Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Rekonstrukcje - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
30 maja 2017
Ebook
31,00 zł
Audiobook
44,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Rekonstrukcje - ebook

Obłędna sztafeta zbrodni wśród zakazanych zaułków Łodzi.

W Łodzi zaczynają ginąć nastoletnie dziewczyny. Schemat działania porywacza wskazuje na „sezonowego zabójcę”, który grasował w mieście kilka lat wcześniej. Uzasadnione jest jednak przypuszczenie, że obecne porwania mogą być dziełem naśladowcy. Przełożeni decydują się przywrócić do służby wydalonego z policji Fiszera, kłopotliwego dochodzeniowca będącego kimś w rodzaju zaćpanego medium, który przed laty, stosując niekonwencjonalne metody, wytropił „sezonowego zabójcę”.

Śledztwo wiodące przez duszne podwórka, ciemne zaułki i klaustrofobiczne klatki schodowe szybko zaczyna przypominać ryzykowną eskapadę z pogranicza objawienia i szaleństwa, której stawką jest ludzkie życie.

Sięgając po tę sensacyjną historię nie należy się nastawiać na proste prawdy i łatwe do rozwiązania zagadki, zamiast tego lepiej jest się przygotować na mroczną podróż w głąb ludzkich umysłów i podglądanie jak rodzi się zło. "Rekonstrukcje" są kryminałem wyłamującym się z prostych schematów sensacyjnych, oferującym czytelnikom nie tylko lekturę, ale i filmowo-fotograficzną opowieść.

Katarzyna Pessel, takijestswiat.blogspot.com

Oto powieść będąca syntezą sztuki teatralnej, scenariusza i zmyślnie skonstruowanej zagadki kryminalnej. Nowatorsko prowadzona fabuła z niekonwencjonalnymi metodami śledztwa i niebanalnymi bohaterami nie pozwala czytelnikowi jednoznacznie stwierdzić: czy akcja dzieje się naprawdę czy zanurzamy się w odmętach onirycznych (narkotycznych) wizji?
Jan Rychter udowadnia, że film można nie tylko oglądać, ale i przeczytać.


Anna Sukiennik, prawieblogoksiazkach.blogspot.com

Niezwykły, artystyczny koncept oparty na fascynacji autora kinem. Drobiazgowe przedstawienie rzeczywistości z punktu widzenia reżysera wydaje się być zapisem filmu. Świat szczegółów, których na co dzień nikt nie dostrzega. Nieprzeciętna i skierowana do czytelników o szczególnie wysublimowanym guście.

Sandra Rosa, rosaczyta.blogspot.com

Jan Rychter, (ur. w 1982 r.) – absolwent filologii polskiej Uniwersytetu Łódzkiego. Publikował poezję na łamach „Tygla Kultury”, porzucił jednak wiersze na rzecz prozy. Wskazując swoje twórcze inspiracje, podkreśla rolę, jaką w kształtowaniu jego pisarstwa wywarła powieść modernistyczna i postmodernistyczna. Ceni dorobek literacki m. in. Williama Faulknera, Alaina Robbe-Grilleta czy Thomasa Pynchona. Wierzy w sens twórczych poszukiwań, stąd jego zamiłowanie do formalnych eksperymentów. O ile w debiutanckim W cieniu kamienic wyraźnie widoczne były wpływy XX-wiecznej prozy awangardowej – głównie spod znaku strumienia świadomości oraz nouveau roman – o tyle Rekonstrukcje są raczej świadectwem filmowych fascynacji autora, który podkreśla, że właśnie film, obok literatury, jest jego wielką pasją.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8083-567-2
Rozmiar pliku: 2,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

W każdym użyciu aparatu fotograficznego drzemie agresja.

Susan Sontag, O fotografii

Poniższe zapiski, stanowiące część materiału dowodowego w sprawie zaginięcia Alicji Ledus, zostały opublikowane za zgodą prokuratury oraz rodziny pokrzywdzonej.

06.01.2004

Pewne sny, podobnie jak dzieła sztuki, pozostawiają w nas przemożne uczucie lęku, wywołane mglistym podejrzeniem, że kryją sens przekraczający zdolności naszego rozumienia. Pytamy się tuż po przebudzeniu i jeszcze długo potem: kto woła nas z tak daleka? kto nas obserwuje?

Na początku jest absolutnie nieruchomy las, bezbrzeżny, niemy tą groźną ciszą naturalnych przestrzeni. Dzikie napięcie uobecnione we wszystkim wokół sprawia, że jestem w tej chwili jedynie wzrokiem pełnym pierwotnego zdziwienia, jak istoty zaludniające tę wrogą planetę w początkach ich nietrwałego bytu. Każdy mój oddech jest niezwykły, moje dłonie są rozluźnione i suche, czuję powietrze przedostające się kaskadą pomiędzy palcami. Bose stopy grzęzną w przyjemnie nagrzanej ziemistej ścieżce okalającej las. Czekam. Czekam instynktownie ze świadomością tego, co ma nastąpić niebawem. Drzewa będą odtąd świadkami moich wspomnień, powiernikami tajemnicy. Uwolniony w tej chwili od obowiązku pamięci, całkowicie scalony z otoczeniem wstępuję w głąb, czy raczej zdaję sobie nagle sprawę, że jestem wewnątrz, poza zasięgiem słonecznego blasku. Niepodzielnie panują tutaj wilgoć i chłód. Światło docierające z niesprecyzowanego źródła jest jednolite i dziwnie skąpe, zapewnia przedmiotom jedyną konieczną im w tych warunkach cechę: widzialność. Jednoczesne poczucie głębi i brak perspektywy. Dwuwymiarowość, wśród której gubi się rozgorączkowany, ruchliwy wzrok. Mech porastający dwustuletnie, potężne dęby. Strzeliste jodły o wąskich konarach. Dotykam dłonią ich cienkiej, gładkiej, jasnopopielatej kory, lepkiej od kropelek żywicy, by przekonać się, że są jeszcze młode. Świerki o długich szyszkach z ciasno przylegającymi listkami kołyszą się, odtwarzając rytmicznym echem powracające podmuchy wiatru. W tym odległym i jednocześnie natarczywie obecnym szumie, który rozbrzmiewa teraz zewsząd, dostrzegam magnetyczny porządek. Przeczucie nie myli mnie w tym wypadku: jestem świadkiem zniewalającego, statycznego niczym filmowy kadr spektaklu natury. Stara ziemia przyciąga mnie w tej chwili z całą mocą, a jednak nie czuję jej siły. Spękana kora łuszczy się, kusi zmysł dotyku swoją zróżnicowaną fakturą. Cienie w niewielkich zagłębieniach, rowkach ukształtowanych w wystygłych pasażach czasu. Kora pęka na drzewach, a mnie przychodzi do głowy, że nie może pomieścić tajemnic ukrytych w ich wnętrzu. Postrzępiona ultramaryna nieba pomiędzy jasnymi, nagimi gałęziami w tajemniczy sposób pozbawionymi igieł. Malachitowe poszycie: karłowate krzaczki jagód obciążone owocami barwy kobaltu. Liście paproci stopniowo i majestatycznie wyłaniają się z mgły. Wyglądają jak plamy z testu Rorschacha. Ptaków nie słyszę, choć przecież konary – płynne na fali wiatru – nie mogą być puste. Stoję teraz na kładce. Na białym drewnianym mostku. Opieram się o barierkę, nieruchomieję niczym element tej złowrogiej i zagadkowej scenerii. Strumień poniżej bezszelestnie sunie od nieznanego źródła. Nie potrafię sobie przypomnieć, jak tutaj trafiłem. Następuje zmiana perspektywy: widzę siebie w pełnym planie, stojącego na mostku. Coś szczególnego przepływa po powierzchni wody, odbijając migotliwe refleksy świetlne: czarno-białe fotografie, polaroidy przedstawiające dziewczęta około szesnastoletnie. Dziewczęta o ciemnych lub blond włosach, niewinne, uśmiechnięte, fotografowane zawsze z pewnej odległości (zapewniającej dyskrecję), swobodne i bezwstydnie naturalne, nieświadome faktu, że są teraz obiektem przedłużającej się, perwersyjnej obserwacji. Odległe wspomnienia lub może zapowiedź tego, co ma dopiero nastąpić, zaklęte w odbitkach znikających gdzieś poza zasięgiem wzroku, w obrazach przepływających wskroś. Nie muszę wiedzieć tego wszystkiego w tej chwili, nie muszę podejrzewać sensu tych wizualnych fragmentów, ponieważ pewnym krokiem wstępuję na zalaną słońcem, pustą polanę. Pośrodku, w geometrycznym centrum precyzyjnie organizującym tę przestrzeń, znajduje się brzoza nadnaturalnej wielkości. Pień jest gruby, nagi, spękany. W pierwszym odruchu pamięci widok ten przywodzi na myśl niektóre fotografie Ansela Adamsa. Kamera uobecniająca wzrok sunie powoli w górę i perspektywa rozrasta się aż do krańcowego niemal oszołomienia. Obchodzę drzewo dookoła. Docieram do miejsca, gdzie na wilgotnej i parującej murawie kładzie się jego gigantyczny cień. Chwilę potem leżę na wznak w tym chłodnym cieniu, swobodnie zapominając wypadki, które doprowadziły mnie aż tutaj. Podnoszę wzrok, by ze zdziwieniem (zabarwionym lękiem) stwierdzić, że mam ponad sobą nie jedno, ale dwa drzewa identycznej grubości. Przy tym obie brzozy, o które tutaj chodzi, przysłaniające swoimi rozłożystymi konarami słońce jarzące się w górze, stanowią rodzaj swojego negatywnego odbicia. Plamy bieli jednego pnia odpowiadają czarnym miejscom drugiego i odwrotnie. Coś lustrzanego w tym obrazie. Symbolicznego. Dzięki jakiemuś niespotykanemu załamaniu perspektywy dostrzegam drobne listki wysoko, wysoko w koronach drzew. Ruchliwe, ulotne cienie, które się po nich ślizgają, nadają temu obrazowi swoistą fakturę. Zieleń wprawiona w drżenie czymś, czego nie potrafię dostrzec, czymś pozbawionym postaci, a jednak wszechobecnym. Wiatr – element otoczenia, który sprawia, że zastanawiam się, jaka właściwie jest pora roku. Moje wahanie nie trwa zbyt długo, ponieważ coś innego zaprząta moją percepcję: las staje się czarno-biały. Nagle pewne elementy scenerii ulegają zasadniczej zmianie. Chcę przez to powiedzieć, że doświadczam w tej chwili bezpiecznej amnezji pozbawionej elementu zaskoczenia. Brzozy zostały zastąpione wysokimi kamienicami o ciemnych oknach pozbawionych szyb, zionących pustką i czymś jeszcze, czymś namacalnym i fizycznym. Ceglane, ogromne kamienice obdarzone ponurym urokiem miejsc opuszczonych przez ludzi, wydanych na pastwę bezlitosnego i cierpliwego czasu. Czasu, który pozostał. Te drzewa i budynki nie są na naszą miarę, podobnie jak hebanowe niebo ponad nimi, wobec czego noc, która panuje we mnie nieprzerwanie, pogłębia się jeszcze bardziej. W tym miejscu po raz kolejny następuje niespodziewana zmiana perspektywy: widok z góry. Jest coś zdumiewającego w patrzeniu na siebie z zewnątrz, rodzaj złudzenia wzrokowego, w którym – o dziwo – zawarto prawdę na nasz temat. W oknach obu kamienic na wysokości czwartego piętra pojawiają się postacie. Dziewczęta. Szesnastoletnie dziewczęta. Już nie dziewczynki, lecz jeszcze nie kobiety. Młode istoty, których działaniem kieruje natura. Spragnione. Spragnione dotyku, który przeszyje je dreszczem. Spragnione potwierdzenia. Głodne. Pazerne. Obserwuję teraz siebie leżącego u stóp dwóch śródmiejskich kamienic, w blasku latarni lub może w mroźnym świetle księżyca, obrysowującym dookolne przedmioty z chirurgiczną precyzją. Leżę wśród irracjonalnego szumu nieruchomych drzew, który może się okazać uporczywym graniem świerszczy lub niezmąconą, przenikliwą ciszą. Co w nas podsyca ten żar, to oczekiwanie, którego celu nie znamy, a od którego nie możemy i – co ważniejsze – nie chcemy się uwolnić? Widzenie siebie cudzymi oczyma uwalnia w nas niebezpieczny potencjał przemian. Następuje teraz scena, która ma w sobie magnetyzm niezrozumiałego rytuału: dziewczęta wychylając się z okien, wyciągając sennym ruchem ramiona, rzucają w dół wianki polnych kwiatów. Wszystko odbywa się w zadziwiająco wolnym tempie, jakby grawitacja tego miejsca została zaburzona w jakiś tajemniczy i nieodwołalny sposób. Kwietne obręcze szybują lekko w nagrzanym powietrzu pełnym gęstego oczekiwania. Ich kołowe ruchy przypominają trajektorie spadających liści lub piór. Potem następuje coś raptownego, co niemal wyrywa mnie ze snu swoją wizualną, złowieszczą intensywnością: na wysokości pierwszego piętra wianki wybuchają ogniem, jaśnieją objęte drżącymi płomieniami i lgną do mnie ostatecznie pod postacią suchych, ulotnych i bezwartościowych strzępów popiołu, rozpadających się pod ciężarem mojego oddechu. Jest coś fatalistycznego w tym znaku. Omen. Przestroga. Jednak nie mam pojęcia, jak uniknąć tego, co nadchodzi przez las, ponieważ sens przekazu jest zbyt zagmatwany, jak szyfr pozbawiony interpretacyjnego klucza. Ktoś dotyka w tej chwili mojego ramienia i nie po raz pierwszy zdaję sobie sprawę, że czasem najmniejsza nawet zmiana pozycji ciała uśpionej osoby w zasadniczy sposób modyfikuje strukturę sennego epizodu. Budzę się. Budzę się nagle, by stwierdzić, że także tutaj (od jak dawna?) spoczywa na mnie kobiecy wzrok. Beata nie śpi. Jest w jej oczach coś takiego, czego nie mogę uchwycić, co jeszcze na krótki czas podsyca we mnie wątpliwości: czy sen faktycznie minął? Niekiedy tuż po przebudzeniu pozostaje w nas wspomnienie, ukryte echo, rodzaj dźwięku, którego sensu nie potrafimy w pełni zrozumieć, ale który słyszymy tak wyraźnie i kompletnie, że zdaje nam się, jakby rytm naszego oddechu i pulsu krwi zrównywał się z tą miarowo i tajemniczo uporządkowaną melodią.

09.01.2004

Ten nieporównywalny z niczym innym rdzawy poblask asfaltu o wpół do szóstej rano, kiedy trwa zima. Lampy rozkołysane nad jezdnią lub umieszczone na ścianach kamienic czy stojące rzędami wzdłuż wyludnionych ulic, gdzie oko gubi się, próbując odszyfrować zawiłą logikę sztucznej i złowieszczej perspektywy. Siedziałem na przystanku. Wracałem z nocnych zdjęć. Zmęczenie, które wypełnia ciało, dając mu ulotne wrażenie dziwnego spokoju. Przytomność utrzymująca się pod czaszką echem niedawnego rozpędu. Zimno, którego prawie się już nie odczuwa. Oddech cyklicznie powracający do ciała skraca (lub przedłuża) oczekiwanie. Rodzaj udawanej katatonii, kiedy wśród nieskończenie długich minut zapominam o potwornym zmęczeniu, kiedy przeczuwam rozbłysk słońca nad mroźnym i zadziwiająco wyraźnie zarysowanym horyzontem, kiedy zaczynam nabierać mylnego (jak się niebawem przekonam) poczucia, że nie potrzebuję już snu. Gdy autobus nadjechał, z niemałym trudem ocknąłem się z zamyślenia. Potem tymi samymi co zwykle ulicami do domu. Urok środków masowego transportu w zimowe poranki. Ludzie w drodze do pracy. Pogrążeni w urywanych drzemkach lub bezsensownych rozmowach, krążących wokół kilku zaledwie tematów: praca, pogoda, zdrowie, telewizja. Pasażerowie świata. Wbici w swoje chciwe ciała niszczące się z upływem czasu. Nastawieni na zysk, wydani na żer miast ulegających degradacji, pochłaniający bezmyślnie reklamowane produkty, ściśnięci w gromady, zapewniający sobie wzajemnie ulotne złudzenie bezpieczeństwa, racjonalni, narażeni na gwałt natury. W niektóre dni napiętnowane trudnym do zniesienia nastrojem pogardy i smutku ocieram się o nich z rosnącym obrzydzeniem. Próbuję ich unikać. Niestety bezskutecznie.

10.01.2004

Marazm codzienności. Brak pomysłu i jednoczesna (męcząca) świadomość, że powinno się coś zrobić. Uporczywe bóle głowy. Czas, zmęczenie, brak snu lub jego nadmiar. Bezczynność, wyrzuty sumienia (bezskutecznie tłumione używkami czy rozpaczliwymi próbami nawiązania bliskich kontaktów z otaczającymi ludźmi), smutek, agonia. Praca – podły okup składany rzeczywistości. Desperacko szukam. Szukam po omacku.

17.01.2004

Niekiedy w chwilach znudzenia i wyjątkowego niżu emocjonalnego pouczającą formą rozrywki okazuje się lektura ogłoszeń o pracy w codziennej prasie. Najbardziej poszukiwane są kurwy, czy raczej „dziewczyny”, choć bez wątpienia sens tego eufemizmu w odnośnym kontekście nie pozostawia wiele miejsca na interpretację. Daje to sporo do myślenia.

17.02.2004

Leżeliśmy zmęczeni w ciemności i zastanawiałem się, czy ona również myśli o tym samym, czy potrafi (lub może raczej: czy ma odwagę) to nazwać? Poczucie osamotnienia utajone w echu przedłużających się oddechów, gdy już ustanie ostatni skurcz splecionych, połączonych ciał. Wciąż byłem w niej. Ustami wtulony w szyję Beaty wyczuwałem łagodnie zwalniające po wysiłku tętno jej krwi i z lękiem uświadomiłem sobie to, co było oczywiste (być może od samego początku): niestety ja pierwszy z nas dwojga zdam sobie sprawę z klęski naszego wspólnego projektu. Druzgocący przebłysk zrozumienia, że ostatecznie pozostajemy sami, wyrzuceni w naszych ciałach na upiorny od blasku księżyca brzeg nocy. Ale jeszcze przez pewien czas wszystko toczyć się będzie bez zmian, w iluzji szczęścia i harmonii. Kobiety z tą ich naturalną, tragicznie niezaspokojoną skłonnością, tą ich potrzebą dopełnienia, poczuciem braku reprezentowanym przez ich szczelinę w kroczu. Kobiety, których nigdy nie pojmę, których nie mogę posiąść, których nie potrafię przestać pożądać. Zmysły domagają się pożywki.

19.02.2004

Kosztem jakich zniszczeń utrwalam w sobie czas teraźniejszy? Jakie pokłady pamięci poświęcam dla ulotnej chwili aktualnej percepcji? Zawiła i nieuchwytna logika rządząca naszymi wspomnieniami. Pracą pamięci. Znajduję w sobie obraz z odległego dzieciństwa. Większość epizodu zatarł czas, wobec czego potrafię dziś odtworzyć tylko zasadniczy, kluczowy moment. Mieszkaliśmy wtedy na parterze jednopiętrowego budynku. Piętro zajmowała inna rodzina z dwiema córkami. Schody byłe marmurowe i zimne, ograniczone od prawej strony poręczą. Mam jakieś pięć, może sześć lat. Wchodzę na górę. Prawdopodobnie mama mnie tam wysłała, choć nie pamiętam dokładnie po co, zresztą to nieistotne (być może było to nieistotne już wtedy?). Jest lato. Dzwonię do drzwi. We wspomnieniu scena ta jest zupełnie bezdźwięczna, odwołuje się jedynie do zmysłu wzroku, zawsze nienasyconego. Dzwonię do drzwi. Oczekiwanie się przedłuża. Czy posłyszałem jakieś niepokojące odgłosy dolatujące z tamtej strony? Urwane tuż po chwili, uznane za nierzeczywiste? Czekam. Drzwi są nadal zamknięte, ale mam pewność, że wewnątrz ktoś jest. Ponieważ nikt nie otwiera, zaglądam przez dziurkę od klucza. Nie mam złych zamiarów. Wiedziony jakąś niezrozumiałą dla mnie samego, dokuczliwą i obciążoną tabu ciekawością, zaglądam do środka przez dziurkę od klucza. Nie mam złych zamiarów. W chłodnym, cienistym korytarzu stoi moja trzydziestoletnia sąsiadka. Wszystko wskazuje na to, że wyszła właśnie z pokoju obok, zapewne zwabiona dzwonkiem do drzwi. Co zatrzymało ją tak długo? Serce bije mi szybciej i nie przestaję patrzeć. Jest w tym patrzeniu perwersyjna rozkosz, której doznaje grzesznik lub nałogowiec, ulegając pokusie. Kobieta ma na sobie tylko bawełniane, nieskazitelnie białe majteczki. Choć zdaje się teraz spieszyć do drzwi, jej ruchy nadal obciąża zmysłowe lenistwo typowe dla istot żeńskich, bezwiedna satysfakcja wynikająca z posiadania ciała. Jest zupełnie swobodna, ponieważ nie wie, że stanowi obiekt uważnej obserwacji. Zakłada błękitną (męską?) koszulę z krótkimi rękawami, ukrywając swoje pełne i jędrne piersi, dojrzałe, jakby oczekujące dotyku lub, co niewykluczone, dotykane zaledwie przed chwilą, pieszczone gwałtownie i natarczywie w przypływie niepohamowanej żądzy, piersi o wzbudzonych wciąż jeszcze, ciemnych, nabrzmiałych sutkach. Blond włosy sięgają nieco poniżej policzków, lekko falują na końcach. Okulary nadają jej wygląd lubieżnej nauczycielki. To dziwne, ile szczegółów potrafimy zauważyć w tak krótkim czasie. Emocje, które towarzyszą tego rodzaju doznaniom, zapewne intensyfikują działanie pamięci. Objawienie w rodzaju tych, jakie opisują mistycy. Objawienie się kobiecości w jej najczystszej, nieskrępowanej formie, niczym w przypadku biblijnej Zuzanny. Natychmiast oderwałem oko od dziurki i uniosłem głowę. Z walącym sercem czekałem, aż otworzą się drzwi. Jak długo trwa to wszystko, te gęste chwile fabularnego postu, gdy zastanawiam się, co nastąpi? Mieszanina wstydu, poczucia winy i słodyczy tak satysfakcjonującej, że zupełnie nie pamiętam dalszej części epizodu. To zresztą bez znaczenia. Potem, znacznie później, toczony wciąż tym samym płomieniem, posiadłem ją wielokrotnie w samotnym wnętrzu ubikacji, stymulując ruchliwą ręką swój chciwy, uparcie sztywny, młodzieńczy członek. Większość szczegółów pewnie uleciała mi z pamięci lub uległa deformacji, ale to było nieistotne. Charakter tamtego spotkania przetrwał we mnie niezmieniony, jako ponure i ekstatyczne memento mojego pierwszego czytelnego doświadczenia o charakterze seksualnym. Doświadczenia, co zrozumiałem dopiero niedawno, noszącego w sobie niebezpiecznie zmysłowe znamiona voyeuryzmu. Matka powiedziała mi kiedyś, że ludzie się nie zmieniają. Po prostu ujawniają, kim są naprawdę.

24.02.2004

Wreszcie znalazłem. Przytaczam artykuł w pełnym brzmieniu (razem z nagłówkiem).

„SEZONOWY ZABÓJCA UDERZA PONOWNIE

Wczoraj na terenie łódzkiego parku im. Józefa Piłsudskiego (potocznie zwanego parkiem na Zdrowiu) znaleziono zwłoki szesnastoletniej dziewczyny. Nieoficjalne źródła donoszą, że jest to zaginiona przed tygodniem Aldona Wierzbicka. Nie wiadomo, gdzie ofiara była przetrzymywana. Jak udało nam się ustalić na miejscu, wiele szczegółów przypomina podobną sprawę sprzed kilku lat, kiedy celem seryjnego zabójcy padały nastoletnie dziewczynki. Czas przetrzymywania ofiary jest zbliżony, również ciało zostało znalezione w miejscu pasującym do schematu postępowania podejrzanego. Bezpośrednią przyczyną zgonu było prawdopodobnie uduszenie. Szczegółowe badania mają potwierdzić, czy zbrodnia miała podłoże seksualne. Policja na obecnym etapie śledztwa nie komentuje ewentualnych związków zdarzenia ze sprawą, która poruszyła opinię publiczną w latach 2000–2002. Przypomnijmy, że wówczas niejaki Szymon L. miał porwać i zamordować w sumie osiem młodych kobiet na terenie województwa łódzkiego. Zbrodnicza seria trwała dwa lata, jedna ofiara przypadała na każdą kolejną porę roku. Sprawa domniemanego »sezonowego zabójcy« znalazła swój finał dwudziestego trzeciego listopada 2002 roku w domu przy ulicy Strażniczej 27. To tutaj policja odkryła ostatnią ofiarę. W trakcie próby zatrzymania na terenie posesji w niejasnych okolicznościach wybuchł pożar, który wkrótce objął cały budynek. Nie udało się potwierdzić, czy w domu przebywał podejrzany. W płomieniach przepadły bezcenne dowody. Ponieważ po tym zajściu zabójstwa ustały, policja zamknęła sprawę. Wypadki ostatnich kilku dni wskazują, że była to decyzja przedwczesna”.

25.02.2004

Dziwny klimat panuje w miejscach przestępstw, zwłaszcza tych, gdzie dopuszczono się aktów przemocy tak intensywnych, jak gwałt czy morderstwo. Konsystencja rytualnej ciszy utkanej w powietrzu. Coś na kształt nabożnego skupienia w lokalizacji przedmiotów uznanych za dowody. Przedmiotów zdradzających nadmiar informacji, zdradzających uważnemu obserwatorowi tożsamość sprawcy. Niebezpieczny potencjał przedłużającej się percepcji. Byłem tam. Miałem z sobą kamerę, żeby niczego nie przegapić. By jeszcze długo potem napawać się widokiem przestrzeni naznaczonych bezsensowną tragedią. Park na Zdrowiu. Brzeg wąskiego kanału. Zatęchła woda sunie powoli, prawie zupełnie bezdźwięcznie (jak we śnie?). Maleńkie wiry powstają w miejscach, gdzie ciecz napotyka przeszkodę w postaci niewielkich kamieni. Koryto jest bardzo płytkie. Brzegi wyłożone betonowymi płytami nachylone pod kątem stu trzydziestu pięciu stopni (w stosunku do tafli wody). Zielona barierka mostu. Krzaki porastające brzeg. Drzewa pozbawione wciąż jeszcze liści. Leżała pod jednym z nich. Na wznak. Z otwartymi oczami. Jakby obserwowała konary tego rozłożystego dębu, pod którym ją umieszczono. Odległość dzieląca to miejsce od skraju ulicy wynosi kilkanaście metrów. Śnieg spadł zaledwie dzień wcześniej. Jakby natura złośliwie i perfidnie chciała podkreślić geometrię zdarzeń, które się tutaj rozegrały. Sztywne nogi denatki pozostawiają w śniegu dwie równej głębokości bruzdy. Ślady męskich stóp pomiędzy nimi. Ślady samochodu, który zaparkowano nieopodal. Fragmenty historii, drzazgi czasu, strzępy minionego epizodu, który odcisnął swoje nieme, budzące grozę piętno na tej niewinnej scenerii, wszystko to razem wzięte oczarowuje moją zgłodniałą wyobraźnię. W miejscu, gdzie ulica Krakowska przecina się z Michałowicza, jest mała zatoczka. Tutaj zaparkowano czarne auto, kierując tył pojazdu w stronę kanału znajdującego się na skraju parku (wskazują na to ślady pozostawione w śniegu). Te okolice nocą i nad ranem są prawie bezludne, wobec czego można się czuć bezpiecznie. Co prawda ta część parku widoczna jest z okien domów stojących po drugiej stronie ulicy, jednak odległość oraz brak światła utrudniają precyzyjną obserwację. Okoliczni mieszkańcy w trakcie przesłuchań zgodnie twierdzili, że nie widzieli poprzedniej nocy nic podejrzanego. Żaden z nich zresztą nie obserwował nocą parku ani skraju ulicy. Dziewczynę znalazł dozorca, który jak każdego ranka posypywał chodniki piaskiem. Leżała pod dębem. Na wznak. Ręce wzdłuż boków. Nogi w szerokim rozkroku. Miała na sobie krótką spódniczkę i wełniany sweterek. Na nogach czarne skórzane czółenka na niewysokim obcasie – obuwie zupełnie nie na tę porę roku, co niedwuznacznie wskazywało, że ofiara została przebrana (potwierdziły to zresztą zeznania rodziców, którzy szczegółowo opisali strój dziewczyny w dniu zniknięcia). Nie była skrępowana, choć ślady na nadgarstkach i w kostkach pozwalały przypuszczać, że wcześniej ją wiązano. Rozpuszczone blond włosy rozłożone wokół głowy na śniegu. Subtelny makijaż na bladej, nieruchomej twarzy. W pobliżu znaleziono reklamówkę, która zawierała bieliznę dziewczyny oraz serię jedenastu fotografii. Przedmioty były umieszczone w foliowych torebkach, zapewne dla zabezpieczenia przed wilgocią. Zawartość zdjęć zna jedynie policja oraz osoba, która je wykonała. Śnieg prószy nieprzerwanie, kiedy tam jestem, zaciera kontury, ilustruje upływ czasu, ale ja wiem, że to mi wystarczy. Jestem obserwatorem. Jestem podglądaczem. Wsłuchuję się w dźwięki. Jestem koneserem doznań zmysłowych. Metodycznym, bezwzględnym i cierpliwym.

13.03.2004

Znowu być młodym. Budzić się niewyspanym. Tracić czas. Pragnąć kobiet, dziewcząt, jedynie dla tej lepkiej i zniewalająco prostej tajemnicy zawartej w ich kroczu, materializującej się jaskrawo nocą. Być młodym. Żyć po zmierzchu. Nie mrużyć oczu, wpatrując się w światło. Być młodym. Czujnym. Z rozdygotanymi w oczekiwaniu przebłysku absolutnej wiedzy zmysłami wkraczać w pustkę. Być znowu młodym. Niczego nie chcieć. Bezwiednie dotykać przedmiotów. Obdarzać rozległą panoramę wzrokiem, w którym nie ma nic poza ciekawością, poza instynktowną potrzebą rozeznania się w przestrzeni. Moknąć w deszczu. Odczuwać tajony, satysfakcjonujący lęk w trakcie pierwszych eksperymentów z używkami. Pragnąć dziewczyn takimi, jakie są. Być bezkrytycznie pazernym. Sypiać do późna. Mieć dość siły na wszystko, mieć nadmiar siły i wolnego czasu. Kochać się. Zagłębiać się w ciałach koleżanek z klasy podczas godzin wagarów, na wygniecionych i niechlujnych materacach, w pokojach zalanych słonecznym światłem i tak niewiarygodnie jasnych, że sylwetki postaci zdają się obwiedzione czarnymi konturami, jak na komiksowych ilustracjach. Czuć ich delikatne palce we włosach, pocić się, spieszyć i zaczynać od nowa, zaczynać jeszcze raz, powoli, we wzrastającym tempie oddechów niepostrzeżenie i mimowolnie przechodzącym w urywany, tłumiony krzyk. Kryć się przed rodzicami. Mieć kolejne sekrety i poczucie, że to, co robimy, ma kolosalne znaczenie. Działać bez namysłu, w przypływie emocji. Być sobą. Nie dbać o zdrowie. Mieć nieuzasadnione poczucie wyjątkowości. Kołysać się na fali życia. Czuć się nieśmiertelnym. Nie wiedzieć, za wszelką cenę nie wiedzieć, że płomień czasu zastyga w nas, tężeje w toporne wspomnienie i ostatecznie ściąga na dno tą dziwną grawitacją niedojrzałego snu, z którego budzimy się zawsze zbyt wcześnie z echem krzyku w zamarłych ustach. Znowu być młodym. Posiąść stracony bezpowrotnie czas pod postacią ledwie dojrzałej kobiety. Znowu być młodym.

26.03.2004

Zobaczyłem ją prawie natychmiast. To obezwładniające uczucie czytelne dopiero we wspomnieniu, przekonanie, że coś (lub ktoś) w umiejętny i zamierzony sposób w kluczowych momentach manipuluje (niepostrzeżenie) moją napiętą uwagą. Jest wiosna. Zaledwie od kilku dni, mimo to mam nieodparte wrażenie, że dokonała się jakaś zasadnicza przemiana. Jakby siła przyciągania naszych ciał nagle wzrosła. Zobaczyłem ją stojącą pomiędzy pasażerami w autobusie i od tamtej chwili nie było już nic. Jej twarz o nieskazitelnej barwie brzoskwini, bez ani jednego pieprzyka, doskonale widoczna w tłumie, jakbyśmy byli tam tylko we dwoje. Usta lekko wydęte, pociągnięte błyszczykiem, lśniące i subtelnie rozwarte. Ruchliwe, łakome oczy o kasztanowych tęczówkach pod długimi, ciemnymi i idealnie symetrycznymi brwiami. Gęste, zalotnie podkręcone rzęsy pociągnięte tuszem, co nadawało oczom szczególny wyraz kuszącego zdziwienia. Nie mogła mieć więcej niż siedemnaście lat. Wydaje się to dziwne, że używają swojego zniewalającego uroku nieświadomie. Kiedy wykonują te wszystkie drobne, urywane, obłędnie seksualne ruchy. Gesty, które nic nie znaczą, są jedynie egzemplifikacją czystego i zupełnie bezsensownego piękna. Miała na sobie zieloną kurtkę i szal, pamiętam to doskonale. Ciemnobrązowe, długie, proste włosy o rudawych refleksach opadające na ramiona. Spódniczka sięgająca powyżej kolan, ledwie zakrywająca to, co pragnąłem ujrzeć, trawiony dręczącą falą niepohamowanej ciekawości. Ledwie zakrywająca jej magnetyczne centrum w chwili, gdy zajęła jedno z miejsc siedzących, skutkiem czego wspomniana spódniczka podciągnęła się nieco w górę, opinając ciasno jędrne pośladki. Czarne adidasy – kultowy model Superstar – na idealnie zgrabnych, szczupłych, perfekcyjnie ukształtowanych nogach. Cieniutkie czarne rajstopy. Może – myślałem dotknięty rodzajem łagodnej obsesji – może nawet samonośne pończochy. Zapewne licealistka. Te cholerne licealistki z ich chęcią wkraczania w dorosłość. Z ich niepohamowanym apetytem i brakiem odpowiedzialności. Zająłem miejsce naprzeciwko. Trzymała na kolanach torbę, a na niej otwartą książkę (chyba do angielskiego). Po powierzchni lekko rozchylonych ud ślizgało się słońce, a ja przez obłędnie przeciągające się minuty, podczas których autobus pokonywał kolejne nieistotne przystanki, zastanawiałem się tylko nad tym: jakie to uczucie rozpoznać pod dłonią fakturę rajstop wciągniętych na jej szczupłe nogi? Rozpoznać to pulsujące ciepło pod cieniutką warstwą tekstylnego materiału. Siłą chorobliwie rozbudzonej wyobraźni kształtować w sobie doskonale gładką fakturę jej skóry, gładką tą wyjątkową gładkością ledwie dojrzałych, nagrzanych na słońcu owoców. Młode kobiety, dziewczęta, mają w sobie coś z roślin i zwierząt. Tę dziwną swobodę ruchów. Brak skupienia. Rodzaj nieświadomego ekshibicjonizmu charakterystyczny dla stworzeń, których działaniem niepodzielnie i władczo kieruje natura. Siedząc tak, cały w strzępach, jak chmury burzowe przepełnione nadmiarem elektryczności, z lękliwą satysfakcją zdałem sobie sprawę, że mój członek nabrzmiewa. Wycieczka w nieznane. Jej krocze, niestety, okryte niedostępnym cieniem broniącym dostępu oczom rozpalonego obserwatora. Ołówkiem trzymanym w palcach prawej ręki wodziła po tekście. Potem, w chwili przedłużającego się namysłu (tylko w moim wspomnieniu?), koniec ołówka wsunęła między leciutko rozchylone wargi. Delikatne białe zęby zaciskają się bezwiednie, tworząc na powierzchni drewna kilka charakterystycznych, ledwie widocznych wgłębień. Pieszczota zaklęta w tym krótkim geście. Lub może zapowiedź bólu? Przemoc, która nadchodzi do mnie przez pola samotnych, beznadziejnie długich dni wypełnionych oczekiwaniem. Przemoc, która za pośrednictwem dziewcząt takich jak ona, zupełnie niewinnych i nieświadomych swojej roli, przestaje być jedynie suchym majakiem zmęczonej wyobraźni, a staje się kluczowym akcentem potencjalnej (wciąż jeszcze) fabuły. Ciekawość tkwiąca w nas jak drzazga, której nie potrafimy wydobyć ani nawet zlokalizować. Co to jest? Jakie zwierzęta żyją w nas na tej największej głębokości, pogrążone w wiecznym mroku, nieświadome własnego kształtu? Rzeka jest w nas. Otacza nas ocean… A jeśli dziewczyna udaje? Przebiegle gra rolę powierzoną jej przez zdradliwy zbieg okoliczności, który doprowadził do naszego brzemiennego w skutki spotkania? Jeśli zaledwie udaje nieświadomą ofiarę, bezbronny obiekt pazernej obserwacji? Jej wzrok od pewnego czasu spoczywał nieruchomo na fragmencie teksu. Ołówek zatrzymał się na ilustracji przedstawiającej jakiś ponury rozległy budynek w wiktoriańskim stylu. Napięcie, jakby na coś czekała (na rozwój wypadków), lub zaledwie rozkojarzenie. Niepotrzebnie roztrząsam ten epizod. Przedłużam wbrew rozumowi i nadziei. Mam dość, jestem zmęczony. Rozczarowanie, które zapewne można było przewidzieć, bo jest jakaś metoda w tym ich ciągłym szaleństwie, w tej pogardzie dla otoczenia, dla męskiego towarzystwa. Wrodzona łatwość, z jaką dysponują własnym ciałem. Fakt, że identyfikują je jako należące wyłącznie do nich. Niepodzielnie i władczo. Ta pycha posiadania, która rozbudza apetyt mężczyzn. Rozczarowanie, gdy nagle wstała i wysiadła na przystanku przy Gdańskiej. Kiedy zamknęły się za nią drzwi, gdy z czymś w rodzaju oszołomienia śledziłem wciąż ruchy jej ciała przez zabrudzoną szybę autobusu, jedyną myślą, jaka wykwitła mi w chorobliwie spienionym i pobudzonym mózgu, było: mogłem iść za nią. Na następnym przystanku, gnany gorączkowym pragnieniem ulżenia swej żądzy, wypadłem z autobusu. Z obłędem w oczach szukałem właściwego miejsca. Po kilku nadnaturalnie długich chwilach grozy szarpałem swój nabrzmiały organ w kabinie toaletowej. Ulżyłem sobie przy odgłosach kogoś dotkniętego problemami gastrycznymi, wśród odmętów odświeżacza powietrza o zapachu morskiej bryzy. Dopiero po wyjściu zorientowałem się, że byłem w budynku ZUS-u.

27.03.2004

Czuję to. Czuję to każdym nerwem i zakończeniem włosa. Czuję to każdym skrawkiem skóry. Coś w rodzaju percepcji bez zmysłów, intuicji posuniętej aż do jasnowidzenia. Czuję to tak nieomylnie, jak czują zwierzęta wiedzione instynktem, składane na ołtarzu swoich naturalnych potrzeb, na ołtarzu sił, które znacznie przekraczają wytrzymałość ich łamliwych członków. Czuję to: wraz z nastaniem (kolejnej) wiosny, która spada tak nagle i nas porywa, wraz z nastaniem wiosny – mojej ulubienicy pośród pór roku – wraz z nastaniem wiosny pełnej niezrozumiałego ciepła i blasku księżyca, wraz z nastaniem wiosny, która objawia niezgłębiony i absurdalny przepych natury pod postacią bujnie zróżnicowanej kobiecości, wraz z nastaniem TEJ wiosny wzmaga się mój niebezpieczny apetyt.

29.03.2004

Widziałem ją znowu. To znaczy: inną. Ale jest zupełnie tak, jakby chodziło o tę samą dziewczynę. W zaistniałych okolicznościach obrazy przypadkowo spotkanych (czy rzeczywiście jest to tylko przypadek?) nastoletnich dziewcząt nakładają się, tworząc rodzaj wzorca, egzemplarza uniwersalnego. Około siedemnastu lat. Cała w czerni. Szczupłe, zgrabne nogi w rajstopach o jakimś geometrycznym deseniu (romby?). Wełniany, krótki płaszczyk ledwie zakrywający plecy. Czarne szorty z jakiegoś grubego materiału. Czarne kozaczki. Idealnie gładka skóra koloru kawy z mlekiem. Czarne włosy oczywiście w nieładzie, co w bolesny i przewidywalny sposób sprawia, że wyobrażam ją sobie w trakcie intensywnego, przedłużającego się bezwstydnie aktu kopulacji. Ciemne brązowe oczy kryjące w sobie tę dziwną, podejrzaną głębię, którą odnajdujemy we wzroku zwierząt: bezmyślnych, pozbawionych wspomnień, a jednak zdumiewająco uważnych. Coś na kształt melancholii pozbawionej punktu odniesienia, czyste i beznadziejne poszukiwanie we własnym wnętrzu odpowiedzi na pytanie, którego nie potrafi się nawet odtworzyć, które być może wcale nie padło, ale którego zwodniczy i wabiący pogłos tłucze się uparcie po głowie. Wydatne, pełne usta stworzone do rozkoszy, do smakowania i dotyku, wilgotne i lekko rozchylone. Było w jej wyglądzie coś mrocznie mistycznego, groźnego. Pewien rodzaj powabnej niedoskonałości, której nie potrafiłem się oprzeć. Krótkie paznokcie, z których fragmentarycznie odprysł czarny lakier, uszkodzony szew płaszcza, wystająca nitka, zabrudzone czubki butów, postrzępione krawędzie szortów ciasno opinających jej drobne, krągłe pośladki, niedbale nałożony makijaż nadający twarzy szczególny wyraz dzikości. Niebezpieczna, zmysłowa zachłanność, która wyzierała z jej oczu, pozwalała przypuszczać, że lubi oddawać się bez skrępowania cielesnym igraszkom. Zdecydowanie bliżej było jej do modelek Larry’ego Clarka niż Davida Hamiltona. Podejrzewam, że pochodziła z jakiejś patologicznej rodziny, w której na porządku dziennym (i nocnym) były alkohol i przemoc. Dziwne, że często właśnie w takich warunkach dojrzewają najpiękniejsze okazy. Jest coś perwersyjnego w tym wszystkim. Swoboda, z jaką dysponują swoim ciałem, które jest ich jedynym atutem, jedyną kartą przetargową podczas zawierania życiowych transakcji. W gruncie rzeczy nieformalna prostytucja jest ich sposobem na przetrwanie. Wysiadła na przystanku przy 1 Maja. Poszedłem za nią. Zrobiłem to odruchowo. Wiedziony atawistycznym impulsem. Wiedziony ponurym i wciąż niezaspokojonym pragnieniem przedłużenia lubieżnej obserwacji. To dziwne, jak łatwo w pewnych sytuacjach pozostać niezauważonym. Ponieważ ofiara nie zna naszego wyglądu, odpowiednia odległość zapewnia nam bezkarną anonimowość. Poszedłem za nią. Specyficzne podniecenie, które opanowało mnie bez reszty w tej dziwnie gęstej i pamiętnej chwili. Nie wiedziałem, jakimi dokładnie idziemy ulicami. Utrzymywałem dystans. Nie oglądała się, więc nie było mowy, że zostanę zauważony. Zresztą nie znała mnie (wątpię, żeby zwróciła na mnie uwagę w autobusie), wobec czego byłbym dla niej jedynie przypadkowym i nic nieznaczącym punktem zaczepienia dla oczu, przechodniem, jednym z wielu, mężczyzną na ulicy. Satysfakcja, jaką daje wkradanie się w cudzą, choćby zaledwie powierzchniową, cielesną prywatność. Gwałt, któremu ulega nieświadoma ofiara, ofiara wzrokowej napaści. Przez moment czułem się jak świadek zbrodni lub seksu: cichy, ukryty, szalony z podniecenia. Władałem nią niepodzielnie w tym krótkim czasie, który zderzył nas z tą – charakterystyczną dla siebie – bezbłędną przypadkowością. Żałowałem, jak bardzo żałowałem, że nie miałem z sobą aparatu. Dzięki zdjęciu mógłbym przedłużyć ekstazę. Poddać obróbce scenariusz wylęgły w mojej głowie. Dzięki zdjęciu mógłbym dopracować jej rolę w trakcie samotnych masturbacyjnych seansów. Rolę bezwstydnej, prowokującej nastolatki, która pada ofiarą lubieżnego konesera kobiecej natury, kolekcjonera doznań zmysłowych. Nagle czar prysł: skręciła w jakąś brudną i cuchnącą bramę. Straciłem ją z oczu. Przyspieszyłem kroku. Kiedy mijałem bramę z dziko bijącym sercem, dostrzegłem kątem oka całą scenę: całowała się z jakimś fagasem w dresie. Absurdalne ukłucie zazdrości. Rozczarowanie, wstyd i chęć zemsty. Przemożne pragnienie ukarania jej za zdradę. Było w tym wszystkim coś fikcyjnego, nierealnego jak senny koszmar, w którym nie możemy (z niewiadomych powodów) oderwać oczu od widoku napawającego nas przerażeniem. Poszedłem dalej. Wracałem do domu, hołubiąc w pamięci jej blednący obraz, by potem w desperackim przypływie wspomnień posiąść od tyłu Beatę, zupełnie nieświadomą swojej kompensacyjnej roli.

Darmowy fragment
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: