niczego nie zmuszam. Chcę, żebyś tylko jeszcze raz sobie to wszystko przemyślała.

– Jak zmienię zdanie, będziesz pierwszą osobą, której dam znać, ale pragnę cię po raz kolejny uprzedzić, że na razie się na to nie zanosi. Chcę skończyć doktorat, książkę, zakorzenić się na uczelni, może przetrzeć sobie drogę do habilitacji. Nie wiem, co jeszcze, muszę się zastanowić nad tym wszystkim… Nad nami. Marcin, ja w ogóle nie wiem, czy kiedykolwiek będę gotowa na dziecko, ale wiem, że na pewno nie chcę teraz tonąć w pieluchach.

– Najmiemy pomoc… – W jego głosie desperacja mieszała się z naiwnością.

– Widzisz, dla ciebie wszystko jest dziecinnie proste. Może dlatego, że w gruncie rzeczy jesteś dziecinny. Jak chłopcy, którzy nigdy nie wyrośli z gry w piłkę – prychnęła pogardliwie.

I wtedy poczuł, że traci nad sobą kontrolę, że z nerwów napinają mu się mięśnie. Podniósł rękę, ale zdołał się powstrzymać przed przekroczeniem kolejnej granicy. Jego dłoń zawisła w powietrzu. Alicja najpierw instynktownie się zasłoniła, ale potem przybrała wyczekującą pozę, jakby chciała wymusić na nim konsekwencję, jakby przeszkadzało jej, że jednak coś go powstrzymało.

– No, na co czekasz? Przecież od dawna aż cię nosi, żeby mnie uderzyć! – krzyknęła histerycznie.

„Cholerna idiotka” – pomyślał ze złością. Byle jak najszybciej wyrwać się z domu, byle dalej od niej. Zje coś na mieście, a potem pojedzie na trening. Po treningu wróci do domu, zdrzemnie się, a potem obejrzy w pojedynkę jakiś film. Ona pewnie wróci trochę później, jak zwykle w poniedziałki.

Odpoczną od siebie. Dobrze im obojgu zrobi, jeśli nie będą musieli na siebie patrzeć do późnego wieczora.

3.

Alicja po zakończeniu kilku bloków zajęć z literatury romantycznej skierowała się do gabinetu profesora Korczyńskiego.

Zapukała raz, a potem drugi. Odpowiedziało jej milczenie. Dopiero za trzecim razem usłyszała głośne chrząknięcie i gromkie: „Proszę!”.

Było w tym coś z rytuału. Kiedy pociągnęła za klamkę i weszła do środa, zastała profesora z „Wyborczą” w lewej ręce i filiżanką kawy w drugiej. Musiał się czymś mocno przejąć, bo jego twarz poczerwieniała z gniewu, a dłonie niebezpiecznie się trzęsły.

– Znowu szykują jakieś demonstracje na Krakowskim. Miasteczka namiotowe. Mówię ci, małpiarnia! – grzmiał.

Przytaknęła mu, ale postanowiła się nie odzywać. Wiedziała, że profesor musi się wygadać, a dopiero wówczas wolno jej będzie uderzyć w lizusowski ton.

– Nie mogą sobie ze swoim idolem demonstrować na Wawelu albo na Powązkach? A nam, żywym, dać wreszcie święty spokój?

– Gniew, który ewoluuje w nienawiść, jest potężną siłą – zauważyła. – Czasem mam wrażenie, że to wszystko wymyka się spod kontroli, nawet jeśli mamy do czynienia z krzykliwą mniejszością.

– Hitler też był kiedyś krzykliwą mniejszością – zasępił się – ale ostatecznie zdołał tak zmanipulować zbiorowe emocje, że tłumy i teorie spiskowe wyniosły go do władzy.

– Panie profesorze – nieśmiało zmieniła temat – jeśli nie miałby pan nic przeciwko temu, chciałabym porozmawiać o kolejnym rozdziale doktoratu.

– Kochaniutka, ja zaraz wyjątkowo muszę się zbierać, więc nie dzisiaj. Ale pamiętam o tobie, więc się nie stresuj.

– Dobrze, panie profesorze – odpowiedziała z wymuszonym uśmiechem. Tydzień temu usłyszała dokładnie to samo. Pozostało jej się ukłonić, odejść w pokorze i szukać kolejnej okazji.

– A tak właściwie – zatrzymał ją nagle ruchem dłoni – to nie stałoby się nic złego, gdybyś przypomniała mi, na jaki temat ten doktorat piszesz?

– Orientalizm w polskim romantyzmie.

– Ano tak, jak mogłem zapomnieć. Skończyliśmy na Mickiewiczu, prawda? Na „Sonetach krymskich”?

– Na Słowackim.

– Aaa, „Ojciec zadżumionych”. Teraz już kojarzę. Przyjdź za tydzień.

– Oczywiście. Dziękuję i przepraszam. – W tej chwili była w stanie go zabić. Albo dla odmiany przeprosić za to, że żyje.

To tyle w temacie doktoratu. Może chociaż z książką pójdzie lepiej. Ale Adam prowadził jeszcze zajęcia, musiała jakoś zorganizować sobie najbliższe dwie godziny. Zbyt mało czasu na sensowną wizytę w Bibliotece Uniwersyteckiej, zbyt dużo na spacerowy wypełniacz. Mogłaby coś zjeść, ale wolała poczekać na Adama. Ich wizyty w barze mlecznym przepełnione były duchem wolności i nostalgii za czasami studenckimi. Kiedyś powiedziała Marcinowi, że stołuje się w barze mlecznym, a on bardzo się zdenerwował.

– Zasługujesz na coś lepszego – powiedział, by zaraz potem dorzucić: – Nie po to ciężko pracuję, żeby moja żona dziadowała.

Niczego nie rozumiał. Właśnie dlatego, na przekór, miała ochotę płacić swoimi pieniędzmi za tanią kuchnię, mieszać się ze studenckim plebsem. Jakby w ten sposób chciała podkreślić swoją odrębność środowiskową. To była cząstka niezależności, której nie zamierzała mu oddawać, składając w ten sposób ofiarę na ołtarzu jego wizerunkowych fobii. Tym bardziej że to było jasne – chodziło przede wszystkim o jego wizerunek, jej osoba nie miała tu żadnego znaczenia. Żadna gwiazda piłkarskich boisk nie chce, żeby jego żona przyniosła mu wstyd, dając się sfotografować jakiemuś tabloidowi w barze mlecznym z wyszczerbioną łyżką w dłoni, pochylona nad ukraińskim barszczem, podczas gdy jej mąż, przepłacając, dla zasady stołuje się w celebryckich restauracjach. Dostałoby mu się, a cała sprawa stałaby się groźną, bo podrasowaną karykaturą. Wielokrotnie to sobie wizualizowała; zawsze ogarniało ją wtedy dziwne rozbawienie. Wyobrażenie Marcina z jakimś „Faktem” czy „Super Expressem” w ręku, wymachującego jej gazetą przed oczyma, wykrzykującego pod jej adresem litanię pretensji – bezcenne. Może tak naprawdę chciała to sprowokować? Może jego bezsilna złość w jakiś sposób ją bawiła, pozwalała jej zachować poczucie chociaż cząstkowej kontroli nad swoim życiem?

Ostatecznie wypiła kawę, przespacerowała się po Starym Mieście, odwiedziła kilka księgarni i jakoś wypełniła te dwie godziny. Kiedy wracała, Adam czekał już pod bramą Uniwersytetu. Fryzura jak zwykle w nieładzie, niedbale przystrzyżona broda, z której wyrastały przedwcześnie siwe włosy, podkrążone ze zmęczenia, dźwigające worki oczy. Do tego dżinsy, czarny golf pod wygniecioną marynarką i niedoczyszczone buty. Typ człowieka, któremu szkoda wydawać na nowe ubrania, bo resztkę pensji woli zainwestować w książki, od których zresztą roiło się na każdym kroku w jego małym, stęchłym mieszkaniu – do tego stopnia, że upychał je już absolutnie wszędzie, łącznie z szafą na ubrania. Imponował jej pasją, wiedzą, intelektualnym zacięciem, wreszcie – oddaniem sprawie. Najlepszy przyjaciel, ulubiony współpracownik, człowiek, z którym wchodzi się w chemiczne, ale nie wybuchowe relacje.

– Znalazłeś coś o chorobach Thompsona? – zagaiła, witając się.

– Raczej niewiele.

– A o teoriach spiskowych? O morderstwie?

– Tak, mam trochę wydruków. Wiesz, głównie w związku z tym wywiadem z dwa tysiące trzeciego, w którym porównuje Amerykanów do nazistów.

– Nie chciałabym, żebyśmy przesadzili z tym wątkiem. Zwłaszcza teraz mogłoby to być dziwnie odebrane.

– Wiem – przytaknął. – Ale wspomnieć trzeba. Zanim pojedziemy do mnie, powinniśmy coś zjeść na mieście. Co powiesz na mleczny? – Uśmiechnął się porozumiewawczo.

– A jak sądzisz?

– Myślę, że twój małżonek nie pochwaliłby tego pomysłu. – Znał jej myśli na wylot.

– Marcin, jak go znam, odsypia teraz trudy treningu. Niech zatem trwa w błogiej nieświadomości mojej małżeńskiej zbrodni!

Adam zaśmiał się pod nosem. Imponowała mu pod wieloma względami, ale ostatnio przede wszystkim wyrażał uznanie dla jej przekory i niezależności od znanego, niepasującego do niej męża.

Nie zadawał sobie już, tak jak kiedyś, pytania, co połączyło ją, filolożkę, z kopaczem i z czyjego punktu widzenia ten związek powinien się wydawać bardziej niedorzeczny.

Zastanawiał się tylko, jak szybko rozpadnie się to małżeństwo i jaką on odegra w tym rolę.

4.

Marcin wziął gorący prysznic, a potem, zmęczony, powlókł się w stronę łóżka.

Nowy trener po raz kolejny nieźle ich przeczołgał. Dziadyga, któremu wydaje się, że przeciążanie zawodników podczas treningów przyczyni się do zwiększenia ich wytrzymałości w trakcie kolejnego meczu ligowego. Typowa polska szkoła w całej okazałej toporności. A przecież wszyscy byli mocno przemęczeni wczorajszym meczem – lepiej byłoby niezobowiązująco pokopać piłkę, może zagrać jakiś sparing na luzie, bez zbędnej napinki… Facet był jedną wielką pomyłką bazującą na legendzie swoich sukcesów sprzed prawie dwóch dekad, ale z jakiegoś powodu miał z nimi doskonałe wyniki. Stołeczny klub sukcesywnie piął się w górę tabeli ekstraklasy, nadrabiając zaległości z fatalnego początku sezonu. Teraz już nie tylko kwestia pucharów, ale i sprawa mistrzostwa była otwarta, choć Marcin uważał, że nie ma co ulegać przesadnemu optymizmowi, bo bez poważniejszych wzmocnień w najbliższym czasie nie będą w stanie kontynuować marszu w górę tabeli, zwłaszcza kiedy zaczną się trudniejsze mecze. Tymczasem wciąż okazywało się, że „prawie domknięte” transfery znajdują się na wczesnym etapie finansowych negocjacji. Może to i dobrze dla niego. Jeszcze się okaże, że ten Kameruńczyk, którego chciał pozyskać klub, czy młody snajper z Podbeskidzia, błyszczący talentem w drugiej lidze, stworzą ofensywny duet marzeń i poślą go na ławkę rezerwowych. I z wyjazdu za granicę nici. A przecież o nim marzył.

Opadł na łóżko. Postanowił zmusić się do „wysiłku intelektualnego” – przerzucił kilka stron nowej „Piłki Nożnej”, chcąc chociaż przebiec wzrokiem zawartość gazety, ale ostatecznie, znudzony, odłożył ją, żeby oddać się upragnionej drzemce.

Ledwie zmrużył oczy, usłyszał dzwonek do drzwi. Początkowo zignorował go, ale ktoś uporczywie przypominał o swojej obecności, więc w końcu, wiedziony ciekawością, podniósł się, włożył w pośpiechu spodnie od dresów i poszedł sprawdzić, kto zakłóca mu popołudniowy odpoczynek.

Okazało się, że to Arek, sąsiad i zarazem przyjaciel z mieszkania obok. Od razu przeszła mu złość.

– Witaj, mecenasie – rzucił w jego kierunku, czyniąc dłonią zapraszający do środka gest.

– Chyba przeszkodziłem… – odpowiedział Arek, patrząc na jego zaspaną twarz.

– Nie, daj spokój. Zdążę się jeszcze wyspać. Właściwie i tak miałem do ciebie zadzwonić. Napijesz się czegoś?

– Czegoś zimnego, jeśli można.

– Piwo?

– Może woda. Albo jakaś soda.

– Przecież wiesz, że nie trzymam w domu tych gazowanych gówien – przypomniał Marcin, otwierając lodówkę. Wydobył z niej małą butelkę wody i rzucił w kierunku przyjaciela.

– Co u ciebie? Poza tym, że jesteś jak zwykle w znakomitej dyspozycji na boisku?

– Bez przesady… – Marcin zlekceważył przymilny ton. – Nic nowego.

Niespodziewanie zaległa między nimi cisza.

– Walić prosto z mostu? – spytał nieoczekiwanie Arek, przerywając chwilę dziwnego milczenia.

– Oczywiście. – Marcin skinął głową, patrząc na niego wyczekująco.

– Słyszę, że ostatnio kłócicie się jakby częściej niż zwykle. Nie zrozum mnie źle, ale… – urwał.

– Mecenasie, przyszedłeś tu po to, żeby zwrócić mi uwagę, że zachowuję się z żoną zbyt głośno? Czy może chcesz mi zaproponować, żebyśmy wspólnie pozwali dewelopera, który zapewniał nas, że te ściany niczego nie przepuszczają?

