Dziewczyna ze snów - Michał Gałwa - ebook + książka

Dziewczyna ze snów ebook

Michał Gałwa

4,4

Opis

Siedemnastoletni Jake Hopkins przeprowadza się do Iglastych Wzgórz, które są rodzinnym miasteczkiem jego zmarłej w tajemniczych okolicznościach matki. Chłopak, od dziecka śniąc wyłącznie koszmary, myśli, że gdy odkryje rodzinną tajemnicę, wyleczy się ze swojej przypadłości. Jednak koszmary się nasilają, a Jake zauważa w nich realne zagrożenie nie tylko dla niego, ale i dla ludzi w jego otoczeniu. Szukając prawdy i racjonalnego wyjaśnienia dla niemożliwego, zaczyna powoli popadać w obłęd. Autodestrukcyjny obłęd, który pogłębia tylko pozornie senny klimat Iglastych Wzgórz.

– Wczorajszej nocy podczas swoich marzeń sennych przeżyłeś coś, co określa się terminem rêve lucide.
– To jakaś choroba? – zapytałem z lekką trwogą w głosie.
– Nie, nie – zaśmiała się Oliwia. – To pojęcie pochodzi z języka francuskiego. Oznacza świadome śnienie. Jest to rzadka umiejętność. Zjawisko nie do końca uznawane za prawdziwe w świecie nauki. Ale każdy z nas kiedyś mógł przeżyć takie doznanie.
– Rzadka umiejętność?
– Wiele osób na świecie przeżywa czasem coś podobnego. Nagle w czasie snu odzyskują świadomość. Wiedzą, że śnią. Trwa to sekundy. I wtedy zazwyczaj mózg zaczyna proces wybudzania, aktywując ponownie wszystkie ośrodki. Ty jednak zdajesz się odruchowo przerywać ten proces, w wyniku czego możesz kontynuować świadomy sen.


Michał Gałwa

Urodził się 20 kwietnia 1988 roku w Katowicach. Absolwent Śląskich Technicznych Zakładów Naukowych. Autor debiutanckiej powieści fantastyczno-przygodowej pt. „Proces”, wydanej w 2015 roku. Ze względu na zamiłowanie do psychologii jego powieści dotykają problemów ludzkiej psychiki ukształtowanej we współczesnym świecie. Entuzjasta i amator dobrego kina z gatunku science-fiction oraz nowoczesnych teorii naukowych – poeta, prozaik, producent muzyczny i rysownik.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 358

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (9 ocen)
6
2
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AlexZim

Nie oderwiesz się od lektury

Wymaga skupienia
00

Popularność




Od Autora

W moim życiu spotkałem ‌wiele osób, tak samo ‌jak ty. Codziennie ‌na każdym kroku ‌mijamy się i obrzucamy ‌powierzchownie spojrzeniami, ‌jakie zdradzają emocje ludzi, ‌których spotkaliśmy dzisiejszego dnia. ‌Nie wiem, ‌o czym myśleli, ‌i mogę się jedynie domyślać, ‌dociekać. Czasem są to ‌spojrzenia uśmiechnięte, radosne; ‌czasem zapłakane, ‌a nawet wrogie w swoim najgorszym ‌wydaniu. Wszystkie ‌mówią o tym, w jakich emocjach ‌ludzie ‌kroczą przez ‌życie.

Twoja podróż, Bezimienny ‌Podróżniku, ‌przywiodła ‌cię do mnie. ‌Ta podróż, którą nazywamy ‌życiem, ‌z każdym ‌krokiem ‌uczyła mnie ‌i ciebie ‌obserwowania tego, ‌co ‌nas ‌otacza. Nie mylę się, ‌prawda?

Jesteś świadomy ‌tego, że ‌jestem realny, a to ‌wszystko, co ‌cię ‌otacza, ‌nie ‌jest zwykłym snem, ‌z którego ‌zaraz się ‌wybudzisz. I bardzo mnie ‌to cieszy, że w natłoku ‌codziennych spraw znalazłeś ‌chwilę, aby poznać opowieść, ‌którą mam specjalnie dla ‌ciebie.

Prawdą jest, ‌że ‌nigdy ‌nie pisałem wstępów do ‌moich opowiadań, ‌bo wrzucenie cię ‌w treść to ‌najlepszy sposób, ‌abyś ‌ją poznał. Dlaczego teraz zrobiłem inaczej?

Tym razem to nie będzie historia o poszukiwaniu skarbu, jakim jest sens życia. Nie będę skrywał treści pomiędzy wierszami… chociaż… kto wie? Dlatego pozostań uważny, mój drogi Bezimienny Podróżniku.

Mogłeś usłyszeć, że moje opowiadania czasem porównuję do dzieci. Bo wiem, że mogą być podobne do mnie, a ja mogę im nadać kierunek w życiu. Wiem jednak, że z czasem będą chciały zboczyć z tej ścieżki, stając się kompletnie mi obce. Dlatego nigdy nie pisałem przedmowy do powieści. Bo jak można napisać wstęp do takiego nienarodzonego dziecka? Kto może go napisać? Odnosząc się do życia w tej metaforze, powiem, że chyba tylko kobieta ćpająca w ciąży może przewidzieć, że jej dziecko nie narodzi się zdrowe. Ale czy jest to dobry wstęp? Czy warto tak zaryzykować? Szczerze to nie warto. Jednak zostawmy ten temat na moment, bo jak widzisz, pisząc te słowa, dziś chcę zrobić wyjątek.

Opowiem ci historię o obłędzie, który dotyka każdego z nas, o pośpiechu, przez który nie zauważamy tego, co mamy przed oczami. Jak zawsze będziesz obserwatorem, który pozna całą historię, ale od ciebie będzie zależało, jaki będzie jej koniec. Oderwę cię na chwilę od świata, który znasz, abyś zrozumiał spojrzenie innego człowieka. Zniszczonego bohatera bądź antybohatera. I tak naprawdę od ciebie będzie zależało, kim on się stanie.

Pozwól jeszcze, że zapytam cię o to, czy wiesz może, która jest godzina?

Z pewnością wiesz która. Jednak zrozumiesz później, dlaczego o to zapytałem. Ale przyznaj, czy to nie jest szalone, że chcesz teraz spojrzeć na swój zegarek? Jeśli nawet nie ty, to wielu właśnie to zrobiło. Może poszli za sugestią, a może uczynili tak dla spokoju myśli… Aby cię to nie męczyło, sprawdź, która jest godzina, i od tej pory pozostań uważny.

– 1 –

Pamiętam, że był późny marzec tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego siódmego roku, gdy Harold siłą wsadził mnie do samochodu i wywiózł z miasta. Choć mógł, to nie przystawił mi pistoletu do skroni, aby mnie zmusić do tego wyjazdu. Wsiadłem, bo nie miałem wyboru.

Dni zdawały się już dużo cieplejsze, ale nocą wciąż można było wyczuć w powietrzu zapach zimy.

W ciszy, w której jechaliśmy od kilku godzin, słyszałem jedynie warkot silnika spełnionego marzenia Harolda, czyli trzyletniego forda galaxy. Przed oczami miałem huśtający się złoty łańcuszek pod wstecznym lusterkiem. Na pozłacanym medalionie widniała okrągła liczba trzysta, czyli dni, od których Harold nie tknął alkoholu. W moje urodziny miał minąć rok.

Choć zawsze po cichu kibicowałem jego silnej woli, dziś nie mogłem. Nie chciałem z nim rozmawiać i on doskonale o tym wiedział. Dlatego nawet nie próbował zaczynać jakiejkolwiek rozmowy. Kipiała we mnie złość i czułem, że gdy zaczniemy rozmawiać, to znów wybuchnę. Tak czysta wściekłość była nieznanym mi wcześniej uczuciem. Wstydziłem się tych nerwów, które puściły mi kilka godzin wcześniej, gdy dowiedziałem się o naszej przeprowadzce. Walizki i pudła wystawione w korytarzu, a ja z każdym kolejnym krokiem zbliżającym mnie do mieszkania rozpoznawałem coraz więcej moich przedmiotów, które wystawały z kartonów. Myślałem, że to eksmisja, ale to był zwiastun już podjętej decyzji. Decyzji tak nagłej, że nawet nie zdążyłem pożegnać się ze znajomymi. Nie byłem na to gotowy. Dla kogoś tak zżytego ze swoimi ludźmi ta informacja równała się pozytywnemu wynikowi badań na HIV – niczym wyrok, który kończy życie. Ten zawsze spada jak grom z jasnego nieba. Wiem, że przesadzam, ale byłem zły. Nie, nie zły – wściekły, że muszę tak nagle zniknąć i zostawić tyle niedokończonych spraw. Krzyczałem na Harolda, a on, powtarzając mi w kółko, abym się uspokoił, tylko jeszcze bardziej mnie denerwował.

Nie pamiętam momentu, w którym wsiadłem do tego samochodu, ale wiem, że kwadrans później już byliśmy w trasie.

Teraz wszystko się zmieni. Mamy rozpocząć nowe życie i jestem tym przerażony. Chyba każdy na moim miejscu czułby się tak samo. W głębi serca życzyłem sobie, aby był to tylko koszmar, z którego się wybudzę, ale do tej pory tak się nie stało.

Harold wciąż wiózł mnie jak skazańca, a ja już nie miałem ochoty krzyczeć, mówić ani patrzeć na niego. I mimo że minęła druga w nocy, przez te nerwy nie czułem się senny. Myślę, że może to nawet lepiej. Znów przyśniłby mi się jakiś koszmar, a wybudzić się z niego w tym samochodzie nie byłoby niczym przyjemnym.

Od kilku godzin wgapiałem się w mrok za oknem, za którym przemykały skryte w czerni pnie wiecznie zielonych sekwoi. Choć wiedziałem, dokąd zmierzamy, nie miałem pojęcia, gdzie jesteśmy.

Z opowieści Harolda wywnioskowałem, że Iglaste Wzgórza to mieścina jak wszystkie tego typu: denna, nudna dziura, w której każdy zna każdego. Harold nie użył tych słów, to moja subiektywna ocena. Jednak to, dokąd mnie targał, nie było najgorsze – najgorsza była powracająca świadomość tego, że wszystko musiałem zostawić za sobą. Wszystko. I nie mogłem przestać o tym myśleć.

Gdy moje życie towarzyskie umierało z każdym kilometrem, z którym oddalaliśmy się od miasta, życie Harolda nabierało jakiegoś nieokreślonego jeszcze sensu. Wiedziałem, że to dobrze, ale postanowiłem mu tego nie mówić. Przynajmniej nie teraz. Jeszcze sobie pomyśli, że cieszę się z tych zmian, a tak przynajmniej ma wyrzuty sumienia.

Niech ma.

– Długo jeszcze masz zamiar milczeć? – zapytał w końcu, przerywając tę błogą ciszę.

Cisnął mi się na usta docinek z dokładnym czasem wyliczonym co do minuty: „Jutro, za pięć trzy po wpół do czwartej” bądź coś w tym stylu. Zawsze jakaś złośliwość rodziła się w mojej głowie, gdy słyszałem głupie pytanie, a dziś Harold zasługiwał na cały sarkazm, za którym nie przepadał.

Spojrzałem na niego i wiedziałem, że teraz nawet mały przytyk z mojej strony by go usatysfakcjonował. Chciał kontaktu. Ale niczego mu nie miałem zamiaru ułatwiać.

– Jake?

Milczałem.

Z Haroldem szczególnie lubiłem wdawać się w ciężkie dyskusje. I może to dlatego, że zdarzało się czasami, że często nie był mi dłużny. Potrafił ustawić mnie do pionu zabawną i ciętą ripostą. Podobało mi się to tym bardziej, że odkąd przestał pić, zacząłem zauważać, że obaj myślimy podobnie. Nic dziwnego: w końcu był moim ojcem.

Zachowywałem się jak rozwydrzony, naburmuszony bachor, któremu zabrano lizaka albo odmówiono dokładki czekoladowych lodów. Ramiona splecione na piersi, usta w podkówkę, ignorowanie. Naprawdę chciałem tylko tego, aby czuł się osamotniony w tej całej gównianej sytuacji. Na pewno jest ktoś na świecie, kto czuje się jak ja. Ale tutaj byłem sam. Na pewno jest ktoś na świecie, kto czuje się i wygląda teraz podobnie jak ja, jednak tutaj jestem sam. Chciałem, aby Harold to w końcu zrozumiał.

– No dobrze. Nie odzywaj się dalej – powiedział, kopiując moją obrażoną minę. Pewnie gdyby nie musiał trzymać rąk na kierownicy, też zaplótłby je na piersi.

Ignorowałem go dalej.

Droga była prawie prosta. Łagodne zakręty nie wymagały specjalnej ostrożności. W ciemności wydawało się, że prowadzi w sam środek lasu, a lada moment skończy się asfalt, tak jak skończyły się pasy na tej jezdni czy latarnie wiele kilometrów wcześniej. Ot trasa, która prowadzi z punktu A do B, a raczej Z, bo Iglaste Wzgórza to koniec wszystkiego.

– Wiem, że nie chcesz ze mną rozmawiać. Mogę to zrozumieć – nie dawał za wygraną. – Ale wiem też, o czym będziesz chciał posłuchać.

Aż na niego spojrzałem po tych słowach. Jeśli teraz mi coś o niej opowie, to chyba zatańczę z radości. Tak często unikał tego tematu, że już przestałem o nią pytać. Może teraz się w końcu przełamie?

– Po śmierci twojej matki musiałem stąd wyjechać – zaczął. – Wiedziałem, że zbyt wiele będzie mi tutaj o niej przypominać. Nie mógłbym tego znieść. Tamten wyjazd był spontaniczny, narwany i nieprzemyślany. Wiesz, o czym mówię, prawda? Sam się tak zachowujesz.

Zaczął tłumaczyć mi coś, o czym nie chciałem słuchać. Na pewno nie o sobie czy o jego wyborach. Znów czułem się oszukany, gdy zboczył z tematu i nie powiedział nic o mojej mamie. Ale mogłem się przecież tego spodziewać.

– Wiem doskonale, jak bardzo pasowało ci życie w wielkim mieście, ale obiecuję ci, synu, że jak tylko się usamodzielnisz, to możesz wrócić do miasta.

– Będę mógł? Naprawdę? – pytałem ironicznie, bo to wiadome, że gdy tylko zdmuchnę osiemnaście świeczek na moim torcie, pakuję się i wyjeżdżam. Nie będę potrzebował jego pozwolenia.

– Tak – odparł, udając, że nie zauważył mojego prześmiewczego tonu. – Ale jeśli zmienisz zdanie, to załatwię ci pracę na posterunku, a potem zobaczysz, co dalej.

Fuknąłem odruchowo pod nosem i prawie parsknąłem śmiechem, uznając to za żart, ale zobaczyłem szczerość wypisaną na jego twarzy. Chyba dopiero po chwili zrozumiał, że zaraz będzie tej szczerości żałował.

– Powiedz jeszcze, że chciałbyś, abym kiedyś został tutaj jakimś szeryfem – zadrwiłem.

– Jake… Stanowisko zastępcy szeryfa to jedna z lepszych sytuacji, która mnie spotkała. Zostanie szeryfem… to… zwykły fart.

– To katastrofa, a nie fart – skwitowałem, bo tak czułem.

– Nazywaj to, jak chcesz. To był mój awans. Jesteś inteligentnym chłopakiem. Widzisz w ludziach ich emocje i to, o czym myślą. Dasz się lubić, gdy nie masz okresu. A bycie dojrzałym ponad wiek to twoja zaleta. Chyba mogę założyć, że nie powinieneś mieć problemów ze zrozumieniem tej sytuacji, prawda?

Ciekawe, dzięki komu taki jestem. Czyżby nauczyło mnie tego życie z alkoholikiem pod jednym dachem?

– Ja mogę wszystko zrozumieć – powiedziałem.

Mogłem mu jednym zdaniem na temat tego jego egoizmu odebrać radość z wątpliwego sukcesu, ale nie tego chciałem. On mnie znał na wylot i pewnie się domyślał, że zaraz powiem coś w stylu, że każdy może zostać szeryfem w miasteczku, gdzie siedemdziesiąt procent ludzi to starcy, którym śmierć już wyciera swoje buty o wycieraczki. Taka prawda: mieszkańcy Iglastych Wzgórz to ludzie nieznający pojęcia morderstwa czy kradzieży. Pewnie umierają tutaj wyłącznie na starość bądź zawał. Nudna, denna dziura. Czy mogę się mylić? Harold jeszcze nie skończył pakować naszych rzeczy, gdy okazało się, że szeryf, którego zastępcą miał zostać, zmarł w nocy, a on automatycznie awansował na jego stanowisko. Nie mogłem uwierzyć, że tak tłumaczył mi ten pośpiech. Tak, jakby obawiał się, że pod jego nieobecność ktoś dokona serii makabrycznych mordów w tej zapyziałej mieścinie.

Harold wiedział, że praktycznie zniszczył mi marzenia o ukończeniu dobrego technikum i studiach na medycynie, zamieniając je na jakieś podrzędne liceum na zadupiu świata. Miałem prawo się złościć, choć wiedziałem, że będę potrafił to nadrobić, ale obawiałem się, że z tytułem ukończenia szkoły w Iglastych Wzgórzach mogę zapomnieć o przyjęciu na dobrą uczelnię. Mimo wszystko próbować i tak będę, ale wiem, że teraz nie przyjdzie mi to łatwo.

Harold zaczął nucić pod nosem coś, co brzmiało jak „Biały Królik” z marną interpretacją melodii Grace Slick. Mimo to Grace śpiewała już w mojej głowie. Jak w tej piosence, starałem się nic nie robić. Ale i tak czułem się coraz mniejszy pośród wysokich drzew. Musiałem się poddać. Zamknięty w metalowej puszce na kółkach, wciąż uświadamiałem sobie, że nie pozostawiono mi wyboru.

Z jednej strony miałem mu za złe, a z drugiej wiem, że gdyby nie podjął decyzji o tym wyjeździe, w końcu nastałby dzień, w którym sięgnąłby po butelkę. Chyba już zawsze będę miał świadomość tego, że kiedyś może to zrobić.

Mało kto mógłby nazwać Harolda dobrym ojcem. Dawniej był tak nieodpowiedzialny, że gdybym ja w tamtym czasie spakował się i wyjechał z domu, on nawet by tego nie zauważył. A przynajmniej dopóki jego szklanka byłaby pełna.

Mimo tego, że niejeden raz mi się należało, nigdy mnie nie uderzył; świetnie potrafi panować nad emocjami. Tak myślę, że nawet gdyby chciał to zrobić, to często nie miałby na to czasu. Najważniejsze były praca i alkohol. Dopiero gdzieś na końcu jego listy zainteresowań byłem ja. Albo raczej moje życie, o które chorobliwie wypytywał. Ktoś już mi powiedział, że Harold tak okazuje swoje zainteresowanie, ale ja wiem, że powodował nim instynkt samozachowawczy, nie troska o mnie. Gdy ja nie wpadałem w kłopoty, on nie miał problemów. Proste. Egoista.

Umysł alkoholika jest wypłukany z wyższych emocji i empatii. Najważniejsze jest dla niego jedynie jego dobre samopoczucie. Rzadko kiedy myśli o innych. Nawet jeśli z Haroldem było inaczej, ja tego nie czułem.

Nie tylko moimi pytaniami, ale i swoją osobą przypominałem mu o mamie. Tylko dzięki pracy Harold o niej zapominał. Praca stała się jego obsesją. Czasem jednak czułem, że Harold, ten „nowy” Harold, który nagle pojawił się w moim życiu, starał się być lepszy niż swoja poprzednia wersja. Tamten pewnie któregoś dnia zapiłby się na śmierć. Mogłem być zły na niego, ale nie chciałem jego krzywdy. Był moją rodziną i teraz jedyną, najbliższą mi osobą. Tak naprawdę zawsze się o niego bałem. Nie wiem, gdzie bym wylądował, gdyby nie on.

Oprócz słów Grace po głowie krążyło mi dzisiejsze stwierdzenie Harolda, że mógłbym zostać w naszym starym mieszkaniu, a on podsyłałby mi pieniądze na opłaty. Myślałem wtedy, że wierzy w moją samodzielność bardziej niż ja sam. Oczy zaświeciły mi jak pięciozłotówki ze szczęścia, ale wtedy dodał, że nie zrobi tego, bo zna moich znajomych i martwi go to, że znów zacznę ćpać.

Ćpać!

Ten cholernie niesprawiedliwy osąd tylko dolał oliwy do pożaru w moich oczach, gdy wpakowałem torbę do bagażnika. Wtedy zacząłem wrzeszczeć.

Czasem myślę, że Harold nigdy tego nie zrozumie. Nie wierzył, że w ramach szkolnego projektu wraz z kolegami przeprowadziliśmy to doświadczenie na sobie, aby móc szczerze opisać wyniki. To był eksperyment, a tylko pech chciał, że udało się nam otworzyć zamknięte przez nas drzwi i wyszliśmy półnadzy na szkolne korytarze. Nie wiem, który z nas wpadł na pomysł wykrzykiwania propagandowych haseł w stronę naszej despotycznej dyrektorki, ale mogę przystać, że byłem to ja. Szczerze? Niewiele z tego pamiętam.

Nie da się ukryć, że byłem współwinny, ale chciałbym, aby Harold mi bardziej ufał. Koniec końców konsekwencje tego jednorazowego wybryku ciągnęły się za mną już od kilku miesięcy. I choć podczas podróży o tym nie mówił, zastanawiałem się, ile razy jeszcze o tym wspomni w przyszłości. Na szczęście tamta sprawa zakończyła się tylko przymusowymi spotkaniami z psychologiem i nie trafiła do akt. Przekreśliła za to moją szansę na pozostanie w mieście, bo według Harolda zrobiłbym z mieszkania spelunę dla ćpunów.

– Jake?

– Czego?

– Nic nie mówisz.

– A co mam powiedzieć?

– Cokolwiek.

– Cokolwiek.

– Możesz przez chwilę być poważny i skończyć się dąsać?

– A czy ty jesteś w stanie jeszcze zrozumieć, że jest coś poza twoimi życiowymi osiągnięciami? Ja mam osiemnaście lat. Mogłem spróbować pójść na swoje.

– Będziesz miał osiemnaście za parę tygodni – sprostował, prowadząc w skupieniu samochód. – Skończysz szkołę. Wyjedziesz na studia i…

– Możliwe, że nie będę musiał – przerwałem mu.

