Fioletowy plecak i trzy herbaty - Łukasz Szopa - ebook + książka

Fioletowy plecak i trzy herbaty ebook

Łukasz Szopa

0,0

Opis

Trzy podróże, trzy herbaty i jeden podróżnik. Turysta? Wędrowiec? Pielgrzym? Łukasz Szopa, Polak, świeżo upieczony absolwent austriackiej szkoły średniej, dwa razy w towarzystwie przyjaciół, a raz samotnie wyrusza na Wschód. Każdy kolejny wyjazd jest lepiej przygotowany, lecz mimo to zawsze stawia na jego drodze niespodzianki. Jak młody, niedoświadczony człowiek poradzi sobie w krajach byłych republik radzieckich? Czy uda mu się bez szwanku powrócić do domu z włóczęgi po Kirgizji, Kazachstanie, Mongolii, Armenii czy Gruzji?

Książka stanowi zapis wspomnień sprzed ponad dwudziestu lat, a gawędziarski, swobodny tok opowieści daje czytelnikowi szansę na przeniesienie się wraz z autorem w czasie i przestrzeni. Doświadczenia problemów, przed którymi stawał podróżujący pozbawiony Internetu, telefonów komórkowych i możliwości wcześniejszego zbadania warunków panujących w byłych republikach tuż po rozpadzie ZSRR dla wielu z czytelników mogą okazać się niezwykłe.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 760

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

Herbata zielona

 

(1992)

ŚRODEK

Podróż po Azji Środkowej zaczyna się w Moskwie. Jak większość podróży po byłym Związku Radzieckim. Tym bardziej że nam, trojgu osiemnastolatków tuż po maturze, finanse pozwalają na korzystanie przede wszystkim z przyziemnych środków lokomocji, jak pociągi i autobusy. Poza tym, a nawet – przede wszystkim – mamy świadomość, że tak właśnie wygląda podróżowanie, nie za szybko, nie samolotem, gdyż – jak rzekł pewien azjatycki mędrzec – trzeba uważać, aby ciało szybkością przemierzania kilometrów nie oddaliło się za bardzo od ducha, by ten, poprzez wkraczanie na nowe terytoria, poprzez wtapianie się w nowe kultury, nie zostawał za bardzo w tyle.

Początkiem jest więc Beloruskij Wogzał, Dworzec Białoruski, którego betonowego peronu dotykamy, opuszczając nasz wagon. Markus już na dole odbiera po kolei podawane mu przeze mnie trzy plecaki, podczas gdy Irene jeszcze raz sprawdza w przedziale, czy czegoś nie zapomnieliśmy. Tu zaczyna się podróż, przygoda, Azja. Nie na Kazanskim Wogzale, z którego dopiero za kilka dni wyruszymy pociągiem w kierunku Kirgizji, a właśnie tu, gdzie, opuszczając polski wagon, dotykamy Wschodu. Dlatego też zmiana kół w wagonach i związana z tym czterogodzinna przerwa w Brześciu początkiem jeszcze nie była – gdyż wagony podniesiono na prawie dwa metry, i kto (jak my) na czas nie opuścił wagonu, ten ziemi białoruskiej stopą nie dotknął…

Jeszcze mniej rzeczywistym początkiem była Warszawa, w której spędziliśmy przedpołudnie. Trzy plecaki umieściliśmy w dworcowych schowkach, by tramwajem skoczyć do Śródmieścia i zaraz z powrotem, w strachu, że nie znając warszawskich odległości, ruchu i komunikacji miejskiej, nie zdążymy wrócić na podstawiony od jedenastej, a odjeżdżający o trzynastej dziesięć pociąg do Moskwy. Nie wspominając o dworcu w Katowicach, w Tychach, czy o moim tam domu, gdzie w miesiąc po zakończeniu karier austriackich gimnazjalistów spotkaliśmy się przed odjazdem: Irene wracająca z Brazylii, Markus z Kuby i ja z nieudanej randki z Małgosią nad Jeziorem Paprocańskim.

Bagaże i my już na dole. Zanim założymy je na plecy, próbujemy zorientować się w zgiełku przesuwających się mas ludzi i nie dać się oszołomić lipcowemu słońcu, nie mówiąc o odganianiu oferujących się tragarzy. Zresztą kto wie, czy to tragarze, a szkoda byłoby już na samym początku utracić część ekwipunku: plecaki ze stelażami, karimaty, śpiwory, namiot, kuchenkę.

Są to nasze pierwsze minuty w Rosji, w byłym Sojuzie, i w głowie huczą jeszcze trochę niesamowite i straszne opowieści Adama, architekta, który w Tychach wynajmuje część naszego domu i który co rano, przy kawie i kołaczykach lub pączkach, jeśli nie czytał na głos (chciałem czy nie) artykułów z „Gazety Wyborczej”, to przytaczał mrożące krew w żyłach historie o Rosji, Azji, podróżujących tam nieszczęśnikach, którzy stracili wszystko oprócz wrażeń – i pewnie życia, gdyż inaczej nie byłoby tych opowieści. Chociaż to też nie jest pewne, gdyż Adam osobiście nigdzie na wschód od Wisły (oprócz krakowskiej starówki) się nie rusza, więc autentyczność jego referatów zaczynających się od: „Słyszałem, jak taki facet…” czy: „Było raz coś takiego, że…” to bardzo otwarta kwestia.

Z drugiej strony mój tata, doświadczony w podróżach po Rosji i w ogóle po „radzieckim Wschodzie”, również nie tylko ostrzegał nas przed niebezpieczeństwem kradzieży, ale jeszcze w Tychach niemalże zmusił Markusa, który miał największy „osobisty budżet na podróż”, osiemset dolarów, aby część, dokładnie pięćset dolarów, powierzył właśnie jemu na czas podróży. Miał mu je oddać już w Moskwie, do której sam przybędzie samolotem.

Czekamy prawie pół godziny, gdyż miał nas odebrać Jurij, znajomy taty, u którego prawdopodobnie będziemy nocować. Sam tata też już powinien być w Moskwie, może nawet odbierze nas stąd razem z Jurijem, o ile pozwoli mu na to czas między różnymi „biznesowymi” spotkaniami. Niestety, nawet po rozrzedzeniu się tłumu na peronie nie ma śladu taty ani Jurija, za to słońce daje popalić – tym bardziej że ostatnie zapasy płynów zniknęły podczas parnej nocy w pociągu.

Wydaje nam się, jakby powiewał minimalny wiaterek, no i jesteśmy na świeżym (jak na tłumny dworzec metropolii) powietrzu – po nocy w pociągu, w którym każde okno było zaśrubowane. To pozostałość po niedawnych czasach, kiedy imperialistycznym agentom próbowano w ten sposób uniemożliwić wyrzucanie szpiegowskich informacji. Efekt w naszym przypadku był taki, że szpieg Markus o mało nie padł i właśnie uwalnia się od bólu głowy. A może zaszkodziła mu górnośląska kranówa – nasz ostatni płynny zapas?

W każdym razie nie ma nikogo, kto miałby nas odebrać. Zadzwonić też trudno, bo choć co kilka kroków wiszą automaty telefoniczne, to działają tylko na monety piętnastokopiejkowe, których przy obecnej kilkusetprocentowej inflacji niemal nikt nie posiada – no, chyba że właśnie do telefonowania, i wtedy warte są kilka rubli. Nie pozostaje więc nic innego, jak wziąć kartkę z adresem do ręki, plecak na plecy i udać się w kierunku dworcowej hali, by poszukać jakiejś taksówki.

Tu znowu tłok i chaos, a do tego twarze i sceny jak z Eisensteina. W końcu udaje nam się przedrzeć przez labirynt kiosków, sprzedawców, podróżnych, policjantów – do postoju taksówek. A raczej parkingu przed dworcem, zastawionego bez jakiejkolwiek logiki dziesiątkami samochodów. Z których niektóre to rzeczywiście taksówki.

Wsiadamy do rozpadającego się żółtego żiguli, gdyż właśnie ten pojazd znajdował się – jak błyskawicznie oceniliśmy – w najlepszej pozycji, by w ogóle opuścić swoje stanowisko i wyjechać w kierunku szosy. Co prawda nie jest to oficjalna taksówka, brak jakiegokolwiek szyldu czy taksomierza, jednak mamy już doświadczenie z podróży po innych krajach (Markusa po Kubie, Ireny po Brazylii czy mojej po Polsce z Markusem i Gregorem trzy lata temu), więc najpierw pokazujemy adres biura GE, w którym pracuje Jurij, potem dokładnie z góry ustalamy cenę. Taksówkarz chce najpierw – wykorzystując naszą nieuwagę, czyli głośną rozmowę po niemiecku – dwadzieścia marek. Udajemy oburzenie, on z kolei pyta: „A co to w Austrii warte?”, na co ja: „A skolko to dla tiebia?”, no i umawiamy się na dziesięć dolarów – z bagażem. Jednak bagaż, czyli trzy plecaki, zachowuje się podobnie jak trzy plecaki podczas wspomnianej podróży po Polsce: budowane na wschodzie automobile pozwalają jedynie na włożenie dwóch plecaków do bagażnika, trzeci musi towarzyszyć Irenie i Markusowi na tylnym siedzeniu.

Ruch uliczny w Moskwie jest fascynujący. Czasami po sześć pasów z jednej strony, masa aut, światła – również czerwone – tylko czasami brane przez kierowców pod uwagę. Komunikacja świetlna, znaki drogowe jak i linie pasów spełniają tu najwyraźniej funkcje nie nakazów i zakazów, a co najwyżej „doradcze”. Każdy jeździ możliwie swobodnie, zmieniając pasy – wydaje się czasami – tylko dla humoru, dla urozmaicenia sobie monotonii wielkomiejskiego ruchu. Markus, dla którego do niedawna najpowszedniejszym środkiem lokomocji były kubańskie traktory na pustych szosach, w ogóle nic nie mówi, zamarł. Może obawia się, że nasze „azjatyckie przygody” skończą się już wkrótce na jednym z moskiewskich bulwarów. Tylko Ireny ruch uliczny nie rusza, ale nic dziwnego – w porównaniu z Sao Paulo Moskwa jest pod tym względem Zürichem. Mimo to wydaje się nam, że niebezpieczeństwo śmierci i kalectwa jest tutaj większe – w odróżnieniu od „południowców” nikt bowiem nie używa klaksonu.

Próbując nie patrzeć przed siebie i szukając zajęcia dla wzroku, oglądam deskę rozdzielczą. Brakuje kilku przycisków. Najsprawniej, choć przy tym upale to nic nie daje, działa nienależący do standardowego wyposażenia auta mały wentylatorek. Podłączony nie przez zapalniczkę, a kabelkami prowadzącymi gdzieś w głąb otworu właściwej, niedziałającej wentylacji. Jednak dalej wzrok mój pada na – najwidoczniej sprawny – zegar. I tu nagle zdaję sobie sprawę z faktu, dlaczego Jurija nie było na dworcu: zapominając o strefach czasu, podaliśmy mu „polski” czas przyjazdu pociągu, czyli godzinę jedenastą z minutami. A pociąg przyjechał to Moskwy po pierwszej – czasu moskiewskiego. Czyli pewnie Jurij był o „moskiewskiej” jedenastej na dworcu, gdzie nas oczywiście jeszcze nie było. Wliczając nasze perypetie na dworcu (czekanie, szukanie kopiejek do telefonu, taksówka), jest teraz pół do drugiej (tutejszego czasu) – czyli jeśli Jurij jest w miarę inteligentny, to zorientował się już, że pociąg przyjeżdża po pierwszej – i jest niestety ponownie w drodze na dworzec…

Ale to nic – myślę – w biurze na pewno będą jacyś jego koledzy, sekretarka, więc poczekamy tam na niego. Potem obracam się do tyłu i tłumaczę nasz błąd przyjaciołom. „Aaaa, to dlatego tak gorąco!…” – wzdycha Markus i zaraz poprawia wskazówki zegarka. Irene nadal się nie przejmuje, śmieje się, jakby ta anegdota nie dotyczyła nas. Jakby powiedział nasz nauczyciel historii: „brazylijska mentalność”…

Zaraz jednak czeka nas następna niespodzianka, następna pomyłka. Już się dziwię, dlaczego taksówkarz po raz drugi jedzie tym samym bulwarem – gdyż nic z tego nie będzie miał, ustaliliśmy przecież stałą cenę. Na to on po chwili: „Niumera siemnatsiat – niet!” i dodaje, że ulica z tej strony numerów nieparzystych kończy się na dziewiątce! Mówię, żeby przejechał jeszcze raz, może kogoś spytał, może ulica ciągnie się gdzieś dalej? Na szczęście, podczas gdy on dalej krąży i zawraca, i przystaje, udaje mi się w plecaku (dobrze, że to mój był na tylnym siedzeniu, a nie w bagażniku!) wygrzebać wizytówkę Jurija – na której jest napisane nie „17/4”, a „4/17”! Czyli to ten duży szary przedrewolucyjny budynek kilkanaście metrów stąd! Cóż, pomyłka to sprawka taty, który przedwczoraj dyktował mi adres telefonicznie – ale najwidoczniej z pamięci.

Po kilku minutach jesteśmy w biurze. Czwarte piętro. Jurija – jak oczekiwaliśmy – jeszcze nie ma, gdyż po raz drugi pojechał po nas na dworzec… Za to możemy trochę odsapnąć. Po pierwsze, zrzucając z siebie bagaże, po drugie, w biurze firmy zatrudniona jest nawet kucharka, która zaraz opiekuje się nami, oferując obiad, a po trzecie, od portiera po sekretarkę i kilku jego kolegów – możemy rozmawiać po angielsku. Choć zauważyłem, że z każdą minutą i każdym kolejnym dialogiem mój rosyjski, do którego nauki w podstawówce niezbyt się przykładałem, odżywa i mogę się coraz lepiej porozumiewać. Jednak właśnie ten mój plus jest „wiecznym” podróżniczym minusem w sytuacjach, gdy reszta grupy języka nie zna: z jednej strony choćby szczątkowa znajomość języka to większa swoboda, komfort, a nawet władza, z drugiej strony jednak fakt, że jest się jedynym „porozumiewaczem” zmusza, a nawet degraduje mnie do roli wiecznego tłumacza, co czasem męczy. Teraz więc, w biurze międzynarodowego koncernu, Irene i Markus są językowo znów na równo ze mną, i pozostawiam trochę im próby wytłumaczenia, skąd wziął się w ogóle nasz „szalony” pomysł podróżowania po posowieckiej Azji. Wytłumaczyć to trudno, szczególnie moskwianom, dla których perspektywa tułaczki po gorących i „niecywilizowanych” stepach i wzgórzach „ich” Azji Centralnej wydaje się nawet bardziej obca niż „centralnym” czy „zachodnim” Europejczykom.

Markus próbuje swoich retorycznych sił, mówi coś o chęci przygód, o naszym zainteresowaniu „tajemniczym Wschodem”, fascynującą przyrodą i kilkusetletnią kulturą, jednak wydaje mi się, że te argumenty nie docierają. Przynajmniej kamufluje jakoś naszą własną niepewność, czy raczej brak prawdziwych powodów całego przedsięwzięcia. Może najlepiej udaje mu się to, gdy wspomina, że celem jest część świata, która dopiero od niedawna jest w miarę „otwarta” dla turystów, że to dla nas coś jak przetarcie pierwszych szlaków Kirgizji, Uzbekistanu, Turkmenistanu – z „zachodniego”, turystycznego punktu widzenia. Na szczęście nie wspomina o tym, że ten nasz „dziki i niezrozumiały” dla nich cel podróży to tylko początek rzeczywiście dzikich i niemożliwych planów typu: z Kirgistanu przez ujgurski Xianyang do Tybetu, dalej poprzez Nepal do Ladakhu, i powrót przez Kaszmir i Afganistan do Tadżykistanu i Uzbekistanu. Już sama kwestia potrzebnego czasu i trudności biurokratycznych, takich jak wizy i zaproszenia, szybko zmusiła nas do bardziej realistycznego zaplanowania podróży, do ograniczenia jej do byłych republik sowieckich – a kto wie, czy i to się w ogóle uda. Tym bardziej że już tutaj, na samym początku, zaczęło się od pomyłek ze strefą czasu czy z adresem!

Wreszcie zjawia się Jurij, a wraz z nim tata. Na dworcu byli razem i od tego momentu akcja trochę szybciej się toczy, może dlatego, że ani mój ojciec, ani sam Jurij nie mają za dużo czasu, a może z tego powodu, że obaj starali się z wyprzedzeniem jak najwięcej dla nas zaplanować.

Do planów nie należało jednak to, że – jak się nagle okazuje – tata nie jest w stanie zwrócić Markusowi jego pięciuset dolarów. Nie musi długo szukać, gdyż w chwili, gdy przed pożegnaniem się z nami (ma za chwilę samolot do Wiednia) chce po prostu sięgnąć do marynarki po portfel – stwierdza, że tego portfela nie ma! Jeszcze trochę szuka po spodniach, potem w samochodzie na dole, ale nic z tego: najwidoczniej ukradziono mu portfel na dworcu! Próbując jak detektyw zrekonstruować przestępstwo, dochodzi do wniosku, że pewnie stało się to wtedy, gdy nerwowo biegając i szukając nas na dworcu, w sierpniowej spiekocie, zdjął marynarkę i przewiesił ją sobie przez ramię, no i… No i co teraz?

Każde z naszej trójki wzięło na tę podróż między pięćset (ja) a osiemset (Markus) dolarów, co oznacza, że Markusowi budżet skurczył się w niespełna pół dnia o ponad połowę. Cóż, nie można tego już zmienić, jakikolwiek transfer pieniędzy z Austrii do Moskwy trwałby pewno za długo, więc postanawiamy podzielić się pozostałymi pieniędzmi, zrobić w ogóle wspólną kasę. Jakoś sobie poradzimy. Śmieszne, choć dla nas może nie tragiczne, ale problematyczne jest to, że okradziono właśnie mojego tatę, który ostrzegając nas przed kradzieżami, „dla bezpieczeństwa” trzymał te pieniądze.

Pakujemy plecaki, gdyż czas ruszyć dalej, do Siergieja, podobno znajomego taty, który ma nam pomóc w znalezieniu noclegu w Moskwie (Jurij tłumaczy, że sam ma małe mieszkanie i do tego małe dzieci), w wymianie dolarów na ruble i w uzyskaniu biletu na pociąg do Kirgizji. Z początku sami nie wiedzieliśmy, czy udamy się z Moskwy do Kirgizji, by potem trasą „według wskazówek zegara” zatoczyć półkole przez Tadżykistan, Uzbekistan i Turkmenistan, czy właśnie odwrotnie: zaczniemy od północy Uzbekistanu i tym samym „półkolem”, tylko w odwrotnym kierunku, wybierzemy Kirgizję jako ostatnią stację. Wygląda jednak na to, że tajemniczy Sergiej (według taty to mafioso, ale „raczej dobry”, nie wiadomo dokładnie, czym, oprócz tworzyw sztucznych i paliwa, handluje, ale podobno wspomaga też odbudowę cerkwi i klasztorów) sam wszystko zaplanował, a Jurij tylko wykonuje polecenia.

Jedziemy więc czarnym mercedesem Siergieja (który nie zjawił się osobiście, a wysłał nam szofera) do jego biura. Podobno to „niedaleko stąd”, jednak jazda trwa prawie godzinę. Specjalnie nas to nie martwi, tym bardziej że po raz pierwszy wszystkie plecaki weszły do bagażnika, a nasza trójka na tylnym siedzeniu (z przodu siedzą szofer i Jurij) ma i tak dużo miejsca. Doświadczamy również wyraźnej różnicy w jakości resorów tego pojazdu w porównaniu do żiguli z dworca.

Siergieja w biurze nie ma, za to biuro – gdyż Jurij gdzieś wydzwania i mamy przy kawie trochę czasu na pobieżne obserwacje – w pełni odpowiada mafijnemu stereotypowi: wysokie, ciemne pomieszczenia, każde okno stalowo okratowane, mahoniowe, ciężkie meble, głębokie fotele, wypolerowane powierzchnie biurek i stołów. I inaczej niż w poprzednim biurze, mimo że szefa nie ma, wszyscy pracownicy przemykają jak mróweczki, a jeśli już się odzywają, to ściszonym tonem, jakby bali się podsłuchu.

Jurij wraca i tłumaczy, że dziś Siergieja już nie zobaczymy, bilet i pieniądze możemy załatwić jutro, a póki co szofer zawiezie nas do Lidy, która zaraz się tu pojawi. Jaka Lida? – myślimy i powoli staje się dla nas jasne, że nasze plany podróży podczas przerw między lekcjami w austriackim gimnazjum to jedno, a organizacja podróży, którą najwyraźniej przejął Siergiej – drugie. Wyboru nie mamy, więc starając się nie przypominać sobie „rosyjskich historii” architekta Adama, mamy nadzieję, że szef mafii będzie dobry nie tylko dla prawosławnego duchowieństwa, ale i dla nas.

Po godzinie jest Lida, czterdziestokilkuletnia kobieta o zielonych oczach i ciemnoblond włosach. Podobno pracuje dla Siergieja, lecz trudno nam to sobie wyobrazić: nie przypomina ani seksownej sekretarki, ani niebezpiecznej agentki, robi wrażenie ciepłej, lecz bardzo cichej, nawet speszonej czy zawstydzonej osoby. Cóż, gdybym pracował dla Siergieja, też pewnie w krótkim czasie doznałbym takiej metamorfozy. Wsiadamy więc znów do mercedesa, tym razem Lida z przodu – Jurij wróci do siebie taksówką. Milczymy, tylko kilka razy Lida podaje szoferowi namiary, w którym kierunku jechać, gdzie skręcić, przed którym wieżowcem zaparkować.

Wysiadamy. Jakieś osiedle soc-architektury, gdzie każdy z kilkudziesięciu budynków wydaje nam się identyczny. Choć Lida dokładnie wskazała kierowcy, gdzie ma zaparkować, nie wchodzimy do najbliższego budynku, tylko kluczymy jakimiś skrótami przez chaszcze i omijamy zaplecze sklepu spożywczego, by w całkiem innym wieżowcu wtopić się w mrok klatki schodowej, podążając za nią w kierunku windy.

Czy wspominać moją windofobię? I to nie tylko odnośnie do dźwigów socjalistycznej produkcji, nieruszanych przez żadnego mechanika od wmontowania we wczesnych latach siedemdziesiątych. Za późno, gdyż Lida mieszka na jedenastym, a że Irene i Markus już włożyli plecaki do windy (robiąc z nich stos przy ścianie, inaczej nie sposób byłoby się we czwórkę zmieścić), postanawiam pogodzić się z losem i do nich solidarnie dołączyć. Nie wiem, czy to ścisk, czy strach, w każdym razie nabieram powietrza i oddycham dopiero na szóstym piętrze. Dlaczego na szóstym? Gdyż winda nie chciała wywieźć na jedenaste czterech osób i trzech plecaków. A więc dowiozła nas na szóste, Lida kazała wszystkim wysiąść, po czym ponownie wejść do windy, i pojechaliśmy dalej.

Wejście do mieszkania trochę trwa, gdyż Lida ma przed sobą podwójne drzwi i w sumie chyba cztery, jeśli nie sześć, zamków!

Dopiero w środku, gdy w kuchni częstuje nas znakomitym arbuzem i trochę się rozluźnia, tłumaczy nam, co będzie dalej. A mianowicie – i stąd ona wzięła się w naszej historii – Siergiej postanowił, że byłoby zbyt niebezpieczne dla nas podróżować samym, jako obcokrajowcom, po Kirgizji i w ogóle Azji, więc wyruszy z nami Losza, jej siedemnastoletni syn. Powoli już nic nas nie dziwi, widocznie nie pozostaje nam nic innego, jak być trybikami w zaplanowanej przez Siergieja konstrukcji. Nawet nie pytam Lidy, czy Losza wie już o swoim „szczęściu”, to znaczy, że za dwa-trzy dni wyruszy na kilkutygodniową tułaczkę po stepach, górach i pustyniach Azji Środkowej. Nie pytam też, czy ktoś pytał ją o zgodę co do naszego zakwaterowania u niej – gdyż mieszkanie na pewno nie jest większe niż lokum Jurija; to półtora pokoju z kuchnią i łazieneczką „metr na metr”.

Po arbuzie po kolei bierzemy prysznic. Reszta w tym czasie pije zrobioną przez Lidę herbatę. Tak właśnie wyobrażałem sobie Rosję i Rosjan, i przewyższa to nawet moje oczekiwania: mocna rosyjska herbata, pogawędki przy blacie kuchennego stołu, które z pogodną rezygnacją omijają tematykę „zrządzeń losu i wierchu” (którymi jest Siergiej).

Potem, już czyści i odświeżeni, bierzemy się za rozpakowanie plecaków, a przynajmniej za zrobienie sobie łóżek – na szczęście mamy karimaty i śpiwory, więc po krótkim przekomarzaniu udaje nam się przekonać Lidę, że nie musi dawać nam żadnej pościeli.

Pod wieczór, około szóstej, pojawia się Losza. Miły, ciemnowłosy, ładnie wyglądający chłopak, choć od razu mamy też wrażenie, że jest aż za bardzo spokojny, grzeczny, niemalże bardziej cichy i nieśmiały niż jego matka. Nie tak wyobrażaliśmy sobie „doświadczonego i rezolutnego” towarzysza podróży. Trochę taki „piękniś – maminsynek”. Cóż, rozmyślając tak o nim, nie pytam o ojca, kto wie, dlaczego go nie ma i nikt o nim nie wspomina. Alkohol? Afganistan?

Lida przygotowała kolację: mięso, ziemniaki, sałata, potem ogórki i wódka. Po chwili wpada też Wiktor, „przyjaciel rodziny” – bardzo miły, gadatliwy, wesoły mężczyzna około czterdziestki. Po kolacji, wbrew temu, co myśleliśmy, jesteśmy zbyt zmęczeni, by wyjść jeszcze raz na miasto, tym bardziej że po głównym daniu Lida zaraz podała ogórki – do przyniesionej przez Wiktora wódki. A więc nasz pierwszy dzień w Rosji kończy się typowo: wódką, zakuską i biesiadnymi rozmowami.

Przy śniadaniu dyskutujemy nad planem dnia, od czego dziś zacząć: od zwiedzania miasta czy starania się o bilety? Po konsultacji z Lidą i Loszą wygrywa kompromis: przed południem Losza zabierze nas nad jakąś plażę, potem do centrum, gdzie po południu spotkamy Lidę na dworcu, tam ona postara się o bilety, a przynajmniej „wybada sytuację”. Chodzi nie tyle o to, jak dostać na jutro lub pojutrze same bilety, co nie będzie łatwe, ale by nabyć je w cenach „dla Rosjan”. Wieczorem, oby, uda nam się spotkać Siergieja i wymienić wreszcie część dolarów na ruble. Część – gdyż pędząca inflacja co dnia zawyża kurs dolara, co dla nas jest dobre, póki nie wymienimy ich za dużo.

Plaża, do której docieramy z Loszą kombinacją metra i „łapanej nie-taksówki”, okazuje się brudnym bajorkiem, rozszerzeniem jakiegoś kanału, wokół którego można znaleźć zaśmiecone kępki piasku, a i te raczej zajęte przez ludzi. Do tego nie zauważam w pobliżu ani jednej ładnej Rosjanki – więc mimo że wchodzimy na trochę do wody, udaje mi się po konsultacji z Markusem namówić Loszę i Irenę (której z kolei towarzystwo Loszy coraz bardziej odpowiada), by udać się do centrum.

Nie jest to takie proste, gdyż na peryferiach Moskwy nie-taksówkę trudno złapać, mało tu ruchu, musimy więc przedzierać się przez zagracony nadpalonymi oponami, karoseriami żiguli, a nawet jednego gazika i innym śmieciem lasek do innej szosy.

W końcu jednak, po podróży zatłoczonym metrem przypominającym saunę, gdzie ochłonąć można tylko trochę na wspaniałych marmurowych stalinowskich stacjach, około południa jesteśmy na placu Czerwonym. Który równocześnie mniej i bardziej fascynuje niż moje o nim dotychczasowe wyobrażenia. Bardziej, gdyż jest dużo większy, niż na telewizyjnych ujęciach defilad i wieców, gdzie wydawał się szerszą ulicą – a tu czasem ma się wrażenie, też ze względu na lekkie wybrzuszenie, że niektórych końców nie widać, że są za horyzontem. Z kolei nie jest tak zatłoczony, jak myślałem; ludzie korzystają z niego nie jak z miejskiego deptaka do spacerów czy zakupów (co zrozumiałe), a raczej jako ulicy, przejścia z jednej strony na drugą. Tylko pobocza są ciekawe, na przykład mury Kremla, pod którymi mrowi się od sprzedawców, kramików i pojedynczych demonstrantów, którzy urządzili tu sobie własny Hyde Park. A więc jedni reklamują swoją właśnie założoną partię, jakiś jegomość jest najwidoczniej prorokiem i przepowiada wszystkim raka i AIDS (równocześnie!?). Najciekawszym prezenterem jest jednak człowiek, który wywiesił za sobą duże kartonowe plansze z rysunkami technicznymi i diagramami różnych silników spalinowych i parowych. Bezrobotny czy amatorski nauczyciel fizyki? Wynalazca szukający inwestorów? Niedaleko już Lenin, to znaczy jego mauzoleum. Postanawiamy skorzystać i wejść, ale dziś nic z tego – Lenin zamknięty, nie przyjmuje. Niestety, choć dopytujemy Loszę, nie wiadomo nawet, czy akurat tylko dzisiaj, czy też na „nie wiadomo jak długo”. Trudno, Lenin nie ucieknie, może uda się nam go odwiedzić w drodze powrotnej.

Losza proponuje pojechać do parku Kultury (znanego też jako park Gorkiego). Nie wiemy, co to jest, więc zgadzamy się, prosząc jednak, by przynajmniej, skoro już tu jesteśmy, przejść przez GUM. Zgadza się, trochę się dziwiąc – i po chwili rozumiemy dlaczego. GUM jest obecnie niezbyt udaną mieszanką dotychczasowych sklepów (odzież, meble, spożywcze, pamiątki), raczej pustych i zakurzonych, a także błyszczących aż do bólu zachodnich filii butików Gucciego, Sanyo czy salonu Mercedesa.

Nie ma co tracić tu czasu, po lodach o smaku słodkiego mleka zmieszanego z masłem zanurzamy się znów w paszczy metra i jego kilkudziesięciometrowym przełyku – niekończących się ruchomych schodach. Celem jest stacja Park Kultury, a więc niemalże sami orientujemy się według planów, do której linii metra i po ilu stacjach wysiąść.

