Uciekinier ze świętego miasta - Jacek Dyba - ebook + książka

Uciekinier ze świętego miasta ebook

Jacek Dyba

1,0

Opis

Więzienna przyjaźń – na śmierć i życie.

Wiktor i Sławek poznają się w wadowickim areszcie. Pierwszy z nich jest szanowanym nauczycielem muzyki, drugi – gangsterem z pierwszych stron gazet. Mimo wielu różnic początkowa niechęć przeistacza się w relację pełną zaufania – szczerą i bezinteresowną. W więziennych realiach między tak odmiennymi od siebie ludźmi rodzi się braterska przyjaźń. Przyjaźń na śmierć i życie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 126

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
1,0 (1 ocena)
0
0
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



 

 

 

 

 

Wadowice, czerwiec 2000 r.

 

Wiktor dopiero teraz zdał sobie sprawę, że naprawdę siedzi w więzieniu! Poczekalnia wielkości dużego pokoju, bez okien, była oświetlona jedną mizerną żarówką. Na środku stał długi drewniany stół i dwie ławki. Po lewej stronie znajdował się kibelek z umywalką, a tuż obok ścianka, wysoka na niewiele ponad metr, odgrywająca rolę parawanu. Masywna konstrukcja stalowych prętów oddzielała to pomieszczenie od korytarza, po którym często chodzili klawisze. Na Wiktora nikt nie zwracał uwagi. Był po wstępnych zabiegach: rewizja, odciski palców, fotograf i sprawdzenie danych. Zabrali mu wszystko, co miał przy sobie, wraz z zapalniczką i kilkoma papierosami. Był przerażony. Palił go głęboko w brzuchu głód nikotynowy, a na papieroska nie było żadnej nadziei.

Gruby strażnik zatrzymał się przed bramką, sprawnie przekręcił klucz w zamku, a gdy otworzył drzwi, Wiktor zobaczył potężnego mężczyznę zakutego w łańcuchy. Spojrzał na przybysza, lecz gdy napotkał jego wzrok, zdrowy rozsądek nakazał mu pokornie spuścić głowę. „Tego to chyba zgarnęli z wesela… i miejmy nadzieję, że chociaż orkiestra uciekła” – pomyślał Wiktor. Ukradkiem spoglądał na jego nienaganny jasny garnitur, buty, niebieską koszulę i długie czarne włosy spięte w kucyk. Wiktor cały czas siedział na skraju ławki. Łokcie trzymał na stole i podpierał swoją pustą głowę przepoconymi rękami. Za jego plecami rozniosły się monotonne dźwięki drobnych łańcuszków. Bał się nawet oddychać i najchętniej to teraz albo zapadłby się głęboko pod ziemię, albo popłakał sobie jak niewinnie skarcone dziecko.

– A może byśmy sobie zapalili?! – zabrzmiał przyjemny baryton wysoko nad głową Wiktora.

Wiktor z niedowierzaniem uniósł wzrok i spojrzał na nieznajomego. Przystojniak uśmiechnął się serdecznie, wręczając mu paczkę papierosów.

– Pierwszy raz? – zapytał znacząco nieznajomy.

– Tak – odpowiedział uniżenie Wiktor. – Bardzo panu dziękuję! – dodał głośno, dokładnie oglądając całą paczkę marlboro, w której z trudem mieściła się mała zapalniczka. Wstał, wyciągnął jednego papierosa i z wdzięcznością podał go do ust swojemu dobrodziejowi.

– O! Nie, szefie, ja nie palę! To szkodzi na płuca!

Tak nieoczekiwanie został obdarowany tytułem i dymkiem, że usiadł grzecznie na swoje miejsce i zamyślił się nad czymś bardzo przyjemnym.

– Tylko to dobrze schowaj, bo ci odbiorą. – Usłyszał krótkie ostrzeżenie.

Przystojniak stał gotowy do wyjścia przed bramką i już nie spojrzał w jego stronę. Dwaj strażnicy eskortowali go długim korytarzem w akompaniamencie drobnych ogniwek, które zagłuszył donośny krzyk trzeciego strażnika.

– Krawczyk, znowu zapierdoliłeś papierosy panu dyrektorowi!

Wiktor rozpaczliwie rozganiał najdrobniejsze kłębki dymu, a niedopałek wyrzucił do muszli. Za kwadrans przyszła kolej na niego. Klawisz zaprowadził go do odpowiednich drzwi, gdzie wydano mu gruby i ciężki materac, koc, prześcieradło, poduszkę, połowę proszku do prania, pastę i szczoteczkę do zębów, dwa ręczniki, mydło i mnóstwo plastikowych narzędzi: nóż, widelec, łyżkę, kubek, miskę, talerz. Na dodatek dostał torebkę foliową. Wszystko to ślamazarnie spakował w jeden wielki tobołek i ruszył za strażnikiem w dalszą drogę. Widok był przygnębiający. Brudne ściany, porozbijane lamperie i drzwi. Co kawałek żelazne kurtyny i strażnik. Otwiera, zamyka, rewiduje i przepuszcza dalej. Nikt przy zdrowych zmysłach nie podjąłby się takiej roboty! Wreszcie kazano Wiktorowi się zatrzymać. Rzucił więc dobytek pod ścianę i otarł pot z czoła. Na drzwiach było napisane: „Kancelaria wychowawcy – proszę wejść!”. Dwaj strażnicy wskazali mu miejsce przy oknie, obok dwóch taboretów.

– Proszę zdjąć całe ubranie! Proszę wykonać kilka przysiadów.

Sprawdzili każdy kawałek jego przepoconej garderoby. Koszulę, spodnie, skarpetki, buty.

– Proszę się ubrać! Panie Wiśniewski! Proszę tu do mnie podejść!

Jeszcze nie wiedział, dokąd, bo dryblas zastawił mu widok na resztę kancelarii, ale podążał za dźwięcznym głosem. Dwaj inni strażnicy stali przy drzwiach, a siedzący przy biurku nieco starszy od niego mężczyzna wskazał mu krzesło naprzeciwko siebie.

– Proszę usiąść! – powtórzył grzecznie. – Jestem tu wychowawcą więziennym. Nazywam się Wiesław Datoń. Najpierw wypełnimy ankietę, a potem porozmawiamy. Imię, imiona, nazwisko…

– Wiktor Wiśniewski.

– Data urodzenia?

– 13 lutego 1973 w Chrzanowie.

– Matka z domu?

– Kulczyk.

– Imiona rodziców?

– Józef, Janina.

– Stan cywilny?

– Kawaler.

– Czy był pan sądownie karany?

– Nie.

– Wykształcenie?

– Wyższe.

– Rok i miejsce ukończenia szkoły?

– 1996, Kraków. Akademia Muzyczna.

– Stosunek do służby wojskowej.

– Pozytywny.

– Pytam o stopień!

– Podchorąży w stanie rezerwy.

– Wzrost?

– Sto siedemdziesiąt pięć centymetrów.

– Waga?

– Siedemdziesiąt kilogramów.

– Czy jest pan uzależniony od narkotyków?

– Już nie!

– Alkohol? Podać zużycie na tydzień.

– Butelka wódki.

– Papierosy? Podać zużycie jednego dnia!

– Dwadzieścia sztuk.

– Czy jest pan mistrzem sztuk walk?

– Nie!

– Prawo jazdy kategorii?

– B!

– No dobrze. Teraz oczekuję pańskich pytań, na które postaram się wyczerpująco odpowiedzieć.

– Kiedy mnie wreszcie wypuścicie?! – zapytał jasno i zwięźle.

Datoń życzliwie uśmiechnął się i głęboko westchnął.

– O, życie, gra niezbadana! Z kart marnych ślepa wygrana, z kamieni i puchu łoże! Niech pan pokaże nakaz o tymczasowym aresztowaniu! – polecił.

Datoń uważnie przeczytał pomiętą kartkę, a potem zwrócił się do strażników z pismem.

