Labirynt strachu - Beata Nowosielska - ebook + książka

Labirynt strachu ebook

Beata Nowosielska

4,0

Opis

…Żyjemy w ŚWIETLE, nie wiedząc, że nas otacza. Dopóki nie zgaśnie…

Grupa przyjaciół decyduje się na wspólny wyjazd do domku za miastem. Miejsce okazuje się wyjątkowo urokliwe. Otaczająca przyroda koi zmysły i pozwala się wyciszyć, a duża weranda z huśtawką dodaje siedlisku klimatu – wprost idealna sceneria na beztroski letni wypoczynek. Rzeczywistość jednak szybko weryfikuje poczucie sielanki młodych ludzi: zaczynają słyszeć niepokojące dźwięki i stają się świadkami niecodziennych zjawisk. Wymarzone wakacje w jednej chwili zamieniają się w najgorszy koszmar ich życia, a dom – w dziwne więzienie.

… Nagle ożyły wszystkie drzewa, ich gałęzie poruszane wiatrem zaczęły skrzypieć, trzeszczeć i łamać się, już nie było cicho. Zrobiło się bardzo niespokojnie. Cisza nocna została złamana. Las zamieniał się w piekło… Burza powróciła i chociaż grzmoty były dalekie, to następowały po sobie coraz częściej… Uznałam, że pomysł z zamkniętymi oczami nie jest chyba taki zły, nie zdążyłam go jednak zrealizować. Nastąpił kolejny bardzo długi błysk, który oświetlił las na kilka sekund. Na wprost nas, jakieś 20 – 30 metrów dalej, na drzewach wisieli ludzie - zakapturzeni mnisi, było ich co najmniej kilkunastu. Wisieli na grubych linach…
Zaczęliśmy krzyczeć …Chcieliśmy uciec, ale nie mieliśmy dokąd …


Beata Nowosielska
(ur. 24.05.1974 r.) - z wykształcenia ratownik medyczny i magister fizjoterapii. Od kilku lat pracuje w Pracowni Histopatologii. Z zamiłowania pisarka – od zawsze zakochana w książkach, zaczytana w literaturze horroru i thrillerach. Ciekawa świata i ludzi, kocha morze ponad życie. Zodiakalny bliźniak, więc pisze po dwie książki na raz. „Labirynt strachu” to jej debiut literacki. Planuje niebawem zaprosić czytelników do kolejnych mrocznych powieści swojego autorstwa.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 398

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (12 ocen)
5
3
3
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

 

 

 

CZĘŚĆ I…ze światła w mrok…

 

 

ŚWIATŁO

Mam na imię Sara. Pamiętnego lata byłam studentką trzeciego roku archeologii. Kocham ludzi, jestem życzliwa i przyjazna, do tego skromna i troszkę nieśmiała, aczkolwiek moja egzotyczna uroda temu zaprzecza. Przez moje czarne, długie włosy, brązowe oczy i ciemną karnację ludzie postrzegają mnie jako wariatkę. A ja jestem osobą bardzo spokojną, rozsądną i ufną, a raczej naiwną – ta ostatnia cecha często daje mi się we znaki.

Opowiem wam historię, która wywróciła moje życie do góry nogami. Do tej pory wydawało mi się takie poprawne, uporządkowane… zwyczajne?

Może słowo „zwyczajne” jest troszkę na wyrost, ale po tym, co się wydarzyło, to już chyba wszystko jest INNE – nawet plany i marzenia zmieniają kierunek.

Być może nie wszystko, co tu przeczytacie, będzie prawdziwe, gdyż zdarzały się chwile, gdy rzeczywistość mieszała się ze snem, gdy rzeczy niemożliwe stawały się możliwe, a sny – pokrywały się z rzeczywistością.

Los z nas zakpił, pokazał nam, że świat nie kręci się tylko wokół nas.

Bo tak naprawdę kręci się bez nas – albo kręci nami, jak chce.

Jak na karuzeli sterowanej przez niewidzialne ręce, na które nie mamy żadnego wpływu. Raz szybciej, raz wolniej, a czasami byle jak.

Moja historia balansuje na granicy dobra i zła, ale przede wszystkim na granicy dwóch światów – znanego i nieznanego.

Czyli na granicy strachu, bo od pokoleń boimy się tego, czego nie znamy i nie doświadczyliśmy. Tak naprawdę boimy się wszystkiego, co wykracza poza granicę naszej świadomości.

Wydaje nam się, że jesteśmy silni i otwarci. Niestety, w obliczu zagrożeń stajemy się tchórzami, a raczej ofiarami własnej niedoskonałości.

W sytuacjach, które nas przerastają, najczęściej uciekamy.

Tylko czy ucieczka jest właściwym rozwiązaniem?

Zwłaszcza gdy nie mamy dokąd uciec.

Gdy każde drzwi są zamknięte?

Do tej pory nigdy nie zadawałam sobie podobnych pytań, bo nie było takiej potrzeby. A gdyby ktoś mnie zapytał, odpowiedziałabym:

– Jak to: nie ma dokąd uciec? Zawsze jest jakaś droga.

Dziś wiem, że NIEZAWSZE… Że czasami takiej drogi nie ma, czasami wpadamy w pułapkę zwaną labiryntem, z którego każde wyjście jest złe, a każda droga prowadzi donikąd.

Kiedyś naiwnie wierzyłam, że życie jest piękne i dobre, a raz zaplanowane zawsze takie będzie. I nawet spotykające mnie przykre zdarzenia uważałam za przeszkody, po pokonaniu których można iść do przodu.

Żyłam w ŚWIETLE, nie wiedząc, że mnie otacza, dopóki nie zgasło.

Dzień pierwszy

DWA KLUCZE DO PIEKŁA

Ciepły i słoneczny dzień. W sam raz na wakacyjny wyjazd. Czekaliśmy na to cały rok, ja i moi przyjaciele: Marek, Monika, Sebastian, Szymon i Marta. Jesteśmy paczką przyjaciół ze studiów. Zaprzyjaźniliśmy się już na pierwszym roku, spędzając ze sobą mnóstwo czasu zarówno na uczelni, jak i poza nią. W związku z tym, że trudno było nam się rozstawać, na drugim roku wspólnie wynajęliśmy mieszkanie, więc od tej chwili jesteśmy razem non stop. Jakoś szczególnie nam to nie przeszkadza, wręcz przeciwnie – zżyliśmy się ze sobą jak niejedna rodzina. Razem jest nam dobrze, możemy na sobie polegać, możemy sobie ufać, razem możemy wszystko.

W długie zimowe wieczory zastanawialiśmy się, gdzie pojedziemy na wakacje. Marzyliśmy i snuliśmy plany o dalekich podróżach na stopa, żeby przejechać Europę wzdłuż i wszerz, o wyprawie na Alaskę, na biegun północny, o zdobywaniu szczytów, zdeptaniu wielu wspaniałych szlaków, nad morze, w góry, na Mazury – cokolwiek, gdziekolwiek, aby choć na chwilę uciec z wielkiego, głośnego i szarego miasta, odpocząć. Po prostu marzyliśmy o tym, żeby oderwać się od rzeczywistości i przeżyć fantastyczną przygodę.

Na przeszkodzie naszych wakacji stał tylko jeden problem – jako studenci byliśmy ograniczeni finansowo i wszystkie nasze marzenia były abstrakcyjne. Tak więc każdy zimowy wieczór zaczynał się i kończył na planach i marzeniach.

Aż do dnia, w którym Marek wrócił do domu i od progu krzyknął:

– Zobaczcie, co przyniósł wam Święty Mikołaj!

I zabrzęczał dwoma dużymi kluczami: do siedliska – do wakacji – do marzeń. Ten dzień zapamiętam na zawsze.

To był ogromny wybuch radości, niedowierzania i ekscytacji.

To była największa niespodzianka, jaką ktokolwiek mógł nam sprawić!

Marzyliśmy i to się spełniło.

To były dwa klucze do wiejskiego opuszczonego siedliska. Dwa klucze do przygody. Dwa klucze do szczęścia.

 

Dziś myślę, że dwa klucze do piekła.

 

Gdy tylko troszkę ochłonęliśmy, nasunęło nam się milion pytań do Marka:

Skąd ma te klucze?

Czyj to dom?

Za ile? Kiedy? Gdzie?…

Marek uśmiechnął się i spokojnie nam opowiadał, że to siedlisko to nowy nabytek jego wujka, który niedawno je kupił i wyremontował i stoi puste, ponieważ wujek jest dziennikarzem i podróżnikiem i wyruszył na kolejną daleką wyprawę. A skoro dom stoi pusty, to możemy z niego korzystać. W zamian za… uporządkowanie ogrodu!

Propozycja była niewiarygodna, ale uczciwa i kusząca do tego stopnia, że nic więcej nas nie interesowało. Nie zaniepokoił nas nawet fakt, że Marek nigdy wcześniej nie wspominał o tym wujku – zwłaszcza że wychował się w domu dziecka. Bardziej ciekawiło nas, dokąd tak naprawdę jedziemy.

Marek – wiecznie uśmiechnięty chłopak, przystojny szatyn, piwne oczy, wysportowany i zawsze modnie ubrany. Dusza towarzystwa, w jego obecności nikt nigdy się nie nudził, jednocześnie bardzo odpowiedzialny, zawsze można na nim polegać – znów spokojnie i dość szczegółowo opowiadał:

– Otóż jest to mała wioska położona wśród starych lasów, otoczona stuletnimi borami i leśnymi jeziorkami. Kraina zamieszkała przez garstkę mieszkańców i całe stada dzikich zwierząt. Kraina, gdzie czas płynie powoli, a ludzie żyją w zgodzie z naturą. Samo siedlisko jest położone troszkę poza wsią, na uboczu, bez żadnych wścibskich sąsiadów. Wspaniałe miejsce na wypoczynek. Nikt nie będzie nam przeszkadzał, możemy robić, co tylko chcemy, i możemy zostać tam tak długo, jak tylko chcemy, bo zapowiada się, że wujek tak szybko z podróży nie wróci. Tak że, kochani, jedziemy na wakacje!

To wystarczyło – oczami wyobraźni już tam byliśmy.

Magia starych lasów, łąk i jezior, pola zbóż, śpiew ptaków, cisza, spokój.

Słońce opala nasze ciała, a my rozkoszujemy się bliskością natury.

Dla nas, mieszczuchów, to było jak podróż na inną planetę.

Doskonałe miejsce na bazę, stamtąd mogliśmy przecież zwiedzać całą okolicę, upajać się wolnością i latem. A prace porządkowe w ogrodzie to tylko wisienka na torcie – bo kto nie lubi sadzić kwiatów i patrzeć, jak rosną, rozkwitają, otaczając nas pięknymi kolorami i zapachami? Poza tym troszkę pracy nam nie zaszkodzi, przecież jakoś wypada odwdzięczyć się za te DWAKLUCZE.

Cieszyliśmy się jak małe dzieci i nie mogliśmy doczekać się dnia wyjazdu.

Marek został naszym bohaterem, a klucze schowaliśmy do pustego pudełka po biżuterii, bo były dla nas tak cenne.

Słońce – pamiętam, że to był naprawdę ciepły i słoneczny dzień.

Wspomnienie…

 

Torby – skąd ich tyle się wzięło?

No tak, nasze rzeczy osobiste plus prowiant. Nie wiedzieliśmy, na jak długo jedziemy, ale postanowiliśmy dobrze zaopatrzyć się w żywność i napoje (również te procentowe), gdyż nie chcieliśmy tracić czasu na tak błahe czynności, jak na przykład zakupy.

Pakowanie i upychanie w aucie, całe szczęście, że samochód był duży, sześcioosobowy i wszyscy mogliśmy jechać razem. Ile było przy tym śmiechu i żartów. Ile razy wkładaliśmy i wyjmowaliśmy walizki, bo nic do siebie nie pasowało, ile razy wzajemnie oskarżaliśmy się o nadbagaż.

Są chwile, które pamięta się bardziej od innych. I tak w pamięci pozostaje na przykład głupi kawał czy jakaś śmieszna aluzja bez większego znaczenia. Ale są też takie, których nie chcemy pamiętać. Wyrzucamy je wtedy z głowy, tylko że one wciąż tam są i wracają do nas, najczęściej gdy jesteśmy otuleni czernią nocy. Nie chcemy pamiętać, ale jednocześnie nie możemy zapomnieć, jakaś magiczna siła przyciąga je z powrotem i wpycha nam do umysłu. Siedzą więc tam cichutko i czekają na chwile, w których do nas wracają, by nas dręczyć.

Podroż przebiegła spokojnie, bez żadnych zakłóceń, sprawnie, szybko, we wspaniałej i wesołej atmosferze. Słuchaliśmy dobrej muzyki i głośno śpiewaliśmy, nawzajem oskarżając się o fałszowanie. Wymyślaliśmy też różne historie o naszym nowym domu.

Historia Sebastiana była najlepsza:

– Czytałem, że w tym domu mieszka duch obłąkanej kobiety, która po nocach w białej, obdartej i poplamionej krwią sukni przechadza się po pokojach, staje przy łóżkach śpiących lokatorów i patrzy na nich tak, jakby chciała zabrać im ich dusze… Po czym rozmyśla się i odchodzi, płacząc cichutko… A ponieważ jest obłąkana, ma dłonie skrępowane łańcuchami i gdy idzie, to słychać, jak łańcuch uderza o łańcuch… Najczęściej jednak siedzi na strychu i śpiewa żałobne pieśni… Jak będziecie grzeczni, to może będzie wam dane ją usłyszeć albo zobaczyć…

Parsknęliśmygłośnym śmiechem i każdy naśladował brzęk łańcuchów krępujących dłonie tejże kobiety, a Marta, parodiując, zaintonowała jedną z najsmutniejszych pieśni… Jednak jego słowa, chociaż wymyślone, powracają do mnie jak natrętna mucha, a ta pieśń wciąż krąży po orbicie moich myśli… To są właśnie te chwile, których nie potrafię zapomnieć pomimo wielu prób wyrzucenia ich z pamięci.

Sam dom wzbudzał w nas dreszczyk emocji. Jak wygląda? Jakie tajemnice kryją się pod stuletnimi cegłami? Jak nas przyjmie?

Stary, od dawna niezamieszkały, otoczony rosłymi drzewami, które dawały cień latem oraz osłonę przed jesiennymi deszczami. Wymyślaliśmy też różne śmieszne historie o nim, umilając sobie tym podróż. Cudowną, niezapomnianą podróż. Podróż po nasze marzenia.

Dom czekał na nas.

A my jechaliśmy do niego.

To były jedne z naszych ostatnich wspaniałych, wesołych, beztroskich chwil.

Tych chwil nikt nam już nie odda, nikt nie zwróci.

Gdybym mogła cofnąć czas… to chciałabym wciąż jechać do tego domu – na tę wymarzoną przygodę… Wciąż jechać – ale nie dojechać. Chciałabym po prostu być w tej podróży na zawsze. Taka podróż bez końca.

 

 

STARA WERANDA, STARY KOT I STARY LIST

Dojechaliśmy tam przed zmrokiem, dosłownie jakby prowadziły nas niewidzialne ręce. Oczywiście Marek upierał się, że trafiliśmy dzięki dokładnym wskazówkom wujka, danym GPS i niezawodnym mapom, ale czy tak było?

Dom czekał… na NAS…

Stał pośród ogromnych, rozgałęzionych drzew pamiętających zamierzchłe czasy. Pośród zieleni i zapuszczonych alejek, pośród krzewów i dzikich kwiatów. Rzeczywiście, w ogrodzie było co robić, gdyż zaczął sobie żyć własnym, dzikim życiem. Do domu prowadziła brukowana droga, następnie były duża, kuta brama i piękny podjazd pod same schody.

Dom był duży, stary i porośnięty dzikim winem. Wtedy wydawał się nam piękny i taki baśniowy. Winorośl wspinała się po ścianach aż na dach, omijając przy tym okna. Stara cegła i drewniana konstrukcja pokryta mchem zapierały nam dech w piersiach. Budynek był zjawiskowy, a promienie popołudniowego słońca dodawały mu powagi, czuć było, że ma duszę, że nie jest tylko zwykłą budowlą, zwykłym wiejskim domem, mieliśmy wrażenie, że oddycha. Wręcz bił od niego złoty, oślepiający blask. Oczywiście od razu chwyciłam za telefon komórkowy i pstryknęłam zdjęcie tego majestatycznego obiektu.

Przed domem, na werandzie, tuż przy drzwiach wejściowych wisiała stara huśtawka na łańcuchach, zrobiona kiedyś z dużej, starej ławki, jednak od dawna nieużywana śmiesznie skrzypiała. Gdy rzuciliśmy się pobujać na niej – oczywiście wszyscy naraz – stare ogniwa łańcucha nie wytrzymały.

