Żal się śmiać - Grzegorz Kubiak - ebook + książka

Żal się śmiać ebook

Grzegorz Kubiak

0,0

Opis

Historia (nie)odwzajemnionej miłości do krainy lat dziecinnych.

Wawrzek i jego kumple chodzą nad staw, w którym kąpią się w letnie dni, na stadionie rozgrywają arcyważne mecze piłki nożnej. Słowem – beztroskie dzieciństwo. Na pewno? Stawem jest wypełniona wodą niecka w pobliskiej cegielni, stadionem asfaltowe boisko wciśnięte między szkołę i blok. Grupa chłopców od najmłodszych lat poznaje nie tylko uroki przyjaźni, ale i cienie dorosłego życia, życia w komunistycznej Polsce, na górniczym Śląsku. Peerelowska rzeczywistość odciska swoje piętno na życiu Wawrzka, wrażliwego chłopca z górniczej rodziny, którego największym skarbem są kasety magnetofonowe ze wspomnieniami wujka Walentego, pozwalające chłopakowi poznać, czym są: patriotyzm, bohaterstwo, poświęcenie. Mimo licznych podróży coś nieustannie trzyma go w rodzinnych stronach – w jego małej ojczyźnie, której nie potrafi i nie chce się wyrzec.

W przeciwieństwie do szkoły, w domu nigdy nas nie bito, a ojciec zabraniał matce nawet na nas krzyczeć – sam po syberyjskich doświadczeniach z pierwszej wojny światowej był nerwowy i dlatego o nasze nerwy dbał. Pamiętam jednak dobrze ten chłodny dzień, gdy nerwy mu puściły, ale komu by w takiej sytuacji nie puściły? Matka, Monika, ciągle go upominała o jego wygląd. „Wroź ta koszula do galot, stary” powtarzała, oczywiście bez skutku. Tamtego dnia też tak było. Poszła do studni po wodę, a ojciec przeszedł obok, po coś się schylił, wystawiając na widok publiczny nie tylko połowę pleców, ale i czegoś więcej. Matka, nie zastanawiając się nad konsekwencjami, zamachnęła się dziarsko i lodowata woda wylądowała na kształtnej dupie ojca. Co było potem, można nazwać biegiem o życie – matka zdołała schronić się u sąsiadki, a Dziurek, zięć in spe, dał jakoś radę niedoszłego zabójcę uspokoić.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 187

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Sen

Owej nocy nijak nie mógł zasnąć; przewracał się z boku na bok, a bęben pierzyny już to wydawał się za ciężki, już to za mały, już to gdzieś się zaczepiał lub zwisał. Wawrzek, chłopiec dziewięcioletni, nie traktował jeszcze wtedy snu w kategoriach filozoficznych: jako przedsionka, przedpokoju do innej rzeczywistości, stanu zawsze prawdę mówiącej twarzy, stanu absolutnego zapomnienia lub najprecyzyjniejszego pamiętania, jednym słowem nie był to jeszcze „sen śmiesznego człowieka”. Nie chciał przyjść, choć powinien, choćby dlatego, by wynagrodzić trudy dnia, który minął i który był – jak zawsze – intensywny i wcześnie rozpoczęty.

Najpierw pojawiły się światełka głęboko śpiącego miasta – jego szarych osiedli, spowolnionych zakładów przemysłowych, ulic pozbawionych pojazdów. W tej ciężkiej, o czwartej rano rozpoczętej robocie, gdy trzeba było wkładać całą dostępną ramionom i nogom siłę, by pchać wózek życia – wózek mleka, ten właśnie widok dawał błysk, przeczucie radości, podobnej chyba tej, jakiej doznawali syberyjscy zesłańcy na widok otaczającej ich potęgi natury.

Za chwilę pojawiło się szkolne boisko asfaltowe, na którym prawie codziennie spędzał po kilka godzin, zdzierając nieskończoną ilość trampek: biegając, strzelając, broniąc. Zobaczył Piotrusia, który porządnie go opieprzył, gdy zamiast wpakować piłę do pustej już bramki, uderzył ją z fałsza tak, by odbiła się jeszcze od wewnętrznej części słupka i dopiero zatrzepotała w siatce. Wystarczyło się trochę pomylić, a zamiast ciężko wywalczonego prawa do elwrów, to jest karnych, byłaby porażka w kolejnej wetce, tym boleśniejsza, że na własnych śmieciach. Takie to było trochę inne, takie à la Garrincha, ale przecież tak normalne.

Wreszcie pojawiła się klatka schodowa i rozmowa z Ryśkiem, który wypychał ich za drzwi i mówił półszeptem, i chciał, by też tak mówili. Nie tylko widział, ale i słyszał. Czy jednak śpiąc i śniąc, słyszymy? Czy sen to film niemy, czy mózg jest w stanie sam z siebie wytworzyć ośrodek, w którym może się rozchodzić fala dźwiękowa?

– Rysiek, ale tyś nas porządnie naciął. Widzieliśmy te gumy w sklepie, daliśmy ci za nie dwa razy tyle. Kurde, to nie w porządku, co nie? Żuć się nam odechciało.

– Cicho, ci… W porządku, jak tylko będę miał forsę, zaraz wam dam, tylko cicho, idźcie już.

Jakże szybko przyszła odpowiedź na pytanie, czy śniąc, słyszymy. Tak, doprawdy słyszymy, nawet gdy śpimy głęboko i śnimy. Wyraźnie przecież słyszał, śpiąc w najlepsze, pach, pach i przerwa, i znowu w krótszych odstępach pach, pach, a za chwilę, minutę-dwie, tap, tap, tap po asfalcie.

Otworzył oczy, prawie automatycznie spojrzał w kierunku okna – dniało; usłyszał łagodny, trochę zawstydzony głos mamy:

– Wawrzek, już czas wstawać.

I znowu, jak co dzień, rutyna, jak automat, jeszcze półśpiąc: łazienka – zęby, twarz; przedpokój – spodnie, koszula, kurtka; schody – po dwa stopnie w dół z drugiego piętra; chłód poranka, wyboje chodników, spady ulic, ale też myśl, przeczucie, impresja, coś, czego nazwać jeszcze nie umiał, ale czuł, czuł, że było – profetyzm człowieczego losu. Trzy godziny roboty szybko minęły i już siedział w kuchni przy śniadaniu.

– Weź sobie, Wawrzuś, jeszcze kromkę, masz czas, jeszcze godzina do szkoły, zdążysz. Widziałeś coś przy piętnastce, coś się tam chyba stało, tyle aut, policja, karetka?

Znał ten blok – był mu przyjazny, bo na płaskim i wiele butelek w jednym miejscu, no i mieszkało tam sporo kumpli, Rysiek też.

– Widziałem, widziałem te auta, ale w ogóle mnie tam nie wpuścili, kazali przyjść po południu.

Czyż nie byłoby lepiej, gdyby czasem tylko nam się śniło, żeby życie nie wysyłało swoich sygnałów w naszą jaźń, pamięci nie zapełniało, fatum się nie odciskało; byśmy zapomnieć byli zdolni, w sens życia nigdy nie powątpiewali, radość znajdowali, poznania w cierpieniu umieli się doszukać lub choćby przeczuć je tylko?

Rysiek

– Jak się wam podobało? Jak wytrzymaliście te sześć tygodni beze mnie, bez waszej ukochanej siostrzyczki, budy, no i waszych wielkich interesów?

Mama zadała to pytanie rozbawiona, w ogóle nie oczekując odpowiedzi – jakby wiedziała, że śródroczny pobyt w pszczyńskiej wsi, zorganizowany dla biedniejszych dzieci, był z pewnością udany i pożyteczny.

Może ze złości za chwile tęsknoty, której doświadczył, Rysiek zabrał się za opowiadanie szczegółów.

– Rano zawsze wychodziliśmy do parku biegać. Ścigaliśmy się, choć nagród żadnych nie było i nikt nie sędziował.

– Z pewnością rzadko kiedy nie byłeś pierwszy – przerwała mu, wiedząc, jak bardzo lubił wygrywać i błyszczeć. Nie podobała jej się ta cecha – sama taka nie była. Wolała stać w cieniu, ceniła ciszę, spokój, skromność.

– Niestety z szybkością u mnie kiepsko, prawie zawsze wygrywał ten pajac Wawrzuś.

– Czemu tak nieładnie go nazywasz? To dzielny chłopiec, i dobrze się uczy, i pomaga rodzicom.

– Niech tam będzie dzielny, ale zawsze wygrywać nie musiał, a i tak pajac, bo przez kara skakał.

– Co za „kara”? – Mama pilnowała, by nie używał gwary, bo szczególnie wrażliwy był na to ojciec, drażniła go i doprowadzała do furii.

– No, taczkę, o taczce mówię – poprawił się Rysiek.

– Co, i w tych skokach też wygrywał?

– A co myślisz. Pajac.

– Rysiek, nie bądź niedobry.

– Ale wiesz co paj… Wawrzuś sobie wymyślił? Że skakanie w poprzek kary to bułka z masłem, za łatwe, no to będziemy skakać wzdłuż kary, sorry – taczki, i że on skacze pierwszy.

– No i co, przeskoczył?

– W życiu! Nadział się pajac kolanem na nieosłoniętą rączkę, a głową walnął w przód kary, izwinitie – taczki.

– O Boże – jęknęła, jakby sama poczuła ostry kant uchwytu wbijający się w jej kolano. – To musiało się skończyć szpitalem.

– Nawet nie. Muszę przyznać, że był twardy, nawet nie chlipnął, gdy mu to kolano robili, szyli, nie wiem co. Ale przynajmniej mogłem przez parę dni wygrywać poranne wyścigi.

– Szczęście, że wszystko się dobrze skończyło i wszyscy wrócili cali i zdrowi do domu. Teraz, Rysiuniu, o naszych sprawach. Wiesz, że wyjeżdżam, jadę odpocząć i podleczyć moje dolegliwości. Trzy tygodnie sanatorium jest mi potrzebne i z pewnością dobrze mi zrobi. Będziecie musieli sobie radzić beze mnie. Ale jest przecież babcia, a i ciocia będzie codziennie przychodziła – daleko przecież nie mieszka, macie gdzie szukać pomocy, gdyby co.

– Nie martw się, mamuś, damy sobie radę. Jest przecież jeszcze i Alina, która już dorosłe pannisko, co widzę po kumplach, którzy coś za często zamiast rozmawiać o normalnych sprawach, no wiesz, o następnym szpilu, sorry – meczu, o nowych przebojach z Radia Luksemburg lub skokach do wody na szachcie, no wiesz, tej gliniance, interesują się tym, co Alina lubi, gdzie chodzi, co robi. Zauważyłem, że to zainteresowanie jest wprost proporcjonalne do wielkości jej cyc…, sorry – biustu.

– Popatrz, popatrz, wprost proporcjonalne, widzę, że jednak czegoś cię w tej szkole nauczyli.

– Jakbyś dostawała kantem linijki w łapę, to też byś się nauczyła.

– Pani was bije?

– A coś myślała, że sami z siebie tacy grzeczni jesteśmy? Szczególnie nie lubi tego twojego Wawrzusia, choć jest bardzo dobry i z polaka, i z matmy – to on mnie nauczył tej wprost proporcjonalności, a w ogóle z wszystkiego jest gites.

– Co?

– No, dobry jest. Ale czasem czymś tam podpadnie, jak każdy, a wtedy przez ławkę i trzepanie spodni. Muszę przyznać, że nie krzyczy, ale idzie do ławki cały czerwony.

– Coś tam słyszałam od cioci o tym „trzepaniu”; może i wam nie zaszkodzi, tym bardziej że już niedługo się to skończy. Nie będziecie mieć lekcji z panią Rachubą, ale każdy przedmiot z innym nauczycielem.

– Oby jak najprędzej.

– Ale w sprawie mojego wyjazdu. Rysiu, najważniejsze, byście taty nie denerwowali. Wiesz, jaki jest ostatnio wybuchowy, poirytowany. To ciężka praca, służba to tu, to tam, przełożeni coraz więcej krzyczą i wymagają. No i czasy są ciężkie. Coś wisi w powietrzu.

– Nie bój się, mamo, będę się starał, i Zygę przypilnuję, choć to on jest starszy. Będzie w porządku.

– Pieniądze drobne macie, a więcej nie potrzebujecie. Babcia, ciocia i Alina wszystko, co potrzebne, będą kupować.

– Będzie w porządku – powiedział, ale w duchu pomyślał sobie, że bez dorabiania na drobnym handelku byłby takim samym szarakiem i pajacem jak ten zakichany Wawrzek. A tak i ma na kino, i dziewczynom może zaimponować, i do Katowic może z kumplami się wybrać, by na ten przykład windami pojeździć.

Mama, jakby w myślach umiała czytać, mówiła teraz lekko ściszonym głosem.

– Proszę cię, Rysiu, nie rób głupstw. Na zarabianie masz jeszcze czas, a przecież nie jest u nas najgorzej – oboje pracujemy, dziadkowie pomagają. Popatrz na Wawrzka, jak tam jest ciężko, a słyszę o nim same dobre rzeczy. Zresztą nikt nie musi mi mówić, mam oczy, więc widzę, a też i rozum mam, by oceniać i doceniać.

Co mama tak ciągle z tym Wawrzkiem, musi mnie tak drażnić?! – pomyślał Rysiek. Ten porąbany Wawrzyn to niczym kamyk w sandale lub muszka w oku – niby nic, a przeszkadza.

– No, ale najważniejsze, nie denerwujcie taty, wiesz, że potrzebuje spokoju. Czasem myślę, że to jemu bardziej potrzebne to sanatorium niż mnie.

– Mama, przecież wiesz, że ja grzeczny jestem – powiedział z uśmiechem na twarzy, a gęba mu się mimowolnie ironicznie wykrzywiła, bo właśnie sobie przypomniał, jak włożył Ani, tej blond pokusie, żabę do torby, a Ircię sobie pomacał, „troszcząc” się o jej zmiętą bluzkę.

– Wiem, wiem, wiem, to tak na wszelki wypadek. A tak nawiasem mówiąc, na religię to chodzicie do salki?

– Tak, chodzimy – odpowiedział bez przekonania; nawet nie pamiętał, kiedy był ostatni raz. Chyba było to wtedy, gdy ksiądz dał w pysk temu Michałowi, który mieszka nad kinem i na wszystkie filmy może chodzić za darmo. Trzeba przyznać, że trochę przeszkadzał, ale żeby od razu w gębę? Z drugiej strony było w tym chyba więcej szoku i wstydu, a mniej bólu, który o ileż częściej fundowała im hrabina – tak nazywali swoją „ukochaną” wychowawczynię.

– To dobrze, ale tacie o tym nie mów, a w niedzielę, jak chcesz iść do kościoła, to też nie musi o tym wiedzieć.

Taki jakiś żal usłyszał w jej głosie; że też przejmuje się kościołem. Ale z tatą to naprawdę trzeba uważać – ręka u niego jeszcze szybsza niż u księdza Pyszki, a i w oczach taki jakiś szary gniew. Czemu szary? – spytał sam siebie i wtedy zobaczył jego oczy: niby to patrzące na ciebie, a w rzeczywistości gdzieś obok, daleko; niby jest tu i teraz – co jakże często daje się odczuć i na głowie, i na plecach – a jakby przebywał gdzieś tam, hen. Mamie o biciu nic nie mówił, i tak miała za dużo kłopotów, no i te problemy z nerkami.

– Mamuś, mogę już iść na podwórko? Pogram w bala, to jest w piłkę – zapytał przymilnie, a w głowie błysnął następny drobny interesik, który – da Bóg – może znowu uda się zrobić.

– No idź już, idź, tylko pamiętaj, co ci mówiłam, bo już więcej kazań przed wyjazdem nie będzie.

To mu się spodobało – i zezwolenie, i lżejszy ton, który nareszcie wyczuł w jej głosie. I już go nie było.

Akcja „Sen nocy letniej”

– Panowie, kurwa, pełna koncentracja. Nie patyczkować się, trzeba klechom pokazać, gdzie ich miejsce. Nie będą nam podskakiwać i brać się za politykę – to ma być wielka demonstracja to ich tysiąclecie. Ciemny naród ma to kupić, a my po tym będziemy sprzątać. Nie pierdolić się: z klechami, owszem, trochę delikatniej (sam nie wiedział, czemu za kurwowy przecinek wskoczyło mu to literackie „owszem”), ale jak cywil podskoczy – w mordę albo gumą przez plecy – i zaboli, i efekt psychologiczny będzie jak trzeba. No i najważniejsze – obraz nie ma prawa pod żadnym pozorem wyjechać. To już nie moja decyzja, to sama góra. Tam, kurwa, chyba wiedzą, co dobre i potrzebne, a może ktoś wątpi?

Pułkownik Sadoś, który lubił sobie wystąpić publicznie, choćby tylko przed podwładnymi (miał też jednak nadzieję, że w końcu kto trzeba zauważy jego lojalność, przydatność, skuteczność, pociągnie za właściwy sznurek i pchnie go w górę), był jakoś bardziej niż zwykle podekscytowany. Nie chciał dopuścić do siebie myśli, że to jednak inna akcja niż wszystkie poprzednie, kiedy chodziło o zatrzymanie, zrobienie wrażenia, by delikwentowi dupa ścierpła ze strachu, wreszcie i dostarczenie do „domku”, jak pieszczotliwie mówili o komisariacie, którego już sam wystrój wielu twardzieli zamienił w sumiennych donosicieli. Co jest, znowu jakieś „i owszem” – pomyślał. – To chyba z czytania i słuchania tego ich Lolka z Krakowa. – Takie dostał od przełożonych zadanie służbowe i po cichu przyznawał, że popaprany figurant umie wziąć tłumy za uszy, słuchają go jak proroka.

Musiał przyznać, że i on się nie wyłączał, owszem (kurwa!), słuchał i – o zgrozo – odbierał. Jakaś to była inna mowa – nie ta znana mu z odpraw i zebrań partyjnych. Zauważył, że coraz mniej mu się podobały tak kiedyś lubiane zwroty typu: „wiecie”, „rozumiecie”, „tak trzeba”, „jeszcze nam za to podziękują”. Zaczął też czytać, szczególnie, gdy skurwiel Loluś zadawał mu jakąś pracę domową – a to jakiegoś Dostojewskiego, a to Manna czy Augustyna przywołał. Najpierw tłumaczył sobie, że to po to, by nie być od wroga śmiertelnego głupszym, ale z czasem zauważył, że robi to już i dla przyjemności. I uświadomił sobie też, że już nie zawsze Lolusia „skurwielem” poprzedzał, choć gdy gadał do podwładnych, to mięskiem lubił doprawić. Potrafił też i posłodzić. To cwaniactwo miał w sobie, nie był mu tu potrzebny żaden psycholog, żaden Dostojewski czy Tołstoj.

– Chłopcy, pacholęta wy moje, nie bójcie się, to tylko obraz, nawet nie oryginał, ledwie kopia, przecież nie wierzycie w jakieś święte obrazki jak jakieś baby na odpuście. Zatrzymujecie i stanowczo zawracacie do klasztoru. Najpierw delikatnie, no bo wiecie, rozumiecie, tam jego miejsce, że niby za cenny, by ryzykować jakieś tam peregrynacje (niech chamy wiedzą, że nie na darmo jest pułkownikiem!), a jak nie poskutkuje, z grubej rury – albo z liścia w gębę, albo pałą w cztery litery, gospoda oficery. – Też, kurwa (nareszcie!), lubił, gdy chłopcy trochę gęby z podziwu otwierali, jaki to ich dowódca łebski facet. – No i żeby było jasne, żadnego obciachu nie będzie, prawo i troska o spokój społeczny.

Kurwa, byłby ze mnie niezły minister spraw wewnętrznych – pomyślał.

