Niepamięć - Jolanta Kosowska - ebook + książka

Niepamięć ebook

Jolanta Kosowska

4,6

Opis

Niepamięć… To dar czy przekleństwo?

Jak to jest obudzić się w zupełnie innym świecie? Nie pamiętać swojego imienia, nazwiska, nie mieć żadnych wspomnień, żadnego punktu zaczepienia w przeszłości? Czy można żyć w poczuciu braku tożsamości, w rzeczywistości, której nijak nie jest się w stanie zrozumieć?

Śpiączka podzieliła życie Katarzyny na dwie części. W pierwszej kochała i była kochana, o jej uczucia rywalizowało dwóch mężczyzn. W drugiej uczy się żyć od nowa. W pewnym sensie ma szansę na drugie życie, jest jakby stworzona na nowo, taka sama, a zarazem zupełnie inna. Stopniowo powracają pojedyncze wspomnienia, lecz są one niespójne i nielogiczne, nie układają się w całość. Obrazy z przeszłości mieszają się z teraźniejszością, luki w pamięci uzupełniane są konfabulacjami, niepewności towarzyszy narastający lęk, przeradzający się w paniczny strach.

Czy Katarzyna przypomni sobie poprzednie życie? A może to drugie życie wyda jej się lepsze ?

Mnie „Niepamięć” pochłonęła od pierwszych stron, wzbudziła moje zainteresowanie do tego stopnia, że walczyłam ze snem o każdą stronę. Na pozór prosta historia okazała się zaskakującą, fascynującą, nieprzewidywalną opowieścią o miłości, podejmowaniu trudnych decyzji, popełnianiu błędów, poświęceniu i życiu, które nie zawsze układa się tak, jak byśmy chcieli...

Agnieszka Trześniewska, www.polscyautorzy.pl

Jolanta Kosowska – urodzona na Opolszczyźnie, całe życie związana z Wrocławiem, Opolem i Sobótką, absolwentka wrocławskiej Akademii Medycznej i studiów podyplomowych na Akademii Wychowania Fizycznego. Z zawodu lekarka, specjalistka w trzech dziedzinach medycyny. Nieustannie szuka nowych wyzwań i swojego miejsca na ziemi. Od paru lat mieszka i pracuje w Dreźnie. Jest związana z drezdeńską Polonią. Na co dzień przyjmuje pacjentów w poradni przyjaznej cudzoziemcom. Dzieli swój czas pomiędzy pracę zawodową, podróże i pisanie powieści. Debiutowała powieścią obyczajową „Niepamięć” (2012, Wydawnictwo Bukowy Las). Nakładem Wydawnictwa Novae Res ukazały się jej powieści „Déjà vu”, „Niemoralna gra” oraz „Nie ma nieba".

www.jolantakosowska.pl

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 649

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (49 ocen)
32
13
3
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
aneczkawoj

Całkiem niezła

Za długa, za dużo opisów, za dużo przemyśleń, ale kwestia gustu czytelnika, warto zacząć czytać....
00
Marpac21

Nie oderwiesz się od lektury

Co czuje osoba, która nic nie pamięta? Strach, ból, niepewność jest najgorszym co może być i ta pustka i nicość. Wzruszająca historia o przyjaźni, miłości, walki o kobietę. Problem z alkoholem, amnezja , powrót do normalności i piękne zwiedzanie Chorwacji oraz dla mnie zaskakujące zakończenie.
00
mkoston

Całkiem niezła

Ta ksiazka to jakby dwie osobne powieści połączone w jedna całość.Bardzo szybko sie czyta, trochę za dużo powtórzeń Sklonila mnie do pewnych przemyśleń o przemijającym czasie Szkoda ze taka smutna i przygnębiająca, Spodziewałam sie rownież innego zakończenia. Ucieszyłam sie ze dotarłam do końca.
00

Popularność




NIEPAMIĘĆMichał

 

Zobaczyłem go właściwie od razu. Myślę, że każdy z siedzących w barze ludzi zwrócił na niego uwagę. Nie pasował do otoczenia, wyróżniał się, odcinał się ostro od zadymionego, przesiąkniętego cichym szmerem rozmów i wyraźnie za głośną jazzową muzyką tła. Lubiłem tę knajpę. Tu nikt nigdy nikogo o nic nie pytał. Przy sąsiednich stolikach siedzieli przeważnie bardzo młodzi ludzie, rozchichotani, rozgadani, zajęci własnymi sprawami. Nikt tu nikomu nie przeszkadzał. Czułem się bezpiecznie. Idealnie zlewałem się z tłem. Byłem szary i anonimowy, a na szarości i anonimowości zależało mi wtedy najbardziej. Przesiadywałem tu codziennie całymi godzinami, przychodziłem wczesnym popołudniem, tuż po otwarciu, wychodziłem z ostatnimi gośćmi. Barman traktował mnie już od dawna jak dobrego starego klienta – żadnych burd, żadnych awantur, wciąż jeszcze byłem wypłacalny. Może mi jednak aż tak źle nie płacili, skoro wystarczało codziennie od popołudnia do późnej nocy i od pierwszego do ostatniego dnia każdego miesiąca. Słuchałem muzyki, obalałem kolejne kieliszki. Świat wokół mnie istniał na zasadzie przesuwających się przed moimi oczami obrazów – ktoś przychodził, ktoś się z kimś witał, ktoś coś zamawiał, ktoś tańczył… Czułem się trochę jak widz w kinie, tyle że tutaj poza obrazem i dźwiękiem były jeszcze zapachy – zapach papierosowego dymu, tanich perfum, ostrych wód kolońskich, alkoholu… Takie życie na niby, toczące się obok normalnego życia, wszystko jakby bez większego sensu, ja jednak tylko dzięki temu nadal trwałem. Wiedziałem, że jeżeli uda mi się jakoś przeżyć porannego kaca, wykłady i zajęcia ze studentami, asystę na sali operacyjnej, a później te wlokące się w nieskończoność rozmowy z pacjentami, to już wczesnym popołudniem będę mógł się bezpiecznie zatopić w tę moją nicość. Nie widziałem tutaj nigdy żadnej znajomej twarzy, było zbyt daleko od uczelni, daleko od centrum, daleko od urokliwych, odwiedzanych często przez turystów zakątków miasta. Taka mała knajpa w zapomnianej przez Pana Boga dzielnicy dużego miasta. Wspaniałe miejsce dla każdego, kto chciał się ukryć. I nagle w tym idealnym, dla mnie stworzonym świecie zobaczyłem jego. Trudno go było nie zauważyć – dobrze skrojony garnitur, bijąca nieskazitelną bielą koszula, ostre jak brzytwy kanty spodni i do tego wszystkiego idealnie dobrany krawat. Rozglądał się wokół trochę niepewnie. Nie przywykł chyba do takich miejsc, a może już zdołał o nich zapomnieć. Byłem pewny, że przyszedł po mnie. Ciekawe tylko, skąd wiedział. Zauważył mnie prawie od razu. Siedziałem trochę niefortunnie – w pobliżu baru. Byłem zbyt leniwy, żeby daleko chodzić, zbyt leniwy, żeby przeciskać się ciągle pomiędzy ciasno ustawionymi stolikami.

– Znowu jesteś pijany! – zaczął bez żadnego wstępu. – Mam już tego dosyć! Nie widziałem jeszcze, jak żyję, takiego idioty. Pijany jak bela!

Wolski wyciągnął mnie z knajpy, rzucił na tylne siedzenie swojego samochodu, zawiózł do mojego mieszkania. Szedł tuż za mną, gdy chwiejnym krokiem próbowałem zmierzyć się z pochyłością schodów. Przyglądał się z nieukrywanym zainteresowaniem, jak z trudem otwierałem kluczem drzwi mieszkania. Rozejrzał się z obrzydzeniem po dawno już niesprzątanych pomieszczeniach. Sterty porozrzucanych wszędzie ubrań, piętrzące się brudne naczynia, dziesiątki niedopałków, duchota od dawna już niewietrzonych pokojów, pomięta pościel… Wszystko przesiąknięte smrodem papierosowego dymu, pokryte grubą warstwą kurzu. Z trudem znalazł jakieś w miarę czyste naczynia. Przygotował szklankę mocnej kawy i wodę z solą. Jednym ruchem ręki zrzucił ubrania leżące na fotelu. Usiadł. Odruchowo odsunął od siebie stojące na ławie brudne naczynia. Gadał, gadał, ciągle gadał.

– Idiota, totalny idiota! I pomyśleć, że byłeś moim najlepszym studentem, moją chlubą. Moje nadzieje obrzygane i utytłane w błocie, mózg młodego naukowca przesiąknięty alkoholem. – Nie przerwał nawet wtedy, kiedy biegłem w kierunku ubikacji.

– Wzór cnót wszelakich, przykład nienagannej etyki i postawy lekarskiej… Kompletny degenerat! Czy możesz mi powiedzieć, co ty właściwie wyczyniasz? Czy możesz mi choć trochę wyjaśnić, co ty dzisiaj wygadywałeś na tym wykładzie? – mówił głośno, coraz głośniej, wrzeszczał. Znałem dobrze starego. Był wściekły.

– Co w ciebie, do diabła, wstąpiło? Dobrze wiesz, że studenci nagrywają wykłady. Szczególnie twoje wykłady. Ukochany wykładowca wszystkich studentów, w ubiegłym roku laureat nagrody za najlepsze wykłady, uwielbiany, jedyny, niepowtarzalny asystent… – szydził. – Dziesiątki zakochanych w tobie studentek. Dziesiątki włączonych dyktafonów tylko po to, żeby nie uronić ani słowa, żeby cię słuchać i słuchać bez końca. Złotousty nauczyciel medycyny i etyki zawodowej. Co ty, do cholery, wyczyniasz? – wrzeszczał. – Po twoim dzisiejszym wykładzie wylądowało u mnie na biurku parę dyktafonów. Studenci są przerażeni. Niepokoją się o ciebie, żądają ode mnie szybkiej pomocy, natychmiastowej interwencji… Ich ukochany asystent ma ciężką depresję z myślami samobójczymi, a uczelnia nie robi nic, aby mu pomóc. Wszyscy boją się o swojego uczelnianego idola. Co ty właściwie robisz? – Przestał już krzyczeć, teraz mówił spokojnie, przyglądając mi się uważnie. – Byłeś pijany na wykładzie? – spytał. – A może ty jeszcze coś do tego bierzesz? Może to nie tylko alkohol? Może to jeszcze jakieś prochy? – Wolski nie odrywał ode mnie wzroku. Chciał i musiał się dowiedzieć. Jego wzrok przesuwał się powoli po mojej twarzy. – Czy ty w ogóle pamiętasz, co dzisiaj wygadywałeś?

– Tak naprawdę to nie za wiele… – odpowiedziałem szczerze.

Pamiętałem tylko, że miałem wspaniały pomysł na ten wykład. U mnie każdy wykład musiał być inny, każdy musiał być czymś niepowtarzalnym, jedynym w swoim rodzaju, czymś, co na zawsze zapadnie w pamięć słuchaczy. Nie wygłosiłem jeszcze nigdy dwóch takich samych wykładów. Tu nie chodzi o suchą wiedzę. Suchą wiedzę mają studenci w książkach – setki definicji, tabel, statystyk, nudną histologię, nie zawsze porywającą patogenezę i tysiące innych rzeczy, które muszą znać i które być może kiedyś pozwolą im się przez krótką chwilę cieszyć złudnym wrażeniem, że uratowali ludzkie życie. Moje wykłady mają zupełnie inny cel. Medycyna to nie tylko wiedza. Czystą wiedzą może być matematyka, chemia, fizyka… Medycyna jest czymś innym, to wiedza i ludzie, a tam, gdzie są ludzie, są i emocje. Zawsze uważałem, że nabór na studia medyczne jest w swej formie niedoskonały, prawie przypadkowy. Najwybitniejsi… Ale co to właściwie znaczy: „najwybitniejsi”? Najlepsi uczniowie, najlepsi maturzyści, absolwenci najlepszych szkół, laureaci olimpiad przedmiotowych, zwycięzcy konkursów… Naj… Co właściwie znaczy to „naj”? Kto jest w stanie przewidzieć i zagwarantować, kto tak naprawdę będzie lepszym lekarzem – wybitny student, który zdołał przyswoić sobie niemalże całą wiedzę, ale w pogoni za nią utracił kontakt z rzeczywistością, kontakt z drugim człowiekiem, nie rozumie nikogo poza sobą, jest całkowicie pozbawiony empatii, czy przeciętniak z dużą dozą zrozumienia dla innych ludzi? Kto jest lepszym lekarzem: wspaniały diagnosta o chamowatym zachowaniu pozbawiony zupełnie wrażliwości, bez skrupułów zmierzający do celu, okaleczający psychicznie chorego i jego rodzinę, stawiający diagnozę jak pomnik swej wiedzy i doskonałości, bez baczenia na to, czy jest w stanie w czymkolwiek ulżyć choremu, czy też przeciętny, niedoskonały lekarz przyjaciel? Na te pytania chyba jeszcze nikt nie znalazł odpowiedzi. Recepty na rozwiązanie tego dylematu jeszcze chyba nikt nie wymyślił. Jak wypośrodkować pomiędzy empatią, która pozwoli zrozumieć drugiego człowieka, a asertywnością, która pozwoli zachować samego siebie? Jak nie oddawać siebie po kawałku każdego dnia, żeby po latach nie stwierdzić z przerażeniem, że ten dawny „ja” już nie istnieje? W miarę jak dokonuje się postęp nauki, zmierzamy w kierunku idealnego profesjonalizmu pozbawionego ludzkiej twarzy, z drugiej zaś strony giniemy przygniatani nieszczęściami całej ziemi. Nie znam nikogo, komu udałoby się zachować złoty środek, kto byłby dobrym lekarzem i nadal całkiem normalnym człowiekiem. Uczyłem czegoś, czego sam jeszcze do końca nie rozumiałem. Moje wykłady miały być tym pomostem łączącym medyczną wiedzę z życiem, miały nadać jednostkom chorobowym twarz konkretnych ludzi, medycznej anamnezie przypisać realia czyjegoś życia…

Ale to było dawno… To było parę miesięcy temu. Teraz już nie miało dla mnie takiego znaczenia. Prawdę mówiąc, nie miało już żadnego znaczenia. Co ja takiego powiedziałem? Co takiego mogłem powiedzieć? Próbowałem cokolwiek odnaleźć w pamięci, cokolwiek sobie przypomnieć. Z początkiem ubiegłego tygodnia przygotowałem trzy przypadki kliniczne, wprowadzające do tematu wykładu. Wczoraj wieczorem analizowałem otrzymane od studentów odpowiedzi zawierające ewentualną diagnozę poszczególnych przypadków. Pomysł był trafiony, ciekawy. Na podstawie przedstawionej anamnezy i paru przypadkowych danych klinicznych mieli spróbować zaplanować drogę diagnostyczną, prowadzącą do postawienia najbardziej prawdopodobnego rozpoznania choroby. W medycynie rzadko dwa dodać dwa to dokładnie cztery. Ilu studentów, tyle pomysłów, tyle odmiennych spojrzeń na problem, tyle różnych rozwiązań… Co ja takiego mogłem powiedzieć?…

– Pytam, czy pamiętasz, co mówiłeś? – profesor powtórzył kolejny raz, odrobinę już niecierpliwie.

– W tym rzecz, że nie za bardzo – odpowiedziałem wymijająco.

– To już jest aż tak źle? Zaczynasz mieć luki w pamięci? A może to początek delirium?

Był złośliwy, ale miał do tego pełne prawo. Wspierał mnie przez sześć lat studiów. To on z chłopaka z małej, zapadłej podtatrzańskiej wioski stworzył dobrze zapowiadającego się młodego naukowca, nauczył mnie wierzyć w siebie, przekonał, że w życiu liczą się nie tylko znajomości, że wiedzą i zapałem mogę osiągnąć wszystko. Stworzył mnie, a ja teraz unicestwiałem jego marzenia i samego siebie. Wstał, wyjął z kieszeni dyktafon, postawił go na stole.

– Jak już trochę wytrzeźwiejesz, to posłuchaj! Gwarantuję, świetna zabawa… – W jego głosie aż kipiało od ironii. – Tragikomedia. Antyczny dramat w trzech aktach. Gratuluję dramaturgii utworu. Rewelacja! Może ty minąłeś się ze swoim powołaniem? Może nie te studia powinieneś był ukończyć? – Stawiał pytania, na które nie oczekiwał żadnej odpowiedzi. – Ach, i jeszcze jedno, zapomniałbym o najważniejszym. Przestajesz pracować w mojej klinice. Zwalniam cię! Słyszysz? Zwalniam cię w trybie natychmiastowym, dyscyplinarnie! – powtórzył dobitnie.

Stałem otumaniony. To niemożliwe, pomyślałem, wszystko, tylko nie to. On nie może mi tego zrobić. Ta praca była jedyną rzeczą, która nadawała mojemu życiu jeszcze jakikolwiek sens. Mobilizowała do wstawania rano z łóżka, do ubrania się, do wyjścia z domu… Nie mógł, nie powinien mi tego zabierać.

– Nie mogę tego dalej tolerować. – Profesor mówił już zupełnie spokojnie. – Ty demoralizujesz studentów – tłumaczył. – Prowadzisz zajęcia po obficie zakrapianej alkoholem nocy, coraz częściej przez cały dzień czuć od ciebie alkohol. Zaczynasz mieć zaburzenia koncentracji. Dawno już nie panujesz nad swoimi emocjami i nikt nie panuje nad tobą – wyliczał monotonnie. – Stajesz się w tym wszystkim niebezpieczny. Po dzisiejszym wykładzie nie mogę podjąć żadnej innej decyzji. Już dawno przekroczyłeś granicę mojej tolerancji. Myślę, że rozumiesz?

Rozumiałem go. Nie mógł chyba postąpić inaczej. Pewnie na jego miejscu każdy postąpiłby tak samo. Niespecjalnie mogłem mu się dziwić.

– Jutro wyjeżdżasz! – Spojrzałem na niego zdziwiony. – Pojedziesz do profesora Müllera. To mój przyjaciel, Niemiec. Znamy się całą wieczność. Kiedyś mu pomogłem. To dawne czasy, jeszcze przed niemieckim zjednoczeniem. Rozmawiałem z nim dzisiaj po południu przez telefon. Obiecał, że ci pomoże. Znajdzie ci jakąś pracę w jednej ze swoich pracowni genetycznych. Ja wiem, Michał, że to nie jest twoje marzenie, że genetyka nie leży nawet koło kardiochirurgii, ale czy to ma jeszcze teraz dla ciebie jakiekolwiek znaczenie? – mówił spokojnie, prawie ciepło. Tłumaczył mi, a może samemu sobie. – Ty teraz rzadko jesteś w stanie odróżnić dzień od nocy, a co dopiero kardiochirurgię od genetyki. – Patrzył na mnie jakoś dziwnie. Nie miotał się już, nie przeklinał, nie nazywał mnie już idiotą. – Zrozum, Michał, muszę cię stąd wyrwać – mówił ciepło. – Nie wiem, czy już nie jest za późno. Nie powinienem był patrzeć biernie na to, jak się staczasz. W pewnym sensie to moja wina, cały czas wierzyłem, że się pozbierasz, że się jakoś otrząśniesz. Nie dam ci zmarnować tego wszystkiego. Nigdy nie przypuszczałem, że będę musiał cię bronić przed tobą samym.

Wyszedł, stuknęły drzwi, a ja nacisnąłem klawisz dyktafonu.

– Spędziłem wczoraj kilka godzin czytając przesłane przez was rozwiązania przypadków. Starałem się śledzić wasz tok rozumowania. Przypadek pierwszy: czterdziestosześcioletni mężczyzna, od pięciu lat chory na cukrzycę typu drugiego, leczony insuliną od dwóch lat, z nadciśnieniem tętniczym i hipercholesterolemią. Spędził ostatnie dwa tygodnie nad Bałtykiem. W trakcie spacerów, szczególnie przy wietrznej pogodzie, zaczął odczuwać dyskomfort i ucisk w klatce piersiowej. Objawy te mijały samoistnie po parominutowym odpoczynku… – Zatrzymałem dyktafon. Co w tym dziwnego, pomyślałem. Może trochę to dla mnie nietypowe, może faktycznie trochę beznamiętne, ale nic więcej. Bez specjalnych emocji przesunąłem trochę dalej taśmę dyktafonu.

– Jak sami widzicie, to nie takie trudne. Klasyczna anamneza, klasyczny, książkowy przypadek – mówiłem monotonie. – Wystarczy odrobina wiedzy i diagnostyczny sukces murowany. Słyszycie, co powiedziałem? Powiedziałem: „odrobina wiedzy”! Czy zastanawialiście się kiedykolwiek, ile czasu spędzacie codziennie nad książkami? Ile to godzin, minut, sekund waszego życia? Ile czasu ślęczycie w domu? Ile czasu marnujecie w bibliotece? Ile z tej wiedzy tak naprawdę będzie wam kiedyś potrzebne? Ile z niej rzeczywiście kiedyś wykorzystacie? Czy w tej pogoni za sukcesem zastanawialiście się, co tak naprawdę w życiu jest najważniejsze? Czas pędzi do przodu jak oszalały. Nie da się zrobić wszystkiego, trzeba wybierać, zawsze trzeba wybierać… Priorytety… Jakie są wasze priorytety? Co dla was jest ważniejsze – dwudziesty piąty objaw sto pięćdziesiątej wybitnie rzadkiej choroby czy wasze emocje, uczucia, nadzieje? Co jest ważniejsze – dziesiąty możliwy patomechanizm danej jednostki chorobowej czy wasze marzenia? Bez was i bez waszych emocji nie istnieje nic – mówiłem coraz głośniej. – Zastanawialiście się kiedyś, co wart jest świat bez emocji? Bez miłości, bez nienawiści, bez namiętności, bez gniewu, bez lęku, bez radości… Uczycie się tutaj skrzętnie ukrywać wasze emocje. Szkoła skrywanych namiętności! Akademia ukrywanych emocji! Uczycie się obojętnością pokrywać wszystkie ludzkie uczucia. Chcecie opanować tajemną sztukę bycia idealnym lekarzem – wyuczona empatia i wyuczona asertywność, „dla obcych ludzi mieć twarz jednakową, ciszę błękitu”. Przegracie wszystko. Z czasem stwierdzicie, że nie ma już nic. Nagle z przerażeniem odkryjecie, że pod płaszczem wyuczonej obojętności nie ma już co skrywać. Pustka! – prawie krzyczałem. – Pustka! Was już nie ma! Nie istniejecie! Świat nie może istnieć bez emocji! – mówiłem jak w transie. – Zamykam oczy, cały otaczający mnie świat znika, ale ja w tym piekle tkwię nadal. Z własnego piekła nie można nigdzie uciec. Każdego dnia gorzej, każdego dnia bliżej dna… Priorytety… Można być najlepszym studentem, laureatem wszystkich możliwych konkursów, można mieć stypendium naukowe i czerwony dyplom umożliwiający pracę na uczelni, można mieć wszystko i nagle stwierdzić, że tak naprawdę nie ma się nic. Przegrało się swój czas – mówiłem coraz ciszej. – W tej szalonej pogoni za niczym zgubiłem gdzieś po drodze sens wszystkiego, swoje marzenia, ideały, przyjaźnie… Gdzieś po drodze zabrakło czasu dla innych. Priorytety… Wystarczyła krótka chwila i bezpowrotnie minąłem się z drugim człowiekiem. Osiągając wszystko, osiągnąłem totalne dno. Nie cierpię mojego piekła… Nie cierpię sam siebie… Nienawidzę tych moich pustych czterech ścian…

Przycisnąłem klawisz dyktafonu. Żałosne… Wystarczy! Dość! Ani słowa więcej!

