Sylfida - Agata Julia Prosińska - ebook

Sylfida ebook

Agata Julia Prosińska

4,5

Opis

Świat szesnastoletniego Bernarda Oakena legł w gruzach, gdy dowiedział się, że całe wakacje spędzi u nieznanej mu babki Violet w Shieldaig – zapomnianej przez Boga wsi w szkockich Górach Kaledońskich. Chłopak na miejscu styka się z oziębłością ze strony kobiety, jej nieustającymi docinkami oraz legendami o tajemniczych Duchach Żywiołów – nieśmiertelnych, potężnych i mitycznych istotach, które wedle słów starszej kobiety opiekują się ludzkim światem od zarania dziejów. Bernard, wiedząc, że jego babka uważana jest przez miejscowych za ekscentryczkę, nie traktuje poważnie jej opowieści. Do czasu, aż znajduje nad brzegiem Loch Shieldaig nieprzytomną dziewczynę.

Agata Julia Prosińska - urodzona 15.02.1999 roku w Gołdapi dumna mieszkanka Mazur Garbatych. W 2009 roku wygrała konkurs plastyczno-literacki „Moja pierwsza książka” zorganizowany przez Miejsko-Powiatową Bibliotekę Publiczną oraz Warmińsko-Mazurską Bibliotekę Pedagogiczną w Olecku opowiadaniem pod tytułem „Elly McDonald”, jednak pierwsze próby literackie podjęła już jako pięciolatka. Kiedy w wolnym czasie nie pisze, rysuje, czyta książki, ogląda filmy i seriale oraz lepi figurki z plasteliny. Agata prowadzi także stronę internetową (www.agprosinska.com) w języku polskim i angielskim, gdzie zamieszcza swoją twórczość oraz recenzuje filmy i książki.

Sylfida”, pierwszy tom „Duchów Żywiołów”, to jej debiut literacki, który napisała w wieku piętnastu lat.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 276

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (10 ocen)
6
3
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




PoczątekWygnanie

Przez całe swoje życie uważałem się za pechowca i to nie byle jakiego. Mój pech nie polegał jednak na ciągłym zapominaniu do szkoły kanapek, długopisów czy pracy domowej. Na moją głowę nie spadały doniczki kwiatów jak w starych bajkach Disneya i nie znajdowałem włosów w zupie. Nie. Mój pech był… był najgorszą, najbardziej perfidną odmianą, jaką można spotkać. Czaił się i gdy moja czujność była uśpiona… bam!

Po raz pierwszy przekonałem się o tym, kiedy w wieku czterech lat jako jedyny dzieciak w przedszkolu znałem takie wyrażenia, jak „aktywność sejsmiczna” i „plutonizm”. Swoim zachowaniem wprawiałem panie przedszkolanki w osłupienie, a moi rówieśnicy… Wolę tego nie wspominać. To przypieczętowało mój los na następne dziesięć lat.

Nie mogłem wtedy wiedzieć, że nie każdy rodzic jest naukowcem geologiem specjalizującym się w wulkanologii. Moi rodzice, Robert Oaken i Clarice Meadow-Oaken, pracowali na Uniwersytecie Cambridge, więc często przynosili pracę do domu albo mnie do niej. Spędziłem więcej czasu na prezentacjach symulujących wybuchy wulkanów i trzęsienia ziemi niż na zabawie w piaskownicy. W wieku czterech lat miałem większą wiedzę na temat wulkanologii niż niejeden dorosły, co oczywiście nie pomogło mi w nawiązywaniu przyjaźni.

Był to pierwszy złośliwy uśmieszek, który posłał mi mój pech.

W ciągu następnych trzech lat, w różnych odstępach czasowych, gdy byłem już przekonany, że na zawsze mnie opuścił, dawał mi bolesnego pstryczka w nos. Na przykład, na bożonarodzeniowym przedstawieniu w pierwszej klasie podstawówki złamałem rękę, potykając się o wystający na scenie panel i wpadłem do środka jakiejś trąby. Przed całym tłumem ludzi. Nigdy nie zapomnę salwy śmiechu, która potoczyła się po sali.

Za to w szkole stałem się stałym celem dręczycieli, dopóki nie podążyłem za słowami mamy, która między gotowaniem, czy raczej – jeśli mam być szczery przypalaniem obiadu – a przygotowywaniem nowego raportu do pracy na temat wstrząsów we Włoszech poradziła mi, bym zachował swoją godność. Posłuchałem się jej i zawalczyłem o siebie.

Moim oprawcom nic się nie stało, za to ja wylądowałem u dyrektora na dywaniku, z zawieszeniem w prawach ucznia na tydzień i nakazem zostawania w kozie do końca roku szkolnego.

Dobrze mieć wykształconych rodziców, ale nauczyłem się, że akurat moich lepiej nie pytać o rady życiowe. Wydawali się bardziej zorientowani w temacie ziemskich płyt litosfery niż w wychowywaniu dzieci.

Pierwsze piętnaście lat swojego życia przeżyłem więc, mając nadzieję, że może kolejny rok będzie dla mnie łaskawszy. Jak zwykle, nie mogłem się bardziej mylić. Miesiąc po moich szesnastych urodzinach, na koniec roku szkolnego, rodzice oznajmili mi, że otrzymali propozycję poprowadzenia badań w Islandii. Wulkany, owce, wulkany, owce, jakieś tam wafelki, pomyślałem i stwierdziłem, że może nie będzie tak źle. Nie znałem islandzkiego, chociaż mama cały czas próbowała mnie go nauczyć, mimo to spędzenie wakacji na wyspie będącej rajem, ziemią obiecaną dla wulkanologów to nie najgorsze, co może spotkać chłopaka w moim wieku. Islandia nie była przecież dziurą zabitą deskami. Rodzice mieli dostać przydział na uniwersytecie w Reykjaviku, a dawno nauczyłem się, że najładniejsze i najinteligentniejsze dziewczyny zwykle kręcą się w pobliżu bibliotek.