Arek nie był w stanie wyczytać z tonu Marcina, czy ten jest złośliwy, czy raczej sili się na żarty.

– To nie tak, po prostu martwię się o ciebie, stary. Tak, właśnie nie o was, ale o ciebie. Wiem, ile cię to wszystko kosztuje. Wiem, że chcesz gdzieś dojść i atmosfera w domu powinna ci służyć, zamiast cię obciążać. Kiedy byłem na aplikacji i pracowałem w dwóch kancelariach jednocześnie, żeby uzbierać równowartość w miarę sensownej pensji, Marta cały czas mnie wspierała, poświęcała się. Kiedy nie zdałem egzaminu zawodowego, trwała przy mnie, zapewniając mnie, że następnym razem już na pewno się uda. Gdyby nie ona… Nigdy nie okazała zniecierpliwienia, nigdy nie skarżyła się, że rezygnuje z cząstki siebie. Wiedziała, jakie to dla mnie ważne, ale wiesz co, wiedziała też, jakie to ważne dla nas. Dzisiaj, kiedy nam się dobrze powodzi, ma przeświadczenie, że dokonała właściwego wyboru.

– Może dlatego, że traktowała to, co robisz, poważnie – zamyślił się Marcin. – W końcu siedziałeś przy kodeksach, a nie – jak to mówi Alicja – latałeś za piłką jak gówniarz.

– Jesteście dla mnie fenomenem… Jako małżeństwo…

– Wiele osób nam to mówi. Ale wiesz, co z tego wynika? Tylko tyle, że jesteśmy skrajnie niedopasowani – odpowiedział z rezygnacją w głosie Marcin.

– Skoro jednak coś was połączyło, to chyba macie dodatkowy powód, żeby mimo tego niedopasowania przetrwać. Żeby tych wszystkich ludzi, którzy oczekują rozpadu waszego małżeństwa, po prostu zawieść! Żeby westchnęli: skubani, jakoś się trzymają!

– Przecież nie o to chodzi, żeby nie dać komuś satysfakcji, przy okazji odbierając ją sobie… Arek, zresztą powiedz uczciwie: czy my ich tak naprawdę zawodzimy? Sam zacząłeś od tego, że ciągle się z Alicją kłócimy. Przecież nie chodzi o to, żeby trwać w czymś złym, ale żeby to naprawić. Albo uznać, że jest nie do naprawienia…

– Wybacz wścibstwo, ale w takim razie w czym rzecz? Bo czegoś tutaj nie rozumiem. Jest między wami pewien zdrowy, nowoczesny układ. Idziecie swoimi drogami, każde robi to, co jest dla niego ważne. Nie musicie się martwić o pieniądze, nie macie obciążeń w postaci dzieci. Dlaczego ta konstrukcja pęka? Wygląda na to, że brak wam punktów wspólnych. Samo pożycie nie wystarczy, żeby trwać razem…

– Ty wiesz, ona uznała, że jednak jest nieszczęśliwa. A ja nie wiem, jak ją uszczęśliwić. No i sam powiedz, czy to ma jakiś sens?

– Może powinniście się jednak zdecydować na dziecko? Czasami kobieta musi odkryć w sobie matkę, żeby na nowo stać się dobrą, kochającą żoną – stwierdził protekcjonalnym tonem Arek.

– Nigdy tego nie mów w jej obecności. Najpierw zabije ciebie, a potem mnie. – Marcin zaśmiał się nerwowo. – Ona nie chce dziecka. Przynajmniej nie teraz. Uważa, że ma na to jeszcze czas. Chce zrobić najpierw ten cholerny doktorat. Pisze też jakąś bzdurną książkę…

– No co ty? Nigdy mi nie mówiła.

– A tak, z kolegą z uniwersytetu. Coś tam o pisarzach. Jeśli mam być szczery, nie interesuje mnie to.

– Hmmm… – Zasępił się Arek.

– Co hm? Popatrz na naszą biblioteczkę. Codziennie powiększa się o kilka książek, a potem część z nich wędruje do składziku, żeby zrobić miejsce nowym. Za dużo się tego wydaje. Nie ma komu czytać. Kto to wszystko ogarnia, Arek? Życie jest za krótkie na siedzenie w książkach, uciekanie w fikcję. Od tego pieniędzy nie przybędzie. A śmiem twierdzić, że i mądrości nie zawsze. Szczególnie tej życiowej.

– Wiesz, chodziło mi bardziej o tego faceta…

– Co? O tego gościa? – Marcin lekceważąco machnął ręką. – Spoko, w ogóle nie ma tematu. Widziałem go kiedyś. Taki lepiej ubrany kloszard z Centralnego.

– Kobietę pociągają w mężczyznach różne rzeczy. Przemawia przez ciebie męski punkt widzenia. Może nie doceniasz jego znaczenia w życiu Alicji?

– Uwierz, mecenasie, ja nie mam nic przeciwko temu, żeby oni się spotykali, rozmawiali o książkach i coś tam razem pisali. Przecież ja nawet nie ukrywam, że nie mam jej w tym temacie nic do zaoferowania. Proste. Tak samo ja nie oczekuję, żeby Alicja rozmawiała ze mną o lidze niemieckiej czy hiszpańskiej.

– Takie „przyjaźnie” często wymykają się spod kontroli. Od bratnich dusz do łóżka droga jest krótka – stwierdził cierpko Arek.

– Naprawdę, nie sądzę, żeby Alicja… – Marcin pokręcił przecząco głową.

– Bądź czujny. Tylko tyle chcę ci powiedzieć.

– Stary, takie rzeczy się po prostu czuje. A ja nie wyobrażam sobie, żeby zdradzała mnie z jakimś łajzą z uniwersytetu. – Marcin przekonywał w tym momencie bardziej siebie niż przyjaciela.

– Mogę o coś zapytać? Jak posunę się za daleko, to śmiało strzelaj w pysk, okej?

– Dajesz.

– Jak wam się ostatnio układa pożycie?

– Że co? – Marcin zaśmiał się znowu nerwowo.

– Że seks. Jak często ze sobą sypiacie?

– Co ci będę ściemniał. Rzadko.

– Rzadko czy prawie w ogóle?

Marcin zamilkł na chwilę, wyraźnie zakłopotany, by potem wyrzucić z siebie:

– Kurwa mać, nagle zaczęła się dystansować, stała się taka oziębła. Nie chce mnie do siebie dopuścić.

– A widzisz! – zawołał triumfalnie Arek. – Czyli coś jest na rzeczy.

– E tam, nie sądzę. Po prostu wyszła z rytmu i nie ma zamiaru do niego wracać. I najgorsze, że uważa to za normalne. Moje potrzeby dla niej nie istnieją. Raz nawet powiedziała: „Znajdź sobie jakąś prostytutkę albo kibickę, jeśli nie możesz przestać o tym myśleć”. Rozumiesz? Zdrowy mężczyzna przed trzydziestką ma przestać o tym myśleć? Ona nie daje mi wyboru. A mimo wszystko, nie potrafiłbym jej skrzywdzić. Nie wyobrażam sobie zdrady…

– Nie wyobrażasz sobie własnej zdrady, więc może dlatego nie wyobrażasz sobie jej zdrady – perorował zawzięcie Arek.

– Mecenasie, do cholery, przestań mnie podpuszczać! Alicja stała się wredna, oziębła, ale to nie jest typ kurewki… – Marcin ugryzł się w język, zdając sobie sprawę, że mówi o własnej żonie i być może trochę się zagalopował, mimo że sam rozmówca prowokował do szczerości, więcej – wymagał jej.

– Miej oczy szeroko otwarte. Może idźcie na jakąś terapię dla małżeństw. Wbrew pozorom takie spotkania potrafią pomóc.

– Tak, może to dobry pomysł. Rozmawialiśmy już nawet na ten temat. Musimy tylko znaleźć właściwą osobę. To znaczy taką, która jej się spodoba…

– Widzę, że jest źle. To ona już dyktuje warunki, co?

– Powiedzmy raczej, że na chwilę przejęła inicjatywę. A Marta? – Zmienił nagle temat. – Jak ty to robisz, że Marta jest zawsze taka uporządkowana, posłuszna?

– To kwestia charakteru. Pamiętaj, że Marta pochodzi z małego miasteczka. Do Warszawy przywiozła ze sobą pokorę, wiarę w hierarchię rodzinną według starych zasad, taką konserwatywną moralność. Rodzina, mąż, dziecko, dopiero potem „ja”. Skoro mąż finansuje cały ten barak, to ma prawo wymagać perfekcyjnego gniazdka, w którym wszystko jest na swoim miejscu. Ciepło zamiast fochów, mój drogi. Słowem – wszystko na swoim miejscu.

Marcin uśmiechnął się pobłażliwie.

– Ale dlaczego się śmiejesz? Zabraniam ci się śmiać! – powiedział Arek z nutą żartobliwego oburzenia. – Przecież to chwalebne, przecież to ułatwia nam wszystkim życie. Gdybyś też tak miał, doceniłbyś to! Marta chodzi jak w zegarku. Wszystko jest pod kontrolą, wszystko rozpisane. Żadnych niespodzianek. I najważniejsze, że jej samej jest z tym dobrze. Pobudka, śniadanie, dziecko do przedszkola, zakupy, obiad… Bla, bla, bla.

– Myślałem, że przychodzi do was ta gruba Ukrainka. Jak jej tam było?

– Daryna. Tak, jeszcze przychodzi, ale coraz rzadziej, od kiedy Marta rzuciła te swoje studia zaoczne. Od początku mówiłem jej, że to zły pomysł, ale ona się zapaliła… Na szczęście to był słomiany zapał. A tak ma więcej czasu dla domu i dla siebie.

– Nawet nie wiedziałem, że przerwała. A wiesz, że mnie z kolei Alicja wysyła na studia?

– Może to nie jest taki głupi pomysł. Ale pewnie ci się nie chce. I czas może nie najlepszy.

– No, nie będę sobie wiązał rąk, czy raczej nóg. Wiesz, że liczę na jakiś wyjazd zagraniczny…

– A Alicja jak zapatruje się na ewentualny transfer?

– Na razie odkładamy dyskusję na ten temat, bo nie ma konkretów. Ale wiadomo, że zachwycona tym pomysłem nie jest.

– Domyślam się. – Arek spojrzał raptownie na zegarek. – Cholera, fajnie się gada, ale muszę się zbierać, bo takiego jednego gnoja muszę odwiedzić w areszcie. Urzędówka. Musimy się kiedyś umówić na piwo. Pogadać na spokojnie.

– Trzymaj się, mecenasie. – Marcin uścisnął wyciągniętą w jego kierunku dłoń.

*

Teraz, kiedy znowu był sam, chodził nerwowo po domu i nawet dudniące basy nowoczesnego telewizora nie były w stanie zagłuszyć jego natrętnych myśli.

Bo co, jeśli Alicja faktycznie go zdradza? Dlaczego szukać genezy tego, co ich dzieliło od początku, zamiast skupić się na tym, co ich od siebie oddalało właśnie teraz? Przecież kiedyś potrafili sobie z tymi różnicami jakoś radzić, byli szczęśliwi, a później – na swój sposób szczęśliwi. Dlaczego zatem teraz wszystko tak szybko się psuło, dlaczego ciężar wzajemnych oskarżeń rósł z każdą wymianą zdań? Dlaczego stawali się sobie zupełnie obcy, dlaczego żyli obok siebie zamiast ze sobą i dlaczego wreszcie, do ciężkiej cholery, w ogóle nie potrafili już ze sobą rozmawiać?

Kto przekroczy rubikon i pierwszy rzuci myśl o separacji lub rozwodzie? Choć w ich kłótniach padały ciężkie słowa i oskarżenia, choć potrafili się wzajemnie ranić, coś powstrzymywało ich przed poruszeniem tego tematu. A może było tak, że ona podjęła decyzję, wszystko już postanowiła, tylko wyczekiwała właściwego momentu, żeby mu to zakomunikować? Może to zależność finansowa od niego powodowała, że odsuwała tę myśl w czasie, mimo że wydawała jej się nieuchronna?

W głębi duszy był z siebie dumny, że traktował to małżeństwo poważniej niż ona, że póki co nawet nie dopuszczał do siebie poważniejszej myśli, że mogliby nie przetrwać. Czuł, że ratunkiem dla nich byłoby dziecko lub wspólny wyjazd za granicę. Po prostu zmiana rzeczywistości czy może klimatu, jakaś forma nowego początku lub przewartościowania. Miał jednak świadomość, że ona postrzega całą tę sytuację zupełnie inaczej, widząc w ewentualnych zmianach jeszcze większe zagrożenie dla swojej odrębności i wolności. Wyczuwała w jego planach co najwyżej instrument podporządkowania siebie jemu i dlatego tak wielką wagę przywiązywała do swojej pracy, doktoratu, wreszcie – tej nieszczęsnej książki. Znajdowała w tym wszystkim własną przestrzeń, to był wyraz jej wolności. Mógł ją zrozumieć, ale nie potrafił nie dostrzegać w jej postępowaniu egoizmu, samemu zachowując czyste sumienie. Ostatecznie to on musiał kuć żelazo, póki gorące, bo taka była specyfika jego zawodu. Poza tym błogosławieństwo finansowych korzyści rozciągało się na nich oboje, a jej projekty pozostawały w dużej mierze kwestią jednostronnej ambicji i ostatecznie mogły być odłożone w czasie. Choć to on uchodził w jej oczach za niewyrośniętego chłopca, który ma to szczęście, że za uganianie się za piłką dostaje niezłe pieniądze, to właśnie jej był skłonny przypisać rolę nieodpowiedzialnej gówniary, która traci kontakt z rzeczywistością dla jakichś wybujałych ambicji.