– Ponieważ?

– Ponieważ pochytasz* mi robotę strażnika. Dobrze zrozumiałem twoją wcześniejszą propozycję?

Harold ciężko westchnął, unosząc przy tym brwi.

– Jake…

– Poważnie. Czy studia są aż tak ważne w tym zawodzie? – zapytałem, ale nie interesowała mnie odpowiedź. – Może za parę tygodni znów będziemy się spontanicznie przeprowadzać. Już dwukrotnie to przerabialiśmy, więc czy naprawdę musimy o tym rozmawiać ponownie?

– Nie musimy. Ale zanim mi przerwałeś, chciałem uświadomić ci tylko, że niektórzy ludzie mogą cię poznawać z racji nazwiska. Postaraj się zaaklimatyzować. To moje rodzinne miasto, więc bądź miły. Nawet jeśli to znaczy, że będziesz musiał udawać.

To chyba będzie jedyny sposób.

– Wiesz co? Jak dobijesz do osiemnastki, to rób, co chcesz. Ale do tego czasu ja za ciebie ręczę. – Pogroził palcem, postukując nim o deskę rozdzielczą.

– Na szczęście to już niedługo.

– Tak. A potem zrobisz, co zechcesz. Dokończysz tutaj szkołę albo wyjedziesz. Mnie to obojętne. Jednak zrobisz to dopiero wtedy, gdy będziesz wolnym, pełnoletnim według prawa chłopakiem, zrozumiałeś? Jak orzeł bielik na górskich stepach, tak i ty będziesz mógł poszybować poza horyzont i nie będę cię zatrzymywał – powiedział, a ja nie przypuszczałem, że stać go na poetyckie metafory. Choć, po prawdzie, było to do bólu banalne porównanie, to jednak zaskakujące w jego przypadku, bo Harold raczej twardo stąpał po ziemi. Był konkretnym facetem, który wierzył jedynie w to, co widzi i co robi.

Patrzyłem na niego i słyszałem w jego głosie, że choć z bólem serca mówił o moim odejściu, ten czterdziestoletni alkoholik wierzył w to, co właśnie powiedział. Mówił prawdę.

– Mówię prawdę.

– Ty? Prawdę? – zapytałem przekornie, bo jak na ironię w kwestii zaufania to on skłamał niezliczoną ilość razy, gdy z głową w kiblu rzygał, obiecując, że przestanie pić. Teraz jednak nie potrzebowałem jego zapewnień. To było dla mnie pewne, że wyniosę się stąd, gdy tylko będę mógł.

– Tak. Mówię prawdę – odparł.

– Pozwolisz mi odejść? Super. Tylko jakim kosztem? Zostaniesz moim wrogiem, gdy odejdę? Znowu się rozpijesz?

– Pozwolę. I nie, nie zostanę twoim wrogiem. To głupie…

– Kamień z serca – oznajmiłem, kładąc rękę na piersi. Po prostu czułem, że chcę czegoś więcej niż pracy strażnika na totalnym zadupiu, na które właśnie jechałem.

– Tak, wyprowadź się, jeśli chcesz mnie zostawić – wyrzucił z siebie Harold przejętym tonem. Ale nie potrafił utrzymać tej udawanej powagi i na jego kamiennej twarzy zaczął rysować się delikatny uśmiech w kąciku ust. Czasem, nie wiedzieć czemu, w żartach robił z siebie ofiarę. Jemu chyba już podświadomie wydaje się, że świat krąży wokół niego. Może próbować, ale nie odwróci kota ogonem i nie wywoła we mnie poczucia winy. Nie teraz.

– Specjalnie to robisz? Wiesz, że nie o ciebie tutaj chodzi, prawda? Pytam szczerze o to, czy nie obrazisz się, gdy odejdę.

– Obaj wiemy, że nigdy tak naprawdę nie odejdziesz. Dlatego nie każ mi się powtarzać. Nie obrażę się. Wiem, że dasz sobie radę. Jak zawsze – powiedział już z pełnym uśmiechem.

Dopiero teraz zrozumiałem, że przez całą podróż bawiła go ta moja złość. Wiedział, że w końcu zacznę mówić. Dał mi tylko czas, którego potrzebowałem. Może nawet wiedział, że sam jestem tego świadomy, że dam sobie potem radę i jakoś się dostosuję. Jednak na pewno wiedział, że nie zrezygnuję z poznania prawdy o mamie. Chciałem tej prawdy. On miał tę świadomość, dlatego już na początku podróży dał mi jasno do zrozumienia, że wszystko mi wyjawi. Jednak wciąż milczał na ten temat. Ale jeśli on mi niczego o niej nie powie, to sam się czegoś dowiem. W końcu jadę tam, gdzie się poznali.