– I nie martwcie się, góra wszystko usprawiedliwi i włos wam z głowy, dziatki, nie spadnie, gdyby coś się przydarzyło. Tyle ewangelii na dzień dzisiejszy, chłopcy, i do roboty, już, żwawo! – krzyknął, ile tchu w płucach Bozia dała. – Łączność gra, a wasz pułkownik czuwa nad wszystkim.

Jeden tylko chyba sierżant Bisztyga nic z jego oratorskich popisów nie usłyszał, tak własnymi myślami był owładnięty, tak w nich zatopiony, jak sprinter przed startem w finale olimpijskim lub skazaniec chłonący rzeczywistość przed chwilą przejścia.

„Co, do kurwy maci, ja tu robię? Wszyscy z osiedla jakoś żyją, owszem, tych pierdolonych szyneczek, że już nie powiem o burżuazyjnych gumach do żucia, nie mają, ale jakoś po szychcie nic ich nie gryzie, i na spacer idą, i dzieci jakieś bardziej udane od moich. Jak, kurwa, mógł sprzedawać te pieprzone gumy smarkom tych nieboraczków, którzy dla „lepszego jutra przyszłych pokoleń” ledwo koniec z końcem wiążą? Już ja mu, kurwa, pokażę, jak wrócę. Myślał, żem głuchy. Przecież nie na darmo jestem gliną.”

„Bzdury – dalej kombinował – trza się wziąć w garść, dobrze się sprawić, a pułkownik i jakąś premią sypnie, a w domu wszystko jakoś się rozwiąże. Najpierw zrobi się porządek z kościołem, żadnej tam katechezy, żadnych salek, żadnej religii. Jak sobie przypomnę Rysia z Zygą w tych garniturkach uszytych do pierwszej komunii, te pojaśniałe twarze babć, to mi się zbiera na wymioty. Koniec z tym babskim wychowywaniem, teraz ja się za nich wezmę i nie będzie już żadnych interesików, ale żelazna dyscyplina, jak tu na akcji.”

Okrzyk pułkownika był jednak na tyle mocny, że i sierżanta Bisztygę wyrwał z labiryntu myśli, które niczym natrętna mucha do żarcia pchały się do głowy, żądając uwolnienia, wypowiedzenia, wykrzyczenia.

– Do wozu!

Na komendę wszyscy rozbiegli się do swoich suk i wyruszyli na rogatki, gdzie mieli czekać i sprawnie załatwić sprawę Dobrej Pani.

Dobra Pani

– Uwaga, jadą! Zrobić blokadę! – wrzasnął oficer, a że Bisztyga stał najbliżej Sadosia, schowany za fiatem z którymś z kolei papierosem, aż podskoczył wyrwany z ciągle trapiących go myśli. Nie umiał jakoś wyłączyć co i rusz pojawiających się prawie że namacalnych zwid. Już to pojawiała się matka, taka jakoś posmutniała, już to żona – czymś tam przerażona, już to chłopcy – raz w bijącej w oczy bieli, raz tragicznie czarni. Tylko Alina była jakoś dziwnie nieobecna.

– Dwa auta w poprzek, dwa w skos i twardo, żadnych kompromisów. Mają wracać do klasztoru i koniec. I niech się, kurwa, cieszą, że im towarzysz Wiesław uratował dupę, boby ich pobratymcy skonsumowali na przystawkę, nie oglądając się na żadne stolice święte.

Niewiele brakowało, a znów dałby się porwać swojej elokwencji i erudycyjnym popisom, ale zdał sobie sprawę, że to już nie czas po temu, więc tylko dodał:

– Bisztyga, ja jestem ten dobry i gadam, a ty drań, który mi się wymyka spod kontroli. Rozumiemy się?

