Łowcy niewolników - Grzegorz Kochman - ebook + audiobook + książka

Łowcy niewolników ebook i audiobook

Grzegorz Kochman

3,9

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Krew, śmierć, łzy i mordercza pogoń zdeterminowanego w rozpaczy człowieka.

Kiedy nad osadą Jaszy budzi się kolejny letni dzień, wydaje się, że nic nie może zakłócić ciszy poranka. Młody mężczyzna kieruje wzrok ku ożywającej po nocnym uśpieniu puszczy i ściska w dłoni łuk. Za chwilę wejdzie pomiędzy drzewa w poszukiwaniu dorodnej sarny, borsuka lub kuropatwy. W chacie czeka na niego pogrążona we śnie rodzina…
Kiedy Jasza przystaje, by nacieszyć oczy widokiem domostw, zamiast ukojenia czuje narastający niepokój. Chce wrócić, jednak okazuje się, że jego osadę nawiedzili wieleccy Łowcy niewolników

Łowcy niewolników to epicka opowieść z historią XI wieku w tle.

Grzegorz Kochman – miłośnik okresu wczesnego średniowiecza oraz historii początków polskiej państwowości, interesujący się życiem codziennym, obyczajami, kulturą materialną i duchową dawnych Słowian i wikingów. Dzięki temu na kartach powieści doskonale łączy fabułę z historycznymi detalami. Autor publikacji z zakresu historii regionalnej środkowego Nadodrza.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 600

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 14 godz. 45 min

Lektor: Andrzej Hausner

Oceny
3,9 (26 ocen)
8
9
8
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Pablogos

Dobrze spędzony czas

dobrze się słuchało
00

Popularność




 

 

BOHATEROWIE

 

Jasza – główny bohater

Milena – żona Jaszy

Wichna – córka Jaszy

Wojbor – ojciec Jaszy

Lubor – starszy syn Jaszy

Znamir – młodszy syn Jaszy

Haki – wojownik z drużyny Tubbego

Wojmir – wojownik z drużyny Tubbego

Tubbe – dowódca Hakiego i Wojmira

Mszczuj – zastępca Tubbego

Racimir – czeski kupiec

Domażyr – czeski kupiec

Sigurd – wiking, wódz Wieletów

Hakon – wiking, młodszy brat Sigurda

Borg – wiking, towarzysz Sigurda i Hakona

Gniewor – dowódca Wieletów

Racław – niewolnik i sługa Sigurda, przyjaciel Mileny

Liszko – niewolnik, towarzysz Jaszy

Thoralf – wiking, przywódca jednego z klanów w Jomsborgu

HenrykII – cesarz niemiecki

Oldrzych – książę czeski

Gero – biskup i dostojnik cesarski

Arnulf – biskup i dostojnik cesarski

Herman – dostojnik cesarski

Zygfryd – dostojnik cesarski

MGŁA

Ciemności nocy ustępowały szarości poranka, a wschodzące słońce pierwszymi promieniami zaczęło nieśmiało przebijać się między konarami drzew, rozpraszając mroki puszczy. Jego pierwsze, jeszcze delikatne przebłyski zwiastowały koniec nocy, ogłaszając jednocześnie nadejście kolejnego dnia. Świat powoli budził się do życia, nabierając jasnych barw. Las ożywał po nocnym uśpieniu. Pomiędzy drzewami z radosnym świergotem budziły się ze snu ptaki, a od strony pobliskiej osady na okoliczne łąki wiatr niósł poranne pianie kogutów. Przestrzeń między lasem a wijącą się nieopodal rzeczką wypełniły zwiewne i delikatne opary porannej mgły, przesuwane lekkimi podmuchami wiatru w kierunku łąk.

Osada była jeszcze pogrążona w głębokim śnie, kiedy Jasza przedzierał się już w stronę pobliskiej łąki, idąc wąską ścieżką wijącą się wśród traw obciążonych kroplami porannej rosy. Był to wysoki i szczupły młody mężczyzna, którego błękitne oczy przesłaniały zwichrzone kędziory płowych włosów, opadające niesfornie na jego twarz. Przyodziany w lniane spodnie i takąż koszulę, ziewając przeciągle, szedł, trzymając w jednej dłoni łuk, a w drugiej postronek, na którym ciągnął za sobą krowę – żywicielkę swojej rodziny. Tego dnia zamierzał zaprowadzić zwierzę na małe pastwisko w pobliże rzeczki Łyny, a potem wyruszyć na polowanie w głąb lasu. Miał nadzieję, że dziś dopisze mu szczęście i uda mu się przy porannym wodopoju ustrzelić dorodną sarnę albo borsuka, a jeśli nie, to chociaż dropię czy kuropatwę.

Krowę miał zamiar pozostawić na małej łączce, otoczonej z jednej strony zakolem rzeczki Łyny, a z drugiej krzewami bujnie porastającymi stromy stok pobliskiego wzniesienia. W tym miejscu miała ona pozostać aż do chwili, kiedy nie nadejdzie, aby jej pilnować – jak to ustalili wczoraj wieczorem – Lubor, starszy z jego synów. Chłopak spał jeszcze, kiedy jego ojciec cicho wyszedł z chaty, dbając, aby go przedwcześnie nie obudzić. Krzewy rosnące gęsto wokół pastwiska oraz stromizna wzgórka, na którego szczyt właśnie się wspinał, gwarantowały, że zwierzę będzie w tym miejscu bezpieczne.

Ze wzniesienia rozciągał się szeroki widok na całą okolicę. Doskonale widać stąd było pogrążoną we śnie osadę, pobliskie pola, pastwiska oraz wijącą się obok nich rzekę Łynę i las otaczający zabudowania. Poranne promienie słońca zaczynały właśnie rozświetlać dachy chat. Krzewy, drzewa oraz nadrzeczne zarośla powoli nabierały barw dnia. Jasza uwielbiał ten widok. Lubił przed zanurzeniem się w leśne ostępy przystanąć w tym właśnie miejscu dla nacieszenia wzroku widokiem okolicy, będącej domem dla jego rodziny.

Ten widok zawsze uspokajał go, napełniając jednocześnie serce błogim ciepłem. Wiedział, że kiedy po południu stanie tu ponownie, w osadzie nie będzie już takiej ciszy. Mieszkańcy wsi krzątać się bowiem będą wokół swoich obejść zajęci pracami gospodarskimi. Dzieci, a wśród nich i jego córka Wichna, będą psocić z uśmiechami na ustach, radośnie ganiając pomiędzy chatami. Jego żona Milena zapewne będzie się krzątała na podwórzu ich domu, stojącego na samym skraju siedliska, jednocześnie wypatrując powracającego męża. Na gałęzi starej jabłoni rosnącej przy ich chacie zawiesi wiklinowy kosz, a w nim, zawinięty w lniane kocyki, spał będzie jego malutki synek Znamir, urodzony ledwie przed kilkoma tygodniami.

Jasza ostatni raz spojrzał w kierunku swojego domostwa, a wtedy napełniło go uczucie nagłego niepokoju. Zatrzymał się, aby spojrzeć ponownie na rozświetlone w porannym słońcu dachy chat, na pastwiska, pola i łąki wyłaniające się z porannej mgły i na płynącą opodal Łynę.

Nic… Spokój… Cisza…

Ale właśnie w tej ciszy coś było nie tak.

Wyraźnie czuło się w niej coś złowieszczego.

Niezwykłego i jednocześnie złowrogiego.

Niespokojnym spojrzeniem kolejny raz omiótł okolicę, próbując dostrzec źródło strachu. Jego pochodzenie ustalił już po krótkiej chwili. Ptaki… Ptaki nagle zupełnie ucichły. Pomiędzy drzewami i zaroślami umilkł ich radosny świergot, a las wypełniła zupełna cisza. Cisza dziwna i niepokojąca. Cisza, w której było coś porażającego. Serce Jaszy przejęła nagła obawa, a źrenice jego oczu rozszerzyły się gwałtownie. Gorączkowo rozglądał się wokół, ciągle nie dostrzegając jednak niczego, co mogłoby stanowić jakiekolwiek zagrożenie.

Nagle, tuż ponad lasem, ledwie o kilkadziesiąt kroków od jego chaty, wzleciało w niebo ptasie stado, poderwane z gałęzi drzew do gwałtownego lotu. Ptaki niespokojnie poleciały ku górze. Zatoczyły łuk ponad strzechami siedliska, wznosząc się coraz wyżej i wyżej w stronę nieba, aby nie powrócić już do lasu, tylko odlecieć w stronę pól leżących po drugiej stronie rzeki. W tej samej chwili ciszę poranka przerwał gniewny pomruk psów. Najpierw był to warkot jednego z nich, do którego szybko dołączyły kolejne. Psy, jeżąc sierść, wyszczerzyły kły, wściekle patrząc nabiegłymi krwią oczyma w stronę otaczającej osadę mgły. Po chwili ich warkot przeszedł w gwałtowny jazgot, aby zaraz potem stać się wściekłym ujadaniem.

Jasza wypuścił z dłoni powróz, na którym prowadził krowę. Oswobodzone zwierzę natychmiast opuściło łeb i zupełnie nie zwracając uwagi na harmider dobiegający od strony zabudowań, zaczęło leniwie skubać trawę. Mężczyzna ścisnął łuk trzymany w lewej dłoni. Prawą ręką sięgnął śpiesznie do kołczanu przewieszonego przez ramię, aby sprawnym ruchem wydobyć z niego strzałę, której brzechwę[1] szybko wsunął w cięciwę. Zbiegł szybko ze wzniesienia, kierując się w stronę najbliższej z chat. Zdołał przebiec jedynie kilka kroków, kiedy nagle stanął jak wryty, aby spojrzeć na przeciwległy koniec osady.

To, co zobaczył, zmroziło go. Pomiędzy obłokami gęstej mgły otaczającej pogrążone we śnie domostwa dostrzegł przewijający się dym, a po chwili czerwone jęzory ognia, które rozbłysnęły na dachu chaty stojącej na drugim końcu osady. Z mgły wyłoniło się kilkadziesiąt postaci. Przedzierając się szeroką ławą poprzez poranne opary, szły w stronę domów, we wnętrzach których znajdowały się pogrążone we śnie rodziny. Napastnicy przeszli o kilka kroków obok Jaszy, nie dostrzegając jego sylwetki ukrytej za bujnym krzewem bzu, przy którym przystanął. We mgle wyglądali jak demony. Ich ciała okrywały włochate owcze kożuchy, a z głów złowrogo sterczały czapy wykonane ze skór zdartych z wilczych łbów, straszące pustymi oczodołami. Szli oni w niewielkich odstępach, w całkowitym milczeniu zbliżali się do zabudowań.

Kilku z nich sunęło w kierunku domostwa Jaszy, gdzie przed wejściem wściekle ujadał, szczerząc kły, kudłaty pies, towarzysz zabaw jego dzieci. Naraz zwierzę skuliło się gwałtownie, wydając z siebie bolesny skowyt. Zacharczało, plując z pyska krwią. To strzała wypuszczona przez jednego z napastników ugodziła je śmiertelnie, rozrywając ostrym grotem rozwarte psie gardło. Drzwi chaty gwałtownie się otworzyły. Stanął w nich Wojbor, ojciec Jaszy, trzymający w dłoniach siekierę. Jego masywna postać zagrodziła drogę napastnikom. Zaraz za nim wyłoniła się postać kilkuletniego chłopca, który stanął za plecami swojego dziadka, rozglądając się wokół rozespanym wzrokiem.

– Lubor!!! Synu!!! – wydusił przez zaciśnięte usta Jasza, z niedowierzaniem patrząc na to, co rozgrywało się przed jego domem.

– Uważajcie, stary ma siekierę! – wykrzyknął jeden z napastników.

Jasza natychmiast rozpoznał dialekt Wieletów[2], mieszkańców pobliskiego Połabia. Krainy mrocznych puszcz i nieprzebytych lasów, leżącej po zachodniej stronie Odry. Dobrze znał ich złowrogą sławę i doskonale wiedział, że ich pojawienie się nie zwiastuje niczego dobrego.

Wojbor stał przed domem, machając groźnie ponad głową trzymaną w dłoni siekierą. Napastnicy otoczyli go łukiem. W całkowitej ciszy, powoli zbliżali się do niego. Wtem jeden z nich nagłym skokiem przypadł z boku do Wojbora i mocno dźgnął go trzymaną w rękach włócznią w nogę. Starzec skulił się z bólu. Siekiera wypadła z jego rąk, a wtedy kolejny z Wieletów doskoczył do niego i z rozmachem uderzył go w lewe ramię toporem, umieszczonym na długim trzonku. Starzec jęknął żałośnie i osunął się na kolana. Wtedy najwyższy z napastników podszedł do niego i mocnym kopnięciem powalił go na ziemię. Gdy tylko ten upadł, kolejnych dwóch Połabian przypadło do niego i wbiło trzymane w dłoniach włócznie w jego tors. Ciało Wojbora znieruchomiało.

Znieruchomiał także Jasza, nie mogąc uwierzyć w to, co zobaczył.

Sceny rozgrywały się bardzo szybko. Jasza poczuł, jak przechodzi przez niego fala gorąca. Nagła suchość wypełniła mu gardło, a jego ciało zaczęło sztywnieć z emocji. Poluźnił uścisk wokół łęczyska łuku. Z jego sztywniejącej dłoni wysunęła się strzała i spadła w trawę.

W tym momencie jeden z Wieletów podszedł do oniemiałego z przerażenia Lubora. Mocnym chwytem ramienia przyciągnął go do siebie. Chłopiec nie bronił się. Pozostali wojownicy weszli do wnętrza domostwa. Z jego środka dobiegł do uszu Jaszy ich głośny śmiech oraz okrzyki tryumfu. W chwilę później dwóch z nich wyszło na zewnątrz. Pierwszy z nich ciągnął za sobą szarpiącą się z nim Milenę, zaś jego towarzysz niósł przerzuconą przez ramię Wichnę. Przerażona dziewczyna nie stawiała mu oporu. Po chwili z wnętrza chaty wyszedł najwyższy z napastników. Ten sam, który przed chwilą powalił Wojbora. Teraz otulony poszarpaną szarą opończą, szedł, przyciskając do swojej piersi mały tobołek. Stanął przy leżącym w kałuży krwi ciele Wojbora i rozbawionym wzrokiem popatrzył na twarze swoich towarzyszy.

– Borg, łap!!! – wykrzyknął, rzucając w kierunku stojącego naprzeciwko wojownika trzymane zawiniątko.

W chwili, kiedy wzleciało ono w powietrze, zsunął się z niego owijający je materiał. Wszyscy ujrzeli wtedy malutkie dziecięce ciałko. Zanim malec zdążył upaść na ziemię, Borg błyskawicznie machnął trzymanym w rękach toporem. Powietrze rozdarł świst żelaznego ostrza jego broni. Topór rozciął na pół lecące nad nimi ciało dziecka. Główka chłopczyka wraz z rączkami i tułowiem oraz jego drgające w konwulsjach nóżki spadły do stóp Wieletów.

Borg roześmiał się.

Jego towarzysze także wybuchnęli gromkim śmiechem.

Szarpiąca się z Połabianami Milena znieruchomiała na ten widok. Bezwiednie opuściła ręce, z niedowierzaniem patrząc na leżące na ziemi szczątki swojego dziecka. W tej samej chwili zemdlała, bezwładnie osuwając się na ziemię.

Przed domostwo, wysuwając się z mgły otaczającej dom, wjechało pędem dwóch konnych wojowników. Gwałtownie osadzili swoje rumaki na podwórzu, wzniecając ich kopytami tuman kurzu. Pierwszy z nich dosiadał pięknego rosłego konia, którego czarna maść mocno kontrastowała z czerwoną opończą otulającą jego barczystą postać. Wojownik rozejrzał się wokół. Jego wzrok zatrzymał się na szczątkach dziecka, po czym przesunął się na ciało Wojbora i leżącą przy nim Milenę. Ostrogami dźgnął boki konia. Zwierzę zarzuciło grzywą i rozdymając chrapy, gwałtownie ruszyło do przodu. Jego pierś uderzyła w pierś Borga. Jeździec ostro osadził konia i wychylił się z siodła w stronę oniemiałego wojownika. Jego czarne oczy zaświeciły spod ciężkiego hełmu, który zwieńczał czerwony pióropusz. Zaciskając usta, zimnym wzrokiem niemal przebił struchlałego Borga. Wieleci cofnęli się o kilka kroków, z pokorą opuszczając głowy. Zmieszani, ze strachem i z wyraźną trwogą, ponuro spoglądali na konnego wojownika.

– Sigurd… – ich usta wyszeptały jego imię niemal z nabożną czcią.

Sigurd podniósł głowę i spojrzał ciężkim wzrokiem na stojących obok chaty wojowników.

– Durnie! – syknął, przesuwając spojrzeniem po ich twarzach.

Jego wzrok wyrażał głęboki gniew.

– Psy! – rzucił wściekle. – Jesteście psy!

Ostro dźgnął boki konia, który, rzucając łbem na boki, szybkimi susami ruszył w stronę pozostałych chat. Jego postać po chwili okryły chmury mgły i dymu.

Drugi z konnych wojów pozostał na podwórzu. Przez jego twarz przemknął drwiący uśmiech. Nagłym szarpnięciem wodzy osadził swojego srokatego[3] konia, spod nóg którego na boki rozbiegła się gromada rozgdakanych kur. Spojrzał na Lubora, potem na oniemiałą Wichnę, wiszącą nadal na ramieniu jednego z Wieletów. Po chwili lekko obrócił rumaka i powoli objechał pobojowisko, patrząc w twarze wojowników.

– Chłopiec jest zbyt młody – wykrzyknął. – Zabierzcie niewiasty i zwierzęta. Weźcie wszystko, co uznacie za wartościowe lub przydatne. Resztę spalić!

Zawrócił konia.

Ostro spiął jego boki ostrogami i pognał w ślad za Sigurdem.

Jego postać po chwili zniknęła wśród dymów wydobywających się z innych chat.

– Słyszeliście, co powiedział Hakon! – wykrzyknął Borg, który zdołał już ochłonąć.

Wyprostował się, podciągając pas. Poprawił oporządzenie, a potem podszedł do wojownika, który nadal trzymał w mocnym uścisku oniemiałego Lubomira.

– Mojmir, słyszałeś! – rzekł do niego, patrząc mu prosto w oczy. – Wiesz, co trzeba zrobić.

Mojmir bez słowa opuścił prawą rękę do boku. Z pochwy wydobył długi nóż, którym natychmiast przeciągnął chłopcu przez gardło. Przez chwilę mocno przytrzymał, przyciskając do siebie jego konające ciało. Z rozciętego gardła bluznęła krew, obfitym strumieniem spływając na ręce zabójcy. Ten po chwili odepchnął od siebie wiotczejące ciało chłopca i Lubor upadł obok zwłok swojego dziadka.

– Zabierzcie zwierzęta i podpalcie dom. Spalcie też ciała – komenderował dalej Borg.

– Wstawaj, suko! – dodał, kopiąc z całej siły leżącą Milenę. – Nie będziemy cię nieść.

Jasza zamarł. Jego serce waliło jak oszalałe, a ciało zupełnie zesztywniało. Osunął się na kolana. Tępym wzrokiem patrzył, jak Wieleci szarpią Milenę, jak odchodzą w dal, zabierając ze sobą Wichnę, jak podpalają jego dom i jak w płomienie wrzucają ciała jego ojca i synów. Oczy zaszły mu mgłą. W głowie zahuczało. Z jego dłoni wypadł łuk, ciało runęło w trawę, a z kołczanu wysypały się strzały.

Niedługo potem Połabianie odeszli z osady, którą spowiły jęzory ognia i gęste chmury dymów wydobywających się z płonących zabudowań. Uchodząc, uprowadzili ze sobą część jej mieszkańców. Ciała zabitych pozostawili pomiędzy domami lub w ogarniętych ogniem chatach. Ucichły pozabijane przez nich psy, a świnie, krowy, owce i kozy, kopniakami oraz razami kijów ich roześmiani poganiacze pognali za odchodzącym do lasu oddziałem.

Słońce wzniosło się już wysoko ponad drzewa, zalewając kaskadą promieni ich korony oraz okoliczne krzewy, pola, zarośla i pastwiska. Ptaki nerwowo latały ponad chmurami dymów, świergocząc głośno z wyraźnym przejęciem. Rzeka Łyna leniwie toczyła swoje wody. Pomiędzy dopalającymi się domostwami biegały osmalone ogniem, nieliczne, niewyłapane przez Wieletów, pełne przerażenia kury i kaczki. Krowa, którą Jasza prowadził na pastwisko, spokojnie stała w zaroślach, skubiąc leniwie trawę tuż przy twarzy leżącego w niej młodego mężczyzny. Szarpiąc jęzorem za źdźbła trawy, roztrącała pyskiem rozsypane na ziemi strzały, które wypadły z kołczanu.

[1] Brzechwa – środkowa, drewniana część strzały łącząca grot z lotką.

[2] Wieleci – (zwani także Lucicami) grupa plemienna Słowian połabskich, zamieszkujących w XI w. tereny między dolną Odrą a Łabą, tzw. Połabie Północne – współcześnie niemiecka Meklemburgia. Wieleci, obok Obodrzyców, należeli do Słowian Zachodnich, tzw. Połabian. Do Wieletów zaliczano m.in. plemiona Czerezpian, Doleńców, Redarów, Stodoran czy Wkrzan. Por. A. Szrejter, Pod pogańskim sztandarem, Warszawa 2014, s. 40.

[3] Maść srokata – koń z kolorowymi, najczęściej biało-czarnymi plamami na ciele, zaczynającymi się od głowy i dalej biegnącymi przez klatkę piersiową, aż po łopatki i zad.

POŚCIG

Krowa, oganiając się ogonem od latających obok niej much i gzów, kilkakrotnie swym szorstkim językiem polizała Jaszę po twarzy. Ten otworzył oczy. W głowie czuł straszny ból. Suchość w gardle piekła go niemiłosiernie. Krowa jeszcze kilka razy liznęła go po policzkach, zanim powoli wstał. Sztywnym i niepewnym krokiem ruszył w kierunku dopalających się fragmentów własnego domu. Kiedy podszedł do dymiącego pogorzeliska, przystanął i przez chwilę tępo patrzył na przysychające na ziemi ślady krwi swojego ojca i synów. Jego twarz wykrzywił grymas bólu i wtedy rzucił się z krzykiem w pogorzelisko. Zaczął odwalać żarzące się fragmenty drew w poszukiwaniu ciał najbliższych. Skóra jego stóp oraz dłoni skwierczała, przypalana żarem. Jasza zupełnie jednak nie zwracał na to uwagi. Z zacięciem na twarzy odrzucał na bok kawałki dopalających się drew, z których wysypywały się snopy iskier. Żar nadpalił mu obuwie. Skóra stóp boleśnie go zapiekła, niemal skwiercząc od wysokiej temperatury.

Wtedy otrzeźwiał i nagle odskoczył na bok.

– Gorze[1]!!! Gorze!!! – wokół rozległ się jego donośny wypełniony bólem i rozpaczą krzyk.

Padł na kolana. Złapał się rękoma za głowę. Z jego ust wydobywał się pełen bólu jęk.

– Dzieci! Dzieci! Dzieci!!! – krzyczał rozpaczliwie.

Jego ciałem wstrząsnęły torsje, płacz i szloch. W poczuciu bezsilności przez dłuższą chwilę tłukł zaciśniętymi pięściami w ziemię. Kiedy wreszcie się uspokoił, zastygł w bezruchu obok dopalających się szczątków własnego domu i zaschniętych na ziemi plam krwi swoich najbliższych.

Wtedy poczuł, że czyjeś dłonie zaczynają gładzić go po głowie. Czyjeś ręce pochwyciły go pod ramię, próbując podnieść. Odwrócił głowę, aby spojrzeć na postać, która przycupnęła u jego boku.

– Chwalimir – wyszeptał, rozpoznając swojego sąsiada.

– Wszyscy zginęli. Przeżyliśmy tylko my dwaj. Rano, zanim zaczął się napad, byłem nad rzeką. Przygotowywałem wiklinowe siatki do połowu ryb. Schroniłem się w wodzie, w sitowiu, nie znaleźli mnie, nie znaleźli. – Chwalimir mówił w pośpiechu, jakby chcąc, aby jego bezzębne usta w jednej chwili opowiedziały wszystko to, czego świadkiem były jego oczy. – Spalili wszystkie domy. Spalili. Zabili moją Gosławę. Zabili Miruna i Gniewa, i Sambora. Wakszę też zabili. Wszystkich starych i wszystkie dzieci zabili. Młodych zabrali. Powiązali sznurami i zabrali. Do lasu.

Tu Chwalimir przerwał na chwilę, oddychając ciężko.

– Jasza, wstań! Uratuj swoją córkę i żonę! One przeżyły! Zabrali je ze sobą do lasu. Wstań i biegnij za nimi! Uratuj je z ich niewoli, a może i innym zdołasz pomóc! – wykrzykiwał Chwalimir, szarpiąc ramieniem otępiałego Jaszy.

Ten przez moment zupełnie nie reagował. Dopiero po chwili podniósł się i rozejrzał dookoła. Wokół ujrzał jedynie dopalające się resztki budynków, obok których walały się porozrywane płótna, porzucone narzędzia rolnicze, zniszczone sprzęty domowe oraz skorupy z rozbitych glinianych naczyń. Lekki wiatr roznosił dym, iskry i ptasie pierze. W powietrzu unosiła się ostra woń, w której wyraźnie wyczuwalny był zapach spalonych ludzkich ciał.

Jasza objął mocno Chwalimira, przytrzymując go przez chwilę w uścisku.

– Ruszę za nimi – powiedział wreszcie suchym głosem. – Chwalimirze, ty pójdź do lasu i idź cały czas na wschód. Idź tak, aż wreszcie dotrzesz do osady przy wzgórzu. Jeśli nie dotarli do niej Wieleci, to jej mieszkańcy udzielą ci pomocy i schronienia.

Oczy starca wypełniały łzy. Łkał, a jego ciałem wstrząsały spazmy.

– Uczynię, jak mówisz – odparł niemal szeptem – jak tylko pochowam szczątki naszych najbliższych.

Jasza pocałował starego sąsiada w czoło i mocno go przytulił.

– Nad Łyną pasie się moja krowa. Zabierz ją ze sobą – dodał, odwracając się od niego.

Chwiejnym krokiem ruszył w kierunku wzniesienia, na którym wciąż stała, machając ogonem, jego krowa. Wszedł na wzgórek. Podniósł z ziemi leżący na niej łuk. Potem pozbierał rozsypane w trawie strzały i starannie wsunął je do kołczanu. Odwrócił się, aby spojrzeć, jak to miał w zwyczaju, na osadę.

Z oczu wypłynęły mu łzy i potoczyły się powoli po policzkach.

Nie było już jego domu. Nie było już jego rodziny. Nie było sąsiadów. Zniknęły znajome twarze i sylwetki. Tam, gdzie jeszcze rano stały chaty, teraz widniało dopalające się rumowisko. Sielski widok zniknął. Spłonęły wszystkie domostwa. Z osady nie dobiegał żaden gwar. Nie było słychać odgłosów zwierząt. Nikt nie krzątał się wokół obejść. Nikogo nie było w przydomowych ogródkach ani na pobliskich poletkach. Nikt nie wypasał zwierząt na pobliskich łąkach. Tylko słońce, jak zawsze, swoimi promieniami rozświetlało całą okolicę, a ptaki z radosnym świergotem kotłowały się ponad nadrzecznymi krzewami.

Jasza podszedł do brzegu rzeki i po chwili zanurzył się w jej nurcie. Potem łapczywie napił się wody. Suchość w gardle piekła go bowiem niemiłosiernie. Dopiero po dłuższej chwili ugasił pragnienie. Poprzez plecy przerzucił kołczan wypełniony strzałami i ściskając w dłoni swój łuk, ruszył w kierunku lasu, do miejsca, w którym w leśnej głuszy zniknęli Wieleci.

Odszukał ich ślady.

Setki stóp ludzkich, kopyt koni, racic krów i świń odbitych w ziemi, wyraźnie wskazywały kierunek, w którym odeszli Połabianie. Jasza bez trudu odczytywał ze śladów wszystko to, co stało się tutaj od chwili, kiedy Wieleci w pośpiechu ruszyli w stronę pobliskiego lasu. Po śladach rozeznał, iż początkowo wszyscy szli wspólnie w zamieszaniu i chaosie. Wojownicy, konie, uprowadzeni ludzie i zwierzęta – ich ślady bowiem krzyżowały się wzajemnie. Oznaczało to, że wszyscy musieli iść razem w wielkiej i bezładnej gromadzie. Jednak na jednej z leśnych polan Wieleci zatrzymali się i uporządkowali dalszy marsz. Oczy Jaszy wypatrzyły miejsca, w których stanęli wojownicy. Pozostawili po sobie ślady końskich kopyt i ślady stóp – duże, mocno zagłębione w piasek i w ziemię, co wskazywało, że w tym miejscu stali dorośli mężczyźni obciążeni bronią i ekwipunkiem. W miejscu, do którego zagoniono mieszkańców osady, widoczne były inne ślady – płytkie zagłębienia w ziemi pozostawione przez stopy niewiast i podrostków oraz odciski stóp nielicznych mężczyzn. Miejsce, w które zapędzono zwierzęta, pełne było śladów ich kopyt i racic oraz zalegających wokół nich odchodów.

Dalej w głąb lasu jako pierwsi ruszyli wojownicy, potem otoczeni przez strażników brańcy, a dopiero za nimi poganiacze popędzili w zarośla uprowadzone z osady zwierzęta. Od tej chwili wszyscy przez leśne ostępy przedzierali się, idąc w długiej i bardzo rozciągniętej kolumnie.

Na leśnej polanie pozostały porzucone w bezładzie fragmenty przyodziewku. Wszędzie walały się porozrywane rzemienie, poszarpane kobiece chusty i opończe oraz zapaski. W trawie leżała martwa krowa oraz koza. Także ciała dwóch mężczyzn. Jasza podbiegł do pierwszego nich i odganiając od niego rój meszek i much, obrócił je. Przez jego twarz przeszedł grymas bólu. W leżącym rozpoznał Sobiemysła, swojego towarzysza z dziecięcych lat. Wspólnie się bawili jako dzieci. Pilnowali zwierząt na pastwiskach. Kąpali się i łowili ryby w Łynie. Potem, gdy dorośli, obaj założyli rodziny i żyli szczęśliwie, pomagając rodzicom prowadzić skromne gospodarstwa. Nieraz wspólnie polowali w lesie. Wśród tych samych drzew i krzewów, przy których Sobiemysł leżał teraz martwy. Jasza zamknął otwarte oczy przyjaciela i podszedł do kolejnych zwłok. To był Będomir, także jego towarzysz z dzieciństwa.

Obaj mężczyźni mieli liczne obrażenia w postaci rozległych ran na dłoniach i ramionach, co oznaczało, iż stawili oni opór napastnikom, zasłaniając się przed ich ciosami. Rany okazały się zbyt głębokie, co spowodowało duży upływ krwi, więc szybko osłabli. Szli zbyt wolno, słabnąc z każdą chwilą. Wieleci musieli więc uznać, że będą im jedynie przeszkadzać w dalszej drodze, opóźniając tempo marszu. Dlatego postanowili ich zabić.

Jasza pożegnał spojrzeniem przyjaciół.

Uniósł głowę do góry i spojrzał w stronę słońca.

To stało już wysoko ponad linią koron drzew, ciepłymi i intensywnymi promieniami zwiastując nadejście południa.

– Wieleci!!! Gorze wam!!! Będę na was polował jak na dzikie zwierzęta!!! – wykrzyknął z całych sił, a echo rozniosło odbicie jego słów szeroko po lesie.

Krzyknął jeszcze kilka razy, i to tak głośno, jakby chciał, aby jego wypełniony bólem i nienawiścią okrzyk dotarł do uszu przedzierających się przez leśną gęstwinę oprawców.

Potem ruszył truchtem po śladach wydeptanych dziesiątkami stóp wśród leśnego ostępu. Oszczędzał siły, wiedząc, że czeka go długi bieg. Sił musiało mu wystarczyć aż do zmroku. Połabianie byli wiele godzin marszu przed nim, wiedział więc, że aby ich dogonić, będzie musiał biec długo i wytrwale, niemal nie odpoczywając. Do wysiłku był przyzwyczajony. Nawet rany stóp sparzonych żarem nie powstrzymywały go przed kolejnymi susami. Nie myślał o bólu. Po prostu biegł, wpatrując się w ślady wskazujące mu kierunek marszu Wieletów. Jego twarz przestała wyrażać jakiekolwiek uczucia, a miejsce rozpaczy w jego sercu zajął niepokój o los żony i córki, obok którego pojawiło się pragnienie zemsty. Obawa o los najbliższych oraz chęć rewanżu dodawały mu sił, odganiając precz ból i zmęczenie. Chciał dopaść przeciwników. Zobaczyć strach w ich oczach i jak najszybciej poczuć zapach i smak ich krwi.

Biegł przez las, który dobrze znał. Jego osadę otaczały liczne łagodne wzgórki i wzniesienia ciągnące się na znacznej przestrzeni. Owe wzniesienia pokrywały głównie liściaste lasy, odcinkami przechodząc w las mieszany albo w lasy pełne sosen i dostojnych świerków. Poruszanie się pomiędzy drzewami było względnie łatwe, oprócz miejsc, gdzie teren obniżał się gwałtownie w kierunku oczek wodnych, stawów, strumieni i jezior. Wtedy marsz stawał się utrudniony, a często wręcz niemożliwy z uwagi na liczne torfowiska, labirynty bagnisk i wody licznych strumieni. Obcy w takich miejscach mógł się łatwo zagubić. Ludzkich ścieżek było tu niewiele, a te wydeptane przez zwierzęta, niekoniecznie dostępne były dla ludzkich stóp. Marsz utrudniały wysokie trawy, krzewy i krzaki, tworzące niemal nieprzebytą gęstwinę, szczególnie w otoczeniu młodych drzew. Dodatkowo wiele miejsc spowijały kobierce pajęczyn, rozplecionych pomiędzy gałęziami wystającymi ze stosów gnijących w błocie kłód, powalonych wiatrem lub starością drzew, które niczym ściana zagradzały dalszą drogę.

Wieleci poruszali się jednak sprawnie, idąc przeważnie ścieżkami wydeptanymi przez okolicznych mieszkańców. Musieli prowadzić ich przewodnicy, dobrze znający lokalne szlaki. Szlaki, które wiodły głównie suchymi miejscami. Wijąc się to wąwozami wciśniętymi pomiędzy pagórki porośnięte olszyną, to znów prowadząc przez ich grzbiety zdobione wypalonymi w słońcu sosnami.

Okolica była tu ludna. W odległościach czasami o pół dnia drogi, a czasami dnia lub dwóch, znajdowały się liczne ludzkie osady, otoczone liniami poletek uprawnych i pastwisk. Miejscowi żyli spokojnie, uprawiając swoje niewielkie pola i hodując zwierzęta. Płody rolne uzupełniali zbieractwem. Lasy i łąki pełne były bowiem pszczelich barci, jeżyn, borówek, jagód, orzechów, grzybów czy krzewów leszczyny. Las obficie dostarczał także zwierzyny łownej – saren, kun, wiewiórek, cietrzewi i jeleni. Odważniejsi myśliwi zasadzali się w nim na dziki i tury, a czasami i na władców okolicznych puszcz – niedźwiedzie. Rozległe łąki obfitowały w zające i kuropatwy. Rosły na nich też drzewa owocowe, obdarowujące ludzi słodyczą jabłek, grusz, czereśni czy śliwek.

W licznych znajdujących się tutaj stawach czy jeziorach, rzekach i strumieniach żyły szczupaki, okonie, sandacze i leszcze. Wprawni rybacy potrafili z miejscowych wód wyłowić nawet wielometrowe sumy czy węgorze. Nadwodne zarośla i krzewy zamieszkiwały liczne stada różnych odmian kaczek, gęgaw, nurów, kormoranów, czapli i gęsi. Ludziom żyło się tu spokojnie i dobrze. Okolice były dostatnie, a zapasy jedzenia obfite, tak że nawet po ciężkich i długich zimach rzadko kiedy pod strzechy mieszkańców zaglądał głód czy niedostatek.

Oddział Połabian wyraźnie kierował się na zachód w kierunku Odry – rzeki znajdującej się o dwa do trzech dni marszu. Nie zaskoczyło to Jaszy. Domyślał się, że jeśli Wieleci nie zaplanowali kolejnych napadów, to właśnie w tym kierunku będą podążali, chcąc jak najszybciej przedrzeć się do własnych siedzib.

Biegł już długo, czując, jak z każdą chwilą opuszczają go siły. Każdy kolejny krok okazywał się dla niego wyzwaniem. Jego oddech zrobił się cięższy. Dyszał, a w płucach zaczynało brakować mu tchu. Jego nogi robiły się coraz sztywniejsze. Znacznie częściej potykał się. Kilkakrotnie przystawał na krótkie chwile odpoczynku, starając się odzyskać wtedy równy oddech, aby po chwili znowu ruszyć w ślad za Wieletami. Dwukrotnie zrobił dłuższe przerwy, kiedy po napiciu się wody z mijanych strumieni pozwolił sobie na nieco dłuższy odpoczynek. Jego myśli biegły wtedy do Wichny i Mileny. Że żyją, wiedział, ale tego, co się z nimi teraz dzieje, już nie. W sercu czuł wtedy zimne ukłucia. Ukłucia, które budziły w nim niepokój. Właśnie ten niepokój podrywał go do dalszego biegu i pozwalał mu wydobyć z siebie kolejne siły.

Słońce chyliło się ku zachodowi, a las powoli zmieniał barwy. Intensywne kolory dnia zaczynały blednąć. Przestrzeń wokół drzew wypełniała szarość zmierzchu, stopniowo przechodząc w mrok nocy. Jaszę coraz bardziej opuszczały siły. Coraz więcej bólu sprawiały mu spływające krwią rany poparzonych stóp. Skórzane buty, które miał na nogach, po całym dniu biegu niemal rozpadały się, a nieosłonięte nimi stopy szybko zyskiwały kolejne rany. Osłabłe nogi sztywniały i coraz częściej boleśnie zahaczały o korzenie drzew i leżące na ziemi gałęzie. Kolce jeżyn i ostrza długich ostrych traw porozrywały nogawki jego lnianych spodni w strzępy. Jasza zrozumiał, że musi się zatrzymać, choć wyraźnie czuł, że Wieleci są już niedaleko.

Wiedział jednak, że w nocy przez las nie będzie mógł biec dalej. Zatrzymał się więc wreszcie, ściągając z pleców łuk i kołczan ze strzałami. Dysząc ciężko, podszedł do rozłożystego dębu i usiadł na mchu, rozgarniając na boki wielkie liście rosnących w tym miejscu paproci. Zdjął porozdzierane obuwie, aby obejrzeć krwawiące rany i otarcia na stopach. Przetarł i wyszorował je liśćmi zerwanymi z paproci. Potem zaciskając z bólu zęby, obwiązał sobie buty wokół stóp i legł na mchu, nie zważając na roje muszek i komarów, które momentalnie obsiadły jego poranione, spocone i utrudzone ciało, kąsając je boleśnie.

Milena i Wichna wypełniły jego myśli, a to spowodowało, że nie odczuwał ugryzień owadów.

Wiedział, że w nocy wspomnienia i emocje wydarzeń z dzisiejszego dnia nie pozwolą mu zasnąć. Czuł, że w nocy przyśnie najwyżej na krótkie, przerywane nerwowymi wspomnieniami chwile, ale był świadomy, że w nocy musi odpocząć, aby nabrać sił do dalszej drogi.

Nastała noc, ale sen nie nadchodził. Pogrążona w mroku knieja była dla Jaszy zupełnie obcym światem. Światem pełnym nieznanych mu odgłosów i dźwięków. Światem groźnym i tajemniczym zarazem. Jego myśli biegały po głowie chaotycznie, ciągle jednak powracając do obrazów z minionego poranka i dnia. Widział wtedy ponownie ojca wymachującego siekierą, aby w ten sposób odegnać napastników od domostwa. Widział osuwające się na zakrwawioną ziemię ciało swojego syna Lubora. Znów stawał mu przed oczyma obraz płonącej osady. Wtedy jego myśli ponownie uciekały do Mileny i Wichny. Co z nimi? Gdzie teraz są? Co zrobili im Wieleci? Czy ich nie skrzywdzili? Łzy napływały do jego oczu, a serce ponownie przeszywał skurcz bólu.

Jednak powoli do jego myśli zaczęły docierać i inne wyobrażenia. Gdy tylko gdzieś w ciemności posłyszał jakiś trzask albo dziwne piski, coś jakby szepty czy też inne nieznane mu dźwięki, wtedy w jednej chwili czuł, jak jego zmysły natychmiast się wyostrzają. Przekrwionymi oczyma próbował przebić otaczające go mroki nocy, a nastawiając uszu, wyłapywał nawet najdrobniejsze szmery. Jego ręce mimo woli mocniej zaciskały się na śliskiej powierzchni łuku.

Żył na skraju rozległych lasów. Wielokrotnie więc przemierzał je, przedzierając się przez stosy powalonych na ziemię wiatrem lub z powodu starości drzew. Pokonywał pokryte mchami gnijące konary i poskręcane korzenie rozłożystych dębów, olch i klonów. Igliwie wpadało mu za koszulę, kłując boleśnie, gałęzie świerków i sosen raniły go po twarzy, a stopy zanurzały się w plątaninę jeżyn. Knieja była częścią jego życia. Znał las, bo bywał w nim wielokrotnie. Nieraz zagłębiał się w zielone labirynty, pełne omszałych konarów, butwiejących liści i długich traw. Szukał pomiędzy smukłymi jesionami i szerokimi bukami tropów łownej zwierzyny. Niejednokrotnie, w chłodzie poranka, w pobliżu wodopojów wypatrywał z łukiem w dłoniach spragnionych wody saren. Nieraz też ścigał rannego dzika czy jelenia, zagłębiając się w gęste jary, leżące przy stromych zboczach leśnych wzgórz. Nigdy jednak w lesie nie nocował. Zawsze przed zmrokiem powracał do domu. Z jego osady nikt nigdy nocą do lasu nie wychodził.