– Słuchajcie! Oskarżam Wiktora Wiśniewskiego o nieumyślne spowodowanie pożaru dużych rozmiarów, w którym spłonął telewizor czarno-biały produkcji radzieckiej o wartości osiemdziesięciu złotych na szkodę obywatela… Tralala szafka, część wersalki na łączną kwotę trzech tysięcy złotych.

– To musiało być piekło! – skwitował jeden z nich.

– Chłopcy! Zostawcie nas samych!

Strażnicy wyszli na zewnątrz, a wtedy Wiesiek powiedział cichym głosem, tak na wszelki wypadek:

– Słuchaj, Wiktor, pozwól sobie pomóc! Nie znalazłbyś się w pudle, gdybyś odbierał wezwania do sądu. Zgadza się?

– Ja nie byłem w domu dwa miesiące! Nie widziałem żadnych wezwań!

– No właśnie! Ale na pewno były! Kilka razy wstawiłeś się do Białegostoku i sąd wysłał za tobą list gończy – objaśnił mu wychowawca. – Jak cię zwinęli?!

– Przy zwykłej kontroli drogowej. Wiozłem swojego dyrektora po zakup sprzętu muzycznego dla szkoły.

– To już masz po robocie!

– Ale ja jestem niewinny! – przekonywał spokojnie, po czym zaczął opowiadać: – To było prawie dwa lata temu. Grałem w takiej orkiestrze na flecie, klarnecie i akordeonie. To było takie tournée po krajach. Mieszkałem w jednym pokoju z tumanem. Nigdy nie mógł się w porę wygramolić na koncert! Widocznie nastawił sobie herbatę i zapomniał wyłączyć grzałkę. Na szczęście włączył się alarm i nic wielkiego się nie stało.

– Ale prorok nie dał wiary twoim wyjaśnieniom i to ty jesteś oskarżony, a kolega występuje dalej w roli poszkodowanego. Spaliłeś mu telewizor!

– To wcale nie był jego telewizor! Dzień wcześniej dostałem go od Jasia, chciał za niego litr! Czyli pół na pół. Fakt, że jak zwędził pokój, to dał Jasiowi butelkę. Ale jak widzisz, policzył sobie komercyjnie!

– Masz prawo napisać zażalenie do sądu, ale mówiąc szczerze, to musiałby stać się cud, żeby cię wypuścili. Grozi ci do trzech lat paki. W praktyce wygląda to w ten sposób, że każdy sąd lubi, gdy ma rację. Oskarżony przyznaje się do winy, ubolewa nad swoim czynem, a wtedy sąd okazuje mu swoje miłosierdzie… Nie byłeś jeszcze karany… i dostajesz na przykład pół roku więzienia w zawieszeniu na dwa lata i po rozprawie wychodzisz na wolność.

– Co?! Chyba cię Bóg opuścił, panie magister!

– To ty posłuchaj, magister! Od jutra mam urlop i najprawdopodobniej już się nie zobaczymy, przynajmniej w tych wilgociach! Wiesz, co będzie, jeżeli ten tuman nie przyjdzie na rozprawę? Wyznaczę następny termin za trzydzieści pięć dni. Nie przyjdzie kolejny raz, przedłużę ci areszt na kolejne trzy miesiące, bo w ten sposób zapobiega się matactwu. Jego również będą szukać, ale ty możesz siedzieć rok! Myśl ekonomicznie, magister! – zakończył Datoń.

– To co ja mam zrobić, proszę pana? – Nieświadomie sięgnął po paczkę papierosów z biurka i zaraz mocno zaciągnął się dymem.

– Podaję ci najbardziej optymistyczny scenariusz: Od dziś za trzydzieści pięć dni odbędzie się twoja rozprawa w Białymstoku. W tym czasie zostaniesz przewieziony do tamtejszego aresztu, a reszta to już wola nieba. Spokój, cierpliwość, rozwaga i ekonomia. Wszystko!

Wychowawca wstał od biurka, otworzył drzwi i przywołał strażnika:

– Józek! Damy go pod dwunastkę, bo tam jest wolne miejsce!

Dowódca nie był z tego zadowolony.

– Niedźwiedź coś jest agresywny! – ostrzegł. – Jutro wychodzi, a ten jeden dzień jakoś wytrzymacie! Odprawcie pana pod celę!

– Ale ja chciałem jeszcze o coś pana zapytać…

– Bardzo proszę!

– Dobrze pan gra w szachy?

Wychowawca uśmiechnął się, klepnął go na pożegnanie w ramię i powiedział:

– W Wadowicach jestem mistrzem!

Wiktor wyszedł na korytarz, podniósł swój tobołek i przeniósł go kilkanaście metrów dalej. Strażnik spojrzał przez judasza, otworzył stalowe drzwi i skinieniem ręki polecił mu wejść.

Nic rewelacyjnego. Małe brudne pomieszczenie z małym zakratowanym okienkiem na wprost. Dwa piętrowe łóżka po obu stronach. Kilka stalowych szafek i sanitariat obity płytą pilśniową. Trafił na popołudniową sjestę, bo trzej mężczyźni spali i byli zwinięci w kłębki jak grzeczne koty. Dolne łóżko, po jego lewej ręce, było wolne. Miał już wszystkiego dość! Głowa pękała mu z bólu, łzy cisnęły się do oczu, katar kapał z nosa na czystą pościel, ale wytrzymał. Cichuteńko pościelił łóżko i ułożył się do spania. Miał nadzieję, że kiedy się obudzi, będzie leżał bezpiecznie w kuchni swojej mamy.

– Uprzątnij plażę! Uprzątnij plażę!

– Zaraz pozbieram wszystkie papierki, tylko jeszcze jedną chwileczkę – powtarzał z uporem.

Kubek wody z proszkiem poczuł na twarzy i w oczach. Kiedy spojrzał w górę na swojego prześladowcę, następna porcja całkowicie go oślepiła. Wstał, przetarł pospiesznie oczy i zaczął dobijać się do stalowych drzwi. Daremnie.

– Wykrzyknik! Daj mu w miechy!

Wiktor poczuł mocne uderzenie w brzuch i upadł na kolana.

– Wykrzyknik! Na co czekasz?!

Wiktor usłyszał następną komendę. W tym samym momencie zobaczył stare adidasy Wykrzyknika i odetchnął z ulgą. Wykonał krótkie podcięcie dwoma rękami, napastnik wyleciał w powietrze i mocno upadł na plecy. Wiktor natychmiast się nad nim pochylił i zbadał tętno oraz oddech. Wszystko było w porządku! Oddychał! Z piętrowego łóżka po prawej stronie zsuwało się wielkie, stare chłopisko z jednoznacznym grymasem na nieogolonej gębie. Naprzeciw jakiś mały koczkodan skakał po łóżku i krzyczał: „Ratunku! Morderca! Policja!”.

Wiktor znów uciekł w stronę wyjścia, po czym zaczął szukać klamki. Napastnik zbliżał się, dążąc do śmiertelnego uścisku. Nie sposób było opisać tego, co działo się przez te parę sekund. Niedźwiedziowi podcięło jedno kolano, potem drugie, a ostatnie uderzenie dostał w tył głowy – nogą, tak że przygniótł Wykrzyknika swoim cielskiem. Drzwi jęknęły, kilku strażników uniosła muzyka w powietrze. Wiktor nie mógł złapać oddechu, bo gumowa pałka uciskała mu krtań.

– Ja wszystko widziałem! Pan jest niebezpiecznym człowiekiem! – ryczał na całe gardło klawisz.

– O Matko Boska! Przecież zamordujecie tego człowieka!

Stary zakonnik odciągnął wszystkie trzy szare mundury chudziutkimi rączkami, byle tylko nie dopuścić do ukrzyżowania.

– Hej, wy! Zostawcie go w spokoju! – nakazał dowódca swoim nadgorliwym podwładnym.

Wiktor opamiętał się dopiero w kancelarii wychowawcy. Na rękach i nogach miał łańcuchy. Płakał. Kiedy usiadł naprzeciwko niego, staruszek zakonnik oraz dwaj strażnicy wyszli na zewnątrz.

– Powiedz mi, chłopcze, jak mógłbym ci pomóc przy twoim krzyżu?

– Teraz to zapaliłbym sobie papieroska… – cichutko odpowiedział Wiktor. – Ale ksiądz nie pali. – Wiktor patrzył na niego serdecznie, bo bardzo kochał starych ludzi. Pamiętał swojego dziadka Karola, babcię Marysię, oni też go bardzo kochali. Ale tak szybko odeszli…

– Tu mówią do mnie „ojciec Stanisław” – szepnął cichutko zakonnik, a potem zaczął się chwalić: – E tam! Nie palę! Nie palę, ale mam! – Sięgnął głęboko do habitu i wyciągnął papierosa, włożył go Wiktorowi do ust i podpalił zapalniczką. – A może… Pan Bóg tak chciał… może masz tu do wykonania ważną misję!? – wyszeptał zakonnik.

– Nie wierzę, proszę Ojca, nie wierzę… To muszą być zwykłe diabelskie zachcianki.

Zakonnik uklęknął przed nim, mocno przytulił się do jego atletycznego ciała, jakby to właśnie on prosił teraz o błogosławieństwo. Ktoś zapukał do drzwi… Potem znowu… Do kancelarii wszedł dowódca strażników. Był uśmiechnięty. Otarł pot z czoła, czapkę położył na biurku i podrapał się po łysinie.

– Dzięki Bogu, te dwa lumpy przeżyły! Nic im nie jest! A jeszcze rano Niedźwiedź odgrażał się, że jednego z nas zabije. Ha, ha, ha! Teraz mówi o japońskim mięsie!

– Pan Bóg nierychliwy, ale sprawiedliwy – wtrącił ojciec Stanisław. – A co wy, koty! Zwariowaliście! Rozkuć mi zaraz pana Wiktora! – rozkazał.

– A pan jest kłamcą lustracyjnym! Jeszcze godzinę temu pytaliśmy, czy jest pan mistrzem sztuk walk!

– Jaki tam ze mnie mistrz. Trzy razy nie zdałem na czarny pas… – odburknął Wiktor.

– A skąd pan wziął tego kiepa?! – Wskazał palcem na popielniczkę.

Dowódca odprowadzał wzrokiem zakonnika, ale nie dał się zwieść.

– Uderz w stół, a nożyce same się odezwą! Dziadka też trzeba będzie rewidować – skwitował.

– Gdzie ja teraz pana przenocuję?

– To może go pan da do Krawczyka? – podpowiadał mu jeden z podwładnych.

– To niezgodne z przepisami! Tamten jest niebezpieczny!

– A on? – wtrącił drugi młody klawisz.

– On! To jest w niebie! – wrzasnął szef. Pokręcił czarnym wąsem i rozmyślał, spoglądając ukradkiem na swoje pagony. Miał przed sobą, jakby nie patrzeć, starszego stopniem.

– Niech się dzieje, co chce! Całą odpowiedzialność biorę na siebie! Zaprowadźcie pana Wiśniewskiego do Krawczyka! Tylko!!! – Pogroził im palcem i powstrzymał się od wszelkich instrukcji i poleceń. – Halo, halo! Niech się pan wróci! – poprosił. – Wprawdzie nie jest to zgodne z przepisami, ale po tym zaraz pan zaśnie. My też jesteśmy tylko ludźmi…

Wiktor oglądał następną kwaterę. Ten sam standard, z tym że było jedno piętrowe łóżko, stolik i krzesło. Na dolnej koi też była pościel, a na górze leżało wielkie chłopisko skulone w kłębek. Wiktor skorzystał z sanitariatu. Napił się wody i zrobił siku. Nacisnął spłuczkę. Nigdy nie przypuszczał, że narobi tyle hałasu. Wyleciał stamtąd przestraszony. Napotkał wzrok znajomego od papierosów i rozpromienił się z radości, oczekując podobnego przywitania. Całkowicie zbaraniał. Przystojniak patrzył mu prosto w oczy z nienawiścią i pogardą, jakby przybysz był jego katem.

– To ja! Dał mi pan na dole papierosy! – rozpaczliwie przypomniał się w nadziei, że za chwilę znów stanie się tym samym miłym facetem, który dał mu tyle nieoczekiwanej radości.

– Wiktor Wiśniewski! Muzyk!

Krawczyk jeszcze raz zmierzył go wzrokiem, aż usiadł z wrażenia, a potem lekceważąco odwrócił się twarzą do ściany.

– O banga bungo… o banga bungo! – powtarzał cichutko Wiktor swoje niezrozumiałe powiedzenie, które wymawiał, gdy okoliczności przerastały pojemność jego mózgu.

Przyłożył poduszkę do głowy, skulił swoje zwłoki w kłębek i próbował zasnąć. Było mu wsjo rawno. Drażniło go tylko zapalone światło, choć było dawno po dwudziestej drugiej. „Zwykłego zgreda nigdy by tu nie przenieśli… – upewniał się w myślach jeszcze raz. – To albo ktoś z moich dawnych kolegów, albo jakaś wysoko postawiona figura chce mnie załatwić… Niech nie myślą, że tak łatwo o mnie zapomną… Jak dostanę zimną paczkę, to się bardzo, bardzo zdziwią!”.

Światło dalej się paliło, jakby chciało rozpaczliwie chronić przybysza od sztucznego ataku serca.

– A jeśli się mylę? A jeśli się mylę?! – analizował Krawczyk.

Przez głowę przeleciało mu kilkadziesiąt zarejestrowanych fotografii przerażonych oczu przybysza. Tam na dole, kiedy dostał od niego papierosy… I przed chwilą, kiedy tu wszedł… Czy może tak perfekcyjnie zagrać? Nie! Niech sobie pożyje! Znalazł sto tysięcy różnych powodów, żeby nie schodzić ze swojej koi.

Godzina szósta – dzwonek.

– Hej! Ty! Banga bungo! Wstawaj! Nie słyszałeś dzwonka?!

Wiktor poderwał się z łóżka, ale był dalej nieprzytomny. Wszedł do sanitariatu, załatwił się, zwymiotował, pozrzucał z półek przybory kosmetyczne, a nawet użył obcej pasty do płukania swojej gęby. Krawczykiem targały nerwy, ale znosił to bardzo dzielnie. Siedział na krześle ubrany jak do wyjścia i obserwował z politowaniem swojego współlokatora. Wstrzymał na długo oddech, bo muzyk wziął się do prania skarpetek. Drzwi otworzyły się i na widok strażników obaj podeszli w stronę wyjścia.

– Sławomir Krawczyk!

– Jest!

– Wiktor Wiśniewski!

– Jest!

– A gdzie pan ma buty i skarpetki? To jest apel! – krzyknął strażnik.

Kiedy odeszli strażnicy, Sławek już nie wytrzymał.

– Słuchaj, banga bungo! Jeżeli faktycznie jesteś takim debilem, to posłuchaj uważnie! Ja jestem grypsujący, czyli git człowiek! Ty jesteś zgred, czyli sługa. Ja nie ruszam twoich rzeczy, ty nie ruszasz moich – tłumaczył mu wszystko jasno, choć nie wróżył mu długiej kariery. – To jest stół, czyli blat, to jest krzesło, czyli fikoł. Śniadanie będziesz jadł na łóżku, czyli koi, a ja będę siedział przy blacie. Tu też jest porządek! Gdyby było inaczej, straciłbym szacunek u swoich kamratów, rozumiesz?! I jeszcze jedno… Im mniej będziesz się odzywał, tym lepiej dla ciebie! Rozumiesz?!

Wiktor