Niewidka i inne opowiadania - Ryszard Marian Mrozek - ebook

Niewidka i inne opowiadania ebook

Ryszard Marian Mrozek

2,8

Opis

Czy wiesz, co by się stało, gdyby naukowcy wymyślili środek pozwalający stać się niewidzialnym? Jak odbiłoby się to na losach ludzkości? Czy gdyby znalazł się w rękach dobrych ludzi, wówczas nic złego by się nie wydarzyło? Albo gdyby na Ziemię przylecieli kosmici mający ciało o całkiem innych właściwościach niż ludzkie?…

Szczególną cechą autora jest umiejętność naukowego nabudowania i uprawdopodabniania historii opisanych w opowiadaniach science fiction. Publikacja zawiera opowieści różnej treści: od typowego s-f, poprzez opowieści nawiązujące do historii (potop szwedzki) i książek znanych z kanonu literatury (Sienkiewicz, Doyle, Baśnie tysiąca i jednej nocy), aż po trawestacje zdarzeń opisanych w Biblii.

Ryszard Marian Mrozek
urodził się w 1930 roku w Jakubowie, gdzie skończył pierwszą klasę szkoły powszechnej. Przez resztę dzieciństwa i lata młodzieńcze mieszkał w Cegłowie. Ukończył szkołę średnią o profilu ogólnym. Był długoletnim pracownikiem poligrafii w resorcie Ministerstwa Obrony Narodowej. Jego zamiłowania to książki i turystyka, głównie górska. Autor książek: Historia jednego życia, Rama Singh, Trzydzieści srebrników, Źdźbło w garażu, Intro ligare oraz tomiku poezji.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 422

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,8 (5 ocen)
0
1
2
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




NIEWIDKA

1. ‌Czarny ‌trójkąt

Przy drodze ‌na ‌zielonej ‌tablicy widnieje nazwa ‌miejscowości: Raczęta. ‌Niejeden, czytając ten napis, ‌zastanawia się, jak to ‌rozumieć – ta Raczęta ‌czy ‌te ‌Raczęta? Miejscowi patrioci ‌rodowód ‌tej swojej małej ‌ojczyzny wywodzili od niejakiego ‌Raka, który przed ‌wiekami za męstwo okazane ‌w bitwie pod ‌Pskowem ‌od ‌króla ‌Stefana Batorego rzekomo ‌otrzymał ‌szlachectwo i kilka włók ‌ziemi, na ‌której się ‌pobudował, ale historycy ‌w swoich ‌annałach nie ‌znaleźli ‌żadnej wzmianki ‌o tym wydarzeniu. Podobno ‌dawno temu osada, od ‌nazwiska jej ‌mitycznego ‌założyciela, nazywała ‌się Raki, ale ‌z czasem, nie ‌wiadomo za czyją ‌przyczyną, Raki ‌stały ‌się Raczętami. Może przez ‌złośliwość sąsiadów, w każdym razie ‌tak ‌już pozostało. ‌Miasteczko liczy ‌nieco ponad dwa tysiące ‌mieszkańców. ‌Jest w nim poczta, kościół, ‌apteka, niewielki ośrodek ‌zdrowia, ‌posterunek ‌policji i stosowna ‌liczba sklepów oraz ‌zakładów ‌usługowych. Przelotowa ulica ‌Główna łączy się z pobliską ‌szosą, na której ‌zwykle ‌panuje duży ‌ruch, głównie za sprawą tirów, gdyż niedaleko jest stąd do granicy z Białorusią. W połowie drogi między tą szosą a miasteczkiem, niedaleko Puszczy Knyszyńskiej, stoi duża karczma, o której na wstępie coś trzeba powiedzieć, gdyż tu właśnie znajdzie swój początek niniejsza opowieść. Nad wejściem rzuca się w oczy zielona tablica z nazwą tego przybytku: Karczma pod Dzikiem, z realistyczną podobizną tego zwierzęcia i nazwiskiem właściciela: Albin Ciądka. Na tablicy obok drzwi jest także informacja, że specjalnością zakładu jest golonka z chrzanem.

A ta golonka była tak słynna z niepowtarzalnego smaku, że kierowcy ciężarówek, świadomi, czego mogą się tutaj spodziewać, po drodze do i od granicy zbaczali tu specjalnie dla tej właśnie golonki i to dla nich przede wszystkim w pobliżu znajdował się obszerny parking. Kto golonkę zamówił, otrzymywał też gratis dwadzieścia gramów równie słynnego napoju. Dlaczego tak mało? Bo tyle do dodania apetytu wystarczyło, a jednocześnie nie było to za wiele, aby później kierowca miał wbić się w przekonanie, że cała szerokość jezdni należy do niego. Kto chciał, mógł tego specjału zamówić więcej, ale już na własną odpowiedzialność, gdyby gdzieś na trasie musiał dmuchać w alkomat. Z policją pan Ciądka umiał żyć w zgodzie, na stopie niemal przyjacielskiej. Czyż mogło być inaczej, skoro w każdą niedzielę każdy mundurowy z miejscowego posterunku miał zapewniony gratisowy obiad, tym razem z całą setką? Kto by odcinał gałąź, z której może sobie zrywać owoce? Pan Ciądka, jako człowiek obrotny i z inicjatywą, nie zamierzał poprzestać na samej karczmie. Tak się złożyło, że jego córka wyszła za mąż za technika samochodowego, więc pan Albin był właśnie w trakcie budowy stacji benzynowej w pobliżu parkingu, połączonej z warsztatem do wulkanizacji i doraźnych napraw. Ale przenieśmy się do wnętrza jego karczmy.

Zaraz za wejściem znajduje się sień, gdzie można zostawić większy bagaż, otrząsnąć się ze śniegu lub deszczu albo wierzchnie odzienie powiesić na wieszakach, których tu jest pod dostatkiem. W jadalni stoi osiem stolików z czterema krzesełkami przy każdym. W razie potrzeby jest dość miejsca na dostawki.

Jak jest w kuchni, nie wiadomo, bo tam nie każdego wpuszczają.

Na dwuosobowy personel sali miała oko panna Lucia, osoba w średnim wieku, o miłej, uśmiechniętej twarzy okolonej ciemnymi lokami i figurze o dość ponętnych kształtach. Złośliwi mówili o pannie Luci, że swej cnoty strzeże jak pies starego gnata, z którego wprawdzie nie ma pożytku, ale go pilnuje, bo jest jego.

W tej chwili są zajęte tylko trzy stoliki. Przy tym najbliżej wyjścia siedzi czterech kierowców, właśnie kończących spożywać posiłek; pod ścianą przy oknie starszy pan z długopisem biedzi się nad krzyżówką, od czasu do czasu zerkając na trzech mężczyzn oddzielonych od niego pustym stolikiem, pochylonych ku sobie i omawiających coś przyciszonymi głosami. Wydaje się, że starszy pan, lekko ku nim zwrócony, stara się nasłuchiwać, o czym mówią. Póki nie wiemy, kim on jest, nazwijmy go Krzyżówkowiczem. Tamci trzej reprezentują różne typy. Jeden szczupły, w okularach – to na razie niech będzie Okularnik. Drugi, łysawy, w marynarce w kratę – to Kratka; a trzeciego – jest tęgi, rosły, gdy mówi, słowa, dla nadania im wagi, podkreśla, stukając palcem po notesie – nazwijmy Szefem. Później, jeśli trzeba będzie poznać nazwiska tych panów, przydzielimy im właściwe miana, ale na razie niech będzie tak, jak jest.

W pewnej chwili pan Krzyżówkowicz w zamyśleniu zmarszczył czoło, postukał się po nosie długopisem i uprzejmie pochylił się w stronę tych trzech.

– Przepraszam panów, ale brakuje mi hasła do krzyżówki. Nie wiedzą panowie przypadkiem, jaka miejscowość historyczna na pięć liter może się kojarzyć z rokiem 1444?

Zagadnięci popatrzyli na niego zdziwieni, a jeden wzruszył ramionami, mówiąc, że to może być każde miejsce, które już w tym czasie istniało, więc teraz jest historyczne.

– To Warna – wtrąciła się panna Lucia, właśnie przechodząca mimo nich.

– O, właśnie – ucieszył się Krzyżówkowicz. – Że też mi to wypadło z pamięci…

– A może to Warmia? – przedstawił inną hipotezę Kratka.

– Idź ty, głupi! – skarcił go Okularnik. – Przecie Warmia ma sześć liter.

Trzej panowie wrócili do przerwanej rozmowy.

Pan Krzyżówkowicz odłożył długopis i skierował się do przybytku chwilowego pobytu dla panów, a tamci trzej wkrótce skończyli omawianie swoich interesów i Szef pomachał do panny Luci, prosząc o podanie jeszcze trzech kufli.

W tej chwili stojący na stoliku wazonik z kwiatkiem spadł na podłogę, rozbijając się.

– Co jest?! – ze złością zawołał Szef. – Nie możecie uważać?!

– Jak Boga kocham, to samo spadło!

– Samo spadło – rzuciła z ironią panna Lucia, stawiając przed każdym po kuflu – ale samo się nie zapłaci. Wazonik piętnaście złotych, kwiatek pięć. Więc razem do rachuneczku doliczymy dwadzieścia złotóweczek.

W czasie sprzeczki, kto jest winien i kto ma zapłacić, wrócił Krzyżówkowicz i słuchając tego z uśmiechem, zabrał się znów do swojej krzyżówki.

– Ej, co to ma znaczyć? – Nagle Szef z oburzeniem rzucił na stół notes, wskazując palcem na okładkę. – Kto mi to tak pomazał?

Na wierzchu okładki widniał czarny trójkąt, prymitywnie namazany grubym flamastrem.

– To chyba już było – powiedział Okularnik, wzruszając ramionami – bo skąd by się wzięło?

– Było, było – Szef popatrzył na nich groźnie – wypraszam sobie takie żarty! Kto to zrobił?

– A może to jakieś czary albo co…

– Albo co, albo co! – Tu Szef zwrócił się do Krzyżówkowicza: – Panie ładny, pan lubisz zagadki, może pan powiesz, skąd się to mogło wziąć? – pokazał rysunek. – Jak mi to się tutaj znalazło?

Krzyżówkowicz popatrzył i zamyślił się.

– To mi coś przypomina – powiedział – ale jeśli to jest tym, o czym myślę, to zamiast pytać „kto” to zrobił, należałoby zapytać „co” to zrobiło.

– Co takiego? – zaniepokoił się Szef. – Czary jakieś czy co?

– Przed laty, jak jeszcze byłem dzieciakiem, czytałem jakąś powieść o złych ludziach. Ich herszta, kiedy planował jakieś łotrostwo, to stale prześladował dziwny znak, który w różnych miejscach mu się pokazywał jako ostrzeżenie, żeby tego nie robił, i nikt nie wiedział, skąd się brał. Ale to uporczywie go nękało, póki nie porzucił swych niecnych zamiarów.

– Taki sam? I porzucił?

– Nie wiem, czy taki sam, nie pamiętam, ale, skoro się przestało pojawiać…

– Bzdura – zawyrokował Szef.

– I ja też tak myślę. Do widzenia panom. – Krzyżówkowicz wstał i skierował się do drzwi. Po drodze zatrzymał się przed toaletą, pomyślał chwilę i znowu wszedł do środka.

– Słuchajcie – powiedział Szef do towarzyszy przyciszonym głosem – coś mi tu śmierdzi. A to właśnie, że ten namazany obrazek się tu znalazł akurat razem z tym mądralą, co wiedział, co ma o tym powiedzieć. Ty – wskazał na Okularnika – wyjdź na papierosa, a jak tamten wyjdzie z kibla, pojedziesz za nim i zobaczysz, skąd on jest i co to za jeden.

W tej chwili kierowcy dotychczas siedzący przy pierwszym stoliku wstali i skierowali się do wyjścia. Szef z tym drugim siedzieli, czekając na Krzyżówkowicza, ale ten się nie pojawiał. Okularnikowi chyba znudziło się czekać za drzwiami, bo zajrzał do środka.

– Co jest? Nie ma go jeszcze?

– Nawet jakby dostał sraczki, już by dawno powinien wyjść, pójdę zobaczyć. – Szef wstał i podszedł do toalety. Zapukał, a nie doczekawszy się odpowiedzi, wszedł do środka. Po chwili wyszedł. – Nie ma go! Wyparował, czy co?

– Może wylazł oknem?

– A po co by miał wyłazić oknem, zresztą są kraty. Pewnie wyszedł razem z tamtymi. Gapy z nas, jedziemy.

Trzej panowie wsiedli do trzech samochodów.

– O, cholera! – Na wstecznych lusterkach wozów czerniały duże trójkąty.

Po bezskutecznych próbach wycierania lusterek, ponieważ tusz był wodoodporny, najpierw jeden gwałtownie ruszył z piskiem opon, a za nim pozostali. Po chwili spoza ściany karczmy wyłoniło się trzecie auto i pojechało w ślad za tamtymi.

*****

Kto z nas nie czytał bajki, w której występowały takie czarodziejskie rzeczy, jak czapka niewidka, siedmiomilowe buty, kije samobije i tym podobne niezwykłości? Ale czy kto z czytających zastanawiał się, na jakiej zasadzie takie akcesoria działają, z czego są zrobione, jak i przez kogo? Bajka to bajka, tu nie ma się nad czym zastanawiać, w bajce jeszcze dziwniejsze rzeczy są możliwe.

H.G. Wells napisał kiedyś powieść o niewidzialnym człowieku. Czytamy w niej, jak pewien uczony wynalazł substancję, która po wypiciu jego ciało czyniła przeźroczystym, czyli niewidzialnym. Bzdura! Autor albo liczył na niewiedzę czytelników, albo sam się nie zorientował, że taki przeźroczysty człowiek musiałby mieć również przeźroczyste oczy. Oto pytanie: Czy ktoś z takimi oczami nie byłby praktycznie ślepy?

Ale są ludzie dociekliwi, którzy usiłują sprawdzić, czy taką fantazję można zamienić w rzeczywistość, i okazało się, że to jest możliwe, i to bez autorów powieści fantastycznych. Przy zastosowaniu znanych już nam praw fizyki można sprawić, żeby coś, na co patrzymy, co właśnie mamy przed sobą, stało się niewidzialne dla oczu.

Jednym z ludzi badających to zagadnienie jest znany już nam z karczmy pana Ciądki gość, którego na razie nazwaliśmy Krzyżówkowiczem. Poznanie jego prawdziwego nazwiska nie jest konieczne, więc dalej na tych kartach, niech – zgodnie ze swoim miejscem w społeczeństwie – będzie po prostu Profesorem. Aby tę postać i jego działania przybliżyć czytającym te słowa, udzielimy głosu jemu samemu: niech w pierwszej osobie opowie, kim jest, co robi, jak i dlaczego. A więc…

– Jestem profesorem fizyki stosowanej, od dawna interesuję się między innymi zagadnieniem niewidzialności. Kluczem do tego problemu jest odpowiedź na pytanie: „Jaka to przyczyna sprawia, że dany przedmiot widzimy?”.

Wiemy: promienie odbite od czegoś, na co właśnie patrzymy, padają na siatkówkę naszego oka i tam tworzą obraz tej rzeczy. Ale co się stanie, jeśli te promienie padające na coś nie zostaną od tego odbite, więc na siatkówkę oka nie trafią? Czy oko można oszukać? Okazuje się, że można, i to w zgodzie ze znanymi nam prawami fizyki. I taką „czapkę niewidkę” uczonym udało się sporządzić. Ale żeby to było możliwe, najpierw trzeba było stworzyć materiał załamujący promienie świetlne tak, aby padając na pokryty nim dany przedmiot, nie odbiły się od niego, tylko opływały go jak woda kamień w strumieniu, i dalej podążały w tym samym kierunku; w rezultacie nie zobaczymy tego przedmiotu, tylko to, co znajduje się poza nim. Ten materiał nazwano metamateriałem. Nie występuje on w stanie naturalnym i posiada własność ujemnego załamywania światła. Nie jest tu miejsce na wykład fizyki, więc jeśli kogoś te sprawy interesują, obszerniejsze informacje na ten temat znajdzie w książce amerykańskiego uczonego japońskiego pochodzenia profesora Michio Kaku[1].

Obecnie znane metamateriały są dość sztywne, nie mówiąc już o tym, że są skomplikowane w produkcji i nie mogą być tanie. Pomyślałem, że może dało by się zrobić metamateriał w płynie, powiedzmy, w postaci aerozolu? Wtedy zrobienie „peleryny niewidki” byłoby dziecinnie łatwe: wystarczyłoby takim środkiem natryskać dowolny materiał. I to mi się udało! Co prawda dopiero po kilku latach i wielu nieudanych próbach, ale w końcu się udało! Był to przeźroczysty płyn, który, rozpylony na czymś, zasychał w ciągu dwóch godzin w elastyczną, giętką błonkę. Przedmiot, który chcemy uczynić niewidzialnym, powinien mieć kształt zbliżony do obłego, beczkowaty albo kulisty, bo różne kanciaste załamania sprawią, że fale elektromagnetyczne, zamiast łagodnie opływać przeszkodę, ulegną różnym zawirowaniom. Nie zamierzałem eksperymentować z wielkimi przedmiotami w rodzaju domów albo czołgów i samolotów. I uprzedzam, że nie planuję żadnych niemoralnych lub przestępczych przedsięwzięć.

Teraz pozostało mi tylko sporządzić pelerynę z kapturem, okrywającą mnie od ziemi do czubka głowy. Długo szukałem odpowiedniego materiału, który musiał spełnić pewne moje wymagania. Chciałem, żeby nie był zbyt gruby, aby okrycie w razie potrzeby można było zwinąć i zmieścić w teczce. Nie mógł też być za lekki, żeby lada wietrzyk mnie nie odsłonił, kiedy powieje. Pelerynę chciałem mieć jako dwustronną – jedna strona, pokryta moim specyfikiem, miała mi zapewnić niewidzialność, a wywrócona na drugą stawała się normalnym okryciem. W związku z tym materiał nie mógł być przesiąkliwy. W hurtowni tkanin dekoracyjnych pokazano mi ciemny materiał przeznaczony specjalnie na zasłony do sypialni i to było to! Jednostronnie gładki, nie za gruby i nie za lekki, lekko brązowy.

Krawiec według moich wskazówek uszył pelerynę z kapturem, z rozcięciami po bokach, żeby można było w razie potrzeby wysuwać przez nie ręce. Była na tyle obszerna, że mogłem pod nią coś ukryć albo przenosić i długa aż do ziemi. Kiedy ją nałożyłem, postać moja upodobniła się do bezkształtnej bryły jakby wyciosanej z jednego kloca. Za pomocą kupionego specjalnie do tego celu pistoletu do lakierowania karoserii, swoim preparatem natryskałem pelerynę rozłożoną na ziemi, sporządziłem też ochronne pokrowce na buty, takie do pół łydki i też natryskałem je tym aerozolem. To na wypadek, gdyby w jakichś okolicznościach spod niewidki miały mi się wysunąć stopy.

Jak to na siebie nałożyłem i stanąłem przed lustrem, nic zgoła nie zobaczyłem prócz oczu, jakby wiszących w powietrzu, i innych odsłoniętych części twarzy pod kapturem. I nic nie pomogło szczelne nasuwanie na głowę kaptura – jeśli chciałem coś widzieć, musiałem zostawić chociaż szparkę, ale wtedy i przez nią oczy też jakby się wydobywały znikąd i wisiały w powietrzu, co sprawiało niesamowite wrażenie. Poradziłem sobie z tym, natryskując mój metamateriał na narciarskie gogle. Chociaż był on przeźroczysty, to jednak obraz przez nie widziany nie był zupełnie wyraźny, ale – w stopniu wystarczającym, żebym mógł się swobodnie poruszać. Żeby to wypróbować w praktyce, zapakowałem do teczki moją niewidkę (tak ją teraz będę nazywał), wsiadłem do samochodu i pojechałem do pobliskiej Puszczy Knyszyńskiej, gdzie mój brat był leśniczym. Ciekawy byłem, jak na mnie zareagują zwierzęta. I przekonałem się, że chociaż w swojej niewidce jestem niewidzialny, to nie znaczy, że niewykrywalny. Kilka saren, czując coś lub słysząc, a nie orientując się, co to mogło być, pierzchając, omal mnie potrąciło. Dwa dziki przerwały grzebanie w ziemi, podniosły głowy, powęszyły i powoli się oddaliły. Dopiero teraz do mnie dotarło, o czym wcześniej nie pomyślałem: że okryty niewidką, to chociaż niewidzialny, pod nią pozostałem taki sam, jak byłem, i zachowałem wszystkie swoje dotychczasowe cechy fizyczne, jak wzrost, ciężar, zapach; a kiedy idę, to pod nogami trzeszczą mi suche gałązki lub żwir; że na miękkim podłożu odciskam ślady obuwia. No i pod niewidką, tak samo jak bez niej, wykryje mnie kamera termowizyjna; bo pomimo że niewidzialny, na jej ekranie pojawię się w swoim naturalnym kształcie, gdyż moje ciało nie przestanie wydzielać ciepła. A zrobienie ultradźwiękowego odstraszacza psów, wydającego przeraźliwy pisk słyszalny tylko przez ich uszy, to dla mnie zadanie dziecinnie proste.

W drodze powrotnej wstąpiłem na obiad do karczmy pana Ciądki.

W czasie gdy jadłem obiad, weszło trzech osobników, na których od razu zwróciłem uwagę, ponieważ dziwnie do siebie nie pasowali. Jeden, tęgi, z przystrzyżonym wąsikiem, w garniturze i pod krawatem, sądząc z zachowania, wydawał się najważniejszy. Drugi, w marynarce w kratę, o sceptycznym wyrazie twarzy, usiadłszy, lekceważąco odwrócił się bokiem do trzeciego. Ten, w okularach, mizernej postury, wydawał się wśród nich najniższy w hierarchii. Kiedy tęgi zamówił dla wszystkich po kuflu jasnego i setce czystej, panna Lucia poinformowała, że alkoholu nie podaje się bez posiłku i zaproponowała golonkę, bigos albo sałatkę ze śledzia. Coś zjedli, wypili po szklaneczce i siedząc nad kuflami pochyleni ku sobie, przyciszonymi głosami zaczęli coś omawiać, rzucając przy tym spojrzenia na boki, jakby się obawiając niepowołanych uszu. Jakoś wydało mi się to podejrzane, więc kiedy zjadłem, co miałem na talerzu, poprosiłem o piwo i zająłem się krzyżówką, z namysłem obracając w palcach długopis. To nie był zwyczajny długopis. To był superczuły bezprzewodowy mikrofon kierunkowy mojej własnej konstrukcji. Nieznacznie wsunąłem do ucha miniaturową słuchawkę i odpowiednio manipulując długopisem, zacząłem nasłuchiwać.

„No to co jest, panie Kaziu? – zapytał ten w marynarce w kratkę. – Co to za interes jest do zrobienia?”

„Jest robota, ale morda w kubeł, bo można albo dobrze zarobić, albo zdrowo beknąć. Rozumiecie? Może być parę baniek do podziału albo obrączki na rączki.”

„Jaka robota? Mokra?” – zapytał ten w okularach.

„Ty, Szymek, wypluj to słowo! Ja się w takie rzeczy nie pakuję. Interes jest czysty, ale wymaga trochę zachodu. Będzie nas trzech: ja, ty i pan Czesiek. No to jak, wchodzimy w to?”

„A gdzie to jest – zapytał nazwany Cześkiem – i co to takiego? Podkop, włam albo co?”

„Gdzie? A tutaj blisko, w miasteczku. I nie żaden włam, tylko się podzielimy z takim jednym, co ma za dużo. Ale uwaga, jak któryś chlapnie ozorem, to później sam siebie w lustrze nie zobaczy. Więc? Ale niech każdy za siebie odpowie. No?”

„Ja w to wchodzę” – powiedział pan Czesiek.

„To i ja też” – zawtórował Szymek.

„No to posłuchajcie – rzekł pan Kazio, oglądając się na mnie, i choć widocznie uznał, że zajety krzyżówką siedzę za daleko, aby coś usłyszeć, to i tak, nachylony ku swoim kompanom, jeszcze więcej przyciszył głos. – Wiem o jednym tutejszym dziadku, co wygrał w totka przeszło dwanaście baniek.”

„A skąd pan wie?” – zapytał Szymek.

„Skąd wiem, to wiem, nic wam do tego. Więc do niego pójdziemy i ładnie poprosimy, żeby nam coś odpalił. Jak myślicie? Zgodzi się? – Tamci dwaj roześmiali się, a pan Kazio ciągnął dalej. – Jak tak zwyczajnie go poprosimy, to on nas poprosi, żebyśmy mu naskoczyli i jeszcze sąsiadów zwoła, żeby się razem pośmiać. Ale rzecz w tym, jak poprosić. Ten dziadzio ma wnuczkę, gówniara ma siedem lat i chodzi do szkoły. Rozumiecie?”

„I my tę wnuczkę…” – Szymek zająknął się.

„Nic złego jej nie zrobimy, broń Boże, tylko tak na trochę ją wypożyczymy. A dziadkowi później powiemy, że może ją sobie zabrać, ale niech najpierw nam zwróci koszty jej szukania.”

„No a jak my, tego, ją…”

„Za dwa tygodnie będzie tu odpust, zjedzie się sporo luda, będą stragany z cackami i karuzela, a dzieciaki na to jak na lato. Rozumiecie?”

„No, ale jak tego dzieciaka zgarniemy?”

„A sami nie możecie makówką ruszyć? Jak mam sam o wszystkim myśleć, to na diabła mi się z wami dzielić? Po prostu pokazać jej coś i zaprosić do samochodu, żeby to sobie obejrzała.”

„Nigdy żeśmy jeszcze tego nie robili – ostrożnie powiedział pan Czesio – to może najpierw pomyśleć, gdzie później dzieciaka przechowamy.”

„U Szymka – rzekł pan Kazio – chatę ma czystą; dzieciaków nie ma, na razie jest sam, mieszka z boku i nikt do niego nie zagląda. Gdzie może być lepiej? A co do podziału, to ma być po równo. Ja wszystko organizuję, Szymek dziewczynę przechowa, a Czesio ją zwinie i do niego zawiezie. Zgoda?”

„To niby pan nic nie będzie robił, a cała robota na nas spadnie?” – zapytał Szymek.

„Jak to nic nie będę robił?! – obruszył się pan Kazio. – Jak chcecie, sami to róbcie, proszę bardzo, zobaczymy, co z tego będziecie mieli!”

„Głupi jesteś! – powiedział pan Czesio do Szymka. – Po co masz bańkę na karku?”

„No to trzeba pomyśleć, z której strony się do tego zabrać.”

„Może się przebrać za Mikołajów” – poddał pomysł Szymek.

Pan Kazio zachichotał.

„Teraz, latem? – zapytał ironicznie. – To już lepiej się przebierzcie za bociany. Mamy dwa tygodnie, żeby wszystko obmyślić, czasu starczy.”

„Ale, panie Kaziu, do przewiezienia dzieciaka dwóch potrzeba. Jeden musi siedzieć za kółkiem, jak drugi ją poprosi do środka, bo jakby ta zabawa za długo się ciągnęła, to by mogło zwrócić czyjąś uwagę – mówił pan Czesio. – Więc Szymek też mi tutaj będzie potrzebny.”

„A ty, Szymek, gdzie ją byś trzymał?”

„Zamknę ją w komórce, co w niej kiedyś były króliki. Ale, panie Kaziu, jak ja pomogę Czesiowi w samochodzie, to niech on mi pomoże u mnie w domu. Bo to ja wiem, czego takiemu dzieciakowi potrzeba? Ja dzieci nie miałem i nie wiem, jak koło takiego bachora chodzić, jak go bawić i co dać jeść. A jak jej się zechce… no, tego…”

„No tak, masz rację, tylko że on ma żonę, to nie będzie mógł u ciebie cały czas siedzieć, ale jak będziesz miał problem, to ci pomoże. Zresztą to wszystko nie potrwa długo, trzy, góra cztery dni.”

„Dobra, a ile możemy z tego mieć?” – zainteresował się Szymek.

„Według mnie – mówił z namysłem pan Kazio – ponieważ w grę wchodzi dwanaście baniek, wszystko podzielimy sprawiedliwie. Na każdego wypadnie po trzy.”

„Jak to po trzy? Jak to podzielimy na trzech, to będzie po cztery!”

„Dziadkowi zostawimy trzy na pociechę. Nie bądźmy za pazerni, żeby wszystko zachapać dla siebie. No, tośmy chyba wszystko obgadali?”

Tutaj wyszedłem do toalety, po powrocie wtrąciłem się ze swoim pytaniem o hasło do krzyżówki, a wkrótce pan Kazio odkrył na okładce notesu czarny trójkąt, co mocno go zdenerwowało. Chyba nie trzeba mówić, że ten trójkąt był moim dziełem, a do toalety wychodziłem, żeby narzucić na siebie niewidkę, wrócić, niewidzialny narysować, co trzeba, i potrącić wazonik, wrócić do WC, zwinąć pelerynę i ponownie zasiąść na swoim miejscu.

Zrobiłem to, ponieważ chciałem się wtrącić w poczynania tych panów, nie chcąc do tego mieszać policji, a przy okazji wypróbować niewidkę. Tak, żeby przestępcy dostali nauczkę. Trójkąt miał być ostrzeżeniem, sygnałem, że brzydko się bawią.

Nie wiem, czemu na myśl przyszedł mi właśnie trójkąt. Może dlatego, że można go narysować błyskawicznie, jakby jednym zygzakiem? Istotnie w młodości czytałem gdzieś, że komuś kompani przysłali „czarną plamę” na znak, że za zdradę spotka go kara. Nie wiem, jak ta plama wyglądała, ale taki trójkąt użyty w charakterze ostrzeżenia też był dobry. Ci trzej zabierali się już do wyjścia, a ja chciałem zyskać nieco czasu, żeby się oddalić bez ich wiedzy, bo miałem już zarys pewnego planu.

W czasie kiedy tamci pili zamówione piwo, powiedziałem do widzenia, po drodze, tak żeby zauważyli, znowu wstąpiłem do przybytku z trójkącikiem na drzwiach, by narzucić na siebie niewidkę, i potem, niewidzialny, stanąłem w pobliżu i usłyszałem, że Szymek będzie mnie śledził. Postanowiłem, że to nie oni mnie, tylko ja ich wytropię. Dowiem się, kim są, gdzie mieszkają, czym się zajmują, i stosownie do tego zaplanuję swoje poczynania. Czasu miałem dość, skoro to porwanie miało nastąpić dopiero za dwa tygodnie.

Ukryłem więc samochód za ścianą szopy, poczekałem, aż tamci wyjdą, i kiedy ruszyli, pojechałem za nimi. Nie mogłem śledzić wszystkich, bo każdy z nich jechał swoim wozem i wkrótce się rozdzielili. Najpierw postanowiłem wziąć na tapet pana Kazia, ponieważ on był mózgiem tego przestępczego planu, a potem, jeśli będzie trzeba, zająć się pozostałymi. W tej chwili nie miałem żadnych innych planów, bo do wykładów pozostało półtora miesiąca, a jako samotny, kawaler, nie miałem też obowiązków domowych. I tak się zaczęła moja zabawa w kotka i myszkę z tymi ludźmi, a bardzo się bawiłem wszystkim, na co jako niewidzialny mogłem z nimi sobie pozwalać.

Ruszyłem za nimi, a jak się później rozdzielili i każdy pojechał w swoją stronę, trzymałem się pana Kazia, który w tym planowanym interesie grał pierwsze skrzypce. Przejechaliśmy tak prawie przez całe miasteczko, wreszcie mój nieświadomy niczego przewodnik zatrzymał się przed bramą wolno stojącej niewielkiej piętrowej willi. Dom od ulicy chroniło solidne ogrodzenie z wysokich metalowych prętów, do którego dostępu broniła brama otwierana pilotem i furtka, zapewne zamykana na klucz. Ponieważ wieczór był blisko, resztę dnia poświęciłem na zapoznanie się, na razie z zewnątrz, z terenem przyszłych działań. Postawiłem wóz nieco dalej i już nie używając niewidki, przeszedłem kilka razy obok posesji pana Kazia, pilnie się wszystkiemu przyglądając. Nie widziałem samochodu; albo wstawił go do garażu, albo stał gdzieś z boku zasłonięty ścianą budynku.

Dom był jednopiętrowy, z poddaszem, murowany, z tarasem na parterze i balkonem na pięterku, od ulicy osłonięty wysokim żywopłotem. Na razie nie zauważyłem żadnych domowników, ale nie chciałem tu się kręcić, żeby nie zwracać na siebie uwagi. Psa nie było widać, co nie znaczyło, że go nie ma. Ważne było, by dowiedzieć się, ile osób tu mieszka, czy jest pies i jak się mogę dostać do środka. O przełażeniu przez spiczaste pręty nie było co myśleć, bo i lata już nie te i zbyt duże ryzyko narażenia się na jakiś uraz. Postanowiłem, że jutro wcześnie tu przyjdę i okryty niewidką zajmę posterunek w pobliżu bramy, a jeśli mi szczęście dopisze, to skorzystam z otwartego przejścia, jeśli ktoś będzie wychodził lub wyjeżdżał. Na wypadek, gdybym miał się natknąć na psa, warto mieć ze sobą kilka parówek lub czegoś takiego dla niego i ultradźwiękowy odstraszacz zwierząt. A co będzie dalej, to się okaże, nikomu krzywdy nie będę robił, chcę tylko dać komu trzeba dotkliwą nauczkę.

Wróciłem do samochodu i pojechałem do niedalekiego Gródka, gdzie mieszkam.

Przed jutrzejszą wyprawą trzeba się zastanowić co do moich przyszłych poczynań. Będę intruzem samowolnie wchodzącym na cudzy teren, co jest sprzeczne z prawem. Nie mogę przewidzieć, co tam zastanę, i w związku z tym teraz niczego nie mogę szczegółowo zaplanować, czyli – muszę być przygotowany na różne okoliczności. Na razie wszystko jest w sferze improwizacji. Chciałbym tam być około siódmej, żeby na razie z zewnątrz popatrzeć na poczynania domowników, zanim się dostanę do środka. Najpierw zjem śniadanie, a dojazd też zajmie mi trochę czasu. Życie starego kawalera, oprócz pewnych mankamentów, ma też swoje dobre strony: przed nikim się nie musi tłumaczyć, gdzie wychodzi, po co i kiedy wróci.

*****

Następny dzień był pogodny, przed dom, do którego chciałem się samowolnie wprosić, przyjechałem zgodnie z planem. Samochód postawiłem na jednej z sąsiednich przecznic i skorzystawszy z tego, że w pobliżu nie było przechodniów, narzuciłem na siebie niewidkę, zabezpieczyłem wóz i do celu udałem się pieszo. Starając się stąpać cicho i ostrożnie, stanąłem przed już znaną mi bramą. Na podwórku czekało auto pana Kazia skierowane maską w stronę bramy. Zapewne szykował je do wyjazdu.

Z domu wyszła kobieta w średnim wieku z koszykiem w ręku. Jak się domyślałem, wychodziła do pobliskiego sklepu. Skierowała się do bramy, przy której właśnie stałem. Kiedy otworzyła furtkę, rzuciłem przez płot poza nią kamień, starając się, żeby zrobił trochę hałasu. Zaniepokojona lub zaciekawiona obejrzała się, odstępując przy tym na chwilę od furtki, wtedy szybko obok niej przemknąłem i znalazłem się na placu swoich przyszłych działań. Szedłem, uważając, żeby nie nastąpić na coś, co by mnie mogło zdradzić, gdybym się potknął lub coś potrącił. Za domem stała buda ze śpiącym przed nią niewielkim kundlem uwiązanym na łańcuchu. Zapewne mnie poczuł, bo wstał, zaczął węszyć i szczeknął dwa razy. Zawarcie bliższej z nim znajomości zostawiłem na później, teraz nie chciałem go stresować. W aucie poluzowałem wentyl w jednym kole, popatrzyłem, jak opona siada, i przez otwarte drzwi ostrożnie wszedłem do domu.

Pan Kazio pakował do kartonów jakieś naczynia, kuchenne akcesoria i tym podobne rzeczy, jakby się mieli wyprowadzić. Miałem nadzieję, że jak żona wróci ze sklepu, dowiem się, gdzie się z tym wszystkim wybiera, bo ta kobieta, która właśnie wyszła, była zapewne jego żoną; innych domowników na razie nie zauważyłem. Po cichu wszedłem do środka i rozejrzałem się w poszukiwaniu jakiegoś miejsca, skąd mógłbym spokojnie, nie narażając się na przypadkowe potrącenie, obserwować, co się dzieje. Uznałem, że chyba nie zaszkodzi, jeśli od czasu do czasu sprawię, że jakiś stopień schodów lub podłoga zaskrzypi, ktoś kogoś posądzi o niezakręcenie kranu albo coś stuknie. Tylko rzecz w tym, żeby nie przedobrzyć. Żeby zainteresowani nie zaczęli dociekać, „kto” zamiast „co” jest tego przyczyną.

Tymczasem w polu widzenia pojawił się kot. Zbliżył się, usiadł i zaczął się intensywnie we mnie wpatrywać z takim wyrazem pyszczka, jakby nie wiedział, co myśleć o czymś, czego nie widać, a co wydziela znany mu zapach człowieka. Powęszył, ostrożnie podszedł bliżej i natknąwszy się na niewidzialną przeszkodę, gwałtownie odskoczył. Chciało mi się śmiać i pomyślałem, że reakcja człowieka byłaby podobna, chociaż jej skutków wolałbym uniknąć. Wkrótce zainteresowanie kota zwróciło się w stronę kobiety, która właśnie wróciła ze sklepu i zaczęła przygotowywać śniadanie.

„Rozmawiałeś z Szymkiem?” – zapytała, wykładając na stół przyniesione pieczywo i mleko.

„Tak, do jutra wszystko powinien zrobić, ma jeszcze do wykończenia tylko instalacje wodne w łazience.”

„Nie wiem, czy to dobry pomysł z tym barkiem.”

„Przy pętli autobusowej zawsze można liczyć na klientów. Dawno myślałem, żeby zmienić branżę, bo w nieruchomościach zaczyna się zastój, ludzie nie mają pieniędzy, kryzys i tak dalej. A jak oboje się zajmiemy gastronomią, to prędzej coś z tego wyjdzie. Szymon będzie taką złotą rączką do wszystkiego. Czesiek rzuci kucharzowanie w Białymstoku, bo mu się znudziły te dojazdy, i przejdzie do nas, a ze dwie dziewczyny na bezrobociu każdą robotę przyjmą z pocałowaniem ręki. Ja będę od zaopatrzenia, a ty będziesz szefowała i pilnowała kasy. Zawsze najtrudniej jest na początku, a później już pójdzie z górki. Po śniadaniu zawiozę tam trochę rzeczy i rozejrzę się, co jeszcze będzie potrzebne. Pojechałabyś ze mną? Niedługo wrócimy.”

„Pojadę. Zobaczę, jak to wygląda.”

Czułem satysfakcję, że oto mógłbym ich dotknąć, oni zaś nawet o mnie nie wiedzą. Gospodarze muszą stopniowo przyzwyczaić się do różnych niespodziewanych „przypadków”, jakie będą tu się zdarzały, zanim zaczną się zastanawiać, że jest ich coś za dużo i co to wszystko znaczy.

Kiedy wsiedli do wozu, pan Kazio dopiero jak ruszył, zorientował się, że z kołem coś jest nie w porządku. Wysiadł i popatrzył.

„Co jest, do kurwy nędzy?! – wybuchnął, zobaczywszy sflaczałą oponę. – Co jest?” – Przeszedł się dokoła samochodu, patrząc pod nogi, wreszcie zrezygnowany zaczął wyjmować z bagażnika całą zawartość, żeby się dostać do podnośnika i zapasowego koła.

Ona popatrzyła i mówiąc, żeby ją zawołał, jak będzie gotów, wróciła do domu.

Wymiana koła i ponowne pakowanie bagażnika zajęło ponad pół godziny, ja w tym czasie też wszedłem do domu, na wypadek, gdyby, odjeżdżając, mieli go zamknąć. Chciałem podczas ich nieobecności znaleźć się w środku i zbadać teren swoich przyszłych działań.

Czułem się trochę nieswojo, zdawałem sobie sprawę, że samowolne wejście do cudzego domu jest wykroczeniem, jeśli nie przestępstwem, ale we własnym sumieniu czułem się usprawiedliwiony. Powoli wszedłem na piętro, uważnie stawiając nogi, badając, czy drewniane stopnie skrzypią. Kilka skrzypnęło, co – stwierdziłem – może później będzie można wykorzystać.

Wreszcie pan Kazio zawołał, że można jechać. Z góry przez okno patrzyłem, jak brama otwiera się i zamyka. Odjechali. Zostałem sam. Pierwsze, co zrobiłem, to przejrzałem wszystkie pomieszczenia, żeby zorientować się w ich rozkładzie i znaleźć jakiś kąt, gdzie mógłbym się bezpiecznie zadekować, bo dziś zamierzałem spędzić tutaj noc, a jutro miałem zdecydować, co dalej. Chociaż chciałem być niewidzialny, to swojej obecności nie zamierzałem przesadnie ukrywać. Owszem, niech któreś z gospodarzy natknie się na coś dziwnego, a wtedy niech wzajemnie się obwiniają o nieuwagę lub roztargnienie. Pomieszczenie na tymczasowe lokum znalazłem na poddaszu; uznałem, że będę się tam czuł w miarę bezpiecznie. Najbliższą łazienkę, których w domu było trzy, miałem o piętro niżej, w pobliżu sypialni gospodarzy. Nie zaszkodzi, jeśli w nocy coś ich zaniepokoi.

Zajrzałem do lodówki, zrobiłem sobie bułkę z szynką. Jeszcze tylko skorzystałem z ubikacji i wyszedłem na zewnątrz. Pies, poczęstowany parówką, nieufnie potraktował coś, co czuł tylko nosem, ale przynajmniej nie zaszczekał. Tu nasunął mi się pomysł. Za pomocą pilnika przyniesionego z domu rozciąłem jedno ogniwo ze środka łańcucha i wyrzuciłem je za płot. Uśmiechałem się, wyobrażając sobie minę gospodarzy, jak zobaczą psa biegającego swobodnie z połową łańcucha. Ponieważ przez noc chciałem tu pozostać, trzeba było zapewnić sobie coś do jedzenia. Znowu trochę skorzystałem ze śpiżarni pana Kazia, uznając, że jeśli nawet zauważą ubytek, nie szkodzi. Kanapki zawinąłem w papier i schowałem do torby, razem z wyjętą z lodówki półlitrową butelką wody.

Zastanawiałem się, czy nie odkręcić jakiegoś kranu albo nie pozapalać świateł, ale odrzuciłem ten pomysł. Lepiej było nie nasuwać przypuszczenia, że w czasie, kiedy byli na mieście, dostał się tu jakiś nieproszony gość. Wszystkie moje poczynania tutaj, co do których jeszcze nie miałem sprecyzowanego planu, miały nasuwać myśl, że są dziełem „czegoś” niewiadomego, a nie „kogoś”, kto przychodzi z zewnątrz. W kącie kuchni natknąłem się na pułapkę z tkwiącą w niej martwą myszą, którą wyjąłem i owiniętą w papier schowałem do kieszeni, bo coś mi zaświtało, że będę mógł ją wykorzystać, a w pustej pułapce ponownie nastawiłem sprężynę.

Nasłuchując, czy właściciele nie wracają, jeszcze raz obszedłem cały dom, starając się zapamiętać, gdzie co jest, i poszedłem „do siebie” na strych, bo po tylu wrażeniach poczułem się dość zmęczony. Położyłem się na podłodze na starym materacu i nie wiedząc kiedy, usnąłem twardo, dlatego nie widziałem rekcji gospodarzy na widok psa biegającego swobodnie po podwórku. Gdy się obudziłem, dochodziła już godzina dziesiąta, przez okienko w dachu widziałem ciemność, z dołu dochodziły głosy i krzątanina gospodarzy. Przypuszczając, że za godzinę lub dwie położą się spać, usiadłem, oparłem się plecami o ścianę i zacząłem myśleć.

Było już po północy, kiedy panią domu coś przebudziło. Zaniepokojona zaczęła nadsłuchiwać, po czym potrząsnęła ramieniem męża.

„Słuchaj, czyś w łazience nie zapomniał zakręcić wody?”

„Ja? A daj mi spokój, woda ci się przyśniła? Śpij!”

„Ale posłuchaj, tam się coś leje!”

Mąż nieco oprzytomniał, posłuchał, odrzucił kołdrę i popędził do łazienki, zapalając światło.

„Jasny gwint! Już się na schody wylewa! Wstawaj, trzeba to pozbierać! Tak to jest, jak babie do łóżka się śpieszy!”

„A to niby moja robota? A kto ostatni stąd wychodził?”

„Później, później, a teraz prędzej wodę zebrać, póki jeszcze nie przesiąkła na dół…”

Prawie dwie godziny im zeszło na tym sprzątaniu, zanim wrócili do łóżka – tak zmęczeni, że nawet nie chciało im się kłócić. Już zasypiali, kiedy żona znów trąciła męża.

„Ty, zdaje się, że w łazience nie zgasiliśmy światła. Zdaje się, że się świeci. I drzwi niedomknięte…”

„A dajże mi spać, sam je zgasiłem! A drzwi nie domknąłem, żeby prędzej wyschło.”

Ale żona wstała i poczłapała do łazienki.

„No tak, tak sam zgasiłeś, jak i sam zakręciłeś wodę!”

Reszta nocy minęła spokojnie, później dałem im spokój, żeby nie przedobrzyć. Na razie dałem spokój… Mnie zresztą też należał się odpoczynek. Trochę się zdrzemnąłem, a jak otworzyłem oczy, ranek był w całej pełni, przez okienko widziałem obłoki sunące po błękicie nieba, a z dołu dochodziły głosy małżonków jedzących śniadanie.

„No to teraz pojedziemy obejrzeć meble do naszego baru” – usłyszałem, gdy zszedłem niżej.

„Chyba trochę za wcześnie, ale możemy jechać, tylko pościelę łóżko.”

Za chwilę z sypialni rozległ się przeraźliwy wrzask.

„Mysza! Mysza! Mysza pod poduszką! Skąd się ona tu wzięła?!”

„Jak to skąd? Sama musiała wleźć!”

„Ale ona jest nieżywa! To jak tu wlazła?”

„Jakby była nieżywa, to by tam nie wlazła. Pewno szukała ciepła, a jest nieżywa, bo żeśmy ją musieli przydusić.”

„Tośmy na niej spali?! To ją zabierz, bo ja się brzydzę!”

„Głupia!” – Pan Kazik wszedł do sypialni, podszedł do łóżka i nagle twarz mu się wydłużyła. Mysz leżała w obramowaniu czarnego trójkąta, wymalowanego czarnym tuszem na białym prześcieradle. Wziął ją dwoma palcami za ogon, wyrzucił przez okno i tak stał, obrócony plecami do pokoju.

Tymczasem żona podniosła nowy lament.

„A kto to tak mi nowe prześcieradło pomazał? Jak ja się tego dopiorę! Może mi powiesz, że to się też samo zrobiło?! No? Za dużo tego dobrego! Odezwij się, nie stój jak goły na dachu stodoły!”

Mąż odwrócił się, spojrzał na nią, kiwając głową.

„Tak, kobieto, aż za dużo się tutaj stało… Najpierw koło siadło, potem diabli wiedzą jak pies łańcuch przerwał, a jeszcze ta woda i światło, i mysz… Złe licho musiało się u nas zagnieździć.”

„To ja się boję! Księdza trzeba przyprowadzić, może jak te swoje modlitwy odprawi, to złe się wyniesie… A skąd się to do nas przywlekło?”

„Ksiądz nie będzie taki prędki, żeby tu przyjść, bo krzywo na nas patrzy od czasu, jak syna ożeniliśmy w drugiej parafii.”

„Tylko się ogarnę i pójdę go prosić. A jak nie zechce, to ja się wyprowadzam!”

„To może lepiej, żebyśmy razem do niego pojechali?”

Kiedy już pojechali, zszedłem na dół do psa. Łańcuch był prowizorycznie naprawiony drutem, więc przeciąłem kolejne ogniwo. Niech wie, kto powinien wiedzieć, że licho jeszcze jest i czuwa.

Nie było ich godzinę, wrócili sami, a z ich rozmowy wywnioskowałem, że księdza nie zastali i popołudniu drugi raz chcą po niego pojechać. Jak zobaczyli, że pies znowu biega po podwórku z kawałkiem łańcucha, tylko się przeżegnali i czym prędzej weszli do domu. Ja już tam byłem na szczycie schodów, to zostałem, ciekawy, o czym będą mówić. Ale rozmowa im się nie kleiła, panował jakby nastrój czujnego wyczekiwania na nową niespodziankę. Wreszcie kobieta wstała z ciężkim westchnieniem.

„No to trzeba się brać za obiad…”

W tej chwili zadzwoniła komórka pana Kazia.

„Co jest? – rzucił do słuchawki. – A, to ksiądz… Tak, byliśmy u wielebnego… Nie, to nie na telefon, taką sprawę to trzeba osobiście przedstawić… Kiedy? Teraz? No to zaraz do księdza przyjadę…”

„Ja też z tobą pojadę, bo po tym wszystkim boję się tego domu!”

Pojechali, a ja na chybcika znowu skorzystałem z zawartości lodówki, bo pora śniadania dawno minęła i czas było ułagodzić mruczący żołądek, żeby mnie później nie zdradził.

Po godzinie przyjechali z księdzem. Nie byłem ciekawy egzorcyzmów, więc pozostałem na podwórku, miałem tu jeszcze coś do zrobienia. Nieobecność ich trwała może trzy kwadranse, a jak wyszli, pan Kazik poprosił jeszcze o poświęcenie samochodu. Jak do niego podeszli, ksiądz zdziwił się.

„A co on ma takie sflaczałe opony?”

Pan Kazik spojrzał i złapał się za głowę.

„A niech to piekło i wszyscy diabli… Przepraszam księdza, ale teraz ksiądz wierzy w to, co żeśmy mu opowiedzieli? I to wszystkie koła naraz! A niech to! I co ja mam z tym zrobić? O! jeszcze i te lusterka pomazane! Co teraz będzie?”

„Teraz, to myślę, że będę musiał piechotą wracać na plebanię. Nie zaszkodziłoby też odprawić mszy w intencji odpędzenia Złego, ale to już załatwicie u mnie w kancelarii.”

Po odejściu księdza kobieta, przeżegnawszy się, weszła do domu, a pan Kazik wyciągnął komórkę.

„Halo, to ty, Szymek? Przyjedź do mnie zaraz, jesteś potrzebny razem z samochodem… Że co? Nie masz czasu? To postaraj się go mieć. Tylko już!”

Zabrał się do odkręcania kół, podstawiając cegły pod samochód, i skończył akurat wtedy, jak Szymek zatrąbił, żeby mu otworzyć bramę.

„Zawieziesz te koła do załatania do Wiesiołka. Tylko niech to migiem zrobi, chcę to mieć na dzisiaj…”

Szymek zabrał koła i odjechał. Popołudnie było ciepłe, siedziałem koło psiej budy, głaszcząc łeb Zbója, do którego poczciwej mordki to imię pasowało jak pięść do nosa, ale w końcu poszedłem na poddasze, mając nadzieję, że noc, którą tu dzisiaj spędzę, będzie ostatnią. Postarałem się, żeby stopnie skrzypieniem dały o sobie znać. Nie wiedziałem, czy ktoś na ten odgłos zareagował, bo nikogo w pobliżu nie było, więc postukałem pięścią w drzwi, i w tej chwili zobaczyłem, jak pan Kazio ze szczotką na kiju w garści pędzi w górę na strych. Zajrzał do środka, kiedy ja stałem na skraju schodów. Zauważyłem na podłodze butelkę po piwie i spuściłem ją w dół, żeby staczając się po stopniach, narobiła rumoru.

„Co się tu, do kurwy, dzieje?!” – pan Kazio podskoczył i chciał pobiec w ślad za tym hałasem. Wystarczyło lekko trącić go w bok stopy, a potknął się o własną nogę i z wrzaskiem poleciał na dół, chwytając się poręczy. Chyba mocno go ten upadek oszołomił, bo parę chwil przeszło, zanim znowu zaczął przeklinać, a żona, zaniepokojona łomotem, przybiegła i pomogła mu się pozbierać. Korzystając z zamieszania, nakreśliłem na kartce wyrwanej z notesu kilka słów, wybiegłem i nadziałem na pręt furtki.

Jak Szymek wieczorem przywiózł koła, pan Kazio leżał na tapczanie z ręką na temblaku i kompresem na głowie. Na pytanie Szymka, zbył go byle czym, mówiąc, że się przewrócił na schodach.

„Panie Kaziu, a co znaczy ta kartka, co wisi u pana na bramie?”

„Jaka kartka?!” – pan Kazio aż podskoczył, ale z jękiem opadł na łóżko.

„A taki o myszach, że pan skupuje myszy…”

„Co?! Przynieś mi to, pierunem! Niech ja w swoje ręce dostanę tego, co mi takie dowcipy wycina! No, już, migiem!”

Szymek pobiegł i zaraz wrócił z kartką. Jak tylko pan Kazio z żoną zobaczyli, co na niej jest, on klapnął na poduszki, a bladością twarzy przypominał nieboszczyka, ona zaś chwyciła się za serce, z trudem łapiąc powietrze.

W obramowaniu czarnego trójkąta widniała informacja, że z okazji bliskiego otwarcia baru, tu skupują żywe tłuste myszy na gulasz, a za szczury płacą podwójnie.

„O Jezu! – pierwsza przytomność umysłu wykazała kobieta – a długo to mogło tam wisieć?”

„Nie wiem, jak tu byłem pierwszy raz, to jeszcze nie było. Tu mało ludzi chodzi, a już się ciemno robi. Może nikt jeszcze tego nie zdążył zobaczyć…”

„I w tym cała nadzieja, bo jeśli ktoś zdążył, to nie tylko na naszej knajpie możemy postawić krzyżyk, ale całe miasto na języki nas weźmie. Aż mi w gardle zaschło, pójdę zrobić herbaty. A ty, Szymek, napijesz się?”

„Czemu nie, mnie się też pić zachciało. A coś mocniejszego też by się przydało.”

Czekając na herbatę, obaj mężczyźni siedzieli jakiś czas, milcząc, wreszcie pierwszy się odezwał Szymek:

„Panie Kaziu, a te koła, co je wziąłem do naprawy, to się okazały całe, tylko wentyle były odkręcone i powietrze wyszło. Kto tak panu dowcipkuje na podwórku?”

Pan Kazio popatrzył na niego, ujął głowę obiema rękami i zaczął się kiwać jak Żyd na swoim nabożeństwie.

„Wentyle? Tylko? Ja już nic nie chcę wiedzieć!”

„Panie Kaziu, a jak będzie z tym, no, wie pan, z wnuczką i dziadkiem?”

„Nijak nie będzie! Koniec, ende, finito, amen! Rozumiesz?! I lepiej już mi o tym nie przypominaj!”

„No to na tym pożyczeniu dzieciaka stawiamy krzyżyk?”

„Na wieki wieków i amen!”

Nie można powiedzieć, że ta noc była dla małżonków spokojna, lada szelest ich podrywał. Rano, jak słońce wpadło do sypialni, pierwsze, co zobaczyły ich oczy, to wyrysowany na drzwiach szafy wielki czarny trójkąt. A w nim okrągła buźka uśmiechnięta od ucha do ucha.

„A to co znowu jest?” – kobieta spłoszyła się, pobożnie się żegnając.

„To znaczy – odpowiedział pan Kazio z westchnieniem ulgi – że złe licho już się od nas wyniosło.”

*****

Profesor, stojąc w pobliżu, niewidzialny w swej niewidce, uśmiechnął się do siebie z satysfakcją i pospieszył do wyjścia, po drodze zabierając z lodówki spory kawałek kindziuka. Szkoda że nie zobaczy ich miny, jak odkryją ten brak! Już w samochodzie, wracając do domu, spróbował sobie wyobrazić, do czego jeszcze mógłby wykorzystać tę swoją niewidkę. Niewątpliwie należy zachować ostrożność, żeby się nie wplątać w coś niewyraźnego. Na przykład w co? Przypomniała mu się pewna historia z czasów studiów.

Oto Platon w swoim dziele o państwie poruszył sprawę niewidzialności w powiązaniu z kwestią charakteru człowieka: Pewien pasterz znalazł pierścień, który obrócony nasadą do wnętrza dłoni, czynił go niewidzialnym. Wykorzystał to w ten sposób, że uwiódł żonę swego króla, którego zabił, a sam zajął jego miejsce. Wielki filozof na tym przykładzie wskazuje, że samowola i władza w połączeniu z bezkarnością zmienia naturę człowieka, wypaczając jego charakter. Jeśli jest przekonany, że może bezkarnie zrobić coś złego, z pewnością kiedyś to zrobi.

„No – pomyślał profesor – bajki bajkami, ale mnie to nie będzie dotyczyło.” Nagle coś go zastanowiło: Zaraz, zaraz… a ten kindziuk? Czy można powiedzieć, że właściwie to go sobie ukradł dzięki niewidzialności?

Czyżby Platon miał rację, a natura człowieka od jego czasów, przez dwa i pół tysiąca lat się nie zmieniła? Do czego jeszcze może doprowadzić posiadanie tej peleryny?

Czy będzie głupcem wtedy, gdy oprze się pokusom korzystania z niej dla własnej korzyści, czy wtedy, kiedy im ulegnie? Zaczął do kindziuka, a skończy – gdzie?

Otworzył okno, żeby pozbyć się tego kawałka mięsa. Sięgnął do teczki, która uwięzła pomiędzy siedzeniami, a w czasie, kiedy się z nią mocował, posłyszał nagle gwałtowny ryk klaksonu.

Ostatnią rzeczą, jaką w swym życiu zobaczył, była maska olbrzymiej ciężarówki przed szybą swego samochodu.

Ale wyżej opisana historia z niewidką, jak się okazuje, ma jeszcze inny dalszy ciąg…

 

2. Bez przebaczenia

Po tragicznej śmierci Profesora wszystko, co po nim zostało, łącznie z tym, co znaleziono w rozbitym samochodzie, jako jedyny spadkobierca odziedziczył jego młodszy brat Konrad. Bez zbytnich ceregieli przekazano mu też kindziuk, który mógłby się zepsuć, zanim się zakończą formalności spadkowe. Do torby, w której było coś miękkiego, zapewne coś z odzieży, nie zaglądał, nie przywiązując do niej żadnej wagi – została ona rzucona gdzieś w zakamarki szafy. Po załatwienia wszystkich spraw związanych ze spadkiem, o torbie jakoś zapomniał, o istnieniu zaś czegoś takiego jak niewidka nawet nie miał pojęcia.

Śmierć kogoś bliskiego, nawet jeśli nie utrzymujemy z nim codziennego kontaktu, pozostawia w nas odczuwalną próżnię. Wszyscy wiemy, że nikt nie będzie żył wiecznie, ale myśl o jego śmierci odsuwa się na nieokreśloną przyszłość, że to kiedyś… kiedyś… ale nie spodziewamy się, że zetkniemy się z nią już, zaraz – zawsze zbyt nagle. Ze spadku po bracie najbardziej przydał mu się dom na przedmieściach Gródka, niedaleko Puszczy Knyszyńskiej i płynącej w pobliżu Supraśli. Odrzucił kilka korzystnych ofert sprzedaży, gdyż postanowił, że tam się przeniesie, kiedy po przejściu na emeryturę trzeba będzie zwolnić leśniczówkę dla kolejnego gospodarza.

Odziedziczony dom z dwoma mieszkaniami był niewielki, parterowy, z poddaszem oświetlonym przez okno w pochyłym dachu. W jednym pokoju brat miał niewielkie prywatne laboratorium i pracownię, w której przeprowadzał swoje badania i doświadczenia na własny użytek. Z tym pomieszczeniem było najwięcej kłopotu.

Konrad nie wiedział, do czego służą te wszystkie przyrządy, chemikalia i odczynniki, które mogą być szkodliwe, i nie miał pojęcia, co z tym wszystkim zrobić. Ostatecznie postanowił wszystko na razie zostawić, jak jest; do emerytury miał jeszcze kilka lat, dość czasu, aby poradzić się kogoś, gdzie to wszystko będzie można przekazać do utylizacji.

Mężczyzna miał syna, synową i wnuczkę, którzy mieszkali w Siedlcach. Syna Antoniego, z zawodu architekta, synową Reginę, nauczycielkę; wnuczkę Madzię, w wieku czternastu lat, która niedawno skończyła pierwszą klasę gimnazjum… W czasie pogrzebu ustalili, że w czasie wakacji na kilka dni przyjadą oni do leśniczówki Konrada, na co on z góry się cieszył – zwłaszcza z wnuczki, zawczasu sobie planując, co jej nowego pokaże w swoim lesie, a miał co pokazywać i o czym opowiadać.

Leśniczówka nie była duża, ale wygodnie rozplanowana, z obszernym poddaszem. Z sionki jedne drzwi prowadziły na prawo do niewielkiego kantorka, gdzie leśniczy trzymał swoje dokumenty dotyczące pracy, formularze, mapy, kwitariusze i tym podobne rzeczy oraz przyjmował interesantów, a drugie – do części mieszkalnej. Na podwórku stała też szopa, mogąca być także garażem dla zielonej terenówki z brezentowym dachem, a przy niej buda dla Brysia, biegającego luzem po podwórku. Kilka kur miało swoją grzędę w szopie, gdzie wchodziły przez otwór obok psiej budy, co było też rodzajem ochrony drobiu przed leśnymi drapieżnikami.

*****

Przybycie oczekiwanych gości miało nastąpić za tydzień. Był już najwyższy czas, by zacząć przygotować dla nich miejsce i opróżnić poddasze ze zbytecznych gratów i szpargałów, jakich zawsze nazbiera się nie wiadomo kiedy i skąd. Konrad zaczął od szafy. Na jej dnie w kącie leżała niedbale rzucona płócienna torba. Przypomniał sobie, że dostał ją razem z kilkoma innymi rzeczami znalezionymi w rozbitym samochodzie. Położył ją na stole i wyciągnął zawartość… Jakiś płaszcz czy coś?

Gdyby peleryna złożona była drugą stroną na wierzch, nie wiadomo, co by zobaczył. Ale ponieważ zobaczył tę „normalną”, lewą stronę, nie miał powodu się dziwić: Zarzucił ją na siebie i podszedł do lustra ciekawy, jak w niej wygląda. Podszedł – i omal się nie przewrócił z wrażenia. Zobaczył tylko swoją głowę z wytrzeszczonymi ze zgrozy oczami i więcej nic! Reszty siebie nie dostrzegł! Odruchowo wysunął rękę, żeby przetrzeć oczy, jakby nie dowierzające temu, na co patrzyły. I oto jakaś ręka wyłania się z niebytu i podąża w stronę głowy. Ze stłumionym okrzykiem przerażenia zerwał z siebie to niesamowite okrycie i z ulgą zobaczył w lustrze, że znowu jest, istnieje, cały i zdrowy. Chwiejnym krokiem podszedł do fotela, bezwładnie opadł na jego poduszkę i zamykając oczy, odgrodził się od tego czegoś porzuconego na podłodze. Dłuższy czas siedział tak bez ruchu, wreszcie ten szum w głowie powoli zaczął mu cichnąć i Konrad stopniowo porządkował w myśli to, co przed chwilą widział.

Nie wierzył, że coś mu się przywidziało z powodu jakiegoś zaćmienia umysłu, albo że to, co zobaczył, było dziełem jakiegoś czarodziejstwa. Każdy skutek ma swoja przyczynę. Właśnie widział skutek, postanowił zatem poznać przyczynę, która ten skutek wyczarowała. I Konrad zaczął intensywnie myśleć.

„Zastanówmy się i pomyślmy logicznie… Co takiego zobaczyłem w lustrze, że zrobiło na mnie aż takie wrażenie? Co w tym było szczególnego? Widziałem tylko własną głowę i rękę, ale reszty postaci nie było. Dlaczego? Byłem okryty tą peleryną, ale rzecz w tym, że jej też nie było widać. To znaczy, że to w niej jest coś szczególnego, co sprawia, że staję się niewidoczny w pewnych warunkach, bo jak ją brałem, żeby się okryć, wyglądała zwyczajnie…”

Tu pan Konrad poczuł, że myśli mu się plączą, więc zaczął analizę od innej strony.

„Że tu nie ma czarów, to fakt, więc musi chodzić o jakieś zjawisko fizyczne… O, właśnie, fizyczne, a skoro ta rzecz należała do świętej pamięci mojego szanownego braciszka, który był fizykiem i do tego naukowcem, to dałbym głowę, że on musiał przy tym coś majstrować. Ale co? Może pokrył ją farbą, jaką maluje się samoloty, żeby stały się niewidoczne? Czegoś takiego nie kupuje się w sklepie z zabawkami… Ale do czego to było mu potrzebne? Bank okraść, korzystając z niewidzialności? Dziewczyny w kąpieli podglądać albo w cyrku występować jako niewidzialny człowiek? Nie bądźmy śmieszni… A może wymyślił jakąś nową farbę, a taki rodzaj okrycia wydał mu się najlepszy do wypróbowania? Przypuśćmy, że tak właśnie było. Pewnie pomalował ją tylko z jednej strony, żeby w razie potrzeby uchodziła za zwykłą pelerynę.”

Tu pan Konrad podniósł ją z podłogi i zarzucił sobie na ramiona, odwracając ją kolejno na lewą i prawą stronę, co potwierdziło jego przypuszczenia. W torbie znalazł jeszcze ochraniacze na obuwie i okulary. Wszystko to wypróbował, potem zwinął, schował do torby i siedząc na fotelu, zaczął się zastanawiać, jak ma ten spadek spożytkować.

„Nie będę w tym paradował, żeby ludzi straszyć albo się gdzieś przed kimś popisywać. Najlepsze, co teraz mogę zrobić, to schować, bo szkoda wyrzucić. Poczekajmy, aż pojawi się konkretna potrzeba przystrojenia się taką narzutką. O wiele lepszy pożytek będzie z tego niby długopisu, którego działanie brat mi kiedyś zademonstrował. Ileż to ciekawych rzeczy ludzie sobie opowiadają, myśląc, że nikt ich nie słyszy!… Może już trzeba wymienić w nim baterię, jeśli taka jest?”

Co pan Konrad pomyślał, to zrobił. Torbę wyniósł na strych i ukrył w najciemniejszym zakamarku. „Niech tam leży i czeka na swój czas, kiedyś może się przydać… A długopis z mikrofonem zawsze warto mieć przy sobie.”

Antoni, syn leśniczego Konrada, chcąc zrobić ojcu niespodziankę, przyjechał z rodziną dzień wcześniej, niż było umówione, ale to jego samego spotkała niespodzianka – w Karczmie pod Dzikiem, gdzie po drodze wstąpili, żeby w warsztacie przy parkingu zostawić koło z przebitą dętką, dowiedzieli się, że leśniczego Kostewicza nie zastaną w leśniczówce. Jeszcze rankiem zjadł tu śniadanie i powiedział, że jedzie w jakichś sprawach do Dyrekcji Lasów i wróci dopiero przed wieczorem. Po naradzie Antoni z rodziną postanowili, że w takim razie tu zjedzą obiad, a potem pojadą do leśniczówki, mieli bowiem swoje klucze.

– Bardzo miło znowu tu państwa gościć, dawno się nie widzieliśmy – powitała ich panna Lucia, gdy siedli przy stoliku. – Pan leśniczy coś mówił, że państwo wybieraliście się do Grecji. Jak się powiodła ta wyprawa?

– Świetnie! – z entuzjazmem zawołała Madzia. – Mamy całą furę pięknych zdjęć na tablecie, pokażę je pani.

– Z przyjemnością obejrzę, jeśli pozwolisz wziąć je na zaplecze. Więc co państwo wybierają? Polecam naszą golonkę, ale skoro pan Antoni prowadzi, dla niego i panny Madzi nie będzie tradycyjnej szklaneczki. Więc?

– No, to zazdroszczę żonie, że nie ma takiego ograniczenia – Antoni zaśmiał się. – Więc bierzemy golonkę i coś do niej pasującego. A do popicia niech będzie kompot albo cola.

– Za chwileczkę podaję, już lecę…

– Jeśli umie pani obchodzić się z tabletem, to proszę go wziąć teraz, w wolnej chwili pani sobie popatrzy, a ja później go odbiorę.

– Dziękuję, umiem, ja też mam coś takiego…

Po obiedzie rodzina postanowiła przejść się dla rozprostowania nóg, a przy okazji pan Antoni wstąpił do warsztatu, dowiedzieć się, co z dętką.

– Jeśli państwo zaczekają kilka minut, trzeba już tylko wszystko zmontować i wyważyć koło, chwileczkę…

Pan Antoni poszedł po samochód, potem naprawione koło włożył do bagażnika, a ponieważ już nie mieli nic do załatwienia, zadecydował, że pojadą prosto do leśniczówki i tam zaczekają na powrót leśniczego. Od karczmy do lasu i leśniczówki nie było daleko, niecałe trzy kilometry.

– Dziadek powiedział, że mi pokaże uroczysko na bagnach – odezwała się Madzia, gdy już ruszyli.

– Jakie uroczysko? Co to jest?

– Nie wiem, takie miejsce kojarzy mi się z czymś, co się wyróżnia, może z czymś starodawnym, niesamowitym, może z czarami i dawnymi pogańskim obrządkami, gdzie bym się bała sama znaleźć. A zwróciliście uwagę, jak tutaj las od lasu może się różnić? W jednej okolicy las bywa mieszany, podszyty różnymi krzakami, jałowcem i zielskiem, a dalej, w innym miejscu, jest prawdziwa stara puszcza. Dziadek mówił, że Puszcza Knyszyńska w większości zachowała dawny monumentalny charakter. Sama widziałam potężne drzewa, wierzchołek mające tak wysoko, że trzeba dobrze zadzierać głowę, żeby go zobaczyć. A najwięcej jest sosen i świerków. Wtedy dużo chodziliśmy po lesie. Widziałam też, jakie w okolicy są różnice w wysokości terenu.

– Co za różnice? – zainteresowała się pani Regina.

– No, są takie wzniesienia i niziny. Leśniczówka dziadka stoi na niewielkim wzniesieniu, a w innym miejscu są i takie dwieście metrów nad poziomem morza. A w pobliżu podmokłych miejsc i strumieni są łęgi jesionowo-olszowe i olsy.

– A co to są olsy? – zapytał ojciec. – Jakoś nie przypominam sobie tego słowa.

– O ile pamiętam, to są takie niskie, podmokłe tereny, gdzie stale stoi woda, i tam rośnie to, co się do tego przystosowało. Muszę jeszcze zapytać dziadka, bo trochę zapomniałam. O, zaraz skręcimy i już blisko będzie leśniczówka…

Zdziwili się, zobaczywszy otwartą bramę, a na podwórku ogrodzonym drewnianymi sztachetami stojący zielony samochód leśnika i jego samego wychodzącego z domu, ciekawego, kto przyjechał.

– Tato! A nam w karczmie powiedzieli, że wyjechałeś do Białegostoku!

– Okazało się, że to przełożono. A wy, zdaje się, mieliście przyjechać dopiero jutro?

– Chcieliśmy ci zrobić niespodziankę – Antoni zaśmiał się – ale, jak widać, niespodzianki chodzą różnymi drogami.

– No to rozpakujcie się, wasz pokój już czeka. Pewnie jesteście głodni?

– Nie, spodziewając się, że nikogo tu nie zastaniemy, zjedliśmy obiad w karczmie u pana Ciądki i tam panna Lucia powiedziała, że tata pojechał na jakąś odprawę.

– Dobrze, a jak się udała wycieczka do Grecji?

– Ojej! – zawołała Madzia – u panny Luci zostawiłam tablet, a w nim są te wszystkie nasze zdjęcia! Tato, zdejmij, proszę, mój rower z bagażnika, zaraz pojadę i go zabiorę!

– Po co masz jechać? Jutro ci go przywiozę.

– Ależ chętnie się przejadę rowerem, to blisko i nieraz tam jeździłam. Poza tym chcę wstąpić do apteki, bo zapomniałam zapakować kropli do oczu. Najwyżej za godzinę wrócę.

– Wolałabym, żebyś nie jechała – wtrąciła się matka. – No ale jak koniecznie chcesz… Tylko uważaj na drogę…

– Tak to jest, jak dzieci dorastają – powiedziała do leśniczego, kiedy dziewczyna odjechała. – W tym wieku zaczynają się uważać za dorosłych i coraz mniej się z nami liczą…

– Zawsze musi nadejść czas, kiedy dziecko zaczyna myśleć, że jest dość dorosłe, i pokazywać, że ma prawo do własnego zdania. No ale rozpakujcie się. Jeśli Reginka ma ochotę, mogłaby na kolację zrobić pierogi z jagód albo z grzybów, są w spiżarce, świeżo zebrane. Więc na razie…