„Ten cały Adam…” Myśl o konkurencie, która z początku jawiła mu się jako niedorzeczna, pod wpływem podszeptów Arka, wzmocniona przez wyobraźnię i złość, ewoluowała w kierunku podejrzeń. Niektórzy bardziej boją się zdrady emocjonalnej, utraty statusu najważniejszej osoby w czyimś życiu, wszystkich tych platonicznych pierdół, ale jego interesowało po prostu, czy żona przyprawia mu rogi, czy ten fagas ją rżnie.

Wynająć prywatnego detektywa? Jednego z tych szpicli wyspecjalizowanych w dostarczaniu zainteresowanej stronie materiałów dowodowych do sprawy rozwodowej czy wspierających rozmaitych szantażystów mniejszego lub większego kalibru? Czuł, że biorąc pod uwagę skalę środków, byłoby to oddawanie się paranoi podejrzliwości. Tym bardziej że takich myśli przed rozmową z Arkiem w ogóle do siebie nie dopuszczał, choć teraz czuł się już nakręcony, zmobilizowany do działania.

Po kolei: najpierw zawiesi na kołku zaufanie, a przynajmniej jego cząstkę, zacznie zadawać więcej pytań, sprawdzać ją dokładniej. Potem, jeśli poczuje opór materii lub jego podejrzenia zaczną korespondować z rzeczywistością, użyje bardziej konkretnych środków.

To już nie był etap „ufaj, ale sprawdzaj”. Postanowił dzisiaj dowiedzieć się czegoś więcej o własnej żonie, nawet jeśli prawda o niej miała go nieprzyjemnie zaskoczyć.

5.

Alicja małymi łykami piła kawę. „Ale lura” – pomyślała. Jej nozdrza drażnił zaduch panujący w mieszkanku Adama. Chciała mu zasugerować otwarcie okna, ale bała się, że go w ten sposób urazi, więc wolała znosić dyskomfort, niż powiedzieć coś niestosownego. Adam zdawał się zupełnie nie przejmować całym tym bałaganem – wręcz przeciwnie, można powiedzieć, że czuł się w nim doskonale. Najwyraźniej był typem osoby, która tworzy wokół siebie chaos, a później jakimś cudem się w nim odnajduje; gdyby zaś część tej jego dziwnej rzeczywistości usystematyzować czy uporządkować, natychmiast zacząłby się w niej gubić. Alicja pomyślała z zadowoleniem o Madinie i nagle zatęskniła do komfortu mieszkania, choć myśl o kolejnej kłótni z Marcinem spowodowała, że jej uwaga natychmiast zwróciła się ku pracy.

Choć mieli mówić o Thompsonie, ich rozmowa szybko zeszła na kolejny rozdział poświęcony Kosińskiemu. Dyskutowali o nim przy okazji wznowienia „Czarnego ptasiora” Siedleckiej, który demaskował okrucieństwo kłamstw pisarza. Alicja krytykowała tendencyjność Siedleckiej, jej bezlitośnie rozliczeniowe podejście do traumy młodego człowieka doświadczonego piekłem wojny, podczas gdy Adam widział w tej książce odtrutkę na tezy Grossa. Spierali się, ale nie kłócili. Nawet kiedy zarzucała Adamowi przyjęcie „konserwatywnej, narodowej optyki”, nie przestawała odnosić się do niego z sympatią, a on z wyrozumiałością przyjmował jej krytykę.

– Adam, on zapłacił życiem za to zaszczucie! – wykrzyknęła z przejęciem.

– To był jego wybór. Literatura nie może usprawiedliwiać kłamstw. Nawet jako środków artystycznych – odpowiedział spokojnie.

– Ale funkcją literatury jest zmuszanie do myślenia, a nie ferowanie wyroków czy podsuwanie gotowej argumentacji. Czy chciałbyś, żeby na przykład…

Przerwał jej, kładąc swoją dłoń na jej nadgarstku. Pochylił się nad książką, szepcząc jej do ucha tak, że poczuła ciepło jego oddechu przemieszane z nieświeżym zapachem z ust.

– No ale „Malowany ptak” jest powieścią z tezą, wyraźną tezą. Trochę sobie przeczysz, moja droga. Patrz, tutaj jest taki ciekawy fragment, w którym Siedlecka pisze…

Cały czas trzymał ją za rękę, choć bardzo delikatnie. Poczuł, że mierzy go badawczo wzrokiem. Zrozumiał, że mogło być w tym coś niestosownego, ale nie cofnął dłoni. Zamiast tego pogładził ją po palcach.

– Mogę zapytać, co robisz? – spytała niby żartobliwie, choć jej ton zdradzał już lekką irytację.

– Przepraszam cię – odpowiedział zmieszany. – Po prostu zauważyłem, że nie masz dziś obrączki na palcu.

– Adam, możemy skupić się na literaturze?

– Wybacz – bąknął speszony.

– No już dobrze, przestań mnie przepraszać, głuptasie – odparła pojednawczo. – Chodzi o to, że zaraz będę się musiała zbierać. Może opracujemy sobie plan na następne dni?

– Dobrze – zgodził się.

– Musimy ruszyć z tym Thompsonem albo go na jakiś czas zarzucić i skupić się na Kosińskim.

– Będziesz miała czas spotkać się ze mną w sobotę?

– W sobotę jest mecz i tym razem już się nie wykręcę – odpowiedziała ze śmiechem.

– Naprawdę? Musisz? – spytał z niedowierzaniem w głosie.

– No przecież nie mogę tak ciągle ignorować własnego męża! Adam, nie chcę o tym mówić – stwierdziła poważnym tonem, stając się nagle oficjalna.

– Powiedz, czy czujesz się szczęśliwa? – spytał niespodziewanie.

– Powiedziałam ci już, że nie chcę o tym mówić. Postaraj się mniej pytać, a wykazywać więcej zrozumienia dla mojej sytuacji, dobrze? – Podniosła się, najwyraźniej gotowa do wyjścia.

– Dobrze. Nie chciałem cię urazić.

– Adam, Boże, prosiłam cię, nie chodzi o urażanie. To są po prostu rzeczy, które znowu mnie przerosły, ale rejterada byłaby szczeniactwem. Więc muszę się z tym zmierzyć. Sama. I nie chcę o tym gadać. Nawet z tobą. – Unikała jego wzroku.

– Wiesz, że możesz na mnie liczyć.

– Nie wątpię. Ale nie tędy droga. Na razie skupmy się na pracy.

„Na razie” – powtarzał sobie w myślach, obserwując, jak szybko zbiera swoje rzeczy.

– Gdybyś chciała porozmawiać…

– Tak, wiem – przerwała mu.

„Niektórym mężczyznom wystarczy cień fałszywej nadziei, dwa słowa wyrwane z kontekstu, żeby zakłócić nawet najbardziej oczywisty przekaz i podporządkować go swojej nieskrępowanej woli” – pomyślała ze złością, wychodząc.