Las nocą nie był miejscem przyjaznym ludziom. Jasza wiedział, że nadejście ciemności budzi jego innych mieszkańców. Mieszkańców, którzy nie byli łowną zwierzyną, a myśliwymi. Wydawało mu się, że właśnie teraz z ciemności dobiegają go ich szepty i nawoływania. Że trzaski pękających gałęzi oznaczają, iż krążą oni wokół niego. Niemalże czuł na twarzy ich cuchnące oddechy. Miał wrażenie, że powietrze przepełnia ich fetor zgnilizny. Czuł, że przez ciemność nocy na wskroś przenika go ich wzrok.

Były to lesze[2], wiły[3], mamuny[4], utopce[5] i inne nocne demony, wrogie człowiekowi nie mniej niż Wieleci. Wszyscy wiedzieli, że są one bardzo groźne. Jasza znał o nich wiele opowieści. Starsi mieszkańcy jego siedliska w długie jesienne i zimowe wieczory, kiedy wszyscy siadali wokół ciepłych palenisk, tuląc się do siebie, opowiadali o ich mrocznej naturze. Opowieści te budziły przerażenie i grozę nie tylko wśród najmłodszych, ale i wśród dorosłych. I chociaż on sam ich nigdy nie widział, to jednak teraz aż za dobrze wyczuwał ich obecność.

Zmęczony, zasnął dopiero nad ranem.

Nie był to jednak ani długi, ani spokojny sen.

Las wkrótce zaczął powoli budzić się z nocnego spoczynku. Ciemności nocy ustępowały jasnościom dnia. Poranna rosa obficie wypełniła siatki rozciągniętych między gałęziami pajęczyn. Pokryła korę drzew oraz leśne mchy i trawy, na których pojawiły się pierwsze owady. Wkrótce Jasza poderwał się do dalszej drogi. Szedł po wciąż wyraźnych śladach Wieletów, które prowadziły pośród drzew. Nogi mocno go bolały. Mięśnie były całe zesztywniałe od długotrwałego wysiłku z poprzedniego dnia. Poranione stopy już po pierwszych krokach ponownie zaczęły ociekać strużkami krwi, która sączyła się z ropiejących ran. Jednak najdotkliwiej w tej chwili odczuwał rany zadane w nocy przez muszki, komary i leśne meszki, które boleśnie pokąsały niemal każdy z zakamarków jego ciała.

Czuł też ogromny głód.

Głód i silne pragnienie.

Nie uszedł daleko, kiedy ujrzał przed sobą grzbiet kolejnego wzniesienia z małą polaną na szczycie, wolną od drzew i zarośli. Kiedy tylko dotarł na tę wolną przestrzeń, od razu spojrzał w stronę otwierającej się przed nim dolinki. Natychmiast odruchowo przykucnął tuż za jednym z drzew, jednocześnie patrząc w skupieniu przed siebie.

U stóp wzniesienia dostrzegł kolejne siedlisko, a właściwie to, co z niego pozostało. Zobaczył wypalone rumowiska domostw i widoczne wszędzie wokół zniszczenia. Wyraźnie widział też

leżące pomiędzy dopalonymi budynkami ludzkie zwłoki. Tak jak i w jego osadzie, również w tym miejscu doskonale widoczne były ślady napadu. Wśród zgliszcz domostw walały się rozbite szczątki glinianych naczyń, wiklinowe kosze i sterty ponadpalanych zwierzęcych skór i płócien. Pomiędzy nimi obojętnie przechadzały się kury i kaczki, rozgrzebujące łapami ziemię w poszukiwaniu jedzenia.

Przez dłuższą chwilę dokładnie przypatrywał się okolicy, jakby spodziewał się zobaczyć żywych ludzi. Nie dojrzał jednak nikogo. Ani mieszkańców osady, ani Wieletów. Nie miał żadnych wątpliwości, że to oni są sprawcami widocznych zniszczeń. Upewniwszy się, że osada jest opuszczona i że nikogo w niej nie ma, ostrożnie zszedł ze wzniesienia i znalazł się pomiędzy wypalonymi chatami. Patrząc na leżące trupy, ponownie odczuł zgrozę. Były to dzieci. Dzieci i starzy ludzie. Ciała już sczerniały i napuchły. Wokół nich unosił się silny fetor zgnilizny i roje czarnych much. Obok przysiadły gromady kruków, które mocnymi i ostrymi dziobami porozrywały niektóre ze zwłok. Ptaki, nie zwracając na Jaszę uwagi, wyszarpywały kolejne kęsy. Minął je szybko, nie chcąc się im przyglądać. Szedł naprzód aż do chwili, kiedy nagle dostrzegł przy jednym z przewróconych saganów rozsypaną kaszę.

Silny skręt wzdętych głodem jelit spowodował, że natychmiast przyskoczył do sagana. Wygonił siedzące w nim kury i łapczywymi ruchami dłoni napełnił obie garście kaszą. Szybko wepchnął ją sobie do ust, jednocześnie starając się przełknąć ją jak najszybciej. Aby zaspokoić wściekły głód, palcami wygarniał drobinki kaszy najpierw z sagana, a potem wybierał je wprost z ziemi. Przekrwionymi ze zmęczenia i niewyspania oczyma nerwowo zerkał na boki, jakby w obawie, czy ktoś nie pozbawi go tego niespodziewanego posiłku. Kiedy wreszcie napełnił żołądek, poczuł silne pragnienie. Suchość ciągle wypełniała jego

gardło. Rozejrzał się dokoła i zauważył płynący nieopodal strumień. Ruszył więc w jego stronę, chcąc ugasić pragnienie.

Kiedy napełnił wodą żołądek, przysiadł nad brzegiem strumienia, aby obmyć z krwi obolałe rany na stopach. Kołczan ze strzałami i łuk odłożył na bok i już miał poluzować rzemienie jednego z butów, aby go ściągnąć, kiedy wyraźnie poczuł na plecach czyjś wzrok. Przeszedł go dreszcz. Gwałtownie uskoczył w bok, odwracając się do tyłu. W dłoń momentalnie pochwycił łuk, naciągnął jego cięciwę i jednocześnie błyskawicznym ruchem wsunął w nią strzałę. Następnie pochylił się i mrużąc oczy, zaczął wypatrywać przeciwnika.

Po chwili wyprostował się.

Opuścił łuk i poluzował strzałę.

W odległości nie większej niż czterdzieści kroków przed sobą dostrzegł bowiem dzieci. Malutkie dzieci. Przy krzewie bzu, kwitnącego bielą swoich drobnych kwiatów, siedziała na ziemi kilkuletnia dziewczynka, pięcio-, może sześcioletnia. Pustym i nieobecnym wzrokiem patrzyła przed siebie, jakby nie dostrzegając stojącego tuż przed nią Jaszy. Dziewczynka zdawała się nie dostrzegać także zgliszcz domostw i całego rozgardiaszu wokół. Jedną ręką obejmowała chude, ledwie osłonięte pomiętą opończą ciałko osowiałego małego chłopczyka przytulonego do jej boku, którego oczy wypłakały już wszystkie łzy. Chłopczyk przywarł całym ciałkiem do dziewczynki, a jego przekrzywiona główka ciężko opadała na jej ramię. Dziewczynka drugą ręką, w której trzymała wiecheć bzu, odganiała od ciała leżącej obok niewiasty zlatujące się w jej pobliże muchy i ptaki.

– Mamo… mamo… mamo… – Kiwając miarowo głową to w przód, to w tył, po cichu powtarzała te słowa.

Jasza stanął bezwiednie, patrząc otępiałym wzrokiem na dzieci. Przez jego ściętą trwogą twarz przeszedł wyraźny dreszcz. Tkwił bez ruchu, jak gdyby skamieniał. Z jego oczu na policzki wypłynęły dwie łzy, a w lekko rozwartych ustach zacisnęły się zęby.

Wydawało się, że zaraz do nich podbiegnie. Że obejmie je swoim ramieniem i powoli odprowadzi je gdzieś na bok, aby w ustronnym miejscu ukoić ich ból…

Nic takiego się jednak nie stało.

Otrząsnął się, a jego twarz nabrała kamiennego wyrazu, przestając zdradzać jakiekolwiek odczucia. Wyglądał tak, jakby nie widział przed sobą dwójki sponiewieranych przez okrutny los dzieci. Ślady łez na jego policzkach szybko wyschły. Powolnym krokiem ruszył przed siebie, mijając malców i nie przystając nawet na chwilę. Nie objął ich ani nie przytulił. Poszedł naprzód, pozostawiając za sobą siedzącą na ziemi dziewczynkę, patrzącą przed siebie pustym wzrokiem.

Minął ostatnie ze spalonych domostw, po czym wyszedł na linię pastwisk i poletek, gdzie dostrzegł leżące w otoczeniu much i ptaków zwłoki kilku osób oraz truchła padłych zwierząt. Szybko pojął, że widzi ślady nocnego obozowiska. Na wydeptanej ziemi dopalały się czerwonym żarem pozostałości nocnych ognisk, obok których, wśród zwierzęcych i ludzkich odchodów, leżały obgryzione kości świń i drobiu, będące śladem wieczornej uczty Wieletów. Jasza wiedział doskonale, że zarówno jego żona, jak i córka, oraz pozostali z uprowadzonych w tej uczcie nie uczestniczyli.

Ślady zwierząt, brańców i oddziału Połabian wiodły dalej, w kierunku kolejnego wzniesienia. Nie zwlekając, ruszył truchtem przed siebie. Kiedy podbiegł do wzniesienia, do jego uszu dotarły odgłosy porykujących krów. Wiedział, że jest już blisko. Przyspieszył. Szybko zbliżył się do podnóża wzniesienia. Zwierzęce odgłosy słychać tu było jeszcze wyraźniej. W chwilę potem wbiegł rozdeptaną ścieżką na sam grzbiet pagórka.

Wreszcie zobaczył obraz, którego oczekiwał. W promieniach jaśniejącego na błękitnym niebie słońca, w odległości kilkuset kroków dojrzał maszerujących w grupach ludzi. Pochód zamykali poganiacze zwierząt, otoczeni gęstymi tumanami kurzu, wzbijanymi przez kopyta i racice. Nieco dalej przed nimi, także w chmurze pyłu, maszerował zbity w gęstą kolumnę tłum brańców. Czoło tej kolumny znikało właśnie w zielonej ścianie lasu. Obok idących Jasza dostrzegł połyskujących grotami włóczni strażników. Konnych wojowników wieleckich już nie zobaczył, bowiem ci wcześniej zagłębili się w leśne ostępy.

Twarz Jaszy pojaśniała uczuciem ulgi. Jego oczy rozszerzyły się, nabierając nowego blasku, a w sercu pojawiła się nadzieja. Poczuł, że nie wszystko stracone, że jest jeszcze szansa na uwolnienie Mileny i Wichny. Czuł, że wśród wchodzącego do lasu tłumu muszą znajdować się najbliższe mu osoby.

Zbiegł z pagórka, zwinnie przeskakując ponad powalonymi konarami drzew. Poruszał się jednak ostrożnie, ciągle posuwając się do przodu, ale jedynie wzdłuż linii drzew i krzewów, unikając jednocześnie otwartych przestrzeni. Wiedział bowiem dobrze, że jeśli on widzi Wieletów, to i oni bez problemu mogą dostrzec jego.

[1] Tu: źle, niedobrze, nieszczęśliwie.

[2] Lesze – w wierzeniach słowiańskich złe demony lasu, ukazywały się pod postacią mężczyzny o nienaturalnie białej twarzy. Ich wzrost dostosowywał się do wysokości drzewostanu. Leszy mógł przybierać także postacie zwierzęce (np. wilka, niedźwiedzia, puchacza), a także formę wichru.

[3] Wiły – w mitologii Słowian bóstwa wodne mieszkające na odludziu, czasami przybierające postać łabędzia albo konia.

[4] Mamuny – w mitologii Słowian demony zamieszkujące leśne ostępy i jeziora, o wyglądzie porośniętych włosami pokracznych staruch o obwisłych piersiach. Mogły one także przybierać postać pół niewiasty, pół zwierzęcia. Uważano, że mamuny to dusze niewiast, które zmarły podczas ciąży lub w czasie połogu.

[5] Utopce – w wierzeniach słowiańskich złe i podstępne demony wodne zrodzone z topielców i poronionych dzieci, zamieszkujące leśne bagna.

PRZEPRAWA

Na leżącej po drugiej stronie Odry szerokiej łasze piachu, Wieleci zajęli się rozbijaniem obozu. Stali już na swojej ziemi, ponieważ przeprawili się przez rzekę. Ustawili kilka namiotów, zapłonęły ogniska, znad których ku niebu wiły się białe smugi dymów. Kilku wojów rozłożyło się przy nich na odpoczynek. Pozostali uwijali się przy brzegu rzeki, przygotowując się do przeprawy.

– Dopilnuj, aby wszystko przebiegło jak najsprawniej! – Sigurd odwrócił wzrok od nurtu rzeki, aby spojrzeć na Hakona.

Ten zsunął się z siodła, zgarnął z czoła kędziory swoich niesfornych jasnych włosów i popatrzył w stronę lustra Odry, której szeroki nurt przeciął im drogę.

– Ludzie są już mocno utrudzeni – rzekł, ścierając pot z czoła. – Sądzę, że będzie lepiej, jeśli damy im wreszcie nieco czasu, aby odetchnęli dla nabrania sił do czekającej ich przeprawy. Od wielu dni i nocy są w ciągłej drodze, a stanęliśmy właśnie u progu własnej ziemi.

Przez twarz Sigurda przeszedł ledwo dostrzegalny grymas zniecierpliwienia.

– Wiesz, że do grodu Polan w Pyrzycach niedawno dotarł kolejny oddział pancernych wojów?

– I cóż z tego?! Myślisz może, że w takim upale włóczą się oni teraz po leśnych ostępach? – Hakon spojrzał wymownie w stronę słońca. – Ja twierdzę, że zamiast tego siedzą rozparci na dupach w Pyrzycach, popijając wino i obmacując tamtejsze dziewki!

– A ja sądzę, że mimo żaru lejącego się z nieba, jednak włóczą się teraz po puszczy! A robią tak dlatego, że właśnie po to przysłał ich tutaj władca, książę Bolesław! – gniewnym już tonem wyrzucił z siebie Sigurd. – Nie zezwolę na odpoczynek, mając za plecami rzekę i wiedząc, że w każdej chwili z pobliskich zarośli może nas zaatakować kilkudziesięciu pokrytych żelazem wrogów!

Hakon żachnął się i zagryzł wargi. Nic jednak nie powiedział. W milczeniu wsunął stopę w strzemię i odbił się nogą od ziemi, aby po chwili ponownie wygodnie rozsiąść się w siodle. Kolejny raz odgarnął z czoła kędziory niesfornych włosów wciąż opadających mu na oczy i chmurnym wzrokiem popatrzył na Sigurda.

Ten już jednak nie patrzył na niego, ponieważ właśnie odwrócił się w stronę zbliżającej się do brzegu rzeki kolumny brańców, otoczonych przez jego pozostałych ludzi.

– Nad ranem ludzie Borga natknęli się na ślady nocnego legowiska – przemówił suchym tonem po chwili milczenia. – Twierdzą, że pozostawili je po sobie polańscy wojownicy. Z tego właśnie powodu nie odpoczniemy w tym miejscu, a dopiero za przeprawą na drugim, bezpiecznym już dla nas brzegu.

Hakon ze zrozumieniem pokiwał głową.

– Wyznacz najdogodniejsze podejścia do rzeki. Osobne dla mężczyzn i zwierząt oraz dla niewiast i podrostków. Przy jednoczesnej przeprawie w trzech miejscach stracimy mniej czasu – mówił już spokojnym tonem Sigurd. – Jako pierwszych przepraw naszych ludzi. Dopilnuj, aby nurt rzeki pochłonął jak najmniejszą liczbę ofiar wśród brańców. Śmierć każdego z nich zmniejszy nasze zyski z ich sprzedaży. Ryzyko, którego się podjęliśmy, musi się nam opłacić.

– Uczynię, jak mówisz – odparł Hakon i szarpnięciem wodzy skierował swego konia w stronę stojącej w pobliżu grupy wojów.

Kolumna brańców przystanęła nad brzegiem rzeki. Milena z ulgą usiadła na stoku łagodnego pagórka, rozcierając dłońmi obolałe nogi. Szybkie tempo marszu spowodowało, że nie uniknęła bolesnych uderzeń o kamienie i wystające z ziemi korzenie drzew. Jej bose stopy były więc mocno poranione. W powietrzu unosiła się upojna woń polnych kwiatów, a wokół rozbrzmiewał łagodny szmer pszczół, wymieszany z ptasim świergotem dobiegającym z pobliskich zarośli. Ze wzniesienia rozciągał się widok na rozległą w tym miejscu dolinę Odry, której brzegi porastały licznie drzewa i krzewy. Ich gałęzie i konary, skąpane w promieniach ostrego słońca, kipiały wprost intensywnością zieleni. Widok był piękny i w innych okolicznościach każdego, kto patrzyłby na niego, napełniłby spokojem skłaniającym do zadumy.

Jednak nie dziś i nie teraz…

– Boję się…

Milena odwróciła się, aby spojrzeć tam, skąd dobiegł ją przepełniony przerażeniem szept. Tuż obok siedziała dziewczynka będąca mniej więcej w wieku jej córki. Nie pochodziła z osady Mileny, dlatego ta nie znała jej imienia. Włosy dziewczyny oblepiało błoto wymieszane wraz z zakrzepłą w nich krwią. Ciemne czerwone plamy widoczne były także na jej szyi, pobladłej twarzy oraz na kiedyś białej koszuli. Spojrzenie jej wylęknionych oczu wyrażało głęboki strach.

– Boję się… – szept ponownie wydobył się z jej spękanych z pragnienia ust. – Co z nami będzie?! Co ci ludzie nam zrobią?! Dlaczego nas skrzywdzili i dokąd nas prowadzą?!

– Ciii! Uspokój się! – siedząca obok niej niewiasta objęła ją łagodnie ramieniem, przytulając do siebie. – Nie zaprzątaj sobie teraz tym głowy i nie myśl o tym.

– To o czym mam myśleć? – spytała szeptem dziewczynka.

Niewiasta nie odpowiedziała, tylko mocniej przytuliła ją do siebie.

Milena spojrzała na Wichnę. Jej córka, spętana grubym powrozem, siedziała nieco dalej, przywiązana sznurem do kilku innych dziewcząt i starszych niewiast. Jej oczy także wypełniał strach. Od świtu szła wraz ze swoimi towarzyszkami, utrzymując ciągle szybkie tempo marszu. Milena bała się o nią. Widziała bowiem, jak Wieleci odłączyli od pozostałych niewiast dwie dziewczyny, które nie miały sił na to, aby iść dalej w odpowiednio szybkim tempie, i bezceremonialnie zabili je, porzucając ich ciała w mijanych zaroślach.

Obrazy tego, czego ostatnio doświadczyła, wypełniały jej głowę, ciągle przewijając się w myślach. Wspomnienia przywracały obraz Wieletów wyłaniających się z porannej mgły przed wejściem do chaty, jęzory ognia szarpiącego strzechy dachów w osadzie, przecięte wpół ciałko malutkiego Znamira oraz ciało Wojbora skłute ostrzami połabskich włóczni. Wiedziała już, że Lubor – drugi z jej synów – także nie żyje. Powiedziała jej o tym Wichna, kiedy podczas jednego z postojów zdołały zbliżyć się do siebie na tyle, aby zamienić ze sobą kilka słów. Serce zamierało jej od tych wspomnień, a widok czap z wilczych skór na głowach Wieletów, budził w niej jednocześnie uczucie odrazy i strachu.

Lęk wzbudzały także wspomnienia wydarzeń z minionej nocy. Z której nie zimno bijące z ciemności, nie chłód poranka ani nie wilgoć świtu były najgorszym doświadczeniem, lecz wspomnienie pijanych Wieletów, wyszarpujących z tłumu co ładniejsze niewiasty. Milenie wydawało się, że wciąż słyszy ich pełen przerażenia pisk zmieszany z dzikimi wrzaskami Połabian, którzy mocnymi dłońmi ciągnęli je za sobą w mroki nocy i brutalnie gwałcili. Ani jej, ani Wichny na razie nie spotkało nic złego, jednak myśl o nadchodzącym zmierzchu napełniała ją wielką obawą.

Kręciło się jej w głowie, a jelita ściskał głód, potęgowany wysiłkiem i brakiem snu. Spojrzała w nurt Odry. Jeszcze nigdy nie widziała tak wielkiej i szerokiej rzeki. Miejsce postoju ze wszystkich stron, jak okiem sięgnąć, otaczały zabagnione rozlewiska, oczka wodne oraz mniejsze i większe kałuże błota. Wszystko zarastało gęste sitowie i krzewy, pomiędzy którymi gdzieniegdzie widoczne były dorodne korony wielkich drzew, majestatycznie potrząsające swoimi konarami wypełnionymi liśćmi. Dokoła krążyły liczne ptaki wodne, które wydawały się nie zwracać większej uwagi na ludzką ciżbę, która swoją masą właśnie wkroczyła w ich świat.

Dotarcie do głównego nurtu Odry było bardzo trudne, jednak przewodnicy Wieletów dobrze znali mijane okolice. Wiedzieli więc, jak pomiędzy kałużami błota i oczkami wodnymi przeprowadzić kolumny ludzi i zwierząt, aby te dotarły do samego brzegu rzeki. Upały utrzymujące się od wielu tygodni doprowadziły do znacznego obniżenia poziomu wody w rzece. Nad jej brzegiem pierwsi wojownicy, poganiacze i brańcy przygotowywali się do przeprawy. Przewodnicy wskazali płycizny. Jedną z nich, zanurzeni po pas w nurt leniwie płynącej wody, przechodzili na drugą stronę przekrzykujący się nawzajem Wieleci. W innym miejscu, w dłubankach i na naprędce przygotowanych tratwach, poganiacze przeprawiali owce, świnie i kozy oraz krowy, które, głośno porykując, smagane uderzeniami batów, całym stadem pruły przed siebie w stronę przeciwległego brzegu.

Kilkunastu wojów ustawiło się w poprzek rzeki, trzymając w dłoniach rozciągnięty pomiędzy sobą sznur. Zrobili tak, aby wyłapać z wody każdego, kogo powaliłaby leniwie płynąca woda, muł, ciężar oporządzenia albo zmęczenie. Jednak żaden z ich towarzyszy nie potrzebował pomocy. Wszyscy poradzili sobie bowiem z nurtem rzeki. Jedynie kilka wystraszonych zwierząt, nie bacząc na wrzaski poganiaczy ani smagnięcia ich batów, zeskoczyło z łodzi i tratew do wody, próbując powrócić do brzegu. Większość z nich szybko wyłapywały silne ręce ludzi. Nieliczne, których nikt nie pochwycił, prąd wody poniósł ze sobą i jeśli nie udało się im dotrzeć do brzegu, zmęczone walką z rzeką po chwili nikły w jej odmętach.

Wokół panowała zupełna cisza. Wiatr ustał niemal zupełnie, ani trochę nie poruszając drzew czy nadrzecznych krzewów. Promienie słońca oblewały całą okolicę, a krajobraz drgał w ich cieple. Kaczki i czaple, wcześniej swobodnie pływające po wodzie, ukryły się gdzieś w zaroślach, zaś powietrze zapełniły liczne jaskółki, które latały ponad głowami ludzi i zwierząt, wywijając w powietrzu fikołki.

– Nie dam już rady. Boli. Bardzo.

Milena odwróciła się od rzeki i spojrzała na siedzącą obok całkowicie pobladłą Racławę. Spod jej lewej stopy zwisał strzęp rozdartej skóry. Bolesna rana krwawiła obficie. Racława rozdarła stopę jeszcze poprzedniego dnia, podczas marszu w lesie. Dopóki szła, nie myślała o bólu, teraz jednak noga rwała ją piekącym gorącem z otwartej i mocno już opuchniętej rany.

– Dasz radę, to tylko większe obtarcie – skłamała Milena, choć widziała, że rana jest poważna, ponieważ opuchnięta stopa zaczynała już czernieć.

– Musisz wytrzymać, jeśli osłabniesz, zabiją cię – zwróciła się do Racławy inna niewiasta z ich grupy.

Milena objęła swoją towarzyszkę.

Racława, podobnie jak ona straciła podczas napadu dwójkę małych dzieci oraz męża, którego Wieleci także zakłuli włóczniami. Przeżyli jednak jej dwaj starsi synowie, którzy byli w grupie uprowadzonych mężczyzn. Milena spojrzała na twarze pozostałych towarzyszek. Obok niej siedziały Dobigniewa, Niewoja, Gosława i inne młode niewiasty z jej sioła. Oczy wszystkich były szare i zgorzkniałe, a ich spojrzenia posępne. Jedne pełne bólu i goryczy, inne mętne, pełne pustki i niczego niewyrażające. Milena z przerażeniem popatrzyła na Niewoję. Jej piękne i gęste włosy, jeszcze przedwczoraj niemalże kruczoczarne, teraz pozlepiane zaschniętym błotem, pełne wplątanych w nie liści i igliwia, były prawie całkiem siwe. Jej twarz poszarzała, skurczyła się i jakby zmalała. Usta, kiedyś pulchne i ponętne, teraz były suche i ściągnięte, a oczy, kiedyś tak radosne i pełne wesołych błysków, teraz zionęły całkowitą pustką. Niewoja straciła wszystkich swoich bliskich. Całą siedmioosobową rodzinę. Wieleci zabili trójkę jej malutkich dzieci, męża i rodziców. Wszystkie z nich przeżyły wielką tragedię. Były to twarze znane jej od dzieciństwa oraz twarze, które zobaczyła po raz pierwszy ledwie poprzedniego dnia, kiedy wieczorem dotarli na pastwiska i łąki przy spalonej osadzie.

Po jej policzkach spłynęły łzy. Nie wiedziała, że jest jeszcze w stanie płakać. Co z Jaszą? Co się z nim stało? Przeżył? Pytała samą siebie, patrząc w kierunku pozostawionej za plecami linii lasów. Popatrzyła w taki sposób, jakby chciała przebić się wzrokiem poprzez gąszcz drzew, tak aby dojrzeć w nim ukochanego męża i tym samym otrzymać odpowiedź na dręczące ją pytanie. Patrzyła na próżno. Mroczna linia drzew nie otworzyła przed jej wzrokiem swego wnętrza i nie dała jej żadnej odpowiedzi.

– Wstawajcie! Dość tego wylegiwania się! Ruszamy dalej! – powietrze rozdarły ostre i nerwowe wrzaski strażników.

Odpoczynek po długim marszu dobiegł końca. Połabianie zaczęli szarpać i kopać niewiasty. Te po chwili ponownie ustawiły się w kolumnę i ruszyły powoli, sunąc krok po kroku w stronę brzegu rzeki. W krótkim czasie wokół podejścia do brodu zebrał się tłum niewiast i starszych dzieci oczekujących przeprawy. Tłum smagany batami, lżony, uderzany pięściami, kopany i brutalnie spychany w stronę wody, przez coraz bardziej podenerwowanych wojowników.

Milena patrzyła w kierunku Odry. Większość Połabian zakończyła już przeprawę. Stali teraz na drugim brzegu, czyszcząc swoje ubrania i oporządzenie. Krowy także zostały już przepędzone na drugą stronę. Poganiacze przeprawiali na drugi brzeg tratwy i dłubanki już z ostatnimi owcami. W miejscu, w którym wcześniej przeszły zwierzęta, teraz do przeprawy przygotowywali się skrępowani więzami mężczyźni. Pierwsi z nich, popędzani przez Wieletów, zaczęli właśnie zanurzać się w nurt rzeki.

– Po przejściu na drugi brzeg rzeki czeka was odpoczynek! Tam otrzymacie też jedzenie! – darł się w ich stronę jeden z konnych wojowników, chcąc w ten sposób zachęcić ich do przeprawy.

– Ta woda to śmierć!!! Śmierć!!! – powietrze rozdarł pełen przerażenia wrzask jednej z niewiast.

Milena spojrzała w jej stronę. Strach rozszerzył źrenice oczu niewiasty, a jej twarz gwałtownie pobladła. Stała tuż przy samej linii wody. Z całych sił szarpała za krępujący ją powróz, chcąc uwolnić się z jego więzów. Nagły podmuch wiatru szarpnął jej postrzępionymi włosami i strzępami ubrania, nadając jej niemal demonicznego wyglądu.

– Dokąd nas prowadzicie?!!! Dokąd?!!! Przeklęci!!! – krzyczała, prężąc swoje ciało w amoku. – Woda jest bramą do świata umarłych, a muł jej dna przejściem do krainy cieni! Jeśli wpędzicie nas w jej nurt, to zginiemy! Wszyscy zginiemy! Fale Odry przyniosą nam śmierć!!! Śmierć!!![1]

Słysząc to, stojące obok niej niewiasty wszczęły gwałtowny lament, głośno zawodząc i płacząc. – Wodne demony tylko czekają, aby pochwycić każdego, kto ośmieli się wkroczyć do ich świata! – krzyczała przeraźliwym głosem opętana strachem niewiasta. – Rzeka to świat topielców, wijów i utopców! Ich obślizgłe palce pochwycą każdego, kto tylko odważy się zakłócić ich spokój!!!

W tłumie wybuchł popłoch, a zmierzająca do przeprawy kolumna nagle zatrzymała się. Wszystkie znajdujące się w niej niewiasty zaczęły szarpać za krępujące je powrozy. Wtedy na ogarnięte przerażeniem kobiety posypały się wyzwiska i uderzenia pięści prowadzących je strażników. Powietrze przeciął świst rzemieni spadających na ich głowy, a do oszalałej ze strachu niewiasty gwałtownie doskoczył jeden z Połabian, zakrywając dłonią jej usta.

– Stul pysk! – wykrzyknął, patrząc na nią z wściekłością.

W powietrzu błysnęła klinga jego noża, która po chwili aż po rękojeść zagłębiła się w jej pierś.

Jej palce oplotły przeguby jego rąk, a paznokcie wpiły się w skórę. Z powstałych ran wysączyły się strużki krwi. Niewiasta przekrwiony wzrok utkwiła w oczach Wielety. Jej usta wypełniła wymieszana z krwią ślina, którą po chwili splunęła w twarz wojownika.

– Zginiecie! – wycharczała złowrogo w śmiertelnej konwulsji. – Wszyscy zginiecie!

– Zdychaj, przeklęta! – Połabianin zgniótł jej krtań, a ostrze jego noża jeszcze trzykrotnie przebiło pierś.

Palce niewiasty poluźniły ucisk wokół jego dłoni, a po chwili jej zwiotczałe ciało runęło do jego stóp.

– Do wody! Natychmiast wchodźcie do wody! – chrypiał wściekle Wieleta.

Kobiecy tłum spychany przez strażników z głośnym szlochem ruszył w stronę rzeki, rozdeptując leżące w błocie zwłoki.

W tej samej chwili z nieba zniknęło radośnie świecące od wielu dni słońce, chowając się za gęstymi chmurami. Błękitne wcześniej niebo nagle całkowicie zakryły gęste i ciemne chmury, a spoza lasów nadciągały fale czarnych obłoków, ciężko zwisając tuż ponad koronami chwiejących się na wietrze drzew. Ciężkie chmury rozrosły się z olbrzymią prędkością, szybko przybliżając się do rzeki. W chwilę potem zerwał się silny wiatr, którego podmuchy poderwały w powietrze tuman kurzu znad leżącej po zachodniej stronie rzeki łachy piachu. Wiatr zawył wściekle, a jego siła wygięła gałęzie, które po chwili zaczęły pękać z głośnym trzaskiem. Ich kawałki, wraz z tysiącami kotłujących się wokół liści, w jednej chwili zawirowały w powietrzu. Kolejne porywy wiatru rozerwały ustawione przez Wieletów namioty, a fragmenty ich płócien wzleciały wysoko ponad głowy ludzi. Przez chwilę frunęły powoli i niemal dostojnie, aby naraz, pociągnięte gwałtownym podmuchem, wznieść się ku górze. Wiatr wył wściekle, a jego siła wygięła ku ziemi konary drzew. Błysnęło. Poprzez czarne niebo przetoczył się potężny grzmot. I wtedy na ziemię lunął potok wody.

Rozszalała się potężna nawałnica.

W tłumie niewiast rozległ się głośny krzyk i szloch. Zbiły się w zwarte gromady, tuląc się do siebie. Nikt nie chciał zbliżyć się do brzegu rzeki. Wtedy Połabian ogarnął szał. Wojownicy rzucili się na przerażone kobiety, aby z całych sił pchnąć je w kierunku wody. W powietrzu świsnęły bicze. Uderzenia drzewców włóczni spadły na głowy, ramiona i plecy przerażonych branek.

– Do rzeki! Naprzód! Na drugą stronę! – ryczeli wściekle Wieleci, przekrzykując wyjący wiatr.

Zwarty tłum wpadł do wody. Mimo że ta nie była głęboka, ogarnięte trwogą niewiasty natychmiast się w niej poprzewracały. Zapanował tumult. Splątane w panice ciała, powiązane ze sobą sznurami, krępowały się wzajemnie, rozbryzgując wokół wodną kipiel. Jedne upadały, inne próbowały wstać. Oczy przewracających się w rzece niewiast zalewała woda, wypełniając w jednej chwili ich otwarte w okrzykach przerażenia usta. Wszystko to spotęgowało panikę. Kobiety tratowały się wzajemnie. Plątały się ze sobą. Dusiły sznurami. Zadeptywały się. Wciągały się wzajemnie pod wodę, gdzie najsłabsze z nich, nie mając sił na to, aby podnieść się pod ciężarem napierającego tłumu, ginęły pod stopami swoich towarzyszek, wdeptywane przez nie w muliste dno.

Małe dzieci nie miały żadnych szans. Powietrze wypełnił ich przeraźliwy i pełen przerażenia pisk. Ich drobne i wątłe ciała szybko tonęły, wpychane pod wodę przez większe i cięższe od nich niewiasty. Ich twarze rozdeptywane były w mule. Usta do ostatnich chwil łapczywie starały się pochwycić każdy łyk powietrza, zanim nie wlał się w nie mulisty szlam. Woda zalewała oczy. Wypełniała płuca. Błoto wciskało się do ust. Drobne dziecięce stopy daremnie wyszukiwały twardego oparcia w mulistym dnie rzeki, rozdeptanym już przez przeprawiających się w tym miejscu Wieletów. Grzęznąc w mule, ginęły. Ludzki tłum kotłował się.

Widząc, co się dzieje, dowódcy Połabian wpadli w szał. Wściekle złorzecząc, uwijali się pomiędzy swoimi wojownikami, wydając im nowe polecenia.

– Durnie, chcecie, aby się wszyscy potopili?!!! – do uszu Mileny dotarły wrzaski jednego z nich. – Za ich trupy nikt nie da wam srebra!!! A wasze żony spluną na was, gdy powrócicie do domów, nie przynosząc im brązowych bransolet ani zdobnych zausznic!!! Jeśli chcecie udziału w łupach, natychmiast wyciągajcie ich z wody!

Na ich słowa Wieleci wskoczyli w nurt rzeki. Chwytali tonących, aby mocnymi szarpnięciami wydobyć ich ciała na powierzchnię wody. Gdy plątanina sznurów uniemożliwiała pomoc, wtedy Połabianie cięciami noży rozcinali krepujące ciała brańców więzy, wyciągając z wody uwolnione z pęt niewiasty oraz te z dzieci, które jeszcze żyły, aby potem z całych sił pociągnąć je w stronę przeciwległego brzegu.

Milena, przywiązana jednym powrozem do grupy innych kobiet, przedzierając się przez spieniony nurt rzeki, dotarła do połowy jej szerokości. Strugi deszczu zalewały oczy przeprawiającym się przez rzekę. Wiatr wył wściekle. Błyskawice rozdzierały niebo, a złowrogie grzmoty przetaczały się po niebie tuż ponad ich głowami. Przerażenie i strach wypełniły ich serca. Ich stopy ciągle grzęzły w rozdeptanym mule. Co chwilę któraś z nich upadała, a wtedy woda i błoto błyskawicznie zapełniały jej usta. Śmiertelny strach rozszerzał źrenice, a wysiłek rozrywał płuca. Jednak wydawało się, że najgorsze za nimi. Było już blisko do przeciwległego brzegu. Myśl, że za chwilę wyjdą z wody po pokonaniu całej szerokości nurtu, dodawała im sił. Obawa przed pochwyceniem przez wodne istoty pozwalała pokonać słabość. Walcząc ze strachem i zmęczeniem, splątane powrozami niewiasty z każdym kolejnym krokiem zbliżały się do brzegu Odry.

Jednak właśnie wtedy, kiedy już wydawało się im, że najgorsze mają za sobą, uderzyła w nie niesiona nurtem rzeki plątanina skotłowanych ze sobą ciał. Uderzenie było bardzo mocne. Milena w jednej chwili runęła pod wodę, a jej otwarte w krzyku usta natychmiast wypełnił szlam. W głowie poczuła szum. Jej nogi bezradnie ślizgały się po mule, bezskutecznie pragnąc znaleźć oparcie.

– Wichna!!! – wykrzyknęła, a wodny szlam całkiem napełnił jej usta.

Chcąc odzyskać równowagę, resztkami sił odbiła się nogami od mulistego dna. Poczuła zaciskające się na szyi długie palce strzyg wodnych. Wszędzie wokół siebie wyczuwała ich obecność. Czuła, jak ich oślizgłe ciała ocierają się o nią. Wydawało się jej, że dziesiątki wiłów i utopców kłębią się w wodzie wokół niej. Myślała, że to już koniec. Że za chwilę cienka nić jej życia zostanie przerwana. Wraz z utratą oddechu traciła poczucie rzeczywistości.

Nagle czyjeś ręce mocno pochwyciły ją pod ramię. Czując szum w głowie, niepewnie stanęła na nogach i wynurzyła się z wody. Usta łapczywie nabrały powietrza. Otworzyła oczy. Jak przez mgłę dostrzegła obok siebie jednego z Wieletów, który błyskawicznymi ruchami noża odciął sznur wiążący ją z towarzyszkami.

– Z wody! Natychmiast wyjdź z rzeki! – ryknął wojownik, pchając ją w stronę brzegu.

Ruszyła do brzegu, dostrzegając Racławę, znikającą tuż obok w spienionych odmętach. W ostatniej chwili pochwyciła ją za dłoń. Potem zaparła się z całych sił nogami w mule i przyciągnęła ją do siebie. Nadludzkim wysiłkiem podniosła jej omdlałe ciało i powoli zaczęła ciągnąć je w stronę brzegu. Krok po kroku. Powoli. Wielokrotnie wpadając w szlam, z wysiłkiem zbliżała się do zbawczej łachy piachu. Jej palce niemal wpiły się w ciało Racławy. Przed oczyma wirowały jej czarne plamy. Obraz wokół prawie całkowicie się rozmył, a ramiona i nogi zupełnie zesztywniały z wysiłku i wyczerpania, kiedy wreszcie udało jej się dotrzeć do brzegu. Upadła, dysząc ciężko. Przez dłuższą chwilę leżała w przybrzeżnym błocie w strugach zalewającego ją deszczu. Ramionami ciągle obejmowała Racławę.

Gdy ponownie otworzyła oczy, zobaczyła dyszące ciężko, leżące obok niej inne oblepione błotem kobiety. Uśmiechnęła się. Wśród nich dostrzegła bowiem Wichnę, która z otwartymi ustami, brudna i oblepiona szlamem, patrzyła na nią oszołomionym wzrokiem.

– Mówiłam, że musisz wytrzymać – szepnęła do leżącej obok Racławy, ściskając mocno jej dłoń.

– Puść ją – dobiegł ją nagle z boku czyjś głos. – Ona nie żyje. Wyniosłaś z wody trupa.

Spojrzała w tym kierunku. Obok niej stanął wielecki wojownik, który wprawnie oplótł więzami jej dłonie. Potem szarpnął nią, podnosząc ją z ziemi, i pociągnął o kilka kroków w bok, aby ponownie przywiązać ją do grupy stojących tam niewiast. Wśród nich Milena dostrzegła swoją córkę.

Odetchnęła ciężko.

Nagle tuż obok rozległo się głośne rżenie konia. Milena odwróciła się. W siekącym deszczu ujrzała stojącego tuż obok jeźdźca. Rosły wojownik dosiadał równie wielkiego czarnego rumaka. Jego barczystą sylwetkę oplatała czerwona opończa, której końcówki, szarpane wiatrem, unosiły się za jego plecami. Podmuchy wiatru targały także czerwonym pióropuszem doczepionym do ociekającego strugami wody hełmu, spod którego okapu zerkały jego błyszczące, wpatrzone w nią oczy. Spotkali się wzrokiem. Spojrzenie wojownika swoją siłą przeniknęło ją na wskroś, docierając do jej wnętrza. Znieruchomiała. Poczuła, jak przechodzi ją nagła fala gorąca. Jeździec przez chwilę patrzył na nią przenikliwie, aż wreszcie lekkim szarpnięciem wodzy obrócił konia i bez słowa ruszył przed siebie.

[1] W epoce wczesnego średniowiecza istniały różne wierzenia związane z postrzeganiem zbiorników wodnych. Niektórzy ludzie wierzyli, że wody jezior, stawów, oczek wodnych i rzek to miejsca będące granicą świata żywych i umarłych lub że zamieszkują je różne nieprzyjazne ludziom wodne istoty, takie jak strzygi, wodnice, utopce, wiły czy mamuny. Według niektórych wierzeń nawet przekraczanie cieków wodnych poprzez kładki i mosty nie było bezpieczne i groziło gniewem złych mocy. Por. A. Giejsztor, Mitologia Słowian, Warszawa 2006, s. 261.