Wejście do parku to olbrzymia wielokolumnowa brama, trochę przypominająca bramę Brandenburską. Z tą różnicą, że po przejściu tamtej nie czeka na człowieka grupa wielbłądów i ich właściciel, namawiający do przejażdżki. Ale to dopiero pierwsze metry parkowej „kultury”, nie brak tu innych niespodzianek i dziwolągów, jedno kuriozum goni drugie, choć podobnie jak brama duża część „eksponatów” wydaje się być tanią kopią: a to powoli rozpadający się prom kosmiczny, a tu z kolei częściowo zarośnięte „antyczne” figury, tam znowu nieczynny wiedeński Riesenrad.

W ogóle większość wystaw i budynków jest tu zamknięta lub nieczynna, częściowo zepsuta – a szkoda, bo ma się wrażenie, że na przykład pozostałości po cudach sowieckiej techniki, jak prom Buran czy rakieta Wostok, a nawet przerobiony na restaurację samolot pasażerski (zamknięty i nieczynny jak mauzoleum Lenina – zarówno jako samolot, jak i restauracja) byłyby ciekawym celem. Żywe są tylko – oprócz ludzi – zwierzęta. Uciekliśmy wielbłądom, ale natrafiliśmy na niedźwiedzia brunatnego – na szczęście na łańcuchu. Nie tylko na znak protestu przeciw takiej męczarni zwierząt (ten upał!) rezygnujemy ze zdjęcia, choć kosztuje ponoć tylko piętnaście rubli.

Klucząc między monumentalnie przedstawioną energią atomową, gołymi „dawidami” i „afrodytami”, elektrotechniką, karuzelami i rozpadającym się kosmosem, przysiadamy dla ochłonięcia przy fontannie pośrodku parku. Losza tłumaczy, że pozłacane kobiety z brązu, stojące wokół złotego środka fontanny to piętnaście sowieckich republik. A ten środek to komunizm? Pewnie tak, gdyż fontanna nie działa.

Wychodzimy. Za bramą mała dziewczynka w słowiańskim stroju towarzyszy wielbłądom tańcząc orientalny (?!) taniec przy muzyce ze skrzeczącego magnetofonu. Obok koszyk na monety – i od razu zauważamy, że pierwsze monety wrzuca facet, który pół godziny temu troszczył się o wielbłądy…

Zmęczeni kuriozalnymi wrażeniami i całkiem normalnym gorącem, udajemy się na dworzec. Tam dość szybko, mimo tłumu przed szeregiem może dwudziestu kas, znajdujemy Lidę. Mówi, że zamówiła cztery bilety na pojutrze, na jutro nie dała rady, ale dopiero jutro po południu można je odebrać – i zapłacić. To o tyle dobre, że nie musimy teraz stać w kolejce (co się oszukiwać, zrobiła to za nas Lida, kto wie, od której tu stoi), choć system z „zamawianiem i odbieraniem” nie całkiem rozumiem.

Wieczorem miał nas odwiedzić Siergiej, ale i tym razem nic z tego – pozostaje tajemniczy i nieuchwytny. Co do wymiany pieniędzy to pal licho – dziś i tak minimalne sumy wymienialiśmy na mieście, nie bacząc na kurs (bo czymś trzeba było płacić za taksówki, metro i maślane lody), więc jutro też w ten sposób postaramy się o ruble. Mieliśmy jednak nadzieję spotkać wreszcie Siergieja, by omówić – a właściwie dowiedzieć się, gdyż on wszystko planuje – co i jak dalej z Kirgizją. Tym bardziej że dziś na dworcu dowiedzieliśmy się, że te nasze bilety będą do Biszkeku. Po powrocie do domu mamy jednak ten problemik, że nie udało nam się na żadnej z naszych map znaleźć w całej Kirgizji stacji czy miasta o tej nazwie! Znaleźliśmy malutki Biszkek w Uzbekistanie, ale w pobliżu żadnej linii kolejowej. Lida dzwoni więc do Siergieja, ten zaprasza nas na jutro wieczorem do siebie, a przy okazji zapewnia, że ten nasz Biszkek na pewno jest w Kirgizji. No dobrze, Siergiejowi wypada zaufać.

Następny, trzeci nasz dzień w Moskwie, ma być ostatnim – taką przynajmniej mamy nadzieję. Oczywiście, biorąc pod uwagę, że kolejnego, w którym chcemy już być w pociągu do Kirgizji, nie liczymy, co ma o tyle sens, że odjazd pociągu jest o 7:29. Ale ta informacja to na razie wszystko, jeśli chodzi o dalszą podróż. Poza tym nadal ani rubli od Siergieja, ani biletów, ani nawet pojęcia, czym jest stacja docelowa pociągu, ten cały Biszkek. Plany dziś podobne jak wczoraj: w towarzystwie Loszy zwiedzanie Moskwy, połączone albo też przerywane, jak kto woli, próbą kupienia biletów na dworcu, Kazanskim Wogzale.

Przy śniadaniu Lida mówi nam, po kilku próbach „podejścia do tematu”, że niestety Losza z nami nie pojedzie, gdyż… i tu wymienia kilka pseudopowodów, między innymi, że musi przygotowywać się na zaczynające się za miesiąc studia albo że zaplanowali, Lida i on, wkrótce urlop nad Morzem Czarnym, i dlatego nie może jechać. Ale mamy się nie martwić, bo rozmawiała już z Siergiejem, i zamiast Loszy pojedzie jakiś Misza.

Wątpimy w takie argumenty, aż w końcu dzwonię do Jurija (do Siergieja nie mam numeru, a poza tym coraz bardziej wątpię, czy jako realna osoba istnieje), po czym w końcu dowiaduję się, skąd ta nagła decyzja i zmiana w planach: Lida poprzedniej nocy miała sen, jakiś koszmar nocny czy też coś „proroczego”, i treść tego snu sprawiła, że za wszelką cenę nie chce dopuścić, by jej syn wybierał się w jakąś niepewną podróż po Azji. Ale, powtarza Jurij, mamy się nie przejmować, wsjo w pariadkie, pojedzie z nami inny, starszy i doświadczony „chłopak Siergieja” (tak właśnie go nazywa) – Misza. Czy sam Jurij tego Miszę zna, nawet nie pytam. Przyjaciołom opowiadam – korzystając z niemieckiego i chwili większej odległości od Loszy, gdy jesteśmy już w drodze do metra – jak wygląda sytuacja. Trochę nie wiemy, co o tym myśleć, ale z drugiej strony mamy świadomość, że nic tu nie zmienimy: ani decyzji i przesądów Lidy (zresztą, w końcu to jej syn), ani Siergiejowego „rozwiązania”, czyli alternatywnego Miszy.

Przy metrze – jest dopiero po dziesiątej, ale już upał, więc znów decydujemy się na lody – Irena i ja zauważamy śmieszny fenomen. Gdziekolwiek stajemy – aby odpocząć, jeść na stojąco lody (bo nie ma co wchodzić z nimi do metra, a ławek w pobliżu brak) – tworzy się za nami kolejka! Może tak „nieudolnie” sobie stoimy, raczej jedno za drugim niż w kręgu, i stąd te biorące się od nas pseudokolejki? Przypominamy sobie, że i wczoraj pewnie kilka razy tak było. W związku z tym musimy nie tylko unikać takich nieporozumień, ale – gdy mimo to kolejka się za nami stworzy – próbujemy za każdym razem, w miarę wcześnie, uświadomić stojących obywateli, że to pomyłka, że za niczym nie stoimy, na nic nie czekamy, że „przed nami nic nie ma”. Takie zapewnienia, z kolei, często budzą wręcz odwrotne reakcje – ludzie nam nie dowierzają, myślą, że może chcemy się pozbyć „konkurentów” do jakiejś niepospolitej okazji.

Kolejką, niestety całkiem prawdziwą, jest wyczekiwanie na kupienie zarezerwowanych biletów na dworcu. Upał, ścisk, ciągle ktoś, przechodząc przez kolejkę, rozrywa ją i trzeba uważać na swoją pozycję, poza tym trudno ocenić, jak się posuwa. Czasami nagle, o niemalże dwa metry, a czasami przez pół godziny ani o centymetr. Przypomina się więc psychologia kolejki, gdzie nawet gdy ona się nie posuwa, człowiek chętnie wykorzystuje najmniejszą lukę przed sobą – by dla własnego samopoczucia jednak przesunąć się dalej.

Wreszcie, po dwóch i pół godzinie, mamy skarb: bilety, cztery, tyle było zamówionych, z tym że teraz ten czwarty nie dla Loszy, a dla Miszy. Na szczęście bilety są „anonimowe”, więc nie powinno być problemów. Chowam je jak najlepiej, myśląc, że może są bardziej wartościowe niż banknoty. Pamiętam przecież nieostrożność taty z pieniędzmi Markusa. Zapłaciliśmy rublami, i to też było trochę absurdalne, gdyż czekaliśmy z wymianą kilkudziesięciu dolarów na ruble – by nimi zapłacić w kasie – niemal do ostatniej chwili, wystraszeni spadającym z dnia na dzień kursem rubla.

Idziemy do metra, lecz tutaj okazuje się, że kolejka po żetony jest tak długa, że decydujemy się – dość na dziś stania – przejść piechotą do następnej, mniejszej i rzadziej uczęszczanej stacji, aby stąd pojechać w kierunku Kremla.

Kreml specjalnie nas nie podnieca. Jest taki, jak oczekiwaliśmy, zresztą i tak można najwyżej spacerować pomiędzy budynkami. Wchodzimy tylko do jednej cerkwi oraz do muzeum, które po kilku krokach opuszczamy. Zaliczamy to, co znamy z opowieści i anegdot, czyli obiekty typu: największy dzwon świata, który nigdy nie dzwonił, bo urwał się, spadając i zabijając kilka osób, albo największa armata, która nigdy nie wystrzeliła. Rozrywką jest jedynie obserwacja policjantów, którzy nie tylko bronią wejścia do niektórych budynków czy w niektóre obszary Kremla, ale również, pełni motywacji, ścigają każdą osobę, która odważy się wejść na jakikolwiek trawnik. Na jednego zwiedzającego, który zamyślony wszedł na trawę, policja zaczęła groźnie gwizdać i o mało nie skończyło się to akcją antyterrorystyczną, gdyż osobnik ten nie zrozumiał, że to o niego chodzi, po prostu nie wyobrażał sobie, że policja gwiżdże na kogoś, kto spaceruje po skwerze.

Wieczorem wyprawa do Siergieja, z Loszą. Po części nie-taksówką, po części piechotą. Przy obu okazjach niepokoi nas radykalizm i zawzięcie moskwian w kwestii oszczędzania. Chodzi dokładnie o oszczędzanie na żarówkach samochodowych reflektorów, w połączeniu z oszczędnym (czyli na wielu peryferyjnych osiedlach i ulicach – żadnym) oświetleniu ulic. Kombinacja obu tych oszczędności raczej nie oszczędza życia: jazda samochodem wydaje nam się nie tyle brawurą, co szaleństwem – co jakiś czas jak widma mijamy spłoszonych przechodniów czy zaskakuje nas nagle wyprzedzający z tyłu samochód. Czystym samobójstwem jest dalszy spacer na piechotę, szczególnie przechodzenie kilku większych ulic. Kilka razy Losza gwałtownie łapie któregoś z nas za ramię i odciąga w tył – i dopiero potem zauważamy, jak z moskiewskiego mroku wyskakuje jakaś wołga czy żiguli. Teraz, około ósmej wieczorem, coś jeszcze widać, jest szaro, jeszcze nie czarno, ale co będzie za kilka godzin?

U Siergieja zaskakuje nas, że żyje on w mieszkanku na parterze wielkiego bloku, czyli nie w willi za Moskwą, obwarowanej murem i ochroną, a w niepozornym M3 na blokowisku. Otwiera nam jego mała córeczka, Katia czy Masza. Dalej wita nas jego żona, zapraszając do środka. Podczas gdy Masza czy Katia zasiadają przed telewizorem w pokoju obok (z odbiornika regularnie dochodzą do nas na zmianę odgłosy piszczących opon, strzelaniny i stosunku seksualnego), żona Siergieja (którego „niestety dziś nie ma, ale to nic, pieniądze już przygotowane”) prosi do stołu zastawionego likierami, konfiturami, ciastkami, no i herbatą z samowaru.

Po rozmowie o wszystkim i o niczym przechodzimy do nurtujących nas punktów samej podróży. Tak więc, po pierwsze: w Kirgizji ktoś będzie na nas czekał na dworcu, by nas odebrać, pomóc nam i tak dalej. Po drugie, wymieniamy pieniądze. Decydujemy się wymienić na razie „tylko” sześćset dolarów, bojąc się inflacji rubla, w nadziei, że nawet pośród pustyni i stepów Azji znajdzie się możliwość, by w razie potrzeby wymienić więcej. Okazuje się, że w przeliczeniu otrzymujemy ponad siedemdziesiąt tysięcy rubli. Ale ta suma to jeszcze nic. Szokiem jest dla nas powrót żony Siergieja z sypialni, gdzie miała pieniądze: przynosi je niemalże torbami, w każdym razie robi tę drogę ze trzy razy, za każdym kładąc na stole, w końcu z braku miejsca na kanapie, następne paczki. Myślimy, że przyniosła całe ich oszczędności, całą „kasę”, ale to właśnie tylko te nasze siedemdziesiąt tysięcy. Dziesiątki w pakietach po tysiąc, pięćdziesiątki i setki w pakietach po dziesięć tysięcy rubli. Większych banknotów, a brała pieniądze dziś z banku – niet. Nie ma. Nawet w bankach. Problem teraz w tym, jak to zabrać! Po kieszeniach spodni (jesteśmy w T-shirtach) niewiele się mieści. Rozwiązaniem są więc reklamówki!

Emocje w niesieniu takiej ilości forsy przez blokowiska Moskwy o dziesiątej wieczorem mają jednak jeden plus – odsuwają na dalszy plan strach przed samochodami-widmami, mijającymi nas czasami z prędkością na pewno nieodpowiednią dla terenu zabudowanego. W domu dzielimy pieniądze: po siedemnaście tysięcy każde z nas chowa w zakamarkach swojego plecaka, a resztę biorę ja jako wspólne „kieszonkowe”.

Przed północą niespodzianka – dzwonek do drzwi, zjawia się Misza. Człowiek z krwi i kości, całkiem miły, ten przynajmniej na pierwszy rzut oka wygląda na „przysposobionego na Azję”. Schodzę z nim na dół, tam – ta ostatnia moskiewska noc produkuje cud za cudem – przy mercedesie czeka Siergiej. Witam się, pyta, czy wszystko w porządku, mówię że tak, nie pytam o Biszkek i inne „niewiadome”, dziękuję po prostu za pomoc, podaję rękę, jego uścisk wcale nie jest taki żelazny, jak myślałem, i niemalże od razu się żegnamy, bo o czym tu dużo rozmawiać.

Wracam na górę. Pakujemy plecaki, jutro wczesna pobudka. O pierwszej w nocy słyszę jeszcze jakiś telefon, odbiera Lida, chwilę szeptem rozmawia, w końcu okala nas cisza. Jutro – ku Azji.

POCIĄG

Budzi mnie Lida, ja z kolei budzę Markusa i Irenę. Wstajemy szybko, ubieramy się, w międzyczasie Losza prosi do kuchni na kawę. Pytam go, kiedy zjawi się Misza, ile jeszcze mamy czasu do wyjścia na dworzec i tak dalej. Wtedy dowiaduję się, że Misza nie będzie mógł z nami jechać, gdyż wczoraj w nocy nie udało mu się wejść do domu. Jego ojciec za dużo wypił, zasnął, ale wcześniej zamknął mieszkanie i zostawił klucz od wewnątrz…

Cóż, jeszcze jeden nagły zwrot akcji, choć nadal jesteśmy dopiero w Moskwie. Z drugiej strony, wcale się tak nie martwię, że pojedziemy bez tego Miszy, że będziemy sami, bez „opiekuna”. Za wcześnie się cieszyłem. Losza tłumaczy, że zamiast Miszy pojedzie z nami… jego mama! Co sama Lida, wchodząc do kuchni, pośpiesznie potwierdza – nie tylko słowami, ale i spakowaną podróżną torbą, którą stawia w przedpokoju. Próbuję oponować, że nie może się tak dla nas poświęcać, przecież mówiła, że jadą wkrótce na wczasy… Na co ona, że ją Azja bardzo interesuje i jeszcze nigdy nie była w Kirgizji.

Kłamstwo goni kłamstwo, ale teraz rozumiem ten wczorajszy nocny telefon – dzwonił albo Misza, albo sam Siergiej i z powodu tego, że nagle „odpadł” Misza (nieważne, czy wersja z ojcem jest prawdziwa, czy nie), a Loszy nie chciała puścić ze względu na tamten sen – rozkazał Lidzie jechać z nami osobiście. Albo uważał, że bez pomocy kogoś stąd sobie nie poradzimy, albo też – że jakakolwiek pomoc na coś nam się przyda.

My widzimy to trochę inaczej. Po pomysłach z Loszą czy Miszą towarzystwo Lidy jest najgorszym rozwiązaniem. Nie o to nam chodziło, to ma być azjatycka przygoda, dzika podróż, włóczęga młodych przyjaciół, a nie wycieczka szkolna z jakąś rosyjską „mamuśką”! Poza tym nie możemy sobie wyobrazić, jak i w czym Lida mogłaby nam w Kirgizji i w innych republikach pomóc. Będzie raczej problemem, obciążeniem. Wiem, że tego teraz nie zmienię, po pierwsze z powodu Siergieja, po drugie i tak ma własny bilet. Możliwie dyplomatycznie tłumaczę jej, proponuję, że dobrze, niech w takim razie z nami jedzie, ale jak tylko dotrzemy na miejsce, gdzie i tak mają być z kolei inni, kirgiscy znajomi Siergieja, to może sobie wracać – ma ponoć te wczasy. Nie oponuje.

Ale czas już lecieć na dworzec. O tej porze nie sposób złapać taksówki czy „taksówki”, więc jedziemy autobusem, który mimo szóstej rano jest wypchany po brzegi. Dalej metrem, gdzie jak zwykle niezliczone tłumy moskwian, sceny jak z „Metropolis” Fritza Langa, maszerują jak masa, jak powolna lawa, w kilku kierunkach. Dworzec, choć za kwadrans siódma, wcale nie jest taki przepełniony, jak myślałem, niemal nie do poznania w porównaniu z poprzednimi dniami, gdy byliśmy po bilety. Tym bardziej część z peronami, dokąd prowadzi nas Losza – który najszybciej z nas wszystkich odczytał informacje o odjazdach, odnalazł tabliczki wskazujące kierunki i stąd wie, gdzie nasz peron.

Właśnie wyjście na platformę z peronami jest fascynujące. Perony nie są zadaszone, co o tej porannej porze, gdy słońce dopiero co wzeszło, daje całej przestrzeni przepiękne światło. Jasna żółć, jasność nie za ostra, niemalże przymglona. No i już po kilku metrach za budynkiem dworca, mimo podstawionych już licznie wagonów i grzejących się lokomotyw – świeże powietrze, lekkie powiewy wiatru.

Odszukanie naszego wagonu trochę trwa, mamy na szczęście dosyć czasu, by go w końcu bez nerwów znaleźć (w tym przypadku nawet bystry Losza miał problemy ze zrozumieniem systemu znakowania wagonów). Wchodzimy.

Pierwszy raz widzę taki rodzaj wagonu sypialno-kuszetkowego, Irene i Markus zresztą podobnie. Wagon nie ma przedziałów. Kuszetki (które częściowo można złożyć i robić z nich siedzenia) ciągną się po dwóch stronach korytarza. Z jednej, tej węższej, równolegle do boku wagonu, podczas gdy z drugiej po dwie kuszetki, piętrowo, z każdej strony, prostopadle do boku wagonu i okien, gdzie jedynymi ściankami są te pomiędzy takimi pseudoprzedziałami – na czymś te kuszetki muszą być w końcu zawieszone. Wrażenie jest też trochę takie, że jest to skrzyżowaniem wnętrz polskich wagonów podmiejskich, tych żółto-niebieskich, z wagonem sypialnym.

Ciekawą konstrukcją jest też część węższa, prostopadła do korytarza: też dwie kuszetki, jedna stale na górze, podczas gdy ta druga, dolna, rozkładana na trzy części: środkowa zostaje w miejscu, tworząc stolik, podczas gdy pozostałe po obu stronach są opuszczane – tworząc dwa siedzenia. Zauważamy też, że powierzchnia kuszetek jest raczej twarda – to dykta, a pod spodem drewno. Dobrze, że mamy karimaty! Oczywiście, że dobrze, ale jeszcze lepiej, że wagonowy przynosi dla wszystkich po kolei rulony materaców. Co prawda, wygląda to jak wyposażenie łóżka więziennego na Łubiance, takie szare, chude, wygryzione – ale w kombinacji z karimatami będzie to luksus, stwierdzamy. Tak, „luksus”, po kilku zaledwie dniach naWschodziejuż zaczynają nam się zmieniać kryteria: jeszcze kilka minut temu wyobrażaliśmy sobie, z lekką rezygnacją, ale i dumą, że „zaczynają się wreszcie przygody”, że następne trzy i pół dnia spędzimy na drewnianych pryczach. Dostajemy nawet jaśki i pościel, Lida od razu kładzie się spać – nie dziwię się jej, po nocnych zmianach planów i związanych z tym emocji.

My tymczasem przyzwyczajamy się, poznajemy wagon. Trochę zmusza do tego też fakt, że nasze kuszetki są rozłożone na stałe, czyli nie można na przykład podnieść tej górnej i siedzieć na dolnej, a trzeba albo tkwić w swej „koi” w pozycji półleżącej, albo też z mocno przygarbionymi plecami siedzieć na jej krawędzi, dotykając osoby z naprzeciwka kolanami. Ma to jednak ten plus, że szybko zawieramy znajomości, podczas gdy wspólnie złożone kolana, a na nich biała serweta, służą jako „stolik” na pomidory, chleb, pokrojone ogórki, gotowane jajka, pieczone mięso.

Podróżni rosyjscy nie tylko mają ze sobą spore zapasy świeżej żywności, ale i od razu po wyjeździe pociągu za Moskwę biorą się za jej konsumpcję – natychmiast częstując każdego z nas. Z początku onieśmiela nas, a nawet wzrusza taka gościnność i otwartość, jednak po pewnym czasie rozumiemy, że trudno zachowywać się inaczej. Nie sposób jeść na przykład jajka czy rozkrajać ogórka, nie częstując osób wokół siebie, gdyż jedzenie w pojedynkę nie będzie smakować, stanie się dla samego właściciela nieznośne, wręcz wstydliwe. Taka znajomość, to dzielenie się i częstowanie prowiantem, to jeszcze nie jakaś zażyłość, nawet nie rozmowa. Gdyż mimo wspólnej biesiady, każdy rozmawia nadal jak dotąd „ze swoimi”: my między sobą, a Rosjanie między sobą. Problemem jest oczywiście język, gdyż właśnie w takich sytuacjach, gdy wszystkie dialogi muszą toczyć się przeze mnie jako tłumacza, konwersacja nie nabiera rozpędu, nie nabiera głębi, pozostaje zdawkowa i powierzchowna – gdyż ludzie nie mogą rozmawiać ze sobą bezpośrednio.

W południe, czy może już około jedenastej, wstaje Lida. Niewiele ze sobą rozmawiamy, jakoś za szybko potoczyły się te nasze wspólne zmienne losy ostatniej nocy… Ale tak i łatwiej. Lida nawiązuje konwersację z sąsiadami, przy czym widzę, że w ich obecności jest tak samo nieśmiała jak w Moskwie, choć momentami wydaje się, że lekko się rozluźnia, otwiera, nawet uśmiecha… No, cóż jej pozostaje, została prawie wepchnięta do pociągu toczącego się w głąb gorącej Azji. A i sąsiadom to odpowiada, bo niby nadal rozmawiają z nami, ale nie muszą się męczyć, ja też nie, a dowiadują się o nas najwięcej właśnie od Lidy.

Za oknem typowy rosyjski krajobraz, który nie będzie się zmieniał przez cały dzień: zielono-żółte pola, ciemnozielone lasy, czasami pojawiające się wioski tworzone przez rzadko stojące małe domostwa, czasami typowe socjalistyczne budynki przemysłowo-rolnicze, kołchozy, jakieś kombinaty. Kilka razy żarówkowa wieża cerkiewna.

Z tym oknem mamy mały problem. O siódmej, gdy pociąg ruszał, nie czuliśmy gorąca i duchoty, lecz po kilku godzinach postanowiliśmy je otworzyć, widząc, że o dziwo tutaj nikt nie postanowił przyśrubować czy przybić okien gwoździami. Otwieramy więc okno, co prawda nie daje się go ściągnąć całkiem na dół, ale przynajmniej na jakieś trzydzieści centymetrów. To wystarcza, by między naszymi kuszetkami poczuć lekki wiaterek, trochę świeżego powietrza. Jednak nie na długo. Okazuje się, że okno powoli, lecz nieubłaganie samo powoli sunie w górę, tak że w końcu pozostawia ledwie pięciocentymetrową szparę. Próbujemy zsuwać je kilka razy, blokować na różne sposoby, jednak wszystko na nic. Dobrze, że są te rosyjskie ogórki, gdyż atmosfera coraz bardziej przypomina saunę.

Godziny, nawet minuty jazdy dłużą się. Nie jesteśmy zmęczeni, aby jak Lida położyć się, ale też ani krajobraz nas nie przyciąga, ani rozmowy z wagonowymi sąsiadami nie ruszają z miejsca. Irene jakiś czas gra ze mną w kółko i krzyżyk, a Markus w okręty. Markus zaczyna nawet w swoim zeszycie malować osiemdziesiąt dwa kółka, odpowiadające zaplanowanym godzinom naszej podróży pociągiem, aby móc je skreślać. Fakt, że siedzimy w pociągu już od kilku godzin, umożliwia mu pełen satysfakcji start tej „więziennej” statystki.

Każde z nas próbuje też czytać, ale w przygarbionych albo „zgniecionych” pozycjach to żadna przyjemność. A leżąco na jednej z górnych koi też nie, gdyż na jednej śpi Lida, a na drugą złożyliśmy zrolowane materace i pościel przyniesioną przez konduktora.

Znów więc wędrujemy trochę po wagonie, odkrywając na jego końcu węglowy piecyk, kociołek z wrzątkiem. Niemal zawsze stoi przy nim mała kolejka, złożona z dwóch do czterech osób, by zalać sobie kawę, herbatę, a czasami wziąć ze sobą tylko sam wrzątek. Doskonały wynalazek! Po przyjrzeniu się, jak obsługują go tubylcy, też próbujemy naszych sił w kręceniu kurkami, uważając, by się nie poparzyć, i robimy dla całej trójki herbatę – w ekwipunku mamy nie tylko metalowe kubki, ale i zapas torebek. Co prawda nie pomyśleliśmy o cukrze, lecz gdy pijemy pierwsze gorzkie łyki, już na miejscu, wagonowi sąsiedzi od razu pytają: „Hoczesz sahar?”. I mamy herbatę z cukrem!

Inna wędrówka to ekspedycja do ubikacji, dla rozpoznania po kolei idziemy tam Markus i ja. Próba ta kończy się jednomyślną decyzją, by w to miejsce udawać się jak najrzadziej, o ile to możliwe, tylko w celu sikania. Irenie od razu mówimy, że nie ma co tam chodzić, że to ostatni, najstraszniejszy krąg piekła.

Dla zainteresowanych detalami: aby wejść, trzeba drzwi tak mocno uderzyć całym ciałem, jakby chciało się je wyważyć. Wtedy wpada się do zasmrodzonego pomieszczenia o wymiarach metr na metr, którego podłoga klei się i lśni od moczu, ozdobiona tu i tam wysepkami zużytego (przeważnie gazetowego) papieru i petów. Deski sedesowej, jak i klapki nie ma, widać, że dawno urwane. Do tego brak wody. Nie tylko w umywaleczce, która w ogóle nie ma kranu, choć – co ciekawe – jest kurek! Jednak nie sprawdzaliśmy, co się stanie po odkręceniu, bo nie chcieliśmy go nawet dotykać. Nie ma także wody do spłukiwania. Nie oznacza to kompletnego zapełnienia odchodami muszli tylko dlatego, że na jej dnie widnieje dość szeroki otwór, przez który migają kreski podkładów kolejowych.

Że przebywanie w tym pomieszczeniu nie jest ani przyjemne, ani zdrowe, można stwierdzić również na podstawie faktu, że brak tu niemalże much – a jeśli jakaś się tu dostanie, to tylko przez nieuwagę i drzwi, gdyż okno na zewnątrz zostało zaśrubowane.

Okropność? Może i tak, lecz gdy pomyślę, że nie lepiej wyglądały nasze szalety w podstawówce, to patrzę na to z większym dystansem. Ireny i tak mi żal.

Podczas jednego z takich spacerów po pociągu – coś przecież trzeba robić – mijamy się z dwójką konduktorów, czy też „wagonowych”. Gdy są za nami, Markus mówi, że widział ich już na dworcu w Moskwie, gdy stali na zewnątrz przed odjazdem. I że jak tylko nasza czwórka minęła ich, usłyszał, jak śmieją się za nami, powtarzając: „Turisty, turisty…”. Obydwaj czujemy to samo, wkurza nas nie tyle ten ton i sam ich śmiech, ich zdziwienie naszym pojawieniem się jakby „nie z tej planety”, ale to, że mówią o nas „turyści” – a my, mimo „mamuśki Lidy”, mamy się przecież za nieustraszonych podróżników, spragnionych przygód wędrowców, nowoczesnych odkrywców Azji!

Wieczorem, po powrocie z wyprawy do wagonu restauracyjnego, gdzie okazało się, że jest tylko alkohol, i wypiliśmy po kieliszku wódki „na dobranoc”, mamy zresztą malutką przygodę. Obok nas, przy „korytarzowych” miejscach, nadal jeszcze rozłożonych w siedzenia i stół, siedzi młoda kobieta, Rosjanka. Po jakimś czasie dosiada się do niej facet około dwudziestki, trudno powiedzieć, czy młodszy, czy trochę od niej starszy. Ewidentne jest jednak, że do niej ostro nawija, klepie jęzorem i świeci oczyma, a wyraz twarzy kobiety jest jednoznaczny i pełen zniecierpliwienia, obrzydzenia. Nam wydaje się nawet, że lekkiego strachu, gdyż mężczyzna próbuje złapać ją za rękę, mówiąc zbliża twarz do jej twarzy, niby coś szepcząc.

Naradzamy się we trójkę, szczególnie konsultując się z Ireną, jako kobietą, czy też widzi i interpretuje to jak my, po czym decydujemy, że trzeba działać. Ale jak? W końcu teoretycznie facet nic złego (jeszcze) nikomu nie zrobił. „No ale co będzie za kilka godzin, jak ta dziewczyna położy się spać albo będzie chciała przejść się o zmroku do ubikacji czy po wrzątek?” – zauważa słusznie Irene.