Gdy doszła do samochodu, nieco ochłonęła. Lubiła Adama, ale nie dostrzegała w nim mężczyzny. Bolesna prawda, ale tak właśnie było. To świetny partner w ich wspólnej pracy, jednak nic poza tym. Bo przecież… Marcin… Kiedyś było im tak dobrze. Zakochała się w nim bez pamięci, prawie miała obsesję na jego punkcie. Co się teraz stało? Gdzie to mocne, szalone uczucie, pragnienie, pożądanie… Gdzie to jest? Zamknęła oczy. Pamiętała wszystko…

Czwarty rok studiów, ciągłe ślęczenie w bibliotekach, kolokwia, prace semestralne, wykłady, konwersatoria, księgozbiory. Bieganie od ksero do ksero. Nie miała czasu na nic, wiedziała, że będzie robić doktorat, chciała być najlepsza. Zawsze, we wszystkim. Mówili na nią Petarda, bo rzucała się całą sobą w to, co robiła. Dosłownie rozbijała wszystko i wszystkich. I wtedy, gdy nic poza uczelnią nie było dla niej istotne, dała się namówić na tę imprezę. Jej koleżanka z grupy, bardzo rozrywkowa zresztą, spotykała się z jakimś masażystą sportowym. Zajmował się chyba piłkarzami czy siatkarzami. Alicji wtedy wszystko się mieszało. Zresztą nie zaprzątała sobie głowy mało istotnymi rzeczami, które nie znajdowały się w kręgu jej zainteresowań. W każdym razie dała się wyciągnąć do jednego z modnych klubów, do którego Martyna, jej koleżanka, dostała wejściówki.

– Wiesz, wejść tam, przejść przez sito selekcjonera nie jest tak łatwo. Ale dzięki tym magicznym biletom – pomachała białymi kartonikami – wszystko stanie przed nami otworem.

– Okej, skoro tak mówisz… – Alicja wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się, aby ukryć obojętność.

– Załóż tę czarną mini, musimy ubrać się tak, żebyśmy nie miały problemu z wejściem.

– Przed chwilą mówiłaś, że te bilety…

– Tak, tak… – Martyna wyciągnęła srebrne obcisłe coś, co wyglądało jak apaszka, a okazało się sukienką. – Rób oko, Ala, dzisiaj wyciągnę cię z tego twojego zakurzonego katalogu lektur, czy czego tam.

– Ale wcale…

– Oko! – Martyna rzuciła w nią kosmetyczką i sama poszła się przebierać do łazienki. Zrezygnowana Alicja westchnęła, spojrzała na wiszącą na krześle „małą czarną” i pokręciła głową.

– Co mi tam – powiedziała do siebie cicho. – To tylko jedno wyjście. Zwykła impreza.

Gdy tylko wraz z Martyną bez przeszkód znalazły się we wnętrzu pulsującego muzyką klubu, już wiedziała, że to wcale nie będzie zwykłe wyjście. Wcale a wcale. I to pod żadnym względem. Bo tam… przy barze… stał on.

6.

Kancelaria adwokatów Arkadiusza Głowackiego i Aldony Sumińskiej, działających razem jako spółka partnerska, mieściła się na Starym Mokotowie. Sumińska była niegdyś, podczas aplikacji, patronką i pracodawczynią Arka, a potem, kiedy ten uzyskał zawodowe uprawnienia, kontynuowali współpracę, ale już na innych zasadach. Z początku wykonywał na jej rzecz zlecenia, a potem zdecydowali się na zawiązanie spółki partnerskiej.

Arek czuł, że w tym układzie zawsze będzie stał na gorszej pozycji, bo Sumińska potrafiła zachowywać się protekcjonalnie, na przykład stale podkreślając, że nie przestanie być jej wychowankiem, co oczywiście bardzo go deprymowało, albo złorzecząc na poziom nowego pokolenia adwokatów (choć sama nie zadawała sobie trudu aktualizacji wiedzy, poza udziałem w obligatoryjnych szkoleniach). Z drugiej jednak strony miał świadomość, że na zawężającym się rynku usług prawniczych i przy stale rosnącej konkurencji baza klientów starej mecenas i jej znane nazwisko na szyldzie kancelarii, którą współtworzył, będą wartościami nie do przeceniania.

Oprócz nich w kancelarii pracowali jeszcze: sekretarka Iza, trochę roztrzepana i głupkowata krewniaczka Sumińskiej, której Arek nie znosił (tym bardziej że była jej czujką), aplikantka radcowska drugiego roku Kasia, która wykonywała większość papierkowej roboty (niestety, zwykle w pośpiechu popełniała sporo kosztownych błędów) oraz ostatnio zatrudniony na umowę o dzieło Maciej, sympatyczny, choć nieco spięty aplikant adwokacki pierwszego roku. Wcześniej, zanim pojawił się Maciej, Kasia biegała między gabinetami, asystując obojgu z adwokatów, ale teraz spędzała większość czasu z Sumińską, podczas gdy Maciej zasadniczo wspierał jego.

*

Analizował akta sprawy karnej jakiegoś chłoptasia z „dobrego domu”, który będąc pod wpływem alkoholu, zasiadł za kierownicą i szarżując, posłał na wózek inwalidzki, i to prawdopodobnie bezterminowo, wracającą ze szkoły dziesięciolatkę, która nieopatrznie znalazła się na trasie jego przejazdu.

Udało mu się uchylić tymczasowy areszt („oburzający areszt”, „potraktowano go jak bandziora”) i teraz rodzice szczeniaka, a także on sam, dwoili się i troili, by nie wrócił za kraty, tym razem już na dłużej. Oczywiście oczekiwali cudów, ale za te cuda byli gotowi zapłacić każde pieniądze, bo przecież Wojtuś miał takie wspaniałe perspektywy, miał zacząć studia na Akademii Medycznej, w przyszłości wyjechać na praktyki do Nowego Jorku, a teraz, wskutek jednej nieodpowiedzialnej decyzji i pecha, biedaczek zestresowany oczekiwaniami i nauką, może to wszystko stracić. „Jaki ten świat okrutny i niesprawiedliwy. Panie mecenasie, trzeba Wojtusia ratować, bo to społeczny kapitał – wszystko w pańskich rękach!”

Zaproponowali rodzicom poszkodowanej, że sprowadzą z Niemiec jakiś wózek naszpikowany elektronicznymi gadżetami, który ulży jej niedoli, i że ustanowią rentę. Ci najpierw nie chcieli słyszeć o żadnych gestach, bo nie wierzyli w szczerość intencji – pragnęli jedynie spokoju, a może i sprawiedliwości (bo niektórzy ludzie jeszcze w nią wierzą). Ostatecznie jednak podeszli do kwestii bardzo pragmatycznie i kiedy otrzymali zapewnienie, że oprócz finansowego zabezpieczenia ich córce zapewniona zostanie opieka doskonałych lekarzy, nakarmieni kasą i fałszywą nadzieją przestali zgłaszać obiekcje i schowali oburzenie do kieszeni. Rodzice Wojtusia podkreślali na każdym kroku, że ich synowi jest tak niezmiernie przykro, dodając czasem, że sprawa jest faktycznie o wiele bardziej skomplikowana, niż to się może wydawać. Przecież tak naprawdę dziewczyna wtargnęła bezczelnie na jezdnię, nawet trzeźwy kierowca nie zdążyłby zareagować!