Harold sam wie, że za te wszystkie lata pijaństwa będzie pokutował do końca życia. Dlatego w jakimś stopniu jesteśmy kwita. Denerwuje mnie jedynie, że ma rację, bo dam sobie radę. Musiałem się tego nauczyć, gdy w tamtym okresie wielokrotnie myślałem, że któregoś poranka wstanę i zastanę go martwego w łóżku z pustą butelką whisky na podłodze. Pamiętam nawet, że zdarzyło się to w jednym z moich koszmarów. Płakałem po wybudzeniu. Jednak na szczęście tak było kiedyś: Budziłem się z sennego koszmaru i przeżywałem kolejny. Teraz jest inaczej. Teraz koszmary śnię wyłącznie nocą.

Za oknem słyszałem chrzęst kół sunących po wilgotnym asfalcie. Z mroku wyłonił się znak, ostrzegając o zwierzętach, które mogły wybiec na jezdnię. Był to chyba pierwszy znak od dobrych kilku kilometrów.

– Te znaki powinny być stawiane tutaj dla zwierząt. One chyba będą bardziej zaskoczone obecnością człowieka na tej drodze niż my nimi – rzucił.

Starałem się nie uśmiechnąć, bo było to zabawne stwierdzenie. Harold miał rację, ponieważ nie minęliśmy od dawna żadnego samochodu. Byliśmy jedynymi użytkownikami tej skrytej w lesie drogi. Wiem, że on w głębi duszy cieszył się z przyjazdu tutaj, do miejsca, w którym otrzymał posadę swojego życia. Tutaj poznał moją mamę, Wiktorię. Uważał, że mylę się co do Iglastych Wzgórz. Według niego to miejsce nie było takie złe. Niejednokrotnie powtarzał mi, że przeżył tutaj najlepsze chwile swojej młodości. Choć ludzki mózg w zaskakujący sposób potrafi zablokować traumatyczne wspomnienie, a czasem nawet wymazać je całkowicie z pamięci, to w przypadku Harolda stało się inaczej. On chyba, o dziwo, cieszył się z tego, że jedziemy do miejsca, w którym zmarła moja mama. Zastanawiałem się, jak długo będzie się tak oszukiwał, ale już zaczynałem dostrzegać na jego twarzy ten nieobecny wyraz, który pojawia się wtedy, gdy powracające wspomnienia pochłaniają człowieka.

– Moja mama… tutaj zmarła, tak? – zagaiłem, aby nie odpłynął zbyt daleko. Bądź co bądź chciałem dojechać na miejsce żywy.

– Tak – odparł krótko.

– Powiesz mi w końcu, jak się to stało?

Milczał. Zaskakujące. Pojawiło się to puste spojrzenie, jak zawsze gdy tylko o nią pytałem. Tonął we wspomnieniach, a ja nie pragnąłem niczego więcej, jak wejść mu teraz do głowy. Tak wiele miałem pytań, a on był jak zamknięta księga. Bardzo mnie to irytowało.

– Nigdy mi o niej nie opowiadasz. Dlaczego?

– Po raz setny powtarzam ci, że ciężko mi o niej mówić. Ale uwierz mi, Jake, naprawdę chcę ci o tym wszystkim opowiedzieć. W domu, na spokojnie. Najpierw zamelduję się na posterunku.

„Na spokojnie”? Skoro ty jesteś takim egoistą szukającym spokoju, ja też nim będę. Ale mam w dupie spokój.

– Do cholery! Czy kariera szeryfa może być ważniejsza od studiów, od biologii? Od dziewczyny? Od przyjaciół? Ten cały twój awans… To twoje życie, a nie moje! A jedyna sprawa, która jest dla mnie istotna, jest tematem tabu. Wkurwiasz mnie.

– Język, Jake.

– Nie przerywaj. Wiesz doskonale, że jedynie moja ciekawość trzyma mnie jeszcze w tym samochodzie. A ty wciąż nie chcesz mi nic powiedzieć. Boisz się, że wyskoczę, gdy tylko powiesz mi całą prawdę? Co takiego ukrywasz?

Oczekiwałem, że Harold odpowie. Ale nie zrobił tego. Wiem, że dla niego koszmarem było wieźć na siedzeniu pasażera naburmuszonego nastolatka. I przypuszczam, że może przeze mnie zbrzydła mu ta podróż. Ale tak jak dla niego, tak i dla mnie był to właśnie koszmar. Nie mogłem się z tego cieszyć. Mój psycholog powiedział mi, że nie jestem łatwym dzieckiem, ale pies go nosem trącał. Chcę, aby Harold wiedział, że nie podoba mi się ta cała sytuacja. Może już nawet zaczynał pojmować, jak się czuję. A może nawet zaczynał mieć wyrzuty sumienia, wiedząc, że jego awans kosztował dwa życia: byłego szeryfa i moje. Chciałem, aby to wszystko w końcu zrozumiał. Nie, nie czułem do niego nienawiści – kochałem go, ale naprawdę nie mogłem go teraz znieść.

Aby nie toczyć dalej piany z ust, włączyłem radio, z którego popłynął kryształowy statek.

Blask księżyca ledwo przebijał się przez konary drzew kłaniających się nad drogą. Z góry ten ciemnozielony dywan z iglastych, wysokich sekwoi rozpościerał się po sam horyzont, porastając wzniesienia otaczające dolinę. Gdzieś tam skrywało się miasteczko. Na jego terenie przywitał nas stary, przydrożny, wyrzeźbiony w drewnie znak: IGLASTE WZGÓRZA WITAJĄ.

* W slangu młodzieżowym i mowie potocznej „pochytać” znaczy ‘załatwić coś dla siebie albo kogoś’.

– 2 –

Po dwóch kilometrach mroków i zieleni na końcu drogi zacząłem dostrzegać złotą łunę. Jasna. Zbyt jasna jak na przydrożne latarnie, których i tak nie było jeszcze widać.

Wjechaliśmy na główną ulicę i zobaczyłem coś, czego się nie spodziewałem.

Miasteczko było nieco większe, niż je sobie wyobrażałem. Główna ulica mieniła się złotym, neonowym światłem. Praktycznie na każdym skrzyżowaniu widać było neonowe szyldy: szewc, piekarnia, kwiaciarnia, fryzjer. Sodowe latarnie, choć w równych odstępach oświetlały drogę, tak naprawdę nie były tutaj potrzebne. Pomimo nocy banery wciąż były włączone i ta złota linia światła ciągnęła się prawie dwa kilometry, kończąc się na drugim końcu miasteczka. Na ulicy nie było żywej duszy. Iglaste Wzgórza były pochłonięte przez sen.

Zamrugałem gwałtownie i przetarłem dłonią oczy, które musiały się przyzwyczaić do światła.

– Kiedy się tutaj wprowadziłem, byłem w twoim wieku – zaczął Harold, gdy mijaliśmy skrzyżowania i budynki z cegły. Najwyższe sięgały trzeciego piętra, ale przeważały jednoparterowe o płaskim dachu. Przyglądałem się wszystkiemu, gdy Harold mówił dalej: – Kiedyś mieszkali tutaj dwaj bracia, którzy zajęli się produkcją tych neonów. Burmistrz, któremu komponowały się one idealnie z sodowymi latarniami, podpisywał zgodę każdemu sprzedawcy, aby ten mógł powiesić własny neon. Można powiedzieć, że upiekł dwie pieczenie na jednym ogniu, bo i wystrój miasteczka był ciekawszy, i rachunki za prąd były wyższe.

– Sprytnie.

– Tak. Ludzie połknęli bakcyla. Masowo zapragnęli świateł. Uważali, że klienci lgną do nich jak ćmy do świecy. Zamawiali najprzeróżniejsze neony: z imionami, czynnościami, zawodami. Licytowali się w pomysłach i czasem były one absurdalne, tak jak ten neon nad domem pogrzebowym. – Wskazał na nazwę „W stronę światła”. Nie wiem, czemu, ale wydało mi się to zabawne. – Posiadanie takiego neonu z początku świadczyło o wysokim statusie i jakości usług, ale z czasem zatarła się wyjątkowość, a unikatowe szyldy stały się powszechne. Jednak jak widzisz, nikt z nich nie zrezygnował. Turystów to nie przyciągnęło, ale przynajmniej zimą miasteczko wygląda bajecznie.

– To dosyć… osobliwe – powiedziałem.

– Tak, to prawda – przytaknął Harold, ale z jakimś mniejszym przekonaniem w głosie. Pomyślałem, że wszechobecne neony jednak nie za bardzo mu się podobały. Ale może tę niechęć wywołały jakieś powracające wspomnienia. Nie wiedziałem, o co chodzi, dopóki nie zobaczyłem, że Harold wgapiał się w budynek na rogu skrzyżowania, do którego właśnie podjeżdżaliśmy.

Był to parterowy bar zbudowany w całości z drewnianych bali. Miał pochyły dach z falistej blachy pomalowanej na ciemny brąz. Na jego krawędzi zamontowano neon. Jako jedyny piękną