Jakbym miał jakieś szanse.

Gdy pogodziłem się już z tym, że całe swoje wakacje spędzę z owcami i spakowałem najważniejsze manatki, w tym laptopa, na którym pisałem swoją powieść, rodzice oznajmili mi, że nie pojadę z nimi do Reykjaviku, lecz zostanę w Wielkiej Brytanii.

Czyżby mój pech mnie opuścił? Całe wakacje bez permanentnej (dobra, przesadziłem) kontroli rodziców?

Nie.

Okazało się, że bez mojej wiedzy mama zmówiła się z babką Violet. Miałem zamieszkać u niej na czas wakacji i dokładnie pierwszego września wrócić pociągiem z Inverness do Cambridge.

Kłopot w tym, że nigdy wcześniej nie spotkałem babki Violet, mamy mojej mamy. Była czarną owcą, tematem tabu na zjazdach rodzinnych – z nieznanego mi powodu. Wiedziałem, że była wdową i mieszkała gdzieś w Szkocji, lecz więcej nie było mi nic wiadomo. Ponownie zawierzyłem losowi, licząc, że się do mnie uśmiechnie.

Czy ja nigdy nie uczę się na błędach?

Dzięki uprzejmości rodziców dowiedziałem się, że Violet (nie mogłem nazywać osoby, której prawie nie znałem swoją babcią) mieszka w Shieldaig, w Wester Ross, na północy Szkocji w Górach Kaledońskich. We wsi liczącej sobie blisko dziewięćdziesięciu mieszkańców, z jedną szkołą podstawową, pubem i kościołem. Bez żadnego kina, centrum handlowego, z najbliższą stacją benzynową znajdującą się pół godziny drogi od wsi, w Kinlochewe, kolejnym końcu świata.

Cholera.

Wtedy dopiero uzmysłowiłem sobie, że zostałem wyrolowany, tak uziemiony, iż nie można było tego opisać. Wiedziałem, że pech śmieje się do rozpuku z mojej sytuacji. Perspektywa spędzenia wakacji we wsi (mogłem ją tak nazwać?) z osobą, której prawie nie znałem, w Szkocji, z dala od Cambridge, z dala od jakiejkolwiekcywilizacji wydawała mi się najzmyślniejszym żartem, jaki przygotował dla mnie pech. Istnym przejawem diabelskiego geniuszu. Naprawdę marzyłem, by pojechać z rodzicami do Islandii. Naprawdę lubiłem owce. Wafelkami także nie gardziłem.

Co mogło się wydarzyć w Shieldaig? Nic. Kompletnie nic. Dwa miesiące katorgi, która miała zakończyć się moją śmiercią z powodu nudy. Przeszukałem cały Internet, poszukując drogi ucieczki: jakichś przytułków, obozów. Błagałem rodziców, by pozwolili mi ze sobą jechać, by zostawili mnie w domu. Bezskutecznie. Nieodwołalnie zostałem zesłany na wygnanie do Shieldaig. Czułem, że każdy dzień spędzony w tej wsi będzie gwoździem do mojej trumny. Zapowiadały się najgorsze wakacje w moim życiu.

Jakże się myliłem.

Shieldaig okazało się miejscem, które zmieniło moje życie. Osobliwym, pełnym magii i piękna. Gdzie legendy, z których wcześniej się śmiałem, stały się prawdą. Miejscem nie do opisania. Miejscem cudu.

Gdyż właśnie tam odnalazłem Ją.

DZIENNIK | Bernard Oaken

Shieldaig, Szkocja, 21 Lipca – 20 Sierpnia 2013 r.

21 LipcaViolet

Zejdziesz wreszcie na dół? Owsianka ci stygnie!

Wepchnąłem do ust ostatnią kanapkę z bananem, którą przywiozłem ze sobą z domu i szybko wrzuciłem plastikową torebkę pod łóżko. Nie minęła nawet doba, odkąd przyjechałem do Shieldaig, a w pokoju gościnnym babki Violet panował ustalony przeze mnie porządek, który przez postronną osobę nazwany zostałby zapewne chaosem.

Rozejrzałem się po pomieszczeniu, próbując nie zwracać uwagi na staromodną, ciemnozieloną tapetę, na komodę, na której stał bezużyteczny laptop (Internet nie działał, cholera), na okno z widokiem na Loch Shieldaig z wyspą i część wsi oraz na niewygodną, za małą wersalkę. Próbowałem dzisiaj na niej spać. Kark bolał mnie przy każdym ruchu głowy i przypuszczałem, że resztę wakacji spędzę, śpiąc na podłodze. Czasami przeklinałem swój wzrost – sześć stóp i dwa cale – ponieważ był absolutnie bezużyteczny, prócz obijania futryn w drzwiach i niemożności spania na za małych łóżkach.

– Zejdziesz na dół? Bernardzie! – babka Violet nie ustawała. Już wczoraj przekonałem się, że nie jest miłą, pełną troski babunią, dziergającą szaliki wnukom i gotującą ich ulubione potrawy.

Violet Meadow była apodyktyczną, pełną powagi kobietą, z którą nie równał się żaden belfer z mojej szkoły, Akademii Jamesa Clerka Maxwella w Newnham, w Cambridge. Biło od niej… dość osobliwe poczucie wyższości, a wzrok jasnoniebieskich oczu, prawie wyblakłych, wywoływał wrażenie, że ta kobieta wie o tobie wszystko, nawet o wiele więcej niż ty sam. Violet odnosiła się z zaskakującym dystansem nawet do mojej mamy, nie mówiąc już o tacie. Spojrzenie, jakim wczoraj mnie obdarzyła, tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że mój pech naprawdę jest najperfidniejszym geniuszem zła, ale to Violet należy się nagroda za bycie najwynioślejszą i najbardziej nieprzyjemną osobą na świecie.

– Bernardzie!

– Już idę! – odkrzyknąłem z pełnymi ustami. Przełknąłem kanapkę i odruchowo dotknąłem blizny przy ustach, by się uspokoić. Spotkanie z babką było ostatnią rzeczą, na którą miałem ochotę.

Otworzyłem drzwi, napotykając jej spojrzenie. Oparłem się o futrynę, składając ręce na piersi i starając się zachowywać w miarę normalnie.

Violet była wysoką kobietą (jak wszyscy w mojej rodzince), dla której jakby czas był o wiele łaskawszy niż dla innych, jednakże wokół oczu można było już dostrzec delikatną siateczkę zmarszczek mimicznych. Jasnoszare włosy, upięte w ciasny kok, poprzetykane były brązowymi pasmami. Można było powiedzieć, że trzymała się naprawdę nieźle jak na sześćdziesięcioletnią babę, tylko ostry wyraz twarzy z ustami zaciśniętymi w cienką linię niepotrzebnie ją postarzał.

Violet westchnęła zniecierpliwiona i włożyła, a raczej wepchnęła mi w ręce kosz z praniem.

– Talerz masz na stole – powiedziała oschle, a jej jasnoniebieskie oczy, takie same jak mojej mamy i moje, rozbłysły. – I połóż to w kuchni, dobrze?

Popatrzyłem zdezorientowany na pranie. Pachniało lawendą i było jeszcze ciepłe. Wzruszyłem ramionami. Jak mus to mus. Zacząłem schodzić na dół, słysząc burczenie w brzuchu, gdy z łazienki doszły mnie słowa Violet:

– Nie będę cię więcej wołała na jedzenie, Bernardzie. Może i jesteś moim gościem, ale nie będę się do ciebie dopasowywała. Następnym razem po prostu nie dostaniesz obiadu.

Przystanąłem i wziąłem głęboki oddech. Moja mama także dostawała szału z powodu mojego regularnego opuszczania śniadań, jednak koniec końców zawsze mogłem liczyć na jakieś jedzenie. Widocznie, prócz zanudzenia się na śmierć, w Shieldaig czekała mnie i śmierć głodowa.

***

Byłem dzieckiem profesorów, więc większość ludzi oczekiwała ode mnie, że pójdę w ich ślady. Niestety, biologia, geografia, w ogóle przedmioty ścisłe nie były moją mocną stroną. Nie lubiłem wyuczać się tych wszystkich faktów na pamięć, rozwiązywać zadań, gdzie istniała tylko jedna odpowiedź. Wydawało mi to się zbyt… sztuczne, bezduszne (no i głupie). Byłem dobrym uczniem, jednakże nauczyciele z Maxwella twierdzili, że brak mi chęci do nauki i że marnuję swój potencjał, ponieważ stać mnie na więcej. A ja po prostu nie lubiłem trzymać się reguł.

Oprócz posiadania ogromnego pecha nie miałem żadnego talentu. Grałem nieźle w koszykówkę, tenisa oraz rugby, ale moje problemy z trzymaniem nerwów na wodzy powodowały, że nie nadawałem się do pracy w grupie. Chciałem być niezależny, sam – nienawidziłem zdawać się na kogoś.

Z tego powodu, gdy na początku września zeszłego roku moi dręczyciele przygwoździli mnie znów do ściany, grożąc, że wsadzą mi głowę do muszli klozetowej, nie liczyłem jak zwykle do dziesięciu, ale zgodnie z radą mamy zawalczyłem o swój honor.

I o karę do końca roku szkolnego.

Przez ostanie osiem miesięcy, gdy moi rówieśnicy szli do domu, ja udawałem się do pustej klasy literatury, gdzie musiałem przesiedzieć całą godzinę, nie mogąc czytać, używać komórki ani nawet się uczyć (jakbym chciał to robić, serio). Towarzyszył mi nauczyciel języka angielskiego, pan Leo Mayfly. To właśnie on nakrył mnie na potajemnym pisaniu dziennika. Według kolegi rodziców z wydziału psychologii na uniwerku miało mi to pomóc w okiełznaniu „temperamentu”, jednakże szczerze wątpiłem w skuteczność tej metody. Ale opisywanie odczuć i swoich spostrzeżeń tak mnie wciągnęło, że coraz częściej w myślach zacząłem tworzyć historię detektywistyczną – zawsze interesowałem się kryminologią – o detektywie Edzie Auburnie i jego siostrze, Mistral, która była seryjną morderczynią morderców nękających Nowy Jork. To właśnie Mayfly zobaczył pierwsze szkice mojej powieści i kazał mi się poważnie zastanowić nad pisarstwem oraz studiowaniem literatury.

Od tamtego czasu pracowałem nieprzerwanie nad książką, utrzymując to, oczywiście, w tajemnicy. Może i moi koledzy nie chcieli mnie już topić w kiblu, ale wolałem nie wychylać się ze swoimi zainteresowaniami. Pisanie, szczególnie dzienników, to dość babska rzecz.

Połknąłem ostatnią łyżkę owsianki i odstawiłem talerz do zlewu. Odwróciłem się i podskoczyłem. Violet stała przede mną ze skrzyżowanymi na piersi rękoma, a na jej twarzy widniał sztuczny uśmiech. W tamtej chwili pozazdrościłem swojemu dziadkowi tego, że jest martwy.

– Masz coś do roboty, Bernardzie?

Zamrugałem parę razy, myśląc, co MÓGŁBYM robić w tej dziurze. Prócz tworzenia większego bałaganu w pokoju gościnnym i pisania nie było niczego.

Jednak nie byłem głupi: wolałem skłamać.

– Tak – odpowiedziałem.

Uśmiech Violet zmienił się w złośliwy uśmieszek. Może to właśnie ona była źródłem mojego pecha albo – wręcz przeciwnie – sama nim była?

– Na pewno, Bernardzie?

Powstrzymałem odruch dotknięcia blizny przy ustach. Zawsze tak robiłem, kiedy się denerwowałem. Boże, lubiłem swoje imię, lecz w ustach tej kobiety stało się najbardziej irytującym wyrazem, jaki spotkałem.

– Dobra, nie mam nic do roboty – rozłożyłem ręce. – A co?

Violet przechyliła głowę.

– Jeśli nie masz nic do zrobienia, to chętnie bym z tego skorzystała. Widzisz… potrzebuję pomocy z paroma pracami w domu.

– Chcesz, żebym ci pomógł? – spytałem głupio, nie dowierzając.

Teraz Violet rozłożyła ręce.

– Wiesz, Bernardzie, artretyzm… Mam już swoje lata. Miał mi pomóc Gordon Bane, ale zachorował. A jeśli ty nie masz nic do roboty…

***

Pięć godzin później, balansując na parapecie okna i ryzykując spadnięcie z wysokości pięciu metrów na ziemię i kalectwo do końca życia, doszedłem do wniosku, że Shieldaig to pestka w porównaniu z życiem z moją babcią pod jednym dachem przez następne półtora miesiąca. Jeśli nie nuda i głód zaprowadzą mnie do grobu, zrobi to ta kobieta.

– Tu jeszcze zostawiłeś smugę, Bernardzie – Violet pokazała mi palcem idealnie czysty skrawek szyby.

Mówiła z dziwnym, lekko szkockim akcentem, co w pomieszaniu z angielskim brzmiało na początku dość śmiesznie, jednakże teraz tylko irytowało. Zerknąłem w dół, na twardą ziemię pod domem. Nigdy nie miałem lęku wysokości, ale nie chciałem umrzeć, myjąc okno.

– Bernardzie!

W ostatniej chwili przytrzymałem się okna, by nie spaść. Serce mi zamarło. Co ona, do cholery, wyprawiała?!

– Widzę, że bujasz w obłokach. Dobrze, schodź.

Wyrwała mi szmatę z lewej ręki (jestem leworęczny), lecz zamiast natychmiast puścić moją dłoń, obróciła ją i wbiła w nią nieprzenikniony wzrok. Przez całe moje ciało przeszedł dreszcz. Miałem wrażenie, że ktoś wdziera się do mojej duszy, obnażając ją. Błyskawicznie wyrwałem rękę.

– No cóż, tak jak przypuszczałam – znów posłała mi swój sztuczny, niepokazujący zębów uśmiech.

Zeskoczyłem z parapetu, nadal się jej przyglądając. Zamknęła okno i odwróciła się.

– Za chwilę będzie obiad. Chyba się nie obrazisz, wiem, że już zająłeś się łazienką, pomogłeś mi z tą komodą i umyłeś okna, ale szafkom w kuchni przydałoby się odmalowanie.

Oparłem się o ścianę. Violet, zręcznie lawirując, przeszła bez przeszkód przez chaos, który panował w gościnnym pokoju. Teraz, do bolącego karku, doszły zesztywniałe plecy, zmarznięte na kość ręce i ból w kolanach. W ciągu pięciu godzin ta kobieta przegoniła mnie po całym domu, i to niejednokrotnie.

Violet odwróciła się do mnie. Jej usta były jedną cienką linią, ale w jasnych oczach dostrzegłem dziwne błyski.

– Wolałabym, byś trzymał porządek w pokoju. Słyszałam, że to ułatwia pracę umysłową, ale może ty musisz…

Machnęła ręką i znikła za drzwiami. Coś zimnego pojawiło się w moim żołądku.

Co ja muszę? Poczułem, jak w lewej ręce pojawia się dziwny impuls. Nadal czułem na skórze nieprzyjemny dotyk babki.

Wyciągnąłem dłoń przed siebie – długie, chude palce, biała skóra z widocznymi żyłami i masą piegów. Obróciłem ją, widząc tylko zgięcia i linie w jej wnętrzu. Może chodziło jej o zapach?

Nie, na pewno nie.

Zacisnąłem dłoń i, słysząc odgłosy babki z dołu, po raz kolejny zawierzyłem losowi.

***

Ziewnąłem. Zbliżała się druga w nocy. Już dawno odkryłem, że najlepsza pora na pisanie to właśnie noc. Uszy bolały mnie od słuchawek i dopiero, gdy je zdjąłem, zrozumiałem, że na dworze pada deszcz.

Świetnie, po co myłem okna? Coś mi mówiło, że Violet doskonale wiedziała, że zbiera się na deszcz. W końcu jesteśmy w Wielkiej Brytanii. Deszcz pada tu co najmniej przez trzysta sześćdziesiąt dni w roku.

Wyłączyłem muzykę (Arctic Monkeys Do I Wanna Know?) i zapisałem plik. Doszedłem wreszcie do momentu, w którym detektyw Auburn dowiaduje się, kim jest słynny Wiatr Północy – zabójca zabójców. Stworzenie postaci rodzeństwa – gliniarza i jego siostry – dawało mi niebywałą satysfakcję. Ile stron poświęconych metodom śledczym i pracy kryminologów odwiedziłem na necie, nie zliczę. Kiedyś myślałem, że pisanie książek to banał. Prościzna. Dopiero własne próby uzmysłowiły mi, że praca pisarza to trudna fucha. Możesz coś napisać, ale nie przewidujesz, ile razy będziesz przepisywać niemalże to samo, ponieważ nie o to ci chodziło i nie tych słów użyłeś.

Ekran laptopa zrobił się czarny i z jękiem – z powodu bolących pleców – wsadziłem go pod wersalkę. Pościel, którą dała mi Violet, pachniała lawendą i zapachem typowym dla emerytów. Twarde, drewniane oparcie wersalki mimo poduszki znów wbijało mi się w kark i kostki. Przewróciłem się na bok i podciągnąłem kolana pod brodę.

W sumie byłem ciekaw, czym zajmowała się kiedyś Violet. Nie była przecież tylko żoną pastora. Babka, mimo swego osobliwego charakteru, była dla mnie zagadką. Czemu nic nie było mi o niej wiadomo? Czemu nie rozmawiano o niej w naszym domu, nie zapraszano na zjazdy rodzinne, Boże Narodzenie, Wielkanoc? Violet także nie wydawała się zadowolona z mojego przyjazdu. Dlaczego więc się na niego zgodziła? Czemu przyglądała się mojej dłoni? Co właściwie stało się z dziadkiem?

Nie mogłem także pozwolić na to, by Violet zmieniła mnie w bezpłatną siłę roboczą. Koniec końców tegoroczne wakacje zapowiadały się doprawdy szczególnie paskudnie.

 

1

Violet przymknęła oczy, otulając się szczelniej wełnianym kocem. Dochodziła pierwsza w nocy i jak zwykle o tej porze w telewizji nie było nic ciekawego. Jaki więc jest pożytek z posiadania tego pudła, jeśli nie puszczają żadnych wartościowych kryminałów?

Kobieta jedynym płynnym ruchem wyłączyła telewizor. Dzięki ciszy, jaka panowała w domu, usłyszała dalekie stukanie w klawiaturę na piętrze. Ten chłopak straci oczy, jeśli będzie siedział tak do późna nad tą książką, pomyślała.

Mogła zaprzeczać sama sobie, jednak martwiła się.

Tak, martwiła się i to mocniej, niż powinna. Dłoń wnuka odpowiedziała na jej pytanie więcej, niż Violet się spodziewała. Chłopak był zagubiony, dręczony przez kolegów w szkole, jednak nie stracił hartu ducha ani siły. Był wybuchowy i pełen młodzieńczego buntu. Violet nie mogła zlekceważyć podobieństwa, jakie istniało między nim a Johnem. Bernard przypominał jej męża z czasu, gdy go poznała, z tym swoim sardonicznym poczuciem humoru i zawadiackim błyskiem w oku. Brakiem pokory. Był zupełnie inny od Clarice, spokojnej i jednocześnie roztrzepanej, kontrolującej się na każdym kroku.

Czymże więc była nagła i niezrozumiała dla niej biała plama w jego przyszłości? Nigdy nie była za dobra w jej odczytywaniu, choć ćwiczyła według wskazówek Hamisha. Jednak prawie zawsze udawało się jej dostrzec jakieś przebłyski, wizje, nadchodzące z czasem emocje, wspomnienia.

Wtedy, tylko przez chwilę, zobaczyła go w towarzystwie wysokiej, rudowłosej i przerażająco bladej dziewczyny. Oboje wyglądali na szczęśliwych, trzymali się za ręce i chyba żartowali. Jednak na ten widok Violet zamarło serce. Ponieważ nie poczuła nic prócz przeraźliwego zimna.

22 LipcaMorskie opowieści

– Co mam dzisiaj zrobić? – spytałem Violet.

Babcia z trzaskiem postawiła przede mną talerz z jajecznicą. W brzuchu zaburczało mi niebezpiecznie. Rzuciłem się na jedzenie. Może i Violet była, jaka była, ale naprawdę umiała gotować, a jej potrawy nie były przypalone.

– Nie wyglądasz za dobrze – powiedziała i usiadła naprzeciw mnie. Upiła malutki łyk herbaty. – Chyba nie siedzisz po nocach przy komputerze, Bernardzie? Nie mam tutaj zasięgu dla tego… Internetu.

Zadławiłem się jajecznicą. Skąd wiedziała?

– Powinieneś także jeść więcej. Jesteś zbyt chudy.

Odchrząknąłem wreszcie. W oczach pojawiły mi się łzy, ale udało mi się wreszcie przełknąć kęs.

– Skąd wiesz, że siedzę w nocy przy laptopie? – spytałem.

Violet pokręciła głową.

– Słyszałam, jak włóczysz się do łazienki w pół do trzeciej. Na twoim miejscu opuszczałabym jednak klapę. I posprzątałabym w pokoju – dodała chłodno, mrużąc oczy. – To dedukcja, Bernardzie.

Dedukcja. Na mojej twarzy pojawił się krzywy półuśmiech. Violet czytała Doyle’a?

Wstałem od stołu, szurając krzesłem, porzuciwszy rozmyślania nad słownictwem babki. Czułem na sobie jej oceniający, a dokładniej rzecz ujmując – krytyczny wzrok. Wiedziałem, że prócz mojego zachowania, babci absolutnie nie podobały się także moje ciuchy. Zwykle ubierałem się cały na czarno, a jedynym kolorowym elementem mojej garderoby był mundurek Maxwella, który nosiłem z przymusu. Czerń dawała mi poczucie tożsamości i niezależności. Pozwalało mi to wtopić się w tłum, a zarazem pozostać sobą. Czerń była po prostu moim kolorem.

Także dziś wszystko, co miałem na sobie: stare dżinsy, zniszczone trampki Chuck Taylor, rozciągnięta koszulka z Batmanem oraz sportowa bluza było w tym kolorze. Odruchowo poprawiłem kaptur na głowie. Był kolejnym z wielu dziwactw, których się dopuszczałem. Nigdy nie wychodziłem z domu, nie nałożywszy go. Czułem się po prostu bezpieczniejszy, wiedząc, że coś mnie ochrania.

Kątem oka dostrzegłem, że babcia Violet marszczy brwi, jakby słyszała moje myśli. Lekko wytrąciło mnie to z równowagi.

– Mógłbyś pójść do Shieldaig po zakupy, Bernardzie? – powiedziała w końcu. – Zwykle proszę Amandę ze sklepu, by mi je przywiozła, ale jeśli ty jesteś… Wiesz, ja mam artretyzm…

– Pójdę. I tak wiesz, że nie mam nic do roboty – burknąłem. Coś mi mówiło, że nie ma sensu okłamywać tej kobiety.

Umyłem talerz i wstawiłem na suszarkę. Wyjrzałem przez okno – poważnie mnie zastanawiało, że Violet mieszka niecałe pięć, sześć metrów od kamienistego brzegu Loch Shieldaig. Nie bała się, że wody kiedyś wzbiorą i jej dom pochłonie morze?

Nagle poczułem, jak silna ręka Violet zrywa mi kaptur z głowy.

– Nie chowaj się tak, Bernardzie. Kto wie, czy nie spotkasz jakiejś dziewczyny, której się spodobasz?

Miała dziwny wyraz twarzy.

– Dziewczyny? Tutaj? – spytałem. – Chyba musiałaby być morsem.

Moja babka obrzuciła mnie chmurnym spojrzeniem.

– Idź na górę. Przygotuję ci listę zakupów. Sprężaj się! Nie mamy całego dnia! – pogoniła mnie.

Pięć minut później wspinałem się po stromym zboczu do głównej drogi Shieldaig, Mary Street. Gdy stanąłem wreszcie na ulicy, moje trampki były całe przemoczone – skutek wczorajszego deszczu. Rozejrzałem się uważnie dookoła. W powietrzu czuć było rychły powrót opadów, lecz teraz na szarawym niebie świeciło słabe słońce, a wiatr targał wysokie, zielono-żółte trawy na stokach pobliskich wzniesień. W okolicy nie było prawie żadnych drzew, a zimno bijące od wód morza sprawiło, że ścierpła mi skóra. Czym prędzej nałożyłem kaptur na głowę i ruszyłem w dół wsi.

Szedłem miarowo, oglądając się co rusz na boki. Poprzedniego dnia, myjąc okna, nie zwracałem uwagi na góry otaczające wieś. Przyzwyczajony do ciągłego odgłosu klaksonów w Cambridge z trudem mogłem przywyknąć do ciszy, która panowała w Shieldaig. Jednak spokój, jaki otaczał wieś, wydawał mi się… pozorny, będący jedynie fasadą, zasłoną dymną dla panującego tu chaosu.

Uśmiechnąłem się pod nosem, rozbawiony własnymi przemyśleniami.

Mijałem rząd zadbanych, niskich domków z szarawą dachówką, co raz patrząc na kamienistą plażę i na wyspę u brzegów zatoki porośniętą wysokimi sosnami. Daleko na horyzoncie dostrzegłem czarny zarys łódki. Shieldaig, prócz rybołówstwa, słynęło z turystyki, chociaż, paradoksalnie, nie widziałem nikogo na ulicach. Może sezon jeszcze się nie rozpoczął. Od końca roku szkolnego minęły przecież zaledwie trzy dni.

Jednak to nie powstrzymało rodziców przed wysłaniem mnie od razu po zakończeniu szkoły do babki Violet, pomyślałem. W końcu, co tam, ruchy sejsmiczne i wulkany są ważniejsze od jedynego dziecka.

Miałem wrażenie, że ktoś podgląda mnie z małych, zasłoniętych firankami okienek. Przyspieszyłem, ciesząc się, że jednak nałożyłem kaptur. Zapewne przyjazd kogoś nowego, niebędącego turystą, to ważne wydarzenie w takim miejscu.

Minąłem czerwoną budkę telefoniczną, a potem omal nie wpadłem na tablicę wystawioną przed jakąś restauracją, słysząc w myślach głos taty: „Uważaj, gdzie idziesz!”. Nadal szukałem sklepu spożywczego, chociaż Violet doradziła mi, żebym cały czas szedł przed siebie, dopóki go nie znajdę.

– Doskonała informacja – mruknąłem pod nosem.

W końcu go znalazłem. Mała dobudówka do białego hotelu z oknami dachowymi. Na zielonej ławce przed sklepem siedział staruszek, popijający co chwilę z butelki. Na mój widok zakrztusił się napojem. Nie zwracając na niego uwagi, wszedłem do sklepu.

W środku było pusto. Wyjąłem z kieszeni listę zakupów, próbując rozszyfrować pisaninę Violet. Jak ktoś mógł pisać aż tak nieczytelnie? Dotychczas sądziłem, że tylko ja posługuję się hieroglifami.

– Może by tak: „Dzień dobry”?

Podniosłem głowę. O ladę opierała się pulchna blondynka, była mniej więcej w wieku mojej mamy. Jeśli większość mieszkańców mówiła w podobny sposób, mogłem mieć problem z ich zrozumieniem. Szkoci dziwnie akcentowali wyrazy.

– Dzień dobry – odpowiedziałem.

Szybko się odwróciłem, by kobieta nie widziała mojej twarzy i udawałem, że czytam etykietki groszku. Blizna przy ustach swędziała mnie i ostatkami sił powstrzymywałem się, by jej nie potrzeć.

– Ona nigdy nie kupuje tego gatunku – usłyszałem nagle za sobą. Kobieta wyjęła mi puszkę z ręki i podała inną. – Jesteś wnukiem Violet, tak?

Spojrzałem na nią zdezorientowany. Tyle z mojej anonimowości.

– Amanda Torre – powiedziała, lustrując mnie wzrokiem. Byłem od niej wyższy o dobre trzydzieści centymetrów. – Przywożę jej zakupy do domu.

– Bernard – burknąłem.

Ekspedientka wyglądała na oszołomioną.

– Bernard? Syn Clarice? Rodzice wysłali cię tutaj na wakacje?

Skrzywiłem się i mimowolnie potarłem bliznę.

– Coś w tym rodzaju.

To było wygnanie, nie wakacje. Już widziałem twarze swoich kolegów, gdy dowiedzą się, gdzie spędziłem przerwę wakacyjną.

Amanda uśmiechnęła się do mnie szeroko.

– Jesteś bardzo podobny do swojej matki – jej spojrzenie zaczęło mnie trochę irytować. – Wiesz… piegi – skrzywiłem się. – Ile masz lat?

Westchnąłem. Pytania zapewne były nieuniknione, w sumie może dowiem się czegoś o Violet…

– W czerwcu skończyłem szesnaście.

Amanda zamrugała oczami.

– Boże! Dawałam ci co najmniej dwadzieścia, taki jesteś wysoki!

Posłałem jej sztuczny uśmiech i wsadziłem ręce do kieszeni.

– Daj mi tę listę – wyciągnęła rękę. – Chyba lepiej wiem, co ona lubi. Nie chcemy, by się wściekła. Dała ci już w kość?

Wzruszyłem ramionami.

– To znaczy tak – szepnęła.

Zaczęła chodzić między regałami, zdejmując poszczególne produkty.

– Pewnie nie wiesz, ale nie zawsze taka była – powiedziała.

Natychmiast się ożywiłem. Plotki były wszędzie, a byłem pewny, że Violet była gorącym tematem w Shieldaig.

– Tak? Mnie się zdawało, że zawsze była… – zacząłem.

Amanda pokręciła głową.

– Nie, kochaniutki – lekko wzdrygnąłem się na dźwięk tego określenia. – Była kobietą o złotym sercu. Dzisiaj wydaje się to dziwne, ale tak było.

Usłyszałem, jak za mną otwierają się drzwi. Odwróciłem się i zobaczyłem, jak do środka wchodzi starzec, którego spotkałem siedzącego pod sklepem.

– O, kapturzasty – zaśmiał się na mój widok.

Mimowolnie wywróciłem oczami i usłyszałem westchnięcie sprzedawczyni. Widocznie nie tylko ja miałem dość tego gościa.

– Jeszcze jedno – starzec oparł się o ladę. Jego wzrok biegał wszędzie, nie mogąc się skupić na jednym punkcie, a wokół unosił się zapach alkoholu.

– Nie, Davey – Amanda spojrzała mu odważnie w oczy. – Jest dopiero dziesiąta. Upij się na noc i nie strasz nam turystów.

Staruszek się skrzywił.

– Hej, ale to nieprałi… łidłowa obsługa kliłęta, Torre. A kapturzasty? – pokazał na mnie drżącym palcem. – Nie widziałem wczeszniej tego wyrostka.

Amanda westchnęła.

– Davey, poznaj wnuka Violet, Bernarda Oakena. Bernardzie, to Davey Donnell, uważający się za rybaka – Amanda przedstawiła mnie, nim zdążyłem otworzyć usta.

– Jestem rybakiem! – zaprotestował ostro starzec. – Łowię ryby, o jakich nie śnisz! A Violet… ma wnuka? – zamrugał parokrotnie.

Wtem przyjrzał mi się, mrużąc oczy. Chociaż nie byłem pewny, czy patrzy na mnie czy na stojący za mną stojak z pocztówkami.

– Nie widzę podobieństwa – stwierdził.

– Bo jesteś ślepy – odpowiedziała cicho Amanda.

Uśmiechnąłem się. Było coraz lepiej. Nie ma to jak zawierzyć głupiemu losowi. Przecież nikt nie posiada więcej informacji o mieszkańcach Shieldaig niż sprzedawczyni w sklepie i miejscowy żul. Co ja sobie myślałem?

Amanda spakowała mi do torby kawę, mleko i zaczęła wstukiwać w kasę ceny.

– Więc, Violet… – podjęła przerwany wątek.

– Chciałaś powiedzieć Violet Melinda Enbatch-Meadow! – zakrzyknął Donnell. – Wiesz, jak nienawidzi ludzi, którzy nie zwracają się do niej pełnym imieniem i nazwiskiem. Właściwie… ona nikogo nie lubi.

W to akurat mogłem uwierzyć.

– Przymknij się, Davey – syknęła sprzedawczyni i ponownie zwróciła się do mnie. – Chyba nigdy wcześniej jej nie spotkałeś, to twój pierwszy raz?

– Tak.

– Mieszkasz z rodzicami w…?

– Cambridge.

Na myśl o pustym domu w przy Grange Road w Newnham poczułem się dziwnie. Nasi sąsiedzi, państwo Fosterowie, mieli mieć na niego oko w trakcie naszej nieobecności, ale przecież nic nie daje gwarancji, że ktoś nas nie obrabuje, prawda?

Amanda zagryzła wargę, zastanawiając się nad czymś.

– Nadal siedzą na tym wydziale geologii? – spytała.

– Wyjechali na wakacje do Islandii. Zajmują się Heklą[1], tym wulkanem – powiedziałem.

– Ale ciebie to nie interesuje, prawda? – bardziej stwierdziła, niż zadała pytanie.

– Nie – istniały lepsze rzeczy niż badanie wulkanów, ale cóż, o gustach się nie dyskutuje. Myślę, że gdyby nie one, nie byłoby mnie na świecie, więc miałem jednak do nich jakiś szacunek.

Amanda pokiwała z zadowoleniem głową.

– To dobrze. Normalny chłopak. Pamiętam, jak Clarice cały czas o nich mówiła. Istny koszmar… Ale wróćmy do twojej babki. Trzydzieści funtów.

Podałem jej pieniądze. Amanda cały czas zerkała na mnie. Uświadomiłem sobie, że to ja w ich miasteczku jestem angielskim wyrzutkiem ze śmiesznym akcentem. Zmieniłem punkt widzenia, euforia związana z poznaniem historii mojej babci jakoś mnie opuściła.

– Wiesz chyba, że twój dziadek, John, był pastorem? Razem z Violet przyjechali tutaj zaraz po studiach, ponieważ pastor Meadow dostał propozycję objęcia posady w naszej parafii, zaś Violet rozpoczęła pracę jako nauczycielka w szkole.

Violet nauczycielką? Tego się nie spodziewałem.

– Pani Enbatch-Meadow zawsze była… bardzo poważną osobą, powściągliwą i zorganizowaną. Tę kobietę naprawdę trudno jest oszukać, mogę rzec, że to absolutnie niemożliwe – westchnęła Amanda. – Przyłapała mnie raz na ściąganiu na klasówce – powiedziała, śmiejąc się z zażenowaniem. – Już nigdy tego nie zrobiłam. Nigdy. To naprawdę szlachetna kobieta, Bernardzie. Jednak… jednak, czekaj… szesnaście… siedemnaście lat temu wydarzyło się coś, co złamało jej serce.

– Jakby je miała – prychnął Donnell, popijając soczysty łyk z piersiówki. Amanda zacisnęła usta.

– Widzisz, gdy twoja matka wyjechała na studia do Cambridge, Violet i John zostali sami. Nie byłoby tak źle, gdyby nie nietypowa dla pastora Meadow w jego wieku pasja wędkarstwa. Oboje byli już starszymi ludźmi, w szczególności pastor nie był już pierwszej młodości, chociaż sił mu nie brakowało. Był to bardzo burzowy sierpień, jednak pogoda nie zniechęcała twojego dziadka do prawie codziennego wypływania na wody Loch Shieldaig. Pewnego dnia rozpętała się jedna z najgorszych burz, jakie kiedykolwiek przeszły nad naszą wsią. Lało i lało. Pioruny co chwilę przecinały niebo. Telefony, telewizja, radio nie działały. Cała wieś była odcięta od świata.

W sumie teraz i tak się wiele nie zmieniło, pomyślałem. Internet nadal nie działa. Koniec świata.

Zacisnąłem usta, widząc spojrzenie Amandy. Chyba za dobrze wiedziała, jakie komentarze produkuje mój mózg.

– Nigdy nie odnaleziono łodzi ani ciała pastora Meadow. Policja założyła, że utonął, ale… twoja babka uważała inaczej.

Davey się zaśmiał.

– Duchy! – zachichotał jak dziewczynka.

– Co? – zmarszczyłem brwi.

– Po śmieci męża pani Enbatch-Meadow trochę podupadła na zdrowiu – powiedziała Amanda, rzucając Donnellowi karcące spojrzenie. – Nie mogła się pogodzić z tym, że odszedł. Cały czas twierdzi, że nie utonął i żyje.

– Po siedemnastu latach? – spytałem. Byłem sceptyczny. A kto by nie był na moim miejscu?

Amanda westchnęła.

– Bo widzisz… Violet uważa, że Johna porwały syreny, Duchy Wody.

Zamrugałem parokrotnie.

– Co? Duchy Wody?

Amanda pokiwała głową.

– Ondyny, wodniki, co chcesz. Pani Enbatch-Meadow cały czas powtarza, że istnieją. I to nie tylko one, ale także podobne istoty innych żywiołów. Mówi, że opiekują się naszym światem. Uważa, że syreny zawsze były zazdrosne o jej męża, ponieważ nie lubiła, gdy wypływał łowić i zemściły się na niej, zabierając go od niej.

– Ale to niedorzeczne – powiedziałem.

– Pani Enbatch-Meadow, twojej babce, pękło serce, odcięła się od Clarice. Myślę, że to myślenie pozwala jej pogodzić się ze śmiercią męża. Zdziwiłam się więc, gdy usłyszałam, że przyjeżdżasz. Ale może w końcu zaczyna jej się polepszać…

Amanda podała mi torbę z zakupami.

– Dbaj o nią. Może i jest trochę wredna, ale to naprawdę mądra i zadziwiająca kobieta, Bernardzie. Masz szczęście, mając taką babkę. Ja jestem dumna z tego, że była moją nauczycielką.

Wziąłem torbę i potarłem bliznę przy ustach, rozmyślając nad słowami sprzedawczyni. Wszystko nabierało sensu: brak babki w moim życiu, niewspominanie jej na zjazdach rodzinnych… Violet, która wierzy w duchy żywiołów, by wytłumaczyć sobie śmierć męża. Zaczynało być mi jej szkoda. Jednakże, wspominając jej uśmieszek i płonące ogniem oczy, trudno było mi uwierzyć, że nadal nosi w swoim sercu żałobę. Ktoś taki nie siedziałby bezczynnie. Szukałby rozwiązania.

Lub zemsty.

Spojrzałem mimowolnie na swoją lewą rękę i wyszedłem ze sklepu.

 

2

– Nienawidzę brudasów – sapnęła Violet, klękając na podłodze. – Dlaczego dzisiejsza młodzież jest taka? Nie mają za grosz szacunku dla starszych.

Kobieta odrzuciła walającą się po podłodze koszulkę wnuka z jakimś kolejnym durnym superbohaterem w idiotycznym stroju i wsadziła rękę pod wersalkę. W końcu udało się jej znaleźć to, czego szukała.

Violet wiedziała, że nie powinna tego robić, ale… zasady są po to, by je łamać. Potrzebowała czegoś, co by ją odciągnęło od rozmyślania o rudowłosej towarzyszce Bernarda. I tak miała za dużo na głowie, musiała po prostu działać. Chociaż i tak pewnie dziś jej wnuk nasłucha się plotek od Amandy Torre. To było nieuniknione, szczególnie w tak małej wiosce. Mieszkańcy Shieldaig od lat traktowali ją jako lekko ześwirowaną i godną żalu wdowę po pastorze, którą trzeba otoczyć opieką. Nie robiła nic, by temu zaprzeczyć. To było po prostu zbyt wygodne i pozwalało jej niepostrzeżenie snuć swoje plany.

Hamish na pewno by mi pomógł, ale cholernik jak zwykle siedzi na tych Hebrydach, pomyślała Violet, z lekkim niepokojem przywołując wspomnienie tamtej bladej dziewczyny. Kim okaże się dla Bernarda? Chociaż znała tego chłopaka osobiście zaledwie od paru dni, czuła się za niego odpowiedzialna.

Odpowiedzialność. Tak dawno nie czuła jej tak mocno. Nigdy nic dobrego z niej nie wychodziło.

Pamiętasz, co się stało z Johnem?

Ale może teraz będzie inaczej? Nie, nie czas teraz na to. Violet spojrzała na leżący przed nią komputer.

– Dziwniejszego miejsca już nie mógł znaleźć – mruknęła, kładąc na wersalce dużego, czarnego laptopa. Zadowolenie zagościło w jej ciele, wypierając zaniepokojenie. Otworzyła klapkę i włączyła urządzenie.

I co dalej? – uśmiechnęła się pod nosem.

[1] Hekla – islandzki aktywny wulkan (1491 m n.p.m).

22 LipcaDziewczyna