Perspektywy były nieciekawe. Z uwagi na wysoką szkodliwość społeczną czynu pogadanki o tym, że to jego pierwsze przewinienie, że surowy wyrok odcisnąłby dramatyczne piętno na jego życiu, raczej nie zdadzą się na wiele. Być może trzeba będzie iść w zaparte, ryzykować. Przegląd leków na bazie alkoholu i przypisanie Wojtusiowi odpowiedniej choroby odpadały, bo w noc poprzedzającą wypadek ten uczestniczył w ostrej, mocno zakrapianej imprezie i prokurator dysponował już w tym względzie zeznaniami kilkorga znajomych chłopaka. Pozostawało szyte jeszcze grubszymi nićmi twierdzenie, że ktoś po prostu chłopaka – zwykle opanowanego – spił i posadził za kierownicą, dla draki czy – jak kto woli – beki. Tutaj Arek mógłby podeprzeć się ciekawostką historyczną, którą niedawno przeczytał – o tym, jak to rzekomo Stasi zgładziło enerdowskiego Beckenbauera – Lutza Eigendorfa – który uciekł do lepszych Niemiec. Otóż komunistyczna agentura w RFN najpierw spoufaliła się z nim, a potem zdradziecko wlano w niego jakimś cudem potężne ilości alkoholu i posadzono za kółkiem, żeby sobie zrobił krzywdę. Podobno są na to papiery w Instytucie Gaucka – żadne tam teorie spiskowe. Szef Ministerstwa Bezpieczeństwa Państwa miał powiedzieć, że jak zechce, to Eigendorf już nie zagra. Najwyraźniej zechciał i dopiął swego.

– To nie jest taki fajny zawód, jak się niektórym wydaje – mruknął do Macieja, głowiącego się nad jakimś pismem. – Czuję się czasem jak pralka, do której ludzie wrzucają różne brudy, a potem chcą, bym tak je przemaglował, żeby wyszły czyste.

– Tak, panie mecenasie – przytaknął aplikant i schował się z powrotem za ekranem laptopa.

Nagle usłyszał histeryczny śmiech Izy, dobiegający z przedpokoju, w którym urządzony był sekretariat. Poczuł się, jakby jakaś żrąca substancja przeniknęła mu do uszu i sączyła się teraz w głąb niego, wyżerając wnętrzności. Otworzył drzwi i wyjrzał, rzucając jej zdziwione spojrzenie.

– Wszystko w porządku? – bardziej wycedził przez zęby, niż spytał.

– Tak, przepraszam – odpowiedziała, przywołana do porządku.

Ale kiedy tylko zamknął drzwi, jej głośny śmiech znowu wypełnił wszystkie zakamarki kancelarii.

Westchnął ciężko i przeklął. Maciej, nie odrywając wzroku od ekranu, najwyraźniej rozbrojony tym wybuchem, uśmiechnął się pod nosem.

Promienie wiosennego słońca przebiły się przez przyciemnione żaluzje. Arek nabrał nagłej ochoty do pracy.

7.

Marta odprowadziła wzrokiem synka, który tradycyjnie już nie mógł przestać machać ręką. Za każdym razem, kiedy to robił, przechodziły ją ciarki, że ta scena ma w sobie coś z ostatniego pożegnania. Nigdy nie przyzwyczai się do tego zachowania, ale przecież z powodu swoich uświadomionych lęków nie będzie go oduczać gestów miłości i okazywania przywiązania – byłoby w tym coś okrutnego. Wreszcie, kiedy zniknął z jej pola widzenia, wyszła z budynku przedszkola i skierowała się w stronę samochodu.

Dziesiąta pięć. Przejrzała się w lusterku, poprawiła szybko makijaż. Jej trzydziestodwuletnia twarz wciąż miała coś z niedawnej, dziewczęcej urody. Uśmiechnęła się z zadowoleniem do siebie, a potem zanurkowała dłonią w torebce, szukając portfela. Kiedy palce natknęły się na znajome kształty, upewniła się, że jest przygotowana na dzisiejsze zakupy. Przekręciła kluczyk w stacyjce swojej hondy, którą Arek podarował jej przed dwoma laty na rocznicę ślubu, uznając, że wspólny samochód za bardzo komplikuje im życie.

Dużymi krokami zbliżała się siódma rocznica ich ślubu. Ciekawe, czym zaskoczy ją tym razem. A potrafił, prawie za każdym razem. Niespodzianki bywały różne – a to romantyczny weekend w jednej z europejskich stolic, a to specjalna kolacja, w której demonstrował przed nią pełnię swoich umiejętności kulinarnych (żałowała, że zabiegany nie ma możliwości, by częściej przygotowywać posiłki, bo wychodziło mu to doprawdy znakomicie), a to maraton filmowy, którego połowę przespała, oparta ufnie o jego ramię.

Dziesiąta dwadzieścia pięć. Przeklęte korki. Zanim dojedzie do galerii handlowej i zaparkuje, będzie już prawie jedenasta. Będą musieli zastanowić się poważnie nad zmianą przedszkola na któreś bliżej centrum, bo te codzienne dojazdy do Ursusa zabierają zbyt wiele czasu i energii.

Jedenasta pięćdziesiąt. Uporała się z zakupami bardzo szybko, miała jeszcze czas na przejście się po kilku sklepach z ubraniami. W Zarze wypatrzyła na przecenie dżinsy z zimowej kolekcji i nie była w stanie oprzeć się pokusie, chociaż w domowej szafie aż roiło się od podobnych. Oszołomił ją zapach lekko przeterminowanej nowości, zdrowy rozsądek obezwładniła tak zwana okazja. Tak naprawdę liczyło się dobre samopoczucie. Kobiety też zbierały trofea, tylko trochę innego rodzaju niż mężczyźni. Miała ochotę poszperać jeszcze wśród kolekcji garsonek w h&m, ale kiedy kierowała się ruchomymi schodami na trzecie piętro handlowej świątyni, zadzwonił telefon. To był Damian.

– Znalazłabyś dziś dla mnie trochę czasu? – spytał tym swoim zmanierowanym głosem, który wzbudzał w niej skrajne emocje.

– Zwariowałeś! Przecież spotkaliśmy się wczoraj.

– Dobrze wiem, że znowu tego chcesz. Czekam u siebie – rzucił pewny siebie.

– Damian, przeginasz!

– Wywołaj mnie, jak już będziesz na dole. Pospiesz się, bo o drugiej muszę iść na zajęcia. – Rozłączył się.

„Skurwiel” – pomyślała. A potem skierowała się w stronę windy. Tak będzie szybciej.

Zaraz będzie dwunasta. Jak dobrze pójdzie, krótko po pierwszej będzie już na Madinie, o drugiej trzydzieści zjedzą z Arkiem obiad, a o trzeciej ona pojedzie po Michałka.

Jak w zegarku. Mimo wszystko. Mimo zajęć dodatkowych. Mimo męczących ją, atakujących jak nawałnica myśli, że postępuje podle, że nie może tak dłużej, że przecież ma dobre życie, z którego powinna się cieszyć. I być wdzięczna. No właśnie, wdzięczna. Komu? Jemu… Ale ona nie chciała być wdzięczna, pragnęła być jedynie dostrzegana, chciała odrobiny uwagi, zainteresowania, chciała, aby widział w niej nie służącą, kurę domową, wykonawczynię rozporządzeń. Miał widzieć ją, Martę, kobietę, którą chyba kiedyś pokochał. Zaśmiała się gorzko. Właśnie. Nawet tego nie była teraz pewna…

8.

– Jak mija dzień, kochanie? – spytał Arek, przenosząc odrobinę masła na pierogi. Marta uśmiechnęła się i odpowiedziała tak spokojnie, jak tylko potrafiła:

– Dobrze.

Dzisiaj poszła na łatwiznę, gotując kupne mrożonki, ale nie zamierzał jej tego wypominać. Czasami zastanawiał się, czy jej w zasadzie bezproduktywne życie, zamknięcie w getcie kur domowych było właściwym wyborem, którego za nią dokonał. I co mógł zrobić, żeby coś w tej materii jednak zmienić, przewartościowując pewne sprawy. Tak, może był egoistą, ale przyzwyczaił się już do komfortu, staroświeckiego podziału obowiązków, w którym jemu przypisana była rola osoby dynamicznej, zarabiającej, spełnionej zawodowo, a jej kogoś, na kim spoczywa ciężar wychowania dziecka i prowadzenia domu. I choć kiedyś przecież sama pośrednio zgodziła się na taki stan rzeczy, nigdy później się nie skarżąc ani nie postulując zmian, wyrzucał sobie, że uświęcił pewien niezdrowy układ, który prędzej czy później zacznie się mścić, zaowocuje frustracją drugiej strony.

Na razie nie zauważył u niej żadnych poważnych symptomów niezadowolenia ani tym bardziej buntu, czasem tylko oznaki znudzenia czy zmęczenia, ale przecież nigdy nie mógł wiedzieć, co skrywa pod maską spokoju, zadowolenia i ukontentowania. Zakładał, że to kwestia czasu, aż w końcu pojawią się pęknięcia. Jakaś feministyczna pogadanka w telewizji śniadaniowej, jakiś nawiedzony bełkot psycholożki o niezrealizowanych ambicjach kobiecych i mężach opresorach, może jakiś film w rodzaju kobiecej wersji „American Beauty” i ziarnko zostanie zasiane, wykiełkuje, a w końcu coś w niej pęknie. Ale był też przekonany, że skoro praca prawnika wyostrzyła w nim zmysł obserwacyjny, talent do wychwytywania psychologicznych niuansów i zmian osobowościowych, to jeśli będzie miał oczy szeroko otwarte, nie przepuści żadnego sygnału ostrzegawczego. Pytanie tylko, czy powinien coś zrobić w ramach szeroko pojętej prewencji, czy po prostu przyglądać się rozwojowi wydarzeń.

Drugie dziecko utwierdziłoby tylko ten stan rzeczy między nimi, odcięło jej drogę ucieczki od życia, jakie wiodła. Może to był nawet obiektywnie dobry moment, ale z jakiegoś powodu, pewnie z wygodnictwa, żadne z nich nie było gotowe tego przyznać ani podjąć poważnej dyskusji o powiększeniu rodziny.

– Ładnie dziś wyglądasz – wyrzucił z siebie, przerywając milczenie, a potem zanurzył usta w soku.

– Dziękuję. Co w pracy? – spytała rytualnie.

– A wiesz, fajny jest ten nasz nowy aplikant. Nie pracował wcześniej w kancelarii, ale bardzo szybko się uczy. Dzisiaj kazałem mu napisać wniosek o ułaskawienie i świetnie sobie poradził. Aż za dobrze jak na urzędówkę. Tak naprawdę liczę na to, że ten porywacz pozostanie za kratami, gdzie jego miejsce. Niech sobie tam obcina paznokcie, a nie ludziom palce na wolności. Nie mają co robić, to wymyślają – jakieś wnioski o ułaskawienie, skargi na sędziów i prokuratorów, skargi do Trybunału w Strasburgu. A najgorsze jest to, że czasem wygrywają. Słyszałaś o tym buddyście, który poskarżył się na brak dań wegetariańskich? Odsiadywał wyrok za gwałt, jeśli mnie pamięć nie myli – mówił z pasją Arek.

– Prawo jest dla przestępców, a nie ofiar – stwierdziła.

Choć miał świadomość, że często przestępcy nadużywali instytucji, które oferowało im prawo, i dawał temu wyraz w prywatnych rozmowach, sam nie lubił słuchać tego rodzaju sądów, zwłaszcza podanych w sosie tabloidowej histerii. Ten sam tabloidowy ton odnajdował w publicystycznych ocenach korporacji, której był przedstawicielem, jako chciwej kliki pilnującej swoich egoistycznych interesów. Ale nie śmiał zwracać żonie uwagi, żeby jej zanadto nie deprymować, chyba że powiedziała coś niewłaściwego w jakimś bardziej ekskluzywnym towarzystwie. Na ogół jednak potrafiła zachować dyskretne milczenie i nie wtrącać się do rozmów na tematy, o których nie miała większego pojęcia. Znała po prostu swoje miejsce w szeregu, nie chciała ani siebie ośmieszać, ani jego denerwować.

– W tej sukience jest ci ładniej niż w tamtej, którą włożyłaś rano – rzucił, niby od niechcenia. Przebieranie się kilka razy w ciągu dnia uznawał za przejaw próżności. Tak samo jak i pęczniejące od jej zbytków szafy. Zarabiał dużo, ale to nie znaczy, że dawał jej zielone światło na szastanie pieniędzmi czy obłędne kolekcjonerstwo zbędnych rzeczy.

Nie odpowiedziała. Zrobiła tylko przestraszoną minę i wróciła do swoich obowiązków. Kiedy on jeszcze jadł, ona rozpoczynała już zmywanie.

W końcu niedługo trzecia, trzeba będzie pojechać po Michałka.

Zbrodnie pozamałżeńskie

Wydanie pierwsze, ISBN 978-83-8083-321-0

 

© Daniel Koziarski, Agnieszka Lingas-Łoniewska i Wydawnictwo Novae Res 2016

 

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.

 

REDAKCJA: Anna Gajda

KOREKTA: Monika Pasek

OKŁADKA: Wiola Pierzgalska

ZDJĘCIE DANIELA KOZIARSKIEGO: Zofia Bobrowska

ZDJĘCIE AGNIESZKI LINGAS-ŁONIEWSKIEJ: Fotorealizacje

KONWERSJA DO EPUB/MOBI:InkPad.pl

 

WYDAWNICTWO NOVAE RES

al. Zwycięstwa 96 / 98, 81-451 Gdynia

tel.: 58 698 21 61, e-mail:[email protected], http://novaeres.pl

 

Publikacja dostępna jest w księgarni internetowejzaczytani.pl.

 

Wydawnictwo Novae Res jest partnerem

Pomorskiego Parku Naukowo-Technologicznego w Gdyni.