Następnego dnia Wolski kupił mi nowy garnitur, pomógł zapakować rzeczy, o nic już nie pytał i nie złorzeczył. Gdy wkładałem do torby jej zdjęcie, próbował oponować.

– Zostaw tutaj! To przeszłość. – Widząc, że wpycham je na dno, machnął już tylko ręką. – Przemyśl to wszystko! Kiedy wreszcie spojrzysz na to z pewnego dystansu? Życie nie kończy się w wieku dwudziestu paru lat.

Na dworcu uścisnął mi krótko rękę.

– Powodzenia!

To było wszystko. Niby nie tak wiele, ale ja czasami myślę, że zawdzięczam Wolskiemu życie.

*

To był początek trzeciego roku studiów. Wolski zjawił się niespodziewanie na wykładzie profesora Arnolda. Przyszedł na kilkanaście minut przed planowanym końcem wykładu. Przywitał się z Arnoldem. Usiadł w pierwszym rzędzie. Udawał, że słucha. Myślę, że tak naprawdę to odpoczywał. Przez chwilę zatrzymał się w biegu pomiędzy salą operacyjną, swoją kliniką i rektoratem. Przez chwilę nie musiał rozwiązywać żadnych medycznych ani administracyjnych problemów. Nie musiał z nikim rozmawiać ani nigdzie się spieszyć. Mógł odetchnąć. Te kilkanaście minut najnudniejszego na świecie wykładu miał dla siebie. Profesor Arnold w niepowtarzalny wprost sposób celebrował właśnie zakończenie zajęć. Niektórzy powoli zaczynali pakować swoje rzeczy, organizować się do wyjścia. Gdzieś stuknęły już pierwsze krzesła. Słychać było coraz głośniejszy szum. Wreszcie koniec.

– Grupa dwudziesta pierwsza! – rozległ się głos Wolskiego. – Poczekajcie chwilę! Jutro dołączy do was nowa dziewczyna. Przeniosła się z Gdańska. Zależałoby mi… – Ostatnie słowa profesora zlały się już z charakterystycznym dźwiękiem opuszczanych blatów, dosuwanych krzeseł, gwarem rozmów, tupotem wybiegających z sali nóg… Dał za wygraną.

– Michał… – Wolski odciągnął mnie na bok. – Z tą dziewczyną to bardzo delikatna sprawa – mówił ściszonym głosem. – Była najlepszą studentką w Gdańsku. Zrobiła w jeden rok dwa lata studiów. Stypendium naukowe, nagrody, publikacje… Przed paroma miesiącami przeżyła jakąś tragedię. Postaraj się, jako szef grupy, żeby od razu poczuła się u nas dobrze. Pomóżcie jej trochę na początek. Długo zastanawialiśmy się z dziekanem, do jakiej grupy ją przydzielić. Ja byłem za waszą. Dotychczas zawsze mogłem na was liczyć…

Wtedy nawet nie pomyślałem, że wydarzenie to może mieć dla mnie jakiekolwiek osobiste znaczenie. Następnego dnia zjawiła się Katarzyna – wysoka, szczupła dziewczyna o długich, sięgających do połowy pleców kasztanowych włosach, dużych czarnych oczach, w obcisłym czarnym swetrze i krótkiej spódnicy. Chodzące zaprzeczenie oczekiwanego przez nas kujona. Obawy Wolskiego okazały się zupełnie niepotrzebne, całkowicie na wyrost. Właściwie od pierwszego dnia Kasia była nasza. A może to my byliśmy od razu jej? Z Honoratą jeździła konno. Z Robertem chodziła na basen. Ze mną grała w tenisa. Spotykaliśmy się wszyscy w moim mieszkaniu. Było w niej coś wyjątkowego, coś, co trudno jest opisać słowami. W jakiś tajemniczy sposób przyciągała do siebie ludzi. Wokół niej było zawsze słonecznie. Zawsze pogodna, ciepła i radosna. Z czymś takim trzeba się urodzić, tego nie można się chyba nauczyć. Wydawało się nam wszystkim, że musimy stworzyć warunki dające jej poczucie bezpieczeństwa, że z tego bierze się jej wewnętrzna siła, spokój, ciepło. Otrzymuje dużo, więc daje też dużo innym, dzieli się tym, co posiada. Jakże byłem zdziwiony, gdy dowiedziałem się, że ona, tak jak i my, dorabia korepetycjami. Pamiętam, wracaliśmy z zajęć na uczelni. Wpadłem na chwilę do studenckiej spółdzielni po nowe zlecenia. Kasia czekała na zewnątrz. Wyszedłem wściekły.

– Niech to diabli, ale nam się z Robertem zlecenie trafiło – marudziłem. – Mycie okien w całej klinice ginekologicznej. Widziałaś naszą ginekologię? Ogromne gmaszysko. Rewelacja, po prostu rewelacja – zrzędziłem. – Zlecenie perspektywiczne. Od razu na całe życie. Nim umyjemy do końca, trzeba będzie zacząć od początku. Syzyfowa praca… Do końca roku może zdążymy.

– Różnie bywa – przerwała mi Katarzyna. – Ja miewam czasem po trzy i cztery korepetycje dziennie. Pieniądze pieniędzmi, ale to też świetna zabawa. Utożsamiam się z moimi uczniami – śmiała się. – Już pięć razy zdawałam maturę z biologii i chemii – i to w tym samym roku. Dwa razy zostałam laureatką ogólnopolskiej olimpiady biologicznej. Parokrotnie zdobywałam różne certyfikaty językowe. Czasami, kiedy jadę autobusem, wydaje mi się, że po tych lekcjach niemieckiego ja myślę już po niemiecku – mówiła radośnie. – Wiesz, już trzy razy zdawałam na medycynę. Raz sama – przed dwoma laty – i później jeszcze dwa razy z przygotowywanymi przeze mnie maturzystami. Trzy razy dostałam się na medycynę, na różne uczelnie. Rewelacja, co?

Myślę, że nawet nie mogła przypuszczać, jaka to była wtedy dla mnie rewelacja.

*

Kiedyś wracaliśmy późnym wieczorem z uczelni. Była ciepła, przyjemna jesień. Złote liście szeleściły pod stopami. Granatowe niebo było usiane tysiącami gwiazd. Wieczór, jakby ostatnie wspomnienie lata. Kasia szła jakaś smutna, zamyślona, nieobecna. Niepodobne to było do Katarzyny zawsze rozgadanej, uśmiechniętej i radosnej.

– Coś nie tak, Kasiu? – spytałem.

– Nie, dlaczego? – odpowiedziała prawie automatycznie.

Skręciliśmy w kierunku parku. W świetle latarni liście wydawały się jeszcze bardziej złote.

– Wiesz, Michał, nie lubię października, nie cierpię takich wieczorów jak ten – mówiła jakoś dziwnie.

Ja lubiłem październik: promienie słońca zaklęte w czerwień, złoto i brąz, długie ciepłe wieczory, jeszcze bez deszczu, mgły i listopadowej melancholii.

– Nienawidzę takich wieczorów jak ten. – Katarzyna mówiła coraz głośniej. – Przed rokiem w taki wieczór zginęli moi najbliżsi. Do końca życia jesień będzie mi się kojarzyła z piskiem opon, suchym trzaskiem zgniatanej karoserii i tą idiotyczną ciszą i pustką, jaka nastała potem – opowiadała, idąc coraz szybciej.

Miałem wrażenie, że te słowa nie są skierowane do mnie, że zapomniała, że idę tuż obok, że tylko głośno wypowiada swoje myśli.

– Chwila czyjejś nieuwagi i nagle nie ma już nic. Wszystkie marzenia, plany, nadzieje przestały istnieć. Parę sekund czyjejś dekoncentracji i runął cały mój świat – mówiła cicho. – Początkowo ogarnęło mnie przerażenie, później zdziwienie, teraz pustka… Jak ulotne jest wszystko… Minął rok, a mnie ich brak, z dnia na dzień coraz bardziej. Na początku wydawało mi się, że to tylko koszmarny sen, że potrzeba tylko trochę czasu, że się przebudzę. To nie sen, ten koszmar to rzeczywistość. Oni nigdzie nie wyjechali i znikąd już nigdy do mnie nie wrócą. Nie mogę im już nic opowiedzieć. Nie mogę się do nich przytulić. Nie mogę im za nic podziękować. Nagle skończył się ich czas. Dlaczego oni wszyscy? Dlaczego nie ja? To takie niesprawiedliwe, dlaczego ja muszę tutaj dalej trwać?… Wiele rzeczy przestało mieć sens. Wiele wyrazów zatraciło swoje znaczenie. Pustka… – Kasia mówiła coraz ciszej.

Powoli dochodziliśmy do rogu jej ulicy. Tu zwykle żegnaliśmy się.

– Mogę odprowadzić cię pod dom? – spytałem.

– Nie, Michał, nie dzisiaj.

Odwróciła się na pięcie i odeszła. Nie zatrzymała się w pół drogi. Nie pomachała mi jak zwykle ręką. Patrzyłem, jak powoli dochodzi do bramy, jak przekręca klucz, jak otwiera drzwi… Wtedy po raz pierwszy poczułem coś dziwnego. Nagle wydało mi się, że chciałbym ją zabrać gdzieś daleko stąd, że chciałbym, żeby tamten pechowy dzień zniknął zastąpiony tysiącami innych cudownych jesiennych dni. To było jeszcze niewyraźne, jeszcze bardzo mgliste. Wtedy jeszcze sam nie potrafiłem tego ani zrozumieć, ani nazwać. Wtedy właściwie była ona i nas czterech. Spędzaliśmy ze sobą w piątkę mnóstwo czasu. Byliśmy razem na wykładach, na ćwiczeniach, w studenckiej stołówce, w bibliotece… Spędzaliśmy razem wszystkie przerwy. Moje mieszkanie było najbliżej od uczelni. Moje mieszkanie… Tak właściwie, to nigdy nie było to moje mieszkanie. Wynajmowałem je za grosze od człowieka, który od wielu już lat mieszkał w Anglii. Pilnowałem mu mieszkania. Urządzony był tylko jeden pokój – białą farbą pociągnięte nierówne ściany, stary tapczan, szafa, zdezelowane biurko, półki na książki, jedno krzesło. W kuchni był stół, dwa krzesła, parę garnków i kilka talerzy. W dwóch pozostałych pokojach straszyły gołym tynkiem niewytapetowane ściany i niczym nieprzykryte podłogi. Wtedy takie mieszkanie było dla naszej paczki szczytem marzeń. Byłem wśród nas jedynym posiadaczem „własnego” kąta. Jedliśmy u mnie śniadania, słuchaliśmy muzyki, przerzucaliśmy notatki…

Traktowaliśmy wszyscy Katarzynę trochę tak, jak traktuje się młodszą siostrę. Wszystkim nam była bliska. Wydawało się nam, że nasza królewna musi mieć swojego królewicza, ale na pewno nie powinien być nim żaden z nas. Ona była ufna, serdeczna. Trochę jak mała dziewczynka. Wiele razy odprowadzaliśmy ją po ćwiczeniach ciemnymi uliczkami do domu, wystawaliśmy na dworze, dopóki w jej oknie nie zapaliło się światło, graliśmy z nią w tenisa, kibicowaliśmy na sportowych zawodach…

Pamiętam, kiedyś wracaliśmy z Arturem z treningu.