Skrzyp… skrzyp… skrzyp… i pękły.

Upadliśmy na drewniane deski, krzycząc i śmiejąc się przy tym głośno.

Pamiętam, że leżąc na podłodze, czułam dziwny zapach – starego, zardzewiałego deszczu, zapach wilgoci, pleśni i starości, zapach, który zupełnie nie pasował do otoczenia. Była to woń samotności i śmierci, przerażająca, wnikająca w każdą komórkę mojego ciała, sprawiająca, że paraliżował mnie strach… To dziwne, bo dzień był piękny i słoneczny – przecież te złote promienie słońca, ten magiczny klimat roztaczał wokół siebie zapach lata, kwiatów i ciepła. Ten piękny dom, to dzikie wino, ta bajkowa atmosfera – przecież ten dziwny zapach tu nie pasował, wręcz kłócił się z rzeczywistością.

Do domu zapraszała nas właśnie ta stylowa, drewniana zadaszona weranda porośnięta zielonym, bujnym winem, na którą prowadziły szerokie schody z drewna. Była duża, przytulna, z historyczną już huśtawką, z dużym drewnianym stołem i ławkami do siedzenia. To właśnie na niej postanowiliśmy przesiadywać godzinami, słuchając śpiewu ptaków lub kropel deszczu. Już widzieliśmy siebie, jak spędzamy tu każdy wieczór, opowiadając sobie o minionym dniu i planując kolejny. Jak naprawiamy huśtawkę, jak gramy w karty, jak imprezujemy do białego rana. Jak budzi nas kolejny świt wśród pustych butelek po winie. Cudowna stara weranda zawładnęła naszymi sercami.

I wtedy nastąpiła ta magiczna chwila, na którą tak długo czekaliśmy. Marek wyjął pudełko po biżuterii, a z niej dwa magiczne klucze. Pasowały idealnie. Jeden otwierał górny zamek, drugi dolny…

Otwarte – zapraszamy.

Gdy rozpakowywaliśmy nasze rzeczy, przed domem pojawił się kot, czarny z białą plamką na grzbiecie. Usiadł w cieniu wielkiej lipy i obserwował. Nie łasił się i nie mruczał, ale też nie bał się nas; siedział i patrzył. Wołaliśmy:

– Kici, kici, kici…

Nie reagował, po prostu patrzył.

Marta – śliczna dziewczyna, szczupła i zadziorna – zawsze miała najwięcej do powiedzenia. Lśniące brązowe włosy opadające na ramiona i duże zielone oczy sprawiały, że jej uroda była tajemnicza.

Naszego nowego przyjaciela nazwała Pan Obserwator i śmiała się, gdy kiciuś wodził za nami swoimi zielonymi oczyskami. Byliśmy tak podekscytowani, że nawet nam nie przeszkadzał.

Szybko się rozgościliśmy, bo chcieliśmy jeszcze przed zachodem słońca rozejrzeć się po ogrodzie i najbliższej okolicy.

Dom wymagał jednak lekkiego odświeżenia – zwłaszcza kurz, który grubą warstwą pokrywał wszystkie stojące w środku meble, prosił się o usunięcie…

Trzy pokoje, kuchnia połączona z salonem, łazienka i strych na górze – wszystko pięknie odnowione. Wujek Marka, remontując ten dom, pozostawił w nim to, co najcenniejsze – stary klimat. Drewniane podłogi, sufitowe belki, kominek i okiennice – to były serca tego domu. To miała być nasza oaza spokoju, to miało być nasze wymarzone schronienie przed cywilizacją – to miał być ten nasz wymarzony raj. NASZE na jakiś czas – ale tylko nasze.

Serce z radości biło jak szalone.

Kuchnia – duża, przestronna z białymi meblami i dużym, owalnym stołem przykrytym białym szydełkowym obrusem, wokół sześć krzeseł – połączona z salonem, w którym centralne miejsce zajmowały stylowy kominek i wygodna kanapa.

Widok z kuchennego okna zapierał dech w piersi: pola, łany zbóż, w dali zielony, szumiący las – przestrzeń, która pozwalała oddychać.

Dla nas, młodych studentów z miasta, takie widoki i klimaty były czymś wyśnionym, wręcz magicznym.

To właśnie wtedy, podczas porządków, na kuchennym stole znalazłam starą, wyblakłą kartę, na której widniały dziwne słowa napisane nieskładnie i drżącą ręką:

 

…tu jest zimno… szaro i smutno… tu pada deszcz… to nie jest dobry świat… ale bywają gorsze… i dni, i światy… macie jeszcze szansę, żeby tu nie trafić… wykorzystajcie ją… Proszę…

 

Ten list wywarł na mnie ogromne wrażenie, bo był bardzo smutny, stanowił jakąś formę ostrzeżenia, jakieś przesłanie. Tusz był wyblakły, a kartka stara i pożółkła, pismo krzywe, chwiejne, jakby drżące. Zastanawialiśmy się, dlaczego leży na kuchennym stole i co znaczy ten dziwny tekst, ale Monika – szczupła, mała blondynka uczesana zawsze w koński ogon, cicha, spokojna, najbardziej poukładana z nas wszystkich – uparła się, że to na pewno stara, nic nieznacząca, zapomniana kartka z przeszłości, pozostałość po poprzednich właścicielach posiadłości i nie ma co zawracać sobie nią głowy.

– Mamy swój raj na ziemi, mamy swoją chwilę, jest cudownie, to się cieszmy.

Przyjęliśmy jej wyjaśnienia i się cieszyliśmy.

 

Jednak gdzieś w mojej głowie pojawiła się taka natrętna, psująca wszystko myśl, że przecież tu był remont, wszystko jest odnowione, nie ma nigdzie starych pozostałości, to skąd ta kartka? Co to za list? I do kogo? I to uczucie, gdy trzymałam ją w dłoni – powinna być sucha, a była jakby obślizgła, nieprzyjemna w dotyku.

 

Wyszliśmy na werandę, usiedliśmy na drewnianych ławkach i chłonęliśmy ciepło wieczoru. Gdzieś w trawie grały świerszcze, w oddali pohukiwały sowy. Byliśmy zmęczeni podróżą, ale było nam tak dobrze, że nie chciało się iść spać… tylko siedzieć tu i słuchać odgłosów natury. Upojeni tą chwilą zapomnieliśmy o liście.

Pożółkła kartka została na kuchennym stole.

Kot siedział pod lipą.

Słońce powoli zachodziło.

Dzień drugi

BRUDNA WODA

Obudziłam się w środku nocy, chciało mi się pić.

Po cichutku, żeby nie budzić śpiącego Szymona, wstałam z łóżka i udałam się do kuchni. Noc nie była czarna, bo światło księżyca wlewało się do domu przez duże okna. Bezszelestnie przeszłam przez korytarz do kuchni. Przy wejściu zapaliłam światło, które poraziło mnie w oczy, byłam jeszcze zaspana. Podeszłam do kuchennego blatu i nalałam sobie szklankę wody. Woda była zimna, przyjemna, tak bardzo chciało mi się pić, że duszkiem wypiłam całą szklankę – jakbym miała kaca. Uśmiechnęłam się do siebie na tę myśl, odstawiłam szklankę i odwróciłam się, kierując się do mojego jeszcze ciepłego łóżeczka.

W tym momencie zamarłam. Ze strachu mnie sparaliżowało, chciałam krzyknąć, ale nie byłam w stanie wydobyć z siebie głosu. Nie byłam też w stanie wykonać najmniejszego ruchu.

Przy kuchennym stole siedziała kobieta. Ubranie miała stare, zniszczone, brudne i mokre. Głowę trzymała opuszczoną tak, że nie widziałam jej twarzy. Zasłaniały ją włosy, długie, splątane w strąki, ciemne i również mokre. Trzymała w rękach list napisany na pożółkłym ze starości papierze.

Ten sam list, który znaleźliśmy na stole podczas porządkowania domu. Z jej włosów i ubrania spływała na podłogę woda, brudna woda.

– Nie rozumiesz, prawda? – zapytała głosem z zaświatów. – Jeszcze nie rozumiesz… a powinnaś, właśnie TY!

Powiedziała to, nie podnosząc głowy, nie ruszając się, nie wypowiadając tych słów – te słowa usłyszałam w środku mojej głowy. To było takie telepatyczne przesłanie. Świdrujący, przeszywający głos.

Moje serce tłukło się jak szalone. Przez krótką chwilę myślałam, że umrę na zawał. Tak strasznie się bałam.

Nie umiałam jej odpowiedzieć na pytanie, ponieważ w tym momencie w ogóle nie byłam w stanie mówić. Nie znałam również odpowiedzi, zwyczajnie nie rozumiałam tego, o czym do mnie mówi. Nie rozumiałam też, kim jest ta kobieta i dlaczego siedzi w naszej kuchni w środku nocy!

Stałam tak od kilku minut, marząc o tym, aby sobie poszła, abym mogła wyrwać się z tego odrętwienia i szybko pobiec do łóżka. Jakimś cudem udało mi się zamknąć oczy. Policzyłam do dziesięciu, po czym podniosłam powieki.

Nie zniknęła, nic się nie zmieniło, może tylko przybyło na podłodze troszkę wody, która wciąż spływała po postaci malutkimi strużkami.

Wówczas mój koszmar dopiero się zaczął.

Kobieta się poruszyła, zaczęła powoli podnosić głowę, aż wreszcie nasze spojrzenia się spotkały. Była młoda i piękna, miała bardzo intrygującą twarz. I te oczy, najpiękniejsze, a zarazem najsmutniejsze, jakie widziałam w życiu.

Jej spojrzenie było przeszywające i bardzo dramatyczne. W tych oczach ukrywało się tak ogromne cierpienie, że zachciało mi się płakać.

Na chwilę przestałam się bać, ale tylko na krótką chwilę.

Jej twarz zaczęła się zmieniać. Nie mogłam na to patrzeć, ale jednocześnie nie byłam w stanie oderwać od niej wzroku. Jakaś nadprzyrodzona siła trzymała mnie w miejscu, krzycząc mi do ucha: stój i patrz!

Z każdą sekundą przybywało jej lat, już nie była piękna. Starzała się w zastraszającym tempie, jej twarz pokryły zmarszczki, które przerodziły się w głębokie bruzdy. Najgorsze w tym były jej włosy, które stały się siwe.

Tak bardzo siwe i do tego wciąż brudne i mokre.

Przerażająca metamorfoza trwała dalej.

Już nie była staruszką, już była martwa. Jej twarz rozpadała się, aż została tylko goła czaszka z tymi siwymi włosami. W pustych oczodołach wiły się robaki.

To wszystko nastąpiło po sobie w ciągu kilku sekund. Widok był przerażający.

W tym momencie zdałam sobie sprawę, że to coś, co przed chwilą było kobietą, rzuci się na mnie, a ja nie będę w stanie się obronić.

Nie mogę uciec! A przecież nie mogę tu zostać! Co robić?!

Wydarzyły się dwie rzeczy naraz. Za oknem, na parapecie oświetlonym światłem księżyca pojawił się nasz nowy-stary kot, który zza szyby bezpiecznie obserwował to, co działo się w kuchni – znów tylko siedział i patrzył, a kobieta zaczęła podnosić się z krzesła.

Wtedy coś we mnie pękło. Zaczęłam głośno krzyczeć.

Nareszcie mogłam krzyczeć!

Mój krzyk obudził Szymona. Chłopak pochylał się nade mną i uspokajał, głaszcząc mnie po twarzy. Leżałam w łóżku – jak się tu znalazłam?

– Ciiii, ciiii, cichutko, to był tylko zły sen, już dobrze – uspokajał mnie.

Zorientowałam się, że jestem cała zapłakana i roztrzęsiona. Więc to był tylko sen – zły sen. Ale tak realny? Nigdy nic takiego mi się nie przytrafiło. Poczułam niewyobrażalną ulgę. Wtuliłam się w Szymona najmocniej, jak mogłam. Długo jeszcze leżałam i szlochałam, aż w końcu nad ranem przysnęłam, lekko i bardzo czujnie. Byłam wdzięczna Szymonowi, że nie pytał, co mi się śniło. Chciałam o tym jak najszybciej zapomnieć.

Kiedy wstaliśmy, wszyscy już byli na nogach i wesoło krzątali się po domu.

Do kuchni zwabił nas zapach świeżej kawy. Sny się rozproszyły, a nowy dzień rozwiał resztki nocnych duchów. I chociaż nocny koszmar wciąż tkwił w mojej głowie, to nie dawałam tego po sobie poznać.

Wyjrzałam przez okno. Dzień zapowiadał się piękny i słoneczny, więc w kapciach i szlafroku wyszłam przed dom, żeby sprawdzić, czy już jest ciepło. I wtedy zobaczyłam jego – Pana Obserwatora – siedział tam, gdzie ostatnio. Natychmiast dostałam gęsiej skórki. Poczułam, że z tym kotem coś jest nie tak. Siedzi pod drzewem i nas obserwuje, a w nocy wkrada się w nasze sny, tak jakby miał do tego prawo. Byłam na niego zła przede wszystkim za to, że nie zachowuje się jak każdy normalny kot.

Wróciłam do kuchni i powiedziałam:

– Boję się tego kota, jest dziwny.

Marta jednak się oburzyła:

– Chyba zwariowałaś! Ty nigdy nie lubiłaś kotów, a kiciuś jest… słodki… Może nieśmiały, ale słodki. A gdy się oswoi, to będziesz go jeszcze przytulać i głaskać. A jak będziemy wyjeżdżać, to będziesz chciała zabrać go ze sobą do miasta – po czym serdecznie się roześmiała.

Pokazałam jej język.

Jakoś mnie nie przekonała. Może nie miałam swojego kota, ale koty moich znajomych i przyjaciół nigdy nie wzbudzały we mnie strachu! Wręcz przeciwnie: zawsze brałam je na kolana i gotowa byłam zagłaskać na śmierć. Ten jednak był inny – dziwny.

Przy śniadaniu panował wesoły nastrój. Śmialiśmy się i rzucaliśmy w siebie płatkami śniadaniowymi. Do dziś pamiętam ich smak, ale nie potrafię sobie przypomnieć, o czym rozmawialiśmy i dlaczego było nam tak wesoło.

List zniknął i nikt nie wiedział, co się z nim stało ani kto widział go ostatni (oczywiście oprócz mnie).

Gdy wychodziliśmy na spacer, kot wciąż siedział. Nie tknął nawet mleka, które nalała mu Marta. Patrzył, obserwował, a jego spojrzenie było jeszcze bardziej przenikliwe. Tak jakby chciał nam coś tym przekazać.

 

Słońce już ładnie grzało. Szliśmy sobie leniwie na nasze zwiedzanie, gdy nagle odezwała się Monika:

– A, aaaa… Zapomniałam wam powiedzieć: wstałam pierwsza i jak weszłam do kuchni, to się poślizgnęłam i omal nie przewróciłam!

– Na czym? – zapytaliśmy.

– W kuchni przy stole była kałuża brudnej wody, tak jakby ktoś coś wylał w nocy. Dziwne.

W sumie nikt nie zwrócił na to uwagi, ktoś nawet zażartował, że pewnie łazimy w nocy po domu i rozlewamy wodę.

A ja zatrzymałam się i poczułam, jak zimny dreszcz przechodzi mi od czubka głowy w dół, jak wnika mi do kości. Jak robi mi się na zmianę zimno i gorąco. Postanowiłam jednak nikomu nie mówić o swoim śnie. Po prostu nie wiedziałam, co o tym myśleć i czy to był tylko sen. Bo jeśli to był sen, to skąd ta woda?

A jeśli nie, to co to było?

Wzięłam kilka głębokich oddechów i dołączyłam do reszty towarzystwa. Nie chciałam im psuć dobrych nastrojów moimi obawami.

Wówczas, pierwszego dnia naszego pobytu, jeszcze nie byliśmy czujni, jeszcze nie przejmowaliśmy się takimi rzeczami. Radość z zaczynającej się przygody jeszcze zasłaniała wszystko.

 

 

PAN KOŚCIELNY

Dzień spędziliśmy na zwiedzaniu okolicy – miejscowość była naprawdę niewielka: kilka domów, a raczej gospodarstw, sklep i trzy przydrożne kapliczki. Oprócz zabytkowego kościółka nie bardzo było co zwiedzać. A i sam kościółek niczym się nie wyróżniał od innych. Po obejrzeniu wyszliśmy i usiedliśmy na trawie.

Czuliśmy się zawiedzeni i rozczarowani.

Wówczas pojawił się starszy pan. Wyszedł zza kościoła i przedstawił się nam jako Kościelny. Był dość niski, przygarbiony, z siwymi włosami, jednocześnie biła od niego dziwna aura – troszkę tajemnicza, a troszkę niespokojna. Roztaczał wokół siebie zapach kościoła, zapach palonych świec i kadzidła.