Markus ma więc pomysł. Wyciąga z plecaka swój harcerski nóż i przez następne minuty niby bezwiednie się nim bawi, to wkładając, to wyciągając z pochwy, jeżdżąc palcem po jego ostrzu. Podczas tego obydwaj rozmawiamy w niezrozumiałej dla faceta niemiecczyźnie, starając się nadać naszemu dialogowi zrozumiałego dla niego groźnego tonu. Zarówno on, jak i ona, co jakiś czas pobieżnie rzucają na nas wzrokiem, trudno powiedzieć, czy to przypadek, czy nasz plan działa – w każdym razie po kilkunastu minutach mężczyzna znika, a – tak nam się wydaje – młoda kobieta z lekko zauważalnym uśmiechem skierowanym w stronę Markusa może odetchnąć i wziąć się za rozkładanie łoża.

Pierwsza noc w pociągu jest raczej spokojna, a może to my jesteśmy zmęczeni dzisiejszą mieszanką przygody, nowości, a z drugiej strony – monotonii, wręcz nudy.

Na śniadanie idziemy – Irene, Markus, Lida i ja – wspólnie do wagonu restauracyjnego. To znaczy idziemy w nadziei na śniadanie, gdyż czegoś takiego właśnie większość z nas oczekuje od takiego wagonu. W praktyce wygląda to trochę inaczej: oferują tylko zupę z makaronem i kawałkami mięsa (nie wypada nazwać tego rosołem), którą wszyscy mimo zdziwienia i podejrzliwości zamawiamy. Oprócz Ireny, która jako jaroszka wolała zrezygnować. By – bardzo mądrze! – po chwili spytać, czy nie mają czasem – no, taki ekstrawagancki pomysł w porze śniadaniowej – po prostu jajecznicy i chleba z masłem. Był to strzał w dziesiątkę, gdyż kelnerka po konsultacji z kucharzem mówi, że nie mają w menu – ale że wyjątkowo kucharz jej przyrządzi. Pewnie w nadziei na niezły dolarowy napiwek albo też licząc na nasz brak pojęcia o prawdziwych cenach. Podczas gdy my męczymy naszą zupę, topiąc w niej nasz apetyt, Irene z uśmiechem na ustach wcina świeżutką jajecznicę – dodali jej nawet dwa ogórki! Pijemy herbatę – jedyny niealkoholowy napój, który tu oferują.

Podczas śniadania obserwujemy ciekawą sytuację: jakiś mężczyzna, przy zamawianiu wódeczki i piwa (jeśli ktoś zamawia tu tylko napoje, „barmama” bezlitośnie kasuje od razu) kłóci się w sprawie płacenia. Przy tym kilka razy wymachuje wyciągniętą z marynarki legitymacją. Nie dosłyszę, co mówi ani co odpowiada mu „barmama”, ale jasne jest z jej drwiącego jak i stanowczego wyrazu twarzy, że gdzieś ma jakiekolwiek legitymacje i że gość ma wreszcie zrozumieć, że do przeszłości należą czasy, gdy wymachiwanie jakąkolwiek legitymacją cokolwiek znaczyło.

Główną atrakcją dnia jest poznanie Ergarda, kirgiskiego Niemca. Pojawił się nagle na naszych miejscach, najwidoczniej słysząc nasz niemiecki, po prostu przysiadł się i… zaczął mówić po niemiecku. Było to dla nas taką niespodzianką, że z początku myśleliśmy, że po prostu recytuje zapamiętane gdzieś wcześniej jedno lub dwa całe zdania po niemiecku. Był to bowiem niemiecki wymawiany wyraźnie, ale z jakimś dziwnym, nieznanym nam akcentem. Jednak po kilku minutach okazało się nie tylko, że wypowiada już któreś z kolei zdanie, ale że te zdania mają sens, a ponadto dotyczą nas.

Ma pięćdziesiąt sześć lat, mieszka w Kirgizji od czasów drugiej wojny światowej, kiedy to Sowieci przesiedlili jego rodzinę, a właściwie większość etnicznych Niemców, znad Donu do Kirgizji i Kazachstanu. Chodzi tu nie o jakieś resztki hitlerowskiej armii i jej taborów, a o Niemców mieszkających na tych terenach od setek lat. Ale czym były dla wujaszka Stalina stulecia i dziesiątki tysięcy ludzi – Niemcy to byli Niemcy, czyli zdrajcy albo potencjalni zdrajcy. Można nawet cynicznie stwierdzić, choć Ergard wie, że to niestety były realia, że i tak mieli szczęście ci, których Stalin przesiedlił w azjatyckie stepy, bo dzięki temu nie zginęli od razu, albo trochę później, w obozie.

Liczę sobie, który mamy rok, i wychodzi mi, że w czterdziestym piątym Ergard musiał mieć jakieś dziewięć lat. Czyli był w wieku, w którym się już dużo i dobrze pamięta, może nawet za dużo i za dobrze. On w każdym razie mówi o tej przeszłości co prawda z powagą, ale bez goryczy czy złości, typowo jak ktoś ze Wschodu, kto godzi się z psim przeznaczeniem, z diabelskim losem, zamiast próbować z nim walczyć – zresztą po co, to już przeszłość, nie sposób tego zmienić. I, jak dodaje, wiele milionów ludzi, przede wszystkim samych Rosjan, ucierpiało pod Stalinem dużo więcej, więc co tu narzekać… Tym bardziej że jakoś im się na tym kirgiskim odludziu ułożyło, ma żonę, czwórkę dzieci, wszyscy zdrowi…

Głównie rozmawiają z nim Markus i Irene, gdyż – to najwspanialsze – Ergard i oni właśnie mogą posługiwać się niemieckim! Z biegiem rozmowy trochę go kaleczy, trochę się z nim męczy, widać, że dawno go nie używał, no ale rozpoznaję w jego zdaniach fenomen zauważony u siebie, lecz właśnie w odniesieniu do rosyjskiego: jak w toku rozmowy, z minuty na minutę, z godziny na godzinę człowiek coraz więcej sobie przypomina, podłapuje i korzysta coraz śmielej ze zwrotów akurat usłyszanych (czyli rozpoznanych) od rozmówcy, i w sumie coraz lepiej mówi. Tak i niemiecki Ergarda po dwóch godzinach (i kilku kieliszeczkach jego wódki, którą przyniósł z „przedziału” obok) jest już niemalże bezbłędny – inaczej niż mój rosyjski, co też normalne, gdyż każdy osiąga co najwyżej swój maksymalny, wcześniejszy poziom znajomości języka. Poza tym jego niemiecki, jak później zauważa Markus, jest szczególny, niespotykany, oryginalny – zarówno pod względem słownictwa, w pewnym sensie przestarzałego, ale także jeśli chodzi o akcent. Słyszymy niemiecki, który istniał kilkaset lat nie w Niemczech czy Austrii, ale nad Donem, i jakoś przetrwał, a teraz z każdym zdaniem i tematem się odradza, wychodzi na powierzchnię, rozbrzmiewa rubasznie i gardłowo między kuszetkami.

Biorę w tej rozmowie udział trochę z boku, dając memu językowi tłumacza trochę odpocząć. Z przyjemnością obserwuję pełną bruzd, ogorzałą twarz Ergarda, szparki roześmianych oczu i szary, niemal „wałęsowy” wąs, ale także koncentrację i zafascynowane, ciekawskie skupienie w twarzy Markusa oraz czystą, promieniującą radość z samej konwersacji w rumianej twarzy Ireny.

Ergard opowiada też o Kirgizji, o jeziorze Issyk-kul, o górach, jak i o narodach. W tym przypadku przechodzi na rosyjski: „Kirgyzi, Turkmiency – cziorty! Uzbeki, Tadżyki – horoszo!”. A potem, podczas jednej z przerw, w czasie postoju pociągu na jakiejś stacji, opuszcza nas, lecz wraca po chwili i daje nam w prezencie… zapakowaną w gazetę dużą wędzoną rybę. Nie mamy za bardzo gdzie jej schować, a akurat nie jesteśmy głodni, więc Markus wkłada ją za siateczkową kieszonkę przy ścianie nad siedzeniami – gdzie ryba przetrwa aż do następnego dnia.

Za oknem pojawia się powoli krajobraz kazachski, Rosja znika. Nie ma już niemal lasów, widać coraz więcej stepów, jeszcze raczej zielonych niż żółtych, wioski coraz rzadsze, już bez wieżyczek cerkiewnych, jak i bez śladów socjalistycznej cywilizacji – tylko resztki kołchozów tu i tam.

Po opróżnieniu przez nas pierwszej Ergardowej butelki wódki, mamy dla niej praktyczne przeznaczenie: wkładamy ją pionowo między okno i górną listwę jego framugi, dzięki czemu szpara i przypływ świeżego powietrza powiększa się na jakieś trzydzieści centymetrów. Niestety, nie na długo. Przy jakimś mocniejszym wstrząsie, może hamowaniu pociągu przed kolejną stacją, butelka wpada do środka, na szczęście się nie rozbijając. Konstrukcja okazała się zbyt labilna, z powodu wąskiej szyjki butelki.

Pociąg przystaje zresztą często, nie jest to jakiś ekspres łączący metropolie, a raczej pośpieszny – jeśli chodzi o częstotliwość postojów, gdyż średnia prędkość kwalifikuje go do klasy europejskich kolejek podmiejskich. Jednak – czy to źle? Dokąd mamy się spieszyć? Czy właśnie nie tak lepiej poznajemy kraj – mając czas oglądać go dokładnie przez okno? Co za różnica, czy podróż potrwa dwa i pół, trzy i pół, czy cztery i pół dnia?

Poza tym na niejednej stacji jest okazja, aby po prostu wyjść i rozprostować nogi, pooddychać świeżym powietrzem, a nawet coś kupić, przede wszystkim prowiant – tak jak wczoraj w przypadku Ergarda, który kupił nam rybę.

Gdy pociąg zbliża się do stacji, placyk między stacją a torami – gdyż perony są tylko na kilku dużych dworcach – zamienia się nagle w targ pełen szybciutko rozłożonych stoliczków czy po prostu obrusów rozpostartych na ziemi. A na nich przeważnie starsze kobiety oferują pieczone kurczaki, kiełbasy, czasami pierogi, pieczywo domowej roboty, kwas, kefir, ogórki świeże lub kiszone, pomidory, ser, no i oczywiście butelki z wódką.

Z początku nie byliśmy pewni, na jak długo staje pociąg. Czy tylko na kilka sekund, a nawet wcale, bo na niektórych stacyjkach nie tyle się zatrzymuje, co zwalnia tak, by podróżni mogli wejść lub wyjść. Co nie znaczy, że przy wagonach nie było tłumu sprzedających! Czy na kilkanaście minut – to już wystarcza, by wyjść na spacerek i przy okazji coś kupić, a nawet rozkoszować się skorzystaniem z ubikacji na łonie natury, w krzaczkach kilkadziesiąt metrów od stacji.

Po kilku stacjach, jak i dzięki poradom Ergarda, okazuje się, że sposób na dylemat „wychodzić czy nie?” jest bardzo prosty: wystarczy obserwować zarówno innych pasażerów, jak i kramarzy na dworcu. Jeśli ci pierwsi wychodzą bez bagażu i niezbyt się spieszą, a ci na zewnątrz nie wykazują za nerwowej inicjatywy, by ludziom z pociągu coś zaoferować – oznacza to, że można spokojnie wyjść i że pociąg postoi przynajmniej pięć, jak nie dziesięć czy nawet piętnaście minut. A nawet jeśli rusza – to doświadczenie po kilku udanych „wysiadkach” – nie dzieje się nic strasznego, bo podobnie jak kilkunastu opieszałych współpodróżnych po prostu trochę przyspiesza się kroku, dogania powolutku nabierający prędkości pociąg, by spokojnie wejść do i tak wciąż otwartych drzwi.

Za dnia drzwi otwarte są niemal zawsze, również wtedy, gdy pociąg jedzie „pełną parą” (to znaczy sześćdziesiąt, najwyżej osiemdziesiąt kilometrów na godzinę), przede wszystkim dla wentylacji. Wtedy Markus i ja często siedzimy w jednym z wyjść, czujemy na twarzach powiew kazachskiego wiatru, czasami machając pozdrawiającym nas ludziom na polach. Mam wrażenie, że oddaliłem się już bardzo od Europy, od Europy jako cywilizacji Zachodu, i że jest to oddalenie nie tylko zewnętrzne, liczone w kilometrach, ale przede wszystkim coraz bardziej wewnętrzne, duchowe. I że dobrze mi to robi – takie właśnie siedzenie na stopniach wagonu, z dyndającymi na zewnątrz nogami.

Próbujemy zrobić kilka zdjęć, lecz nie wychodzą – okazuje się, że przeszkadzają druty telegraficzne, ciągnące się wzdłuż linii kolejowej. Śmieszne, że patrząc dotąd na toczący się krajobraz nie przez obiektyw, tych przeszkadzających kabli wcale nie zauważaliśmy…

Z postojów na stacjach korzystają też przechodnie przekupki, starsze Rosjanki, potem Kazaszki w przepięknych ludowych strojach, maszerujące wagonami i oferujące haftowane chusty i obrusiki, wyroby ze skóry, jak kapcie czy torebki, a nawet – przy tej pogodzie! – wełniane swetry, jak również podstawowy prowiant dla podróżnych – chleb, ogórki, wódkę, czasem pieczone pielmieni – dla podróżnych nieskorych lub niezdolnych do zakupów na stacji. Przyznam, że nigdy nie sprawdzałem różnicy w cenach u kobiet „chodzących” i tych na dworcach, jednak i tak wartość rubla i wycenianych w nim produktów jest dla nas fantastyczna, fantastycznie niska – ale i pozbawiona jakiejkolwiek logiki. Najlepiej więc wydawać tyle, ile potrzeba, kupując to, czego potrzeba. I targować się tylko wtedy, gdy z poprzednich zakupów zapamiętaliśmy, że cena była na pewno niższa.

Dziś – przede wszystkim dzięki wspaniałemu Ergardowi, ale i dzięki powolnemu przyzwyczajeniu się do pociągowej monotonii i wagonowego zamknięcia – nuda mniej daje się we znaki. Choć Markus przyznaje, że poprzedniej nocy śnił mu się lot samolotem.

Po kolejnej, drugiej nocy, ja z kolei muszę przyznać się do „samolotowego” snu, z wyszczególnieniem, że była to maszyna Aerofłotu. Nęka nas już nie tyle nuda, gdyż życie w pociągu stało się normalką, standardem, nie męczy nas brak urozmaiceń, taki tryb dnia i perspektywa następnego weszła nam w krew. Dziwnie szybko. Ale męczy – brud. O ile zdarzają nam się – bohaterskie! – wypady do ubikacji, to toaleta w sensie mycia się ogranicza się do zębów – ochłodzoną, wcześniej nabraną do podróżnych metalowych butelek wodą z kociołka – i do przetarcia twarzy. Parne powietrze i fakt, że nie zmieniamy ubrań, nawet bielizny (jak? w wagonie, na kuszetce, pod kocem? w ubikacji?), robi swoje, i każde z nas czuje sklejone włosy, klejący osad zaschniętego potu na skórze, jej lekkie zaciemnienie – które na pewno nie jest opalenizną – i czarne kreseczki brudu w rowkowych zakamarkach twarzy, szyi, dłoni i stóp, nie wspominając o zaczernionych paznokciach. O! – tyle higieny jest jednak możliwe: regularnie zmieniamy skarpetki, przez dzień gotujące się w niezdejmowanych terenowych buciorach, te śmierdzące chowając w plastikowych reklamówkach na dnie każdego z plecaków. No i zdarza mi się przeczyścić okulary.

Śniadanie w wagonie restauracyjnym to powtórka z wczoraj – ta sama zupa „rosołopodobna”. Tylko że dziś nie ma szans na Irenowy happy end (który chętnie, Markus i ja, powtórzylibyśmy), czyli na świeżą jajecznicę. Niet i koniec. Zupę co prawda z czystej rezygnacji i porannego głodu zamawiamy, nawet Irene (obiecujemy jej z Markusem, że z jej talerza wcześniej skrupulatnie wyłowimy nawet najmniejszą żyłkę mięsa). I tak jednak po kilku łyżkach kapitulujemy, by wrócić do naszego „przedziału”.

Tutaj Ergard zajęty jest głównie zabawą z może dwuletnim maluchem pięknej kazachskiej kobiety, która dosiadła się dziś rano, zajmując miejsce Rosjanki, której honoru i spokoju przedwczoraj „broniliśmy” nożem i spojrzeniem.

Kazaszka jest piękna. Ma prostą, śniadą, trochę już zniszczoną słońcem twarz madonny, lekki uśmiech Giocondy, choć jest cieplejszy, nie tak ironiczny. Nosi barwną, pełna wzorów, ale równocześnie prostą sukienkę, stanowiącą połączenie azjatyckich ornamentów z europejskim letnim krojem. Odpoczywa, zadowolona, że Ergard pełną uwagę poświęca jej dziecku. Rozśmiesza je i zabawia, widać, że o ile już nie jest doświadczonym dziadkiem, to chętnie by nim był. Kłócą się o jabłko, którego mały nie ma ochoty jeść, ale też za nic nie chce podarować go Ergardowi – równocześnie wcinając kolejne ciasteczka podsuwane mu przez sąsiadkę.

Kiedy myślę jeszcze raz o jabłku Ergarda i małego, przypomina mi się, że stolica Kazachstanu, Ałma-Ata (dziś już Ałmaty) znaczy przecież Miasto Jabłek[1]. To przepiękna poetycka nazwa, więc zaraz zastanawiam się, dlaczego też jedziemy do Kirgizji, a nie do Ałma-Aty, do Kazachstanu? Czy w ogóle o tym nie pomyśleliśmy? Czy miasto to było w ogóle brane przez nas pod uwagę? Czy może po prostu to Siergiej w Moskwie postanowił, że w naszej podróży do Azji Środkowej pierwszym przystankiem ma być Kirgizja, a o innych możliwościach nie było dyskusji?

Markus wychodzi znów posiedzieć trochę w otwartych drzwiach wagonu, jednak niespodziewanie szybko wraca. Opowiada, że gdy tak siedział, nagle ktoś za nim, kogo nadejścia nawet nie usłyszał, złapał go mocno za koszulę i gwałtownie pociągnął do siebie, na środek wagonu! „A równie dobrze mógł mnie wyrzucić!” – mówi. Już myślał, że to jakiś przestępca, rabuś, oczekiwał najgorszego, ale młody człowiek zaraz w połowie gestami, w połowie słowami wytłumaczył swoje zachowanie: „Tutaj, wśród stepów Kazachstanu, siedzenie w drzwiach może być bardzo niebezpieczne, bo regularnie, gdy pociąg mija jakieś wsie czy ludzkie siedliska, dzieci i młodzież bawią się w… obrzucanie go kamieniami. Z nudów. I próbują oczywiście trafić w okna”. Jak na dowód po kilku chwilach przez otwarte wejście wpada kamień, który – gdyby trafił w głowę – mógłby być więcej niż niemiły. Po tej Markusowej opowieści postanawiamy więcej nie chodzić „na drzwi”.

W międzyczasie mały Kirgiz je już jabłko, podzielili się z Ergardem, a matka robi chłopczykowi mały masaż i gimnastykę. Sprawia mu tym dużą przyjemność, co nie tylko widać, ale i słychać, bo chłopczyk popiskuje i chichocze.

Po krótkiej obserwacji dochodzimy do wniosku, że dla nas chyba nie ma tu miejsca. Lida z kolei zagłębiona jest w „plotkopodobną” rozmowę z inną sąsiadką, postanawiamy więc wrócić do restoran-wagonu i zaryzykować jakiegoś drinka. Najpierw jest sok z winogron (wczoraj go nie było; ta „restauracja” ma w sobie coś spontanicznego, codziennie zdarzają się inne „dania i napoje dnia” – najwidoczniej w zależności od tego, co „barmama” zakupi na jednej z porannych stacji), potem postanawiamy dzielnie przejść na wspomniane w menu rosyjskie wino. Zamawiamy jedną butelkę, bo inaczej nie można, po czym okazuje się, że nie była to przesada, gdyż objętość butelki to zaledwie pół litra. Od tej właśnie butelki nawiązuje się między nami dyskusja o sensie i wartości designu – gdyż wspomniana butelka wina to typowa butelka po piwie, włącznie z kapslem, tylko naklejka i napisy na niej wskazują, że zawartość jest ponoć winem. Dla Markusa design