– Wiesz, Michał, zaczynam powoli wierzyć, że może istnieć przyjaźń między chłopakiem i dziewczyną. Pamiętasz ten felieton, który napisałem przed rokiem do uczelnianej gazetki?

Trudno byłoby zapomnieć, pomyślałem. Jego artykuł sprowokował niemałą dyskusję, wywołał całą lawinę różnych emocji. Prawdę powiedziawszy, rozpętał prawdziwą burzę. Później Artur miał z tego powodu tylko mnóstwo kłopotów. Myślę, że rozmowy z Wolskim nie zapomni chyba do końca życia. Profesor, wzburzony felietonem, doprowadzony do szewskiej pasji uporem Artura, nazwał go publicznie „pozbawionym uczuciowości wyższej samcem”. Pomimo to Artur nie napisał wtedy sprostowania.

– Dziś odwołuję wszystko! – kontynuował wesoło. – Im człowiek dłużej żyje, tym więcej się uczy. Miał stary wtedy może i trochę racji. Wszystko zależy od doświadczeń życiowych. No, z tym „samcem” to trochę przesadził, ale fakt faktem – można spędzać całe dnie z cudowną dziewczyną i wcale nie myśleć o łóżku.

Wtedy jeszcze myślałem chyba podobnie, ale później zaczęło się coś zmieniać. Brakowało mi jej, gdy nie przyszła na ćwiczenia. Ścigałem ją wzrokiem, gdy rozmawiała z kimś na korytarzu. Często bezmyślnie zawieszałem na niej wzrok w trakcie wykładów. Denerwowałem się, gdy wracała po korepetycjach pustymi ulicami sama do domu. Stałem się zazdrosny – początkowo o Roberta, Mariusza, Artura, potem nawet o czas, który spędzała z innymi.

W trakcie andrzejek ogłoszono konkurs na list miłosny. Wygrała Katarzyna. Napisała list-wspomnienie. Była tam jesień mżysta i chłodna, górskie schronisko zatopione w jesiennych mgłach, jakiś pies duży i kudłaty, czyjeś ciepłe dłonie, blask kominka, zmęczenie po długim, znojnym dniu, przemoczone ubrania i gorące, potajemne pocałunki. Całość była rewelacyjna, aż kipiała od erotyzmu. Kiedy przeczytała list na głos, oklaskom nie było końca.

– To sukces. Michał, nie cieszysz się z mojej wygranej? – Stała obok mnie rozpromieniona, z zaróżowionymi policzkami, błyszczącymi oczyma, trzymając statuetkę w ręce. Ja, sam nie wiem dlaczego, byłem wściekły.

– Współczuję każdemu, kogo kiedyś pokochasz – prawie warknąłem. – Ja po tym tutaj dzisiaj, nie uwierzyłbym w żadne twoje słowo. Zmyślasz jak z nut. Bawiąc się słowami, bawisz się jednocześnie ludzkimi emocjami. Nie przypuszczałem, że masz taki talent.

– Skąd wiesz, że to talent? A może to moje wspomnienie? Może to po prostu prawda?

Miała rację, tak naprawdę to nie wiedziałem o niej prawie nic. Stałem się zazdrosny, a później chorobliwie zazdrosny. Pamiętam tę andrzejkową imprezę. Zabawa z klubu przeniosła się do pokojów w akademiku. Katarzyny już nie było. Wyszła właściwie tuż po konkursie. Powiedziała mi, że jakoś nie potrafi się jeszcze bawić. Wypiliśmy na tyle dużo, że każdy następny kieliszek nie miał już większego znaczenia. Graliśmy w rozbieranego pokera. Gra toczyła się burzliwie i już dość długo. Siedziałem w slipkach i skarpetach, a tkwiąca obok mnie Joaśka świeciła gołym biustem, chichocząc idiotycznie. Niespodziewanie zjawiła się Katarzyna. Gdyby wzrok zabijał, to pewnie leżałbym trupem, okazało się jednak, że jej wzrok nie miał mocy zabijania i nadal tkwiłem półnagi w oparach alkoholu i nikotyny.

– Zagram z wami. – Jej słowa ścięły mnie z nóg. Przesłyszałem się, pomyślałem w pierwszej chwili, ona nie mogła tego powiedzieć. Wyciągnęła rękę po jedną ze świeżo rozdanych kupek kart.

– Ty, ty nie możesz… – Plątał mi się język.

– Niby dlaczego? – przekomarzała się ze mną.

– Nie, Kasiu – próbowałem ją powstrzymać. – Ty nie…

– Możesz mi wytłumaczyć dlaczego? – Patrzyła na mnie jakoś dziwnie. – Różnię się czymś od was? Kto mi zabroni? Może ty? – spytała zaczepnie.

Nie, nie mogłem jej niczego zabronić. Nie miałem do tego żadnego prawa. Czułem się fatalnie. Byłem idiotycznie zazdrosny.

– Chyba masz rację, Michał. To nie dla mnie. – Spojrzała na mnie. – Bawicie się trochę tak jak dzieciaki na szkolnej wycieczce albo jak niewiele już mogący dziadkowie. – Wzięła do ręki butelkę. – Może pobawimy się w coś bardziej stosownego do naszego wieku.

Wszyscy osłupieli. Ktoś zaśmiał się nerwowo. Przewrócona na bok butelka zawirowała w błyskawicznym tempie. Kpiła ze mnie, kpiła ze mnie przy wszystkich. Odwróciła się na pięcie i wyszła.

Kiedyś wracaliśmy wieczorem z ćwiczeń odbywających się w domu dziecka. Katarzyna szła zachmurzona, posępna.

– Nie mogę patrzeć na te dzieci. Dorośli bywają bezwzględni, zupełnie nieodpowiedzialni, pozbawieni wyobraźni, skrajnie źli. Biedne dzieci, wyciągają do obcych ręce w nadziei, że wśród tych obcych twarzy jest twarz ich przyszłej matki lub ojca. Patrzą tymi wielkimi oczyma, które często widziały już tyle zła. Smutne załzawione oczy, drobne ciała kołyszące się samotnie. Ich matkom i ojcom zabrakło czegoś najważniejszego – wrażliwości. Im wydaje się, że w życiu chodzi tylko o pieniądze, że kiedy dzieci mają co jeść i gdzie spać, kiedy mają sterty ubrań i mnóstwo zabawek, to są szczęśliwe. Podły świat! – mówiła przejęta. – Te dzieci przegrały już na starcie. Jak mają normalnie żyć, nie wiedząc, co znaczy słowo „normalnie”. Okaleczono je i one będą okaleczać następnych. Jak mają kochać, jeżeli nigdy nie były kochane? Jak mają dawać, kiedy im nikt nigdy nic nie dał – mówiła szybko, chaotycznie.

Mnie to też poruszyło, ale chyba o wiele mniej, trochę inaczej. Ona sama była jak mała, bezbronna dziewczynka. Ją można było tak łatwo zranić.

– Zrobiło mi się zimno. – Przystanęła.

Ściągnąłem sweter. Śmiesznie wyglądała w moim swetrze sięgającym jej prawie do kolan.

– Czuję się trochę tak, jakbym była w twoich ramionach – powiedziała nieśmiało.

Odwróciła twarz w moją stronę. Niedbałym gestem odrzuciła włosy do tyłu. Jedno pasmo spadło jej na twarz. Zawsze mnie to drażniło. Zawsze miałem ochotę je odgarnąć. Staliśmy naprzeciw siebie w ciemności, z dala od innych ludzi, z dala od ludzkich spojrzeń… Był późny, mżysty i mokry wiosenny wieczór po męczącym, pełnym wrażeń dniu. Obok nas przemknął chyłkiem jakiś spóźniony przechodzień. Jego kroki oddalały się i cichły, zlewały się z tłem, z wieczornym, stopniowo cichnącym szumem powoli układającego się do snu miasta. Nagle wydało mi się, że nie istnieje nic innego, nie ma nikogo i nic obok nas, nie ma nic i nikogo poza nami, jesteśmy tylko my – ona i ja. Świat skurczył się nagle tylko do nas. Wszystko skurczyło się i zmalało do tu i teraz. Zacząłem całować ją powoli, nieśmiało, wstydliwie… Mokre usta, twarz zmoczona kroplami deszczu, zlepione wilgocią pasma włosów… Nareszcie mogliśmy cieszyć się sobą. Włóczyliśmy się zmoknięci ciemnymi, opustoszałymi już dawno ulicami. Gadaliśmy, gadaliśmy, gadaliśmy, jakby ta chwila miała się już nigdy nie powtórzyć, jakby na tym miał skończyć się nasz świat. Nawet teraz, po latach, pamiętam wszystko: jej dłoń w mojej dłoni, ociekające wodą włosy, migotliwe światło gazowych latarni, mokrą twarz, usta oddające nieśmiało pocałunki…

Pamiętam też dokładnie tamten wieczór, kiedy uzmysłowiłem sobie, że ją kocham, że to, co czuję, nie jest zauroczeniem ani tylko pożądaniem. Chyba zacząłem wtedy wierzyć w przeznaczenie, zacząłem wierzyć w to, że dwoje ludzi może być stworzonych tylko po to, żeby być razem.

Odbywaliśmy ćwiczenia z pediatrii. Katarzyna siedziała na krześle przytulając do siebie małego, czteroletniego chłopca. Stałem w półotwartych drzwiach, niewidziany przez nikogo.

– Wiesz… – Usłyszałem jej cichy głos. – Gdzieś daleko, daleko stąd jest taka szczęśliwa kraina, gdzie zawsze świeci słońce, a czasami na niebie pojawia się wesoła, kolorowa tęcza. Panuje tam zawsze lato. Przez cały czas można jeść lody, kąpać się, biegać boso po trawie… Nie ma chorób, nie ma kłótni, nie ma awantur… – Malec wtulał się w nią coraz bardziej.

– A czy w tej krainie miałbym mamę i tatę?

– Tak, oczywiście. Myślę, że i ja miałabym swoich… – Głaskała ręką jego włosy.

Nie mogłem oderwać od nich wzroku. Stałem jak zauroczony. Próbowałem wstrzymać oddech, by nie uronić ani słowa. Chyba to właśnie jest miłość. Wiele już razy w życiu czułem coś, co później okazywało się tylko pożądaniem. Wiele już razy budowałem coś klocek po klocku, fragment po fragmencie, żeby później samemu się zdziwić, że to tylko fikcja, gra wyobraźni, sterta pozorów, pustka, nic… Nagle zacząłem czuć inaczej – ona i ja, wspólny dom, wspólne noce i dni, wspólny jakiś mały człowiek… Po raz pierwszy w życiu byłem naprawdę zakochany.

*

Po paru dniach wyjechałem do rodziców na święta. Katarzyna nie chciała, abym cokolwiek zmieniał. Tak było przecież zawsze, święta spędzałem w domu na wsi. Jeździłem tam rzadko, coraz rzadziej. Z miesiąca na miesiąc coraz bardziej oddalałem się od tamtego świata.

– Michał, to tylko parę dni, twoi rodzice na pewno na ciebie czekają – mówiła Kasia.

W drugi dzień świąt mieliśmy pojechać razem w góry. Katarzyna zadzwoniła w Wielką Sobotę.

– Musimy zmienić nasze plany – mówiła zmieszana. – Muszę wyjechać na parę dni. Wszystko potoczyło się tak niespodziewanie. Muszę pojechać nad morze. Wiesz, ja się tam wychowywałam – tłumaczyła spokojnie. – Moi rodzice często pracowali za granicą. Byłam wtedy u babci Wandy. To nie jest moja prawdziwa babcia. Nie znałam moich dziadków. Była moją opiekunką. Kochałam ją najbardziej na świecie. Ona nauczyła mnie wszystkiego. To ona tłumaczyła mi, co jest dobre, co właściwe, a co złe. W pewnym sensie ona mnie stworzyła taką, jaką jestem. Po śmierci moich rodziców została mi tylko ona. Wszystko, co umiem, zawdzięczam jej. Dzisiaj dostałam wiadomość, że jest chora. Ona nie ma nikogo poza mną. Muszę do niej pojechać, rozumiesz? – spytała niepewnie. – Muszę jej teraz wszystko zorganizować, pomóc…

Rozumiałem, chociaż nie było mi z tym łatwo.

Niepotrzebnie dałem się chłopakom wyciągnąć do klubu, niepotrzebnie piłem kieliszek za kieliszkiem. Żalu nie da się utopić w alkoholu. Tęsknoty nie da się uciszyć wiejską zabawą. Cholerny pech, z tego wieczoru nie pamiętam zupełnie nic. Rano kumple odprowadzili mnie pijanego w sztok do domu. Gdy pod koniec ferii dowiedziałem się, że mogę być ojcem, nie mogłem w to uwierzyć.

– Michał – zrzędziła matka – zapomnij o tej miastowej. Ona nie dla ciebie. My tu żyjemy i ty kiedyś też tutaj wrócisz. Jak wyjdzie na jaw, żeś spał z Martą, a teraz nie chcesz się żenić, to nas ludzie zjedzą. Wiesz przecież, że jej rodzice to najwięksi gospodarze w okolicy – szklarnie, sklepy, kawał dobrej ziemi… Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, pewnie to już dawno było ci pisane. Marta jeszcze w szkole za tobą zerkała. Nigdy przynajmniej głodny chodzić nie będziesz. Będziesz i doktór, i bogaty – próbowała mnie przekonać. – Przynajmniej studia skończysz spokojnie. Nie będziesz się musiał nikomu wysługiwać. Wiesz przecież, że nam z ojcem ciężko ci pomagać.

Byłem wściekły na matkę, na kumpli, a przede wszystkim na samego siebie. Codziennie przychodziły SMS-y od Katarzyny – „Wszystko w porządku. Babcia już wróciła ze szpitala do domu. Jeszcze parę dni i wrócę na uczelnię”, „Byłam wczoraj nad morzem. Tu niedaleko są szerokie, dzikie plaże. Musisz tu kiedyś ze mną przyjechać…”, „To mój ukochany świat, tu zawsze byłam szczęśliwa…”, „Nie mogę się doczekać naszego spotkania. Tyle chciałabym Ci opowiedzieć…”, „Wiesz, tęsknię już trochę za tobą…”

I ja tęskniłem… Tęskniłem za Katarzyną jak nigdy i za nikim przedtem.

Czułem się fatalnie. Czyżbym zawiódł ją i samego siebie? Czyżbym zdołał zepsuć wszystko, zniszczyć coś, co się jeszcze na dobre nie zaczęło? Nie mogłem w to uwierzyć. Nie potrafiłem tego zaakceptować. Nie chciałem za nic na świecie wiązać się z obcą dziewczyną.

– Ja jej nawet z tego wieczoru w klubie nie pamiętam – tłumaczyłem matce. – Owszem, znam Martę jeszcze ze szkoły, jak wszystkie dziewczęta z naszej wioski. Byłem z kumplami. Piliśmy dużo i gadaliśmy dużo… Wiesz, teraz rzadko się z nimi spotykam. Nieczęsto bywam w domu. Nie mam na to czasu. Może i wypiłem trochę za dużo. Nie pamiętam, żeby Marta tam w ogóle była… Pamiętam tylko, że widziałem jej brata. – Starałem się mówić spokojnie. – Przyszła tu wczoraj z krótką wiadomością, że przewiduje kłopoty, że może jest w ciąży, że ja będę ojcem…. – mówiłem mimo woli coraz głośniej. – Uwierz mi, nie przypuszczam… Uwierz mi, nie pamiętam… – Puściły mi nerwy. – Byłem pijany, ale nie nieobliczalny. Owszem za bardzo pijany, żeby pamiętać… Znam siebie i to niemożliwe! Nie będę się dla idiotycznych, staroświeckich zasad wiązał z obcą dziewczyną!

– Michał, gdzież ona obca. Przecież już twoja – gderała matka. – Oprzytomnij! Ty jesteś stąd, a tu obowiązuje jeszcze jakaś moralność, obowiązują stare jak nasz świat zasady.

– Nie! Nie i jeszcze raz nie! Za nic na świecie! – wiedziałem, że mówię za głośno. Wiedziałem, że krzyczę.

*

Nareszcie skończyły się te idiotyczne, przydługie ferie. Nareszcie mogłem stamtąd wyjechać. Pierwsze wykłady, pierwsze ćwiczenia… Przez całe przedpołudnie unikałem rozmów z Katarzyną. Przywitałem się z nią chłodniej niż zwykle, unikałem jej wzroku, czułych gestów, ciepłych słów. Widziałem, że Kasia nie potrafiła ukryć narastającego powoli zdziwienia, a może i rozczarowania. Na pewno inaczej wyobrażała sobie to nasze spotkanie. Na pewno inaczej powinno było ono wyglądać. Nie czułem radości, tylko strach. Paraliżował mnie z minuty na minutę coraz bardziej, nie pozwalał mi na nią patrzeć, odzywać się, śmiać… Nurtowała mnie tylko jedna myśl – co z nami dalej będzie? Nie mogłem sobie wyobrazić życia bez Katarzyny. Nie potrafiłem sobie wyobrazić jej reakcji, kiedy się dowie. Po wykładach, jak zwykle, spotkaliśmy się wszyscy u mnie.

– No, nareszcie razem. Ależ się tym razem wynudziłem – zrzędził Artur. – Moja mama jest niemożliwa, przybrałem dwa kilo w ciągu trzech tygodni. Rozumiecie, dwa kilo! Ile mnie teraz czeka znowu godzin na siłowni… – marudził. – Z moją mamą wszystkie wysiłki, by utrzymać wagę, przypominają syzyfową pracę.

– Ja nie utyłem – rzucił Robert. – Pomagałem bratu remontować mieszkanie. Czuję się, jakbym miał sto lat. Boli mnie chyba wszystko. Mam odciski na rękach niczym Michał po wakacyjnej robocie w Niemczech – żalił się.

– Ja też miałem dziwaczne ferie – odezwał się Mariusz. – Odwiedziny u rodziców Honoraty. Trzy dni z przyszłymi teściami. Ileż to mnie kosztowało wysiłku! No, chyba rozumiecie? – śmiał się. – Robiłem to wszystko tylko dla niej. Musiałem być najprzystojniejszy, najrozsądniejszy, najmądrzejszy i chyba najnudniejszy na całym świecie. Nawet Honorata męczyła się ze mną w tym idealnym wydaniu. Ideały bywają koszmarne… Najlepszy jednak był w tym wszystkim ojciec Honoraty, który żegnając się z nami, szepnął mi do ucha: „Chłopcze, bądź choć odrobinę facetem z jajami…”.

Wszyscy ryknęli śmiechem. Nie słuchałem. Wiedziałem, że będę następny.

– A ja ponoć mam być ojcem – wykrztusiłem z siebie bez żadnego wstępu.

To dopiero była sensacja. Nagle urwały się śmiechy, zapadła kamienna cisza. Robert zakrztusił się kawą. Mariusz stukał bezmyślnie palcami w blat biurka. Artur rzucił pod nosem jakieś siarczyste przekleństwo. Tylko Katarzyna stała bez ruchu, nadal patrząc przez okno.

– Uwierzcie mi, nie wiem, jak to się stało. Nic nie pamiętam… – zacinałem się. – Spotkałem się ze starymi znajomymi. Poszliśmy na zabawę do wiejskiego klubu. Wypiliśmy trochę za dużo. Nie mogę jakoś w to uwierzyć… Byłem zupełnie pijany. Nic, zupełnie nic nie pamiętam – brnąłem dalej.

– To, co mówisz, nie powinno mieć już zupełnie żadnego znaczenia. – Usłyszałem spokojny głos Katarzyny. – Myślę, że wiesz, co należy zrobić. Masz chyba jeszcze jakieś zasady. Świat i bez tego jest pełen nieszczęśliwych dzieci, porzuconych kobiet i nieodpowiedzialnych facetów.

Tak, ona wiedziała od razu, co należy zrobić. Nie potrzebowała czasu na zastanowienie się. W jej świecie nie mogło być przecież półcieni. Wszystko musiało być proste i jednoznaczne. Czarne było czarne, białe było białe, nie było miejsca na żadne odcienie szarości, na żaden, nawet najmniejszy kompromis. Ona już wiedziała, co mam zrobić. Ona zadecydowała już za nas, za siebie, za mnie. Odwróciła się na pięcie i wyszła. Za chwilę usłyszałem trzaśnięcie wyjściowych drzwi. Stałem jak zahipnotyzowany. Tego się jednak nie spodziewałem. Tą jednoznaczną reakcją zdołała mnie zaskoczyć. Przez odsłoniętą firankę widziałem, jak wyszła z bramy, jak szła wolnym krokiem wzdłuż żywopłotu, jak próbowała uciec: ode mnie, od problemu, od całej tej sytuacji.

– Katarzyna! – krzyknąłem przez uchylone okno.

Nie odwróciła się. Nie zareagowała. Szła wolno dalej.

– Kaśka! – krzyknąłem jeszcze raz. Wydawało mi się, że zaczęła iść szybciej.

– Michał, odczep się od niej! Daj jej spokój! – Robert był dziwnie zdenerwowany. – Ona na pewno zasługuje na coś więcej…

Następnego dnia Kasi nie było na uczelni. Robert wydzwaniał gdzieś nerwowo, później uspokajał chłopaków. Gdy po paru dniach zobaczyłem ją na wykładach, zachowywała się tak, jakby nie było tamtego fatalnego dnia.

– Cześć, Michał! – Stanęła obok mnie. – Weź się w garść! Popatrz na siebie: brudne spodnie, trzydniowy zarost, odór alkoholu i papierochów… Nie wyglądasz najlepiej – mówiła normalnie, bez cienia żalu czy ironii.

Zachowywała się tak, jakby nigdy wcześniej nie było nas, jakby jej to osobiście w ogóle nie dotyczyło, jakby wszystko rozbijało się o moją postawę życiową, mój stosunek do seksu, nieślubnych dzieci i porzuconych kobiet. Zachowywała się tak, jakby w tym wszystkim nie było jej, nie było nas… Jedynym problemem była moja niska moralność, moja emocjonalna niedojrzałość, mój brak odpowiedzialności, mój nadmierny pociąg do alkoholu i przygodnego seksu… Traktowała mnie trochę jak zbłąkaną owcę, której trzeba pomóc, aby miała szansę wrócić do stada. Nie było nas – byłem ja i była ona, a pomiędzy nami mur o wiele za gruby, by można było go pokonać. Nie wiem, czy kiedykolwiek zastanawiała się nad tym, jak łatwo jest osądzać innych, a jak trudno zachować w tym choć pozory obiektywizmu… Traktowała mnie tak jak przed paroma miesiącami. Znowu byliśmy po prostu kumplami. Znów należeliśmy do tej samej paczki przyjaciół. Gdybym wtedy zachował choć odrobinę szacunku i zaufania do samego siebie, to nigdy nie doszłoby do tego fatalnego dnia i do wszystkich następnych, równie beznadziejnych dni przez kolejnych parę lat. Nie byłem wtedy zdolny do żadnych samodzielnych decyzji. Przerażony, że straciłem tak wiele, próbowałem ratować jeszcze okruchy tego, co zostało. Nie mogłem być chłopakiem, ale mogłem być kumplem, przyjacielem. Zrobiłbym wtedy wszystko, żeby nie odsunęła się ode mnie. Sprzedałbym duszę diabłu, żeby tylko nie przekreśliła mnie ostatecznie. Ślub z obcą dziewczyną wydawał się być drobiazgiem.