Bisztyga kiwnął tylko głową na znak, że rozumie, i już wrócił do rzeczywistości, już myślał, jak ma reagować, jak się spisać, by nie wyjść na błazna lub mięczaka. Tętno wyraźnie podskoczyło, a podniecenie przypominało stan emocjonalny boksera tuż przed walką lub Don Giovanniego przed kolejnym etapem jego muzycznej erotyki. Cały rozdygotany wewnętrznie – na zewnątrz nic nie dał po sobie poznać – udając całkowite opanowanie, poprosił stojącego obok kaprala o ogień, a wzrokiem przekonywająco błagał o wsparcie, a może nawet o zwolnienie go z tego niewdzięcznego zadania. Na próżno – albo nie widzieli, albo udawali, że nie rozumieją.

– Bisztyga, na środek z lizakiem! Reszta, zrobić mi pierdoloną manifestację siły! – Sadoś ryknął po raz ostatni. Teraz musiał się już opanować, skoro miał grać rozsądnego i umiarkowanego gościa, którego tylko niezrozumiale przypadkowy los postawił tu, na drodze, z tą bandą prostaków, których emanacją miał być Bisztyga. Wybrał właśnie jego, bo wiedział, że, i owszem, ma szybką i twardą rękę, ale jednocześnie nie jest aż takim chamem i prymitywem; że myśli i umie prawidłowo ocenić sytuację. Nigdy nie wiadomo, czy się to nie przyda.

– Stać! – rozkazał pewnym głosem Bisztyga. – Proszę zatrzymać pojazdy i wyłączyć silniki. To potrwa krótką chwilę, albo i dłużej!

Kierowca w drugim, największym, aucie (w istocie była to limuzyna z trzema miejscami z przodu i podwyższonym tyłem) widać nie usłyszał Bisztygi, bo silnik ciągle pracował.

– Co jest, parchu! – ryknął i walnął w dach szoferki z taką zapamiętałą siłą, że i jego twarda łapa to odczuła. – Nie słyszysz czyś niekumaty? Chętnie ci wytłumaczę, co się robi, gdy władza mówi. – Chwycił bidoka za kierownicą za klapy pod szyją, a drugą ręką, z której lizak wyślizgnął mu się i spadł na chodnik, zamachnął się, dając do zrozumienia, że zaraz przystąpi do tłumaczenia. – Wyłącz silnik! Wyłaź i otwieraj tył! Klecha, a może i ekscelencja – nie odróżniam – siedzi i czeka na dalsze rozkazy!

Sam się przeraził stanowczości swoich wrzasków, a i tego, co mogło nastąpić – był tak nabuzowany, że argumenty siły były, i w przenośni, i dosłownie, na wyciągnięcie ręki. Kurwa – błysk myśli przebiegł niczym natrętna mucha – czy ja naprawdę jestem takim chamem i brutalem? Wpierdolę temu zarozumiałemu popaprańcowi, a skończy się to babskie sranie i filozofowanie. Powstrzymał się z największym trudem i tylko pchnął wystraszonego już nie na żarty kierowcę przed siebie, wysyłając go ruchem głowy i kiwnięciem dłoni w stronę tyłu samochodu. Dopiero teraz zauważył, że pułkownik monitorował sytuację przez przednią szybę i że z obu stron drzwi są uchylone.

– Spuść klapę! – burknął trochę łagodniej i odsunął się pół kroku do tyłu, by kierowca mógł wykonać rozkaz. Kiwnął głową, wskazując kierowcy, gdzie ma się przesunąć, podszedł do auta i zrzucił zasłonę.

„O ku…” zmieniło mu się bezwolnie w „O Boże!”, całkowicie stracił kontrolę nad mimiką: gęba bezwiednie otwarła się szerzej niż normalnie, oczy, najpierw przymrużone w obronie przed światłem, po chwili otworzyły się szerzej i wyrażały już to nic, już to wszystko – zdumienie, zachwyt, niedowierzanie, przerażenie tym, co niepojęte, co wszak pojmowania nie wymaga, co tylko chce, by tak stać i patrzeć, a ręki po owoc nie wyciągać. Nawet nie zauważył konstrukcji ołtarzyka – nie ołtarzyka, ramy podtrzymującej obraz i drewnianych cylindrycznych drągów służących do przenoszenia całości.

Widział tylko twarz, nic innego dla jego zmysłów postrzegania – a cały był postrzeganiem – nie istniało. Widział oczy smutno patrzące, w których wszak rozpaczy i sprzeciwu nie było, owszem, była zgoda. Widział policzek matki pocięty, niczym bruzdami, zmarszczkami, które wszak ani cierpienia nie wyrażały, ani kary dla tyrana – czasu – nie oczekiwały.

I tak stał z gębą otwartą, a głowa, choć nie myślała, wszystko wiedziała, serce zaś, choć prawie bić przestało, wszystko czuło. I byłby tak stał z poruszającymi się rytmicznie nozdrzami, które chciały chyba powstrzymać łzy, już, już mające swobodnie i mimowolnie napłynąć do oczu, gdyby nie pułkownik Sadoś, któremu ta i tak krótka chwila absolutnej ciszy wydała się nienaturalna, niezwykła – Bisztyga przecież, gdy już był w akcji, traktował głos jak oręż, istotną broń w pacyfikowaniu przeciwnika, szczególnie tego ideologicznego. Zaniepokojony Sadoś wyskoczył z wozu i podszedł do Bisztygi energicznym, żołnierskim krokiem, by pokazać pozostałym zabezpieczającym akcję milicjantom, że wszystko jest w porządku, że wszystko jest pod kontrolą.

– Sierżancie! – Nie wrzasnął, jak miał w zwyczaju, ale jakby wyczuwając, że coś jest inaczej niż zwykle, powiedział półgłosem i klepnął Bisztygę delikatnie w ramię. Chciał dodać: „Kontynuujcie czynności, sierżancie”, ale gdy ten wreszcie oderwał oczy od wnętrza wozu, a Sadoś zobaczył jego twarz – nie twarz swojego chłopa, z którym – jak z mało którym – można się było i napić, i pogadać, ale twarz jakiegoś nawiedzonego poety lub wielbiciela malarstwa, który właśnie zobaczył i pojął coś, co do tej pory tylko przeczuwał – zrozumiał, że musi wziąć sprawy w swoje ręce.

– Ekscelencja wybaczy – jak i u was nie każdy funkcjonariusz Boga, tak i u nas nie każdy funkcjonariusz partii to wzór ogłady i intelektu. Robota ciężka i niewdzięczna, ale partia każe – funkcjonariusz musi. My wszak ludzie z trochę innej, lepszej gliny ulepieni na pewno znajdziemy rozwiązanie.

– Sierżant to porządny człowiek, czytam to z jego twarzy, może tylko trochę pogubiony, a już na pewno z tej samej gliny co pan i ja. – Nie tylko pułkownik, ale i ekscelencja nawykły był do popisów oratorskich, w tej chwili tym bardziej uzasadnionych, że pozwalających rozładować napięcie.

Pułkownik był jednak czujny i wiedział, że to on jest tu po to, by kontrolować sytuację, szybko więc przejął inicjatywę.

– Zostawmy sierżanta, z pewnością da sobie radę. Przejdźmy do naszych spraw. Ekscelencja wie, że nie ma zgody na peregrynację.

Sadoś znów poczuł się kontent, mogąc błysnąć tak trudnym i niepojętym dla jego ludzi słowem. Już wiedział, że sprawę załatwi, że incydent z Bisztygą zażegnany. A swoją drogą – pomyślał – kurwa, co to było? Trzeba go będzie z tego później wyspowiadać.

– Wiem o tym, pułkowniku, ale jak pan widzi, to nie żadna wielka peregrynacja ani tym bardziej manifestacja, ale skromne przewiezienie naszej Częstochowskiej Panienki do małego parafialnego kościółka.

– Zapewne, zapewne, ale my, ekscelencjo, jednak, powiem: ludzie światli, ludzie innej proweniencji (a co, kurwa!) dobrze wiemy, że jest jeszcze lud, a tak po prawdzie to motłoch, który nie zawsze chce się nas słuchać. Już tam szykuje jakieś wielkie strojenie dróg, wielkie imprezy, ekscelencja wybaczy – celebracje. Na to zgody nie ma, ze względów tak praktycznych, jak i politycznych. Ci, co nad nami, wyraźnie sobie tego nie życzą.