Na początku wydawał się bardzo zdziwiony i zaciekawiony naszą obecnością, w końcu jednak ciepło nas przywitał. Po krótkiej wymianie uprzejmości Pan Kościelny poradził nam, że jeżeli chcemy zobaczyć coś naprawdę starego i ciekawego, to powinniśmy poszukać tego w lesie.

– Tam są pozostałości prastarej osady jakiegoś plemienia, ludu, są to oczywiście tylko ruiny, a raczej resztki ruin i kamienie, ale są ułożone w bardzo tajemniczy sposób między drzewami. Nawet drzewa tam są inne. Miejscowi ludzie tam nie chodzą, omijają to miejsce i wkrótce zostanie zapomniane. A szkoda. Kiedyś krążyły o tym

miejscu stare legendy, podobno osada była zbudowana w taki sposób, że miała magiczną moc.

– Dlaczego tam nie chodzą? – zapytaliśmy.

Nie wiedział, ale rzekł:

– Miejscowi ludzie są zajęci pracą, życiem na wsi, ich takie rzeczy nie interesują. Jakaś kupa kamieni w lesie. Co to ich obchodzi, oni mają robotę do zrobienia. Co innego turyści, będąc tu, powinni obowiązkowo zobaczyć tajemnicze leśne osiedle. Może nawet – kontynuował – uda wam się odkryć jakąś tajemnicę związaną z tym miejscem. Rozwiązać zagadkę sprzed wieków.

– Dlaczego do tej pory nikt tej tajemnicy nie odkrył? – zapytała Monika.

– To proste: turyści tu nie przyjeżdżają, bo i nie ma do czego, nie ma tu nic ciekawego, a wy jesteście zjawiskiem, pierwszymi prawdziwymi turystami od lat. Może warto byłoby sprawdzić, czy moc zaklęta w tych ruinach przetrwała przez wieki?

Zaciekawił nas do tego stopnia, że poczuliśmy ekscytację i podniecenie. Już widzieliśmy siebie jako odkrywców wielkiej tajemnicy – przecież o tym marzyliśmy! Chcieliśmy wyruszyć tam jak najszybciej, od razu, natychmiast, ale starszy Pan Kościelny poradził nam dobrze przygotować się do wyprawy, bo to podobno dosyć daleko w głębi lasu, więc potrzebny będzie kompas, jakiś prowiant, może będziemy musieli nawet przenocować, więc warto wziąć śpiwory, latarki itp.

– Weźcie ze sobą coś do kopania, jakąś saperkę czy łopatę. Jak już iść na taką wyprawę, to z pełnym ekwipunkiem! No i pamiętajcie, że to są ogromne stare lasy zamieszkałe przez dzikie zwierzęta.

Trudno było nas wtedy ostudzić, ale skoro ruiny są tam od setek lat, to na pewno przetrwają jeszcze przez najbliższe dni. Uzyskaliśmy od niego dosyć dokładne wskazówki, jak tam trafić, i dziękując – chyba nawet zbyt wylewnie – pożegnaliśmy się. Pan Kościelny życzliwie pomachał nam na pożegnanie.

Nie przyszło nam do głowy, żeby zapytać go, skąd wie o tym miejscu.

Skąd tak dokładnie zna lokalizację?

I dlaczego sam nie odkryje tej tajemnicy?

Nagle i niespodziewanie szansa na wielką przygodę spadła nam z nieba, to było coś, czego potrzebowaliśmy.

 

Dziś myślę, że raczej wylazła prosto z piekła.

 

To miała być właśnie ta wymarzona, wyczekana i wyszukana przygoda, po którą tu przyjechaliśmy.

Ruszyliśmy na dalszy spacer, ale byliśmy już tak nakręceni, że nie chciało nam się rozglądać po okolicy. Zdecydowaliśmy wrócić do domu i zaplanować wyprawę, zorientować się w lokalizacji, postanowiliśmy również poszukać w internecie jakichś informacji na ten temat.

Byliśmy głodni, zarówno jedzenia, jak i naszej nowej przygody, więc zaczęliśmy robić wszystko naraz – i przygotowywać jedzenie, i wyszukiwać informacje…

O dziwo, tych nie mogliśmy znaleźć. Nic – zero. Internet nas zawiódł.

Nie dość, że był ogromny problem z zasięgiem sieci, to ledwo znaleźliśmy naszą miejscowość na mapie. A w miejscu, o którym nam opowiadał Kościelny, na mapach były tylko gęste, stare lasy. O osadzie, ruinach i legendach z nimi związanych ani jednego słowa. Nic.

Wówczas przyszło nam do głowy, że może ten pan nas oszukał. Ale po co?

Nie, to niemożliwe, po prostu jeszcze nikt tam nie był i tego nie opisał, będziemy pierwsi – to znów nas mocno nakręciło!

W ogólnej krzątaninie nikt nie zwrócił uwagi na drobne zmiany, jakie zaszły w domu pod naszą nieobecność.

Dopiero Monika zauważyła, że z przedpokoju zniknęło lustro. Zbiegliśmy się wtedy wszyscy i patrzyliśmy na ścianę, na której nie było nawet śladu lustra. Byliśmy gotowi przysiąc na nasze życia, że tu wisiało.

– Dziś rano czesałam przed nim włosy! – powiedziałam.

Na miejscu, gdzie wisiało lustro, powinna zostać wyblakła ściana, tak jednak nie było. Żadnego śladu…

Zaczęliśmy się nad tym zastanawiać, analizować i dochodzić do wniosku, że popadliśmy w zbiorową histerię, bo tego lustra tu nigdy nie było.

Naszą zagorzałą dyskusję przerwał Seba, zabierając nas do salonu. Stanęliśmy jak wryci… Na ścianie, tuż przy kominku, jak gdyby nigdy nic wisiało sobie lustro z przedpokoju!

Owszem, ktoś mógłby je przewiesić pod naszą nieobecność, tylko czemu ściana pod nim była wyblakła, tak jakby wisiało tam zawsze, od początku istnienia tego domu?

Nie potrafiliśmy tego wyjaśnić w żaden logiczny sposób, zaczęliśmy więc szukać innych zmian, ale nie pamiętaliśmy zbyt dokładnie, gdzie co stało lub wisiało. Teraz wszystko wydawało się nam nie na miejscu.

Poczuliśmy się tak, jakby ktoś robił nam psikusy, niezbyt śmieszne żarty, jakby ktoś chciał nas przestraszyć – tylko po co? A może ostrzec – tylko przed czym?

Pamiętam, że ta sytuacja wzbudziła we mnie niepokój, że cała radość z pobytu gdzieś umknęła. Od razu przypomniał mi się mój sen.

Nie zdążyliśmy poznać tego domu na tyle dobrze, żeby mieć absolutną pewność co do umeblowania, ale miałam nieodparte wrażenie, że coś się dzieje, że coś się zmienia… Przecież nie mogliśmy ulec zbiorowej histerii.

Z pozoru dom jak każdy inny – a jednak nie, nie każdy. Ten dom był inny – piękny, ale w tym pięknie czaiła się jakaś mroczna tajemnica.

 

Zanim zasiedliśmy do spóźnionego obiadu, zrobiło się popołudnie.

Słońce powoli zmierzało za horyzont.

Postanowiliśmy rozsiąść się wygodnie na werandzie i przeanalizować całą sytuację przy piwie.

Musieliśmy też omówić i zaplanować naszą wyprawę. Pomimo dziwnych wydarzeń, które miały miejsce tego dnia, byliśmy szczęśliwi i podnieceni. Analizowaliśmy i planowaliśmy do późna i albo tego piwa było za dużo, albo granice z rzeczywistością pomału się zacierały, albo dom zaczął przejmować nad nami władzę, oddychać.

Tak jakby obudził się po pustych latach, jakby ucieszył się z nowych lokatorów i przywitał ich swoją mrocznością.

Dom ożył.

A my nieświadomie wtopiliśmy się w jego mury.

Wizja nowej przygody zamknęła nam oczy na zmieniającą się otaczającą nas rzeczywistość. Tak bardzo chcieliśmy przeżyć jakąś tajemniczą przygodę, że nie zauważaliśmy znaków, ostrzeżeń – straciliśmy całą swoją czujność, pozwalając w ten sposób, aby dom wniknął w nasze umysły.

Nasza młodość i ciekawość świata, nasze pierwsze samodzielne wakacje, nasza potrzeba przygód – to wszystko sprawiło, że daliśmy się tak łatwo podejść, oszukać, że z taką naiwnością połknęliśmy przynętę…

 

Dziś wiem, że w tej miejscowości, w tym małym kościółku nigdy nie było żadnego Pana Kościelnego…

 

 

OBECNOŚĆ

Tu należy się wam kilka słów wyjaśnienia co do naszej paczki przyjaciół.

Owszem, przyjaźniliśmy się od początku studiów, ale z czasem te przyjaźnie przekształciły się w coś więcej. Ja na przykład bardzo zaprzyjaźniłam się z Szymonem – wysokim, wysportowanym blondynem, który miał niebieskie oczy i do tego ciemną karnację. Jego oczy były tak bardzo niebieskie, że utopiłam się w nich i stał mi się bliższy niż przyjaciel.

Monika świata nie widziała poza Sebastianem – przyznam, że troszkę się temu dziwiłam, bo Sebastian niczym szczególnym się nie wyróżniał: powolny, cichy, ciemna czupryna, oczy bez koloru – jak dla mnie odpadał, no ale ona widocznie widziała w nim coś innego. Może ujęły ją jego dobroć, opiekuńczość…

Marta, no cóż, flirtowała z Markiem, ale czy to było coś poważnego, tego jeszcze nikt nie wiedział. Na razie bawili się swoją obecnością.

Na starej, ale jakże przez nas od początku ulubionej, werandzie analizowaliśmy wszystkie dziwne zjawiska.

Padły dwie koncepcje: albo ktoś musiał być pod naszą nieobecność w domu, albo po prostu tylko nam się wydawało i lustro zawsze wisiało przy kominku w salonie. Jednak żadna z tych wersji nie trzymała się kupy, nie dopuszczaliśmy do siebie myśli, że lustro przeniosło się samo, ale też trudno nam było uwierzyć, że zawsze wisiało w salonie – to tak, jakbyśmy wszyscy ulegli jakiejś zbiorowej halucynacji.

Marta poszła do pokoju po karty, bo po długich i męczących dyskusjach, które tak naprawdę nie dawały żadnego sensownego rozwiązania, chcieliśmy rozładować atmosferę jakąś grą.

Po chwili usłyszeliśmy jej głośny krzyk.

Rzuciliśmy się wszyscy. Stała w swoim pokoju i krzyczała. Zaczęliśmy ją uspokajać i pytać, co się stało…

Wyprowadziliśmy na zewnątrz i posadziliśmy na ławce.

– …ktoś stał koło mojego łóżka… ktoś był w tym pokoju… widziałam tam kogoś…

Pytaliśmy:

– KTO?

– Marta! Kto tam był?

Ale była w zbyt wielkim szoku, więc część z nas poszła zobaczyć pokój. Wtedy Marta krzyknęła:

– Nie idźcie tam! Nikogo tam nie znajdziecie, to na pewno nie był człowiek, to był raczej cień człowieka, tak jakby duch, jakieś widmo, zjawa, złudzenie. To było straszne, trwało ułamek sekundy, ale jestem pewna, że coś widziałam, na pewno czułam czyjąś obecność, a jak zapaliłam światło, to nikogo tam nie było!

Po czymznów zaczęła płakać:

– To chyba była kobieta, ale nie ta z opowieści Sebastiana, inna, bardziej prawdziwa i przerażająca.

Tylko ja wiedziałam, kto tam był. Znów zrobiło mi się słabo.

Popatrzyliśmy na siebie z niedowierzaniem.

Po dokładnym sprawdzeniu okazało się, że faktycznie dom był pusty – żadnych śladów czyjejś obecności.

Dla pewności sprawdziliśmy jeszcze całą posesję. Nikogo nie było.

Zrobiło nam się jakoś nieswojo i strasznie, zwłaszcza że zapadła już noc i było późno, ale jakoś nikt nie miał ochoty na sen.

Marta powiedziała, że do tego pokoju na pewno nie wróci, że już woli spać na werandzie, byle nie tam.

Stwierdziliśmy jednak, że jest już późno i musimy iść spać.

Marta spała w salonie z Markiem.

 

Nie mogłam zasnąć. Bałam się, że mój sen się powtórzy, że ta kobieta nie da nam spokoju, że znów będzie siedziała w kuchni. Jednocześnie bałam się mieć otwarte oczy, więc tylko wtuliłam się w Szymona i leżałam, nie wiem jednak, jak długo, bo sen w końcu nadszedł.

 

Obudziło mnie miarowe skrzypienie huśtawki.

…skrzyp… skrzyp… skrzyp…

Powoli, tak jakby ktoś bujał się na niej (a przecież od naszego upadku nikt jej jeszcze nie naprawił). To było niemożliwe.

Było jeszcze ciemno. Była noc.

Bałam się wyjrzeć na zewnątrz, nie chciałam też budzić śpiącego obok Szymona. Wiedziałam, że za nic na świecie nie wstanę.

Huśtawka miarowo skrzypiała, serce tłukło się jak oszalałe. Czułam się, jakbym była na granicy lęku i snu.

…skrzyp… skrzyp… skrzyp…

Moje sny, wizja Marty – powoli zaczynało do mnie docierać, że w tym domu jest ktoś oprócz nas. Zaczynałam wyczuwać czyjąś obecność.

Świtało, gdy ponownie zasnęłam.

Dzień trzeci

DESZCZ

Ranek wcale nie przyniósł oczekiwanego spokoju.

Niebo było zasłonięte ciemnymi, ciężkimi chmurami, padał ulewny deszcz i wiał silny wiatr. Nie mogło być mowy o jakimkolwiek spacerze czy wycieczce, a już tym bardziej o wielkiej wyprawie w głąb lasu.

Pogoda skazała nas na spędzenie tego dnia w domu, co wcale nam się nie podobało. Byliśmy niewyspani i rozdrażnieni.

Nasze wymarzone wakacje, nasz długo oczekiwany odpoczynek zaczął przeradzać się w jakiś koszmar.

Mieliśmy cieszyć się naturą i spacerować po lasach, mieliśmy kąpać się w jeziorach i opalać na łąkach, mieliśmy zrywać polne kwiaty i pleść z nich wianki, jednak wszystko zaczynało się zmieniać.

W nocy nikt nie spał dobrze. Złe i dziwne sny, a czasem wręcz koszmary, budziły i nie pozwalały zasnąć lub wciągały nas w głąb swoich mrocznych złudzeń.

Marta jeszcze nie otrząsnęła się z szoku po wczorajszej wizji. Siedziała milcząca z zapuchniętymi oczami. Marek powiedział nam, że prawie w ogóle nie spała.

Nie wiem dlaczego, ale wciąż skrywałam swoje sny i wizje.

Dla pewności postanowiliśmy jeszcze raz sprawdzić dom.

Taka czysta formalność, żeby uporać się z cieniami poprzedniego dnia, jednak i tym razem czekała na nas niespodzianka.

Na lustrze, które od niedawna wisiało przy kominku, pojawił się napis:

 

…Nie rozumiecie???

…Uciekajcie, jeszcze jest czas!

 

– Kto to napisał? – pytaliśmy siebie nawzajem.

– Dlaczego?

– Dlaczego ktoś pisze takie rzeczy?

Pomału zaczęliśmy dopuszczać do siebie myśl, że coś jest nie tak.

Za dużo pytań bez odpowiedzi.

Tylko że ja już słyszałam te pytania. To ta kobieta – to ona tu jest.

Dlaczego mamy uciekać? Przed kim? Nie chcę nawet o tym myśleć.

Zebraliśmy się wszyscy w kuchni.

– Ktoś jest razem z nami w tym domu, żywy albo martwy, ktoś się z nami bawi w chowanego – powiedział Marek. – Jeśli żywy, to ma problem, bo wkrótce go znajdziemy, jeśli jednak martwy, to chyba my mamy problem – dodał.

Zapadła cisza, gdyż zrozumieliśmy, że Marek ma rację.

Cisza, która trwała bardzo długo, która ciągnęła się w nieskończoność, aż w końcu zaczęła dzwonić nam w uszach.

Nie wiedzieliśmy, co powiedzieć, jak się zachować, co zrobić. Wciąż nie chcieliśmy przyjąć do wiadomości, że z domem coś jest nie tak.

To miało być tylko nasze, a okazało się, że albo dzielimy ten dom z kimś nam nieznanym, albo wręcz jesteśmy tu nieproszonymi gośćmi.

Ciszę przerwała Marta:

– Nie chcę mieć z tym nic wspólnego! Chcę jechać do domu! Mam tego dosyć! – powiedziała, a raczej wykrzyczała. – Mieliśmy mieć świetne wakacje, mieliśmy się bawić i wygłupiać, a zamiast tego siedzimy w tym nawiedzonym domu jak jacyś jego więźniowie i z każdą chwilą jest coraz gorzej. Proszę was, wyjedźmy stąd jak najszybciej! Ten dom mi się nie podoba! Tu się rozgrywa jakaś dziwna historia, w którą ktoś nas wciąga bez naszej zgody! Ja nie chcę! Ja tu się źle czuję!

Wiedzieliśmy, że ma rację, że powinniśmy się spakować i wyjechać, ale coś nas tu zatrzymywało. Jakieś niewidzialne siły uwięziły nas i nie pozwalały opuścić tego domu.

– Nie ruszę się stąd – powiedział Sebastian. – Dopóki nie dowiem się, kto nam wszystko spieprzył!

Siedzieliśmy więc w ciszy, którą przerwały głośne uderzenia pioruna. Deszcz padał jeszcze mocniej i pomimo że było południe, na dworze zrobiło się ciemno. Wiedzieliśmy, że sytuacja coraz bardziej wymyka się nam spod kontroli, ale jakaś potężna siła kazała nam tam siedzieć, jakieś niewidzialne ręce trzymały nas za ramiona, nie pozwalając wstać od stołu i odejść.

– Macie może jakieś pomysły? – zapytała Marta.

– Trzeba jeszcze raz przeszukać dom – powiedział Sebastian. – Zwłaszcza strych, bo tam jeszcze nie byliśmy. Powinniśmy też zadzwonić do twojego wujka, Marku, należy nam się chyba jakieś wytłumaczenie tego, co tu się dzieje.

Marek znieruchomiał. Nic nie odpowiedział, nie był w stanie wykonać żadnego ruchu. Nie był też w stanie nic powiedzieć. Zatopił się we własnych myślach.

Nie wiedziałam, co robić, ani nawet, co o tym myśleć.

Dziwne zachowanie Marka jakoś mi umknęło. Bardziej martwiłam się o Martę i o to, co dalej z nami będzie. Przesuwały mi się przed oczami te wszystkie dziwne rzeczy, które nam się tu przytrafiły.

Moje sny o kobiecie, huśtawka skrzypiąca w nocy, dziwne transformacje przedmiotów i kot, który wszędzie się pojawiał.

Zerwałam się z krzesła, otworzyłam drzwi wejściowe, by się upewnić, że kot nadal siedzi pod lipą, ale… ku mojemu wielkiemu zdumieniu kota nie było.

Deszcz przybierał na sile, wiatr wiał coraz mocniej.

Popołudnie przeszło w wieczór. Burza nie ustawała.

 

Dziś powiedziałabym, że burza była przeszkodą w naszej wyprawie.

 

Co z tym domem było nie tak?

Przypomniało mi się, że kiedy pierwszy raz go zobaczyłam, zrobiłam mu zdjęcie. Wyjęłam z kieszeni telefon i otworzyłam galerię.

Dom na fotografii był piękny, zwłaszcza w tych popołudniowych promieniach zachodzącego słońca. Lśnił złotym blaskiem.

Powiększyłam zdjęcie i… zrobiło mi się słabo. W oknie na piętrze, czyli na strychu, była widoczna postać kobiety – bardzo słaba, blada poświata, ale gdy się dobrze przyjrzeć, to było ją widać.

Czekała na nas.

Szybko zamknęłam galerię. Telefon schowałam do kieszeni, nikomu nic nie powiedziałam. Serce waliło mi jak szalone. Bałam się, że jeśli im opowiem moje przeżycia i przemyślenia, to atmosfera zrobi się nie do wytrzymania.

 

 

OSTRZEŻENIE

Niestety, wujek Marka nie odbierał telefonu, a ponieważ był samotnikiem, na dodatek uwielbiającym podróże, nie mieliśmy żadnej możliwości, żeby się z nim skontaktować. Pozostało nam ponowne przeszukiwanie domu.

Na strychu było naprawdę mało rzeczy. Widocznie wujek Marka, porządkując ten dom, wyrzucił wszystkie niepotrzebne i zniszczone sprzęty. Znów nie znaleźliśmy nic. Jeśli były jakieś stare meble, to puste, żadnych tajemniczych kufrów ani skrzyń, żadnych pamiątek ani zdjęć. NIC.

Był wieczór, a my dalej siedzieliśmy przy kuchennym stole. Musieliśmy napić się kawy i pozbierać myśli, a przede wszystkim postanowić, co dalej.

Deszcz wciąż padał, ale coraz słabiej, burza też już przechodziła, chociaż od czasu do czasu słychać było, jak grzmi.

W związku z tym, iż zdania na temat dalszego pobytu w tym domu były podzielone, postanowiliśmy przeprowadzić głosowanie.

Nie zdążyliśmy – ktoś zapukał do drzwi.

Wprawiło to nas w ogromnie zdziwienie.

Marek wstał, żeby otworzyć.

W drzwiach stał zmoknięty młody mężczyzna. Przywitał się, po czym powiedział, że jest synem sąsiada, dowiedział się, że tu przyjechaliśmy, i chciałby z nami porozmawiać.

Zaprosiliśmy go do stołu.

– Macie problem z tym domem, prawda? – zapytał sąsiad, opierając i splatając ręce na stole.

– Skąd o tym wiesz? – spytał go Szymon.

Byliśmy w szoku. Skąd wiedział o tym, co nam się tutaj przydarzyło? Przecież nikomu nic nie mówiliśmy. Ten mężczyzna był jakiś dziwny, jego cera – białoszara, woskowa. Rozumiem, że pada i dlatego jest taki przemoczony, ale odnosiłam wrażenie, że jest cały przesiąknięty wodą, tak jak ta kobieta, która nas tu nawiedza. Do tego jego głos… Mówił powoli, cicho i jakoś tak głucho.

– Wiem dużo o tym domu. Jest we wsi kilka osób, które też znają jego historię, dlatego zdziwiliśmy się, że ktoś tu zamieszkał. Obserwowałem was, mając nadzieję, że wyjedziecie, skoro jednak wciąż tu jesteście, to powinniście wysłuchać tego, co mam wam do powiedzenia.

– Mów, proszę – powiedziała Marta – może wreszcie dowiemy się, co tu się dzieje.

Sąsiad się zamyślił, zresztą my też. Zapadło milczenie. Przez chwilę było tak cicho, że każdy z nas słyszał bicie swojego serca i potok własnych myśli. Byliśmy ciekawi, ale jednocześnie chyba podświadomie przeczuwaliśmy, że historia będzie niesamowita, dlatego nikt nie pośpieszał, nikt nie przerywał ciszy.

– No więc mieszkańcy tego domubyli normalną rodziną. Byli nauczycielami, pracowali w szkole, mieli małą, kilkuletnią córeczkę, śliczną jak aniołek, miała na imię Julka, pogodne, uśmiechnięte dziecko. Podobno bawiłem się z nią w piaskownicy, ale nie pamiętam, byłem zbyt mały. Sprowadzili się tu z miasta, bo on lubił przyrodę i bliskość z naturą. W zasadzie każdą wolną chwilę spędzał w lesie. Mieli nawet takie minischronisko dla zranionych lub porzuconych zwierząt. Opiekowali się nimi, po czym wypuszczali na wolność. Ona uczyła klasy od jeden do trzy, on był nauczycielem matematyki. NORMALNI… Żyli tu jak wszyscy ludzie: dom–praca–dom–życie na wsi, żadnych awantur, sensacji, niczego, co mogłoby kogokolwiek zaniepokoić.

Aż do pewnego dnia. On poszedł do lasu na grzyby i nie wrócił.

Szukali go wszyscy: sąsiedzi, policja, strażacy, cała wieś go szukała – przepadł jednak jak kamień w wodę… Ona odchodziła od zmysłów, nie spała, nie jadła, szukała go po całej okolicy…

Gdy już wszyscy stracili nadzieję, on niespodziewanie wrócił. Radość była ogromna – płynęły łzy szczęścia, ale niedługo, bo on wrócił jakiś inny, nieobecny. Nie chciał powiedzieć, gdzie był, twierdził, że nie pamięta. Nie chciał z nikim rozmawiać. Podobno tylko siedział tu, na werandzie, i patrzył nieobecnym wzrokiem na las. Ona nie potrafiła nawiązać z nim żadnego kontaktu i tak z pogodnej i uśmiechniętej kobiety stała się obojętna, zmęczona, zamknięta w sobie. Smutna. Ludzie mówili, że czasami nocą w tym domu błyskało jakieś światło, że słychać było dziwne odgłosy, coś jakby szepty, zaczęli omijać ten dom i tę rodzinę.

Trwało to kilka miesięcy. On nie pracował, wciąż siedział nieobecny, wpatrzony w ten swój las. Ona czasami skarżyła się w pracy, że ten las go chyba opętał, że coś musiało się tam wydarzyć, jakaś siła trzyma jego duszę w tym lesie i nie pozwala mu wrócić do rodziny. Mówiła też, że się boi o siebie i o Julkę. Nie poddawała się, ale też nie potrafiła do niego dotrzeć. To wszystko kosztowało ją wiele wysiłku.

Któregoś dnia nie pojawiła się w pracy, a nigdy wcześniej to się nie zdarzyło. Zaniepokojeni koledzy przyjechali do tego domu. To, co zastali, to był największy koszmar, jaki mogli kiedykolwiek zobaczyć.

Ciało małej Julii leżało w pokoju na podłodze. Było zmasakrowane, podobno wyglądała tak, jakby ktoś ją wypatroszył i rozciągnął wnętrzności po całym domu. Krew, wszędzie krew, pełno krwi… Dalej w sypialni przy łóżku leżał jej tata z zakrwawionym nożem w ręku – człowiek, który dał jej życie, który nosił ją na rękach, który przytulał, gdy płakała, którego darzyła największą miłością. Człowiek, który okazał się jej katem i mordercą.

Nie żył, ale podobno miał szeroko otwarte oczy i twarz zastygniętą w krzyku, jakby zobaczył coś, co go śmiertelnie przeraziło – podobno umarł ze strachu. Ale to jeszcze nie wszystko: mama Julki zniknęła.

Śledztwo wykazało, że ojciec okrutnie zamordował swoje dziecko, a następnie umarł na zawał. Przyczyny tej zbrodni nigdy nie wyjaśniono, ponieważ jedynym świadkiem całej tragedii, jaka rozegrała się w tym domu, był ich kot, a przecież on nic nie powie. Choćby chciał i wszystko widział.

Co się stało z matką? Tego nie wiadomo, nigdy się nie odnalazła – po prostu zniknęła, zostawiła wszystkie swoje rzeczy, ubrania, dokumenty, pieniądze. Rozpłynęła się w nicość. Tak jakby nigdy nie istniała. A przecież istniała, istnieli i mieszkali tu wszyscy, cała ich rodzina.

Dlaczego doszło do takiej tragedii? Tego nikt nie wie, ludzie boją się tego domu i wspomnień o tym, co tu się wydarzyło, chociaż minęło już ponad trzydzieści lat.

Mówią, że coś musiało wydarzyć się w lesie, w tym, w którym zniknął na wiele dni, a na który potem patrzył całymi dniami. Mówią, że on fizycznie nigdy nie wrócił z tego lasu.

NAWIEDZONYDOM. Tak tu się o nim mówi.

Dom długo stał pusty, gdyż nie można było go sprzedać, a z dalszej rodziny nikt nie chciał tu zamieszkać. Dopiero po dziesięciu latach, gdy już zostały uregulowane sprawy spadkowe, kupił go pewien człowiek. Troszkę go wyremontował i odnowił, ale się tu nie wprowadził.

Często słychać stąd dziwne odgłosy, płacz dziecka czy jakiś krzyk, tak jakby oni nigdy stąd nie odeszli. Jakby ich zranione dusze wciąż się snuły w tych murach. Wyjedźcie stąd jak najszybciej. To nie jest przyjemne miejsce. Boję się, że wkrótce dojdzie do kolejnej tragedii.

 

Słuchaliśmy jak zahipnotyzowani.

Nikt z nas nie był w stanie wypowiedzieć choćby jednego słowa. Każdy w myślach przeżywał tę historię.

Nasz gość wstał, skierował się ku drzwiom i na koniec powiedział:

– Teraz wiecie już o tym domu wszystko. Zdecydujecie sami, czy wyjechać, czy zostać i uporać się z duchami przeszłości.

I wyszedł. W deszcz. Dopiero trzaśnięcie drzwiami wyrwało nas z letargu.

Marek zerwał się od stołu i pobiegł za mężczyzną, ale jego już nie było.

Rozpłynął się jak cień i co najdziwniejsze, nawet nie zostawił po sobie śladów przed domem. Marek go wołał, ale na próżno. Tylko deszcz odpowiadał mu rytmicznym kapaniem.

Byliśmy na siebie wściekli, że pozwoliliśmy mu tak po prostu odejść. Przecież mieliśmy do niego milion pytań.

Ale on najzwyczajniej na świecie zahipnotyzował nas swoją opowieścią.

Był zmoknięty, ale nie zostawił po sobie mokrych śladów…

Doszło między nami do ostrej wymiany zdań, jeśli nie nazwać tego kłótnią. Zarzucaliśmy sobie wiarę i niewiarę w jego słowa, nie wiedzieliśmy, o co w tym wszystkim chodzi i dlaczego on tu do nas przyszedł, po co nam to powiedział. Może chciał nas zwyczajnie wystraszyć?

Chcieliśmy odjechać i zostać. Zaczęło się robić naprawdę nieprzyjemnie, żarty się skończyły, a nasze zdenerwowanie zaczęło się potęgować. Nasze sprzeczki przerwała Monika:

– Posłuchajcie samych siebie. Zachowujemy się jak idioci. Dosyć tego! Zacznijmy coś wreszcie robić, bo do tej pory tylko gadamy lub się kłócimy.

– Masz jakiś pomysł? – zapytał zgryźliwie Sebastian.

– Tak – odpowiedziała Monika, wprawiając nas w jeszcze większe osłupienie. – Powinniśmy iść teraz na cmentarz i odnaleźć ich groby. Upewnić się, że w tym domu naprawdę mieszkała taka rodzina.

Wiedzieliśmy, że ma całkowitą rację, że musimy znaleźć potwierdzenie tej historii – i dopiero wtedy będziemy mogli w nią uwierzyć. Dopiero wtedy będziemy mogli podjąć jakąś rozsądną decyzję. Właśnie to w moich przyjaciołach ceniłam najbardziej. Pomimo różnicy zdań potrafiliśmy w jednej chwili wziąć się w garść i zacząć działać.

 

 

STARE GROBY

Mimo padającego deszczu i dosyć późnej godziny szybko ubraliśmy się i wyszliśmy na poszukiwanie prawdy. Nie baliśmy się, bo w domu wcale nie było bezpiecznie, więc czy w domu, czy na cmentarzu, było nam wszystko jedno.

Wzięliśmy latarki i oświetlając sobie drogę, szliśmy w milczeniu na zderzenie z rzeczywistością. Pamiętam, że obejrzałam się na dom i wydawało mi się, że widzę w oknie postać kobiety. Wymazałam ten obraz z pamięci.

W myślach wracałam do tej przedziwnej opowieści i dopiero teraz zrozumiałam, skąd wziął się kot. Był duchem, bo przecież żaden kot nie żyje trzydzieści lat.

A może był innym kotem zamieszkałym w opuszczonym siedlisku?

Myśli tłukły się po głowie jak szalone.

W głębi duszy każdy z nas pragnął, żeby ta historia okazała się fikcją wymyśloną przez sąsiada, który chciał nas nastraszyć. Wierzyliśmy, że za chwilę wrócimy do domu przemoknięci, ale szczęśliwi, że będziemy się śmiać z tej historii. Mocno w to wierzyliśmy.

Łatwiej byłoby zmierzyć się z żywym przeciwnikiem niż z martwym.

Zanim dotarliśmy na cmentarz, ustaliliśmy, że musimy szukać podwójnego grobu lub dwóch stojących obok siebie sprzed trzydziestu lat. Dziewczynka miała na imię Julia, to też powinno nam ułatwić poszukiwania.

Dotarliśmy.

Furtka na cmentarz zaskrzypiała przeraźliwie, tak że Marta aż krzyknęła ze strachu. To był dźwięk tysiąca dusz uwięzionych pomiędzy niebem a piekłem.

Mieliśmy ciarki na plecach. Pamiętam, że trudno było nawet oddychać, już wtedy kołatała mi się po głowie myśl, że wizyta na cmentarzu zmieni wszystko.