W sumie był to tragikomiczny dzień, wspaniały temat do antycznego dramatu. Ciepły majowy dzień, mały wiejski kościół wypełniony po brzegi zupełnie obcymi mi ludźmi, jasne promienie majowego słońca próbujące z trudem przedzierać się przez ciemne witraże, monotonny głos księdza, rozdzierające ciszę dźwięki organów…

Pamiętam tylko ich. Poza nimi nie liczyło się dla mnie nic i nikt. Stali w bocznej nawie wiejskiego kościoła, tacy inni, jakby przybysze z obcego świata. Chłopcy na swój sposób przejęci, ona jakby daleka i nieobecna. Cały czas miałem wrażenie, że Kasia obserwuje ten ślub jak fragment oglądanego w kinie filmu – fikcyjny kościół, fikcyjna para młodych, wymyślony, ciekawy scenariusz… To niestety nie była fikcja, to było moje życie. Prosto z kościoła wyjechałem do Krakowa. Każdy pretekst był dobry – musiałem się uczyć do nadchodzącej sesji. Nikogo to jakoś nie dziwiło, nikt nie nalegał, bym został. Wszyscy pewnie wychodzili z założenia, że najlepszym lekarstwem jest czas, że muszę się przyzwyczaić, pogodzić z nową rzeczywistością, zaakceptować to, co się stało, i nowego siebie. Byłem im za to wdzięczny. Nie potrafiłbym tam zostać ani chwili dłużej. Byle dalej, myślałem, od tego kościoła, od tamtej obcej, zupełnie obojętnej mi dziewczyny, od rodziców, od naszej wioski, od tej całej koszmarnej sytuacji… Gdy wypowiadałem w kościele słowa przysięgi, widziałem tylko twarz Katarzyny. Mógłbym w szczegółach opisać grę promieni słonecznych na jej włosach, ciepłe miedziane blaski przeplatające się ze złotem słońca i brązem dojrzałych kasztanów, przymknięte delikatnie oczy, cichutko coś szepcące usta, czerwoną różę zbliżoną do twarzy… Nie potrafiłem wyobrazić sobie tego, co będzie dalej. Żyłem tylko wspomnieniami, teraźniejszość wydawała mi się idiotyczna, przyszłości po prostu nie było. Gdy zamykałem oczy, widziałem tylko Katarzynę. Kiedy zasypiałem, śniłem tylko o niej. W snach była taka jak kiedyś – ciepła, zmysłowa, odważnie oddająca pocałunki i tylko moja. W ciągu dnia ścigałem ją wzrokiem na uczelni. Jakby na złość mnie, a może i samej sobie, umawiała się z coraz to innymi facetami. Czułem się niepotrzebny, jak wrak zepchnięty przez los na boczny tor. Dla Kasi byłem starym, dobrym kumplem, któremu należała się odrobina współczucia z powodu życiowych kłopotów.

– Michał, czas wziąć się w garść. Głowa do góry! Świat się na tym nie kończy – mówiła w przelocie. – Brak ci wielu zaliczeń. Jeśli się nie opamiętasz, to nie dopuszczą cię do sesji. Stracisz idiotycznie rok. Czy cała ta sprawa jest w ogóle tego warta?

Miała rację, niezaliczony rok byłby już tylko ukoronowaniem tego, co się stało. Może jeszcze nie jest za późno, pomyślałem. Wolski też mówił, że spróbuje pomóc. Stary był przerażony tym, co się ze mną działo. Wreszcie przestałem patrzeć w sufit. Zacząłem nadrabiać ćwiczenia, odpisywać notatki z wykładów, pisać zaległe zaliczenia, umawiać się na dodatkowe dopytki, przesiadywać godzinami w akademickiej bibliotece. Nagle dotarło do mnie, że jeżeli stracę rok, jeżeli pójdę na urlop dziekański, nie będzie wspólnych wykładów, nie będzie wspólnych ćwiczeń…

I tak jakoś prawie przypadkiem odnalazłem nowy cel.

Siedziałem właśnie w bibliotece, gdy wpadł Robert.

– Nie mogłem cię nigdzie znaleźć. Masz wyłączoną komórkę czy co? Matka nie mogła się do ciebie dodzwonić. Marta spadła z taboretu. Pogotowie zabrało ją do szpitala. Poronienie w toku. No, ruszaj się, człowieku! – ponaglał.

Kiedy dowiedziałem się, że płód był pięciomiesięczny, chciało mi się walić głową w mur. Poczułem się jak idiota, kretyn, ojciec cudzego dziecka, rycerski mąż cudzej żony. Byłem wściekły na siebie, na chłopaków, a przede wszystkim na Katarzynę. Gdyby nie te jej staroświeckie poglądy, gdyby nie ta jej kryształowa czystość, niczym nieskażona biel, nigdy nie doszłoby do tego koszmaru, nigdy nie dałbym się tak poniżyć, wdeptać w ziemię, zniszczyć. Nie straciłbym poczucia własnej godności, nie utraciłbym gruntu pod nogami. Katarzyna i te jej przeklęte zasady… Marta w tym wszystkim się nie liczyła. Była dla mnie zerem, mniej niż zerem. Obojętność przeszła w niechęć, a później w nienawiść. Wystąpiłem o rozwód. Na orzeczenie sądu przyszło mi czekać parę lat. Moją jedyną obsesją ciągle była Katarzyna. Kochałem ją i jednocześnie czułem żal, pragnąłem jej obecności, a jednocześnie drażniła mnie, sprawiała fizyczny ból. Marzyłem o tym dniu, gdy będę jej mógł powiedzieć, że jestem wolnym człowiekiem, że tamto to był tylko koszmarny sen.

*

Rozpoczął się czwarty rok studiów. Było mi coraz trudniej. Moje kontakty z rodzicami stały się rzadsze, a z czasem zaczęły się ograniczać do sporadycznych telefonów i zdawkowych pytań o stan zdrowia. O sobie nie mówiłem nic, a oni zresztą też nie pytali, przerażeni biegiem wydarzeń. Dla nich właściwie przestałem istnieć. W ich małej społeczności osoba starająca się o rozwód podlegała ogólnemu potępieniu, a ktoś ubiegający się o unieważnienie ślubu kościelnego powinien był się nigdy nie urodzić. Byłem zakałą nie tylko własnej rodziny, ale i całej wioski. Z czasem moim jedynym domem stało się to wynajmowane mieszkanie, a jedynym źródłem utrzymania praca w studenckiej spółdzielni. Przyjaciele jakby zapomnieli o wydarzeniach z ubiegłego roku. W moim mieszkaniu znowu było tłoczno i gwarno. Katarzyna traktowała mnie jak dobrego kumpla, a przewrotny los sprawił, że stałem się jej bardzo potrzebny. W październiku rozpoczęły się zajęcia z kardiochirurgii. Dla mnie cudowna intelektualna przygoda, dla Katarzyny jedno z życiowych doświadczeń. Pamiętam doskonale pierwsze ćwiczenia. Podzielono nas na małe, kilkuosobowe grupy. Naszą zaopiekował się młody asystent w nienagannie białym, mocno nakrochmalonym fartuchu, w śnieżnobiałych, idealnie odprasowanych spodniach, białych butach. Był od nas niewiele starszy. Traktował nas bardziej jak młodszych kolegów niż studentów. Katarzyna wpadła mu w oko już na pierwszych zajęciach. Nic dziwnego, wyglądała cudownie – opalona na złocisty brąz, z długimi włosami spadającymi na odsłonięte ramiona, z rozchylonym dekoltem ciemnozielonej bluzki, w obcisłych jasnych spodniach, z bosymi stopami wciśniętymi w rzemyki sandałów. Zapomniała fartucha. Na tle naszej ubranej w nieśmiertelną biel grupy wyglądała jak barwny egzotyczny motyl. Cały czas patrzył tylko na nią. Cały czas mówił tylko do niej. Już wcześniej wielokrotnie zastanawiałem się, czy Katarzyna zdaje sobie sprawę z tego, jak działa na mężczyzn. Czy jej zachowanie jest spontaniczne, czy też w pewnym sensie przemyślane, świadome? Intryguje, podnieca, wabi, drażni pewnym siebie, a zarazem dziecięcym sposobem bycia… Ufne dziecko, młoda dziewczyna, kobieta – swoiste zjawisko, kuszący i wabiący kameleon. Wiele razy widziałem różnych facetów, którzy nie mogli oderwać od niej wzroku. Było w niej coś wyzywającego, coś drażniącego, ale nic z wulgarności, nic z tanich efektów, nic na pokaz. Twarz Katarzyny – delikatnie podkreślona linia dużych czarnych oczu, długie rzęsy, ciemne brwi, duże, regularnie wykrojone usta… Ta twarz nie wymagała żadnej korekty. Trudno byłoby ją poprawić. Była idealnie stworzona przez naturę.

Facet był zauroczony, jak wielu innych przed nim, jak ja…

– Pani rozumie, w toku naszych ćwiczeń udowodnię, że ta pozornie trudna dziedzina medycyny jest stworzona dokładnie dla takich dziewcząt jak pani…. – motał się, bredził. Myślałem, że nie wytrzymam. Pierwszy nie wytrzymał Robert.

– Tak pan sądzi? – przerwał mu. – Niedawno jeden z pańskich kolegów wygłosił teorię na temat, że takie dziewczyny jak Katarzyna nie nadają się na medycynę, że to za ciężki i do tego często śmierdzący kawałek chleba, że ktoś taki, jak Kaśka pasuje bardziej do filharmonii, teatru, perfumerii czy też biblioteki.

– Na jakim przedmiocie dyskwalifikowano tak dziewczyny? – spytał zdziwiony. Nie mieściło mu się pewnie w głowie, że można było w ogóle gdziekolwiek i kiedykolwiek dyskwalifikować taką dziewczynę jak Katarzyna.

– Na anatomii patologicznej. – Wszyscy zaczęliśmy się śmiać.

– Niech się pan nie dziwi. Asystent był całkiem normalny, żaden z niego antyfeminista – wyjaśniał Robert. – To Katarzyna potrafi być nieobliczalna.

Nikt nie zapomniał tego wydarzenia sprzed paru miesięcy, po którym Kaśka usłyszała ową reprymendę. Ja też pamiętałem je doskonale. Zbliżał się koniec roku akademickiego, okres zaliczeń. Katarzyna nie miała zaliczonej sekcji na anatomii patologicznej. Od wielu już tygodni robiła wszystko, co tylko było możliwe, aby tego uniknąć. Tym razem asystent był bezwzględny. Kiedy wyczytał jej nazwisko, wstała blada jak ściana. Zgłosiłem się, że chętnie pomogę. Robiła wszystko jak w transie, podśpiewując cichutko pod nosem, zgodnie z jej teorią, że na wydechu sekcję robi się łatwiej. Dyktowała rozpoznanie spokojnym głosem z miną zupełnie obojętną. Zapytana po sekcji o płeć denata, nie potrafiła udzielić odpowiedzi. Wtedy to właśnie usłyszeliśmy opinię o delikatnych dziewczynach, które niewłaściwie wybrały sobie zawód. Opowiadaniami o zeszłorocznej anatomii patologicznej rozbawiliśmy asystenta do łez.

Zajęcia z kardiochirurgii zapowiadały się nieźle. Facet był spokojny, pogodny, niekonfliktowy. W przerwach przy filiżance kawy opowiadał różne zabawne historie z sali operacyjnej. Mówił głównie do niej.

Kiedyś poprosił ją, żeby pomogła mu przynieść jakieś plansze. Przez uchylone drzwi pokoju asystentów zobaczyłem, jak próbował ją objąć i pocałować. Szybki ruch ręki, krótki trzask. Tak mogła zareagować tylko Katarzyna. Wylądowała u opiekuna roku na wychowawczej pogawędce, podczas której to profesor Wolski ostatecznie uległ jej argumentom i utrzymywał tylko, że rękoczyny wobec młodych asystentów akademickich to lekka przesada, że wystarczyłaby, na przykład, pisemna skarga. Od tej pory zaczęły się nasze kłopoty z kardiochirurgią. Najgorzej oczywiście szło Katarzynie. Każda jej wypowiedź była niedostateczna. Każde ćwiczenie nadawało się do poprawy. Niszczył ją z uśmiechem na twarzy. Mówiąc szczerze, bawiło to nas wszystkich. No, może nie wszystkich – wyjątkiem była Katarzyna. Każdą ocenę niedostateczną, każde niezaliczone ćwiczenie, każde oblane kolokwium musiała poprawiać na popołudniowych dyżurach. Popołudniami był miły, ujmujący, ciepły. Robił wszystko, by być z nią jak najdłużej. Patrząc na to z boku, widziałem sam siebie sprzed paru miesięcy. Wtedy też byłem gotowy za każdą minutę, za każdy kwadrans, za każdą godzinę z nią zapłacić najwyższą cenę. Kasia go nie cierpiała. Nie chcąc całymi godzinami przebywać z nim sam na sam, ciągnęła mnie z sobą do kliniki pod pretekstem moich ogromnych, świeżo przeze mnie odkrytych zainteresowań kardiochirurgią. Fakt faktem, to właśnie z tego okresu wywodzą się moje marzenia o dużych zabiegach, radykalnych poprawach, prawie cudownych wyzdrowieniach. Roman był dobrym nauczycielem – cierpliwym i wymagającym. Jemu i jego słabości do Katarzyny zawdzięczam swoje zainteresowanie chirurgią, a kardiochirurgią w szczególności. Swoją drogą, on był jak królewicz z bajki. Miał własne duże mieszkanie, nowiutki zachodni samochód, ciekawą pracę i pewną pozycję na uczelni. Był przystojny, szarmancki, zawsze elegancko ubrany. Myślę, że bardzo ją kochał. Spokojnie czekał na swój dzień, na swoją szansę. Były kwiaty na oficjalne przeprosiny, pierścionek z kongresu w Wenecji, zaproszenie na sylwestra w Budapeszcie i… nieprzystępna, lodowata Katarzyna.

– Kasiu, dlaczego to robisz? – nie wytrzymałem kiedyś. – Czy ty nie widzisz, że przesadzasz, że to już od dawna nie jest w porządku z twojej strony? Bawisz się jego kosztem, wyśmiewasz go publicznie, a później dziwisz się, że masz kanały. Kasieńko, to nie on jest złośliwy. To ty bijesz rekordy zgryźliwości.

– Masz rację – odpowiedziała jakoś dziwnie. – Jest przystojny, do tego kawaler, ma piękny dom, budzący zazdrość samochód, pewną pozycję profesorskiego syna. Złote pierścionki, kwiaty, sylwester za granicą… Żyć nie umierać. Być może po studiach zapewniłby mi pracę na uczelni, bo przecież sama średnia ocen może nie wystarczyć. Masz rację – mówiła dziwnie spokojnie, ale znałem ją już za dobrze, by nie obawiać się tego spokoju. – Masz rację – powtórzyła. – Czasem mi go nawet żal. Sympatyczny chłopak i do tego niczemu niewinny. Ma po prostu pecha, nie ten czas i nie to miejsce. Ja go nawet lubię, ale wiesz, chociaż pewnie ty tego nie jesteś w stanie do końca zrozumieć, nie każdego można kupić. Mnie byłoby chyba trudno.

To było gorsze od uderzenia w twarz. Więc według niej mnie kupiono, według niej sprzedałem siebie dla paru szklarni, dwóch sklepów i dostatniego życia.

Najbliższa przyszłość zakpiła sobie jednak z tych jej deklaracji. Pamiętam dzień egzaminu z kardiochirurgii. Katarzyna zdawała jako jedna z ostatnich. Prawie cała grupa czekała na Kaśkę. Po tym wszystkim, po tych dopytkach, wiecznych zaliczeniach i komisyjnym dopuszczeniu do egzaminu kibicowaliśmy jej jak na sportowych zawodach. Wszyscy byliśmy ciekawi, jak ją oceni profesor Wolski. Wyszła z sali rozpromieniona, z zaróżowionymi policzkami, z błyszczącymi oczyma. Trzeba ją było znać, a ja ją przecież znałem bardzo dobrze, żeby wiedzieć, że zdała, i to zdała rewelacyjnie.

– Celujący! – krzyknęła radośnie.

Podeszła do mnie. Wspięła się na palce, musnęła mój policzek ustami. Pewnie dla niej był to drobiazg, przyjacielski pocałunek, ale dla mnie to było wtedy bardzo wiele.

– Dziękuję – szepnęła.

Rozejrzała się po korytarzu. Roman stał przy oknie, patrzył gdzieś daleko przed siebie. Był tu już parę godzin, od początku egzaminu, od pierwszego zdającego. Rozmawiał z każdym wychodzącym z sali egzaminacyjnej, gratulował, cieszył się, ja jednak byłem pewny, że tak naprawdę czekał tylko na nią. Jak zawsze elegancki, nienagannie ubrany, przystojny. Ciemna marynarka, bladoniebieska koszula, jasne spodnie i coś, co zauważyłem dopiero teraz – mały bukiecik kolorowych frezji. Ruszyła w jego stronę. Nie pamiętam, o czym wtedy myślałem, chyba o niczym. To było trochę tak jak w kinie. Byłem niemym obserwatorem toczącej się tuż obok mnie akcji. Podeszła do niego pewnym krokiem, stanęła tuż przed nim, wyciągnęła do niego rękę i… Nie mogłem w to uwierzyć.

– Katarzyna – przedstawiła mu się. – Mam na imię Katarzyna.

– Roman. – Podał jej rękę.

– Chciałam ci podziękować.

– Nie ma za co, zupełnie nie ma za co. – Zatrzymał jej rękę jakby odrobinę za długo. – To ja chciałem cię jeszcze raz przeprosić.

Stali naprzeciw siebie radośni, uśmiechnięci, przyjaźni. A ja nagle zrozumiałem, że to nikt inny, tylko ja pchnąłem Katarzynę w jego ramiona.

*

Sprawa rozwodowa ciągnęła się w nieskończoność. W marzeniach często widziałem swój „normalny” ślub z „normalną” panną młodą. W moich marzeniach tą panną młodą była tylko ona. Zawsze, gdy o tym myślałem, widziałem tylko ją. To było jak obsesja, jak nieuleczalna ciężka choroba. Nie mogłem się uwolnić od myśli o niej. Towarzyszyła mi ciągle, prześladowała w dzień, przychodziła pod postacią marzeń sennych nocą. Katarzyna… Gdy myślałem o kimś, to tym kimś była Katarzyna. Gdy marzyłem o kimś, to znów była ona… Gdy śniłem, to o Katarzynie… Przekleństwo… Nie potrafiłem, nie mogłem się od tego uwolnić. Póki co, zajmowałem pozycję przyjaciela i doskonale wiedziałem, co to znaczy. Sam wyznaczyłem sobie granicę, której nie wolno mi było pod żadnym pozorem przekroczyć. Nie było miejsca na żadne intymne sytuacje, żadne dwuznaczne wydarzenia.

Znowu spędzaliśmy ze sobą dużo czasu. Roman przygotowywał się do habilitacji. Katarzynę, za jego przyzwoleniem, miałem dla siebie. No, nie do końca Katarzynę, tylko czas, który z nią spędzałem. Często włóczyliśmy się do późna pustoszejącymi powoli ulicami. Nigdy nie mieliśmy siebie dosyć. Nigdy nie mogliśmy się rozstać, nigdy nagadać. Często oglądaliśmy wystawy sklepów.

– Wiesz, Michał, kiedy byłam małą dziewczynką, bardzo lubiłam kupować przez szybę. Wyobrażałam sobie, że mam mnóstwo pieniędzy i że mogę mieć wszystko, co tylko zechcę. Spróbujemy? To wspaniała zabawa. Wiesz, chciałabym mieć jasną sypialnię… – Staliśmy przed do połowy zamarzniętą szybą salonu meblowego. Nie czułem zimna. Próbowałem sobie wyobrazić to, o czym mówiła. Detal po detalu, fragment po fragmencie poznawałem mieszkanie jej marzeń.

– Biała sypialnia z delikatną tapetą w kolorze bladego różu. Widziałam kiedyś taką w drobne białe i popielate różyczki, tłoczone na delikatnym różowym tle. Do tego chciałabym ogromne, staroświeckie łóżko z jasnego drzewa, przykryte staromodną kapą w drobne kwiaty. Podobne do tego tutaj… Jasną szafę z dużymi lustrami w drzwiach, okrągły mały stoliczek, przykryty ręcznie haftowanym obrusem. Babcia Wanda robi takie cuda… Wyobraź sobie, na przykład, biały obrus z angielskim haftem. Stawiałabym tam porcelanowy wazon na kwiaty. Bo wiesz, ja uwielbiam kwiaty – mówiła spokojnie, radośnie, z nutą rozmarzenia w głosie. – W moim domu będzie dużo, bardzo dużo kwiatów. Chciałabym jeszcze mieć jasną toaletkę. Coś podobnego do tej tutaj – z dużym lustrem w ozdobnej oprawie i wiklinowym fotelem stojącym naprzeciw. Na toaletce stawiałabym drobiazgi, no wiesz, takie tam babskie różności: kremy, perfumy, pudry… W mojej sypialni powinny być jeszcze białe firany, nie za długie, sięgające tuż ponad drewniany, szeroki parapet. Na parapecie mnóstwo kwiatów w porcelanowych białych doniczkach… No i jeszcze zasłony – biało-różowe, delikatne, lekkie, zwiewne, przypominające bardziej poranną mgłę niż materiał. Okno musi być ogromne, dające dużo światła. Z okna powinno być widać ogród, a w ogrodzie ogromne krzewy magnolii. Na drewnianej podłodze puszysty ciepły dywan, taki, że miałoby się ochotę stanąć na nim boso…

Stałem obok, nie przerywając nawet słowem. Bałem się, że wszystko zepsuję, że nagle czar pryśnie i że już nigdy nie dowiem się, jak powinna wyglądać nasza sypialnia, kuchnia, łazienka…

– W każdym domu powinno być jakieś zaciszne, spokojne miejsce, gdzie można byłoby usiąść z książką w ręku i odpocząć po zabieganym dniu. Marzy mi się kominek, w którym w jesienne i zimowe wieczory buzowałby ogień, rozpryskując wkoło tysiące wesołych iskier…

Słuchałem, słuchałem, słuchałem… Wtedy były to tylko marzenia.

*

Sesja dobiegała końca. Jeszcze parę dni, jeszcze jeden egzamin i rozpoczną się kolejne wakacje. Miałem je już dobrze zaplanowane. Kumpel nagrał mi pracę przy przeprowadzkach we Frankfurcie.

– Stary, cudowna robota – zachwalał przez telefon. – Pomyśl, około dziesięciu za godzinę i do tego napiwki. Żyć nie umierać. To bez porównania lepsze niż zeszłoroczne układanie bruków. Do dzisiaj mam jeszcze odciski na rękach i kolanach.

Potrzebowałem tych pieniędzy. Z domu nie otrzymywałem już nic. Praca w studenckiej spółdzielni była niskopłatna i czasochłonna. Przydałaby się na ten ostatni rok studiów jakaś finansowa górka. Wiadomo, egzaminy dyplomowe, może jakiś wolontariat w nadziei na późniejszy etat na uczelni… Może brakować czasu na pracę, a przecież trzeba jakoś żyć.

Katarzyna miała zupełnie inne plany. Z wypiekami na twarzy dzieliła się ze mną swoim najnowszym pomysłem.

– To nasze ostatnie wakacje, za rok będziemy już po dyplomie, za rok każdy z nas będzie się już rozglądał za miejscem pracy, rozpoczynał inne, no wiesz, to niby dorosłe życie.

Moje dorosłe życie zaczęło się o wiele wcześniej, pomyślałem.

– Ostatnie wakacje… – Kasi nie zamykały się usta. – Zebraliśmy już grupę, trochę ludzi od nas, trochę z innych uczelni. Przejdziemy na piechotę z plecakami i namiotami całe wybrzeże. Do tego prawie nie trzeba pieniędzy. Załatwiliśmy finansowanie z uczelni. W dziekanacie nie widzieli jeszcze takich zapaleńców. Będziemy rozsławiać imię naszej akademii. Wolski założył się ze mną, że najpóźniej na wysokości Koszalina wymięknę i wrócę pociągiem do domu. Przegra staruszek. Jestem tego pewna. W końcu ja stamtąd pochodzę, to mój świat. To będzie cudowna przygoda. Coś niepowtarzalnego, coś jedynego w swoim rodzaju, coś, co zostanie w pamięci na całe życie. Można spać na plaży… Pomyśl, kilkaset kilometrów piechotą, szum fal, krzyk mew, wschody i zachody słońca, szerokie, dzikie plaże nie odkryte jeszcze przez tłumy turystów…

– Wiesz, dla mnie to wszystko brzmi strasznie, po prostu przerażająco. Niby po co miałbym się tak męczyć?…

– Nie „po co”, a „dla kogo”… – Miała rację, źle postawiłem pytanie.

To były moje najcudowniejsze wakacje. Byliśmy razem. Całe dnie i noce byliśmy razem i tak naprawdę tylko to miało dla mnie znaczenie. Byliśmy my i jeszcze kilkanaście innych osób, ale dla mnie liczyła się tylko ona. Śmiała się, żartowała, zaplatała włosy, biegała wzdłuż plaży, goniąc leniwe ptaszyska, nurkowała pod nadpływające fale, brodziła w wodzie po kolana, zbierając bursztyny, kremowała twarz, karmiła mewy, podziwiała wschody i zachody słońca, siedziała w moim swetrze przy ognisku… Robiła setki rzeczy, których nigdy nie zapomnę, tysiące drobiazgów, które sprawiały, że z każdym dniem byłem coraz bardziej zakochany. Nawet teraz, po latach, gdy zamykam oczy, widzę to znowu: ociekające wodą splątane włosy, mokrą, opaloną twarz, ubrany na mokre ciało mój podkoszulek, wyciągniętą w moją stronę dłoń z kruszynami bursztynu, bliskość jej ciała, ciepły blask wieczornego ogniska odbity w jej oczach, długie spacery po zachodzie słońca, rozsunięte zamki namiotów, jej twarz tuż przy mojej twarzy, kąpiele przy blasku księżyca… Te dziesiątki kilometrów, które codziennie przemierzaliśmy, ciężar namiotów i plecaków nie miały żadnego znaczenia. Roman dzwonił każdego dnia. Opowiadała mu wszystko. Był na stypendium w Stanach. Zbierał tam jakieś materiały do kolejnej bardzo ważnej publikacji. Nie wiem, czy był o nią zazdrosny. Ja byłbym zazdrosny o każdą minutę tych wakacji. Widziałem się z nim, kiedy wyjeżdżaliśmy na naszą wyprawę. Rozmawiał ze mną chwilę na peronie tuż przed odjazdem pociągu.

– Uważaj na nią! Zgodziłem się na ten szalony pomysł tylko dlatego, że ty jedziesz. Byłem pewny, że zdoła cię namówić. Katarzyna nie chce ze mną jechać do Stanów. Rozumiem, to dla niej nuda, nic z atmosfery wakacji. Przy tobie na pewno nie może jej się nic złego przytrafić. Ufam ci. Wiem, że stara miłość nie rdzewieje, ale ty masz dużo zdrowego rozsądku.

– Możesz być pewny. Będę nad wszystkim czuwał: żadnego siedzenia do rana, żadnego włóczenia się po nocy, codziennie zjadane śniadania, żadnych nieznajomych facetów…

– Nieznajomych to ja się jakoś zupełnie nie obawiam, gorzej… – Nie dokończył. – Bawcie się dobrze! – Przytulił Katarzynę. Uścisnął mi rękę. Stał na peronie, patrząc, jak pociąg powoli nabiera szybkości.

Prawdę mówiąc, sam siebie podziwiałem. Byłem niedościgłym wzorem przyjaciela i miałem niesamowicie dużo zdrowego rozsądku. Katarzyna ufała mi bezgranicznie. Pamiętam, pewnego wieczoru rozbiliśmy namioty na klifie, tuż nad plażą. W nocy zerwał się wiatr, morze huczało groźnie, a wysokie fale uderzały z niespożytą siłą w betonowe wzmocnienia klifu. Niebo było czarne, pozbawione gwiazd. Gdzieś w oddali pojawiały się zygzakowate światła pierwszych błyskawic, groźne, dudniące grzmoty zlewały się z rykiem fal. Katarzyna weszła do mojego namiotu.

– Mogę się na dzisiejszą noc przenieść do ciebie? – spytała niepewnie. – Strasznie się boję burzy. Nocleg w tym miejscu to chyba nie był najlepszy pomysł. Widziałeś tu niedaleko ten w połowie zburzony kościół? Druga połowa spadła z klifu do morza w trakcie jakieś nawałnicy.

– Doprawdy? – zacząłem się śmiać. – Przed paroma godzinami, słyszałem od ciebie jakąś strasznie romantyczną historię na temat runięcia tego kościoła. – Próbując naśladować jej głos ciągnąłem z ironią. – Dawno temu w Trzęsaczu mieszkało dwoje młodych ludzi – Kaźko i Ewa – którzy darzyli się olbrzymim uczuciem. Pewnego dnia chłopak wypłynął na połów i nigdy nie wrócił, a dziewczyna umarła z tęsknoty za nim. Od tej pory w księżycową noc duch Ewy błądził po brzegu, żeby się spotkać z duchem Kaźka. Morze postanowiło przykryć falami cmentarz, na którym pochowana była Ewa, aby od tej pory zakochani na zawsze byli razem – nabijałem się. Przy okazji fale uszkodziły też kościół i dlatego dzisiaj widzieliśmy tylko kawałek ściany z czerwonej cegły sterczący na urwistym brzegu. My raczej specjalnie nie mamy się czego bać, chyba że morze postanowiło innych młodych połączyć na wieki… – Sam przestraszyłem się tego, co powiedziałem. – Wejdź! Przynieś sobie tylko swój śpiwór!

– Już mam.

Weszła niepewnie. Usiadła na rozłożonej karimacie. Obserwowałem jej twarz w migotliwym świetle zapalonej świeczki. Czuła się nieswojo.

– Wskakuj w śpiwór i spróbuj zasnąć. Ja trochę jeszcze posiedzę. Zobaczymy, jak się rozwinie ta nawałnica…

Wsunęła się posłusznie w śpiwór, przytuliła do swojej ulubionej maskotki, małego pluszowego Timona. Zamknęła oczy. Migotliwe światło świeczki przesuwało się po jej włosach, rzucało cienie na twarz, zamknięte oczy, delikatnie uchylone usta, odsłonięte ramiona… Zdmuchnąłem świeczkę. Dosyć! Ciemność zapanowała tylko na chwilę. Na zewnątrz huczało morze, wiatr szarpał płótno namiotu, powietrze przecinały błyskawice. Drzewa oświetlane ich światłem zaczęły rzucać przedziwne cienie. Katarzyna spała po męczącym dniu. Słyszałem równy, cichy oddech. Ja siedziałem tuż obok niej. Czułem napięcie każdego mięśnia, fizyczny ból spiętego ciała. Przyjaciel… Cholerne słowo, którego zaczynałem nienawidzić. Tyle razy marzyłem o podobnej sytuacji. Tyle razy przeżywałem to we śnie. Teraz Katarzyna spała tuż obok mnie, spokojnie, bezpiecznie… Po przejściu ulewy przeniosłem się przed namiot. Nie mogłem zmrużyć oka. To była dla mnie wyjątkowa noc. Nigdy o tym nie rozmawialiśmy, ale ta noc była wyjątkowa również dla Katarzyny. Nigdy nie opowiedziała Romanowi o tej burzy, o lęku, o wspólnym namiocie, o wspólnej nocy. Nie wydarzyło się zupełnie nic, ale i tak z niewyjaśnionych do końca powodów ta noc stała się naszą tajemnicą.

Pamiętam każdy dzień tych cudownych wakacji, każdą chwilę: Jezioro Turkusowe i ciemne lasy wyspy Wolin, słone jezioro Łebsko, stare dziurawe łajby i gorący, rozgrzany słońcem piasek złocistych wydm, kościółek w Trzęsaczu i Dwór Artusa w Gdańsku, zamek krzyżacki w Malborku i Mierzeję Helską, której siedemdziesiąt cztery kilometry przeszliśmy w dwa dni, latarnię morską na przylądku Rozewie… Te wspomnienia już na zawsze należeć będą do mnie. Turkusowe jezioro i skacząca do wody Katarzyna… Jej dłoń zagarniająca słoną wodę jeziora Łebsko, gdy przechyloną łodzią wpływaliśmy na ruchome piaski… Jej bose stopy wzbijające w powietrze tumany złocistego pyłu, gdy zbiegała z wydm w kierunku morza… Tamta noc w Trzęsaczu… Dom babci Wandy…

Nigdy nie zapomnę dni spędzonych w domu babci Wandy. Kasia zrobiła nam wszystkim olbrzymią niespodziankę. Był upalny dzień bez odrobiny morskiej bryzy. Przeszliśmy już z dwadzieścia kilometrów plażą, spoceni, zmęczeni, rozdrażnieni upałem i samymi sobą. Nikt z nikim nie rozmawiał. Już dawno ucichły śmiechy i żarty. Mieliśmy dosyć, to był kolejny długi dzień tej wędrówki, i do tego ta okropna duchota.

– Pas, nie idę dalej, nie dam rady. – Robert cisnął na piasek swój plecak, padł obok niego, położył się na plecach, rozkrzyżował ręce. – Basta, ani kroku dalej, bo umrę.

– Nie wygłupiaj się, mieliśmy przejść dzisiaj jeszcze pięć kilometrów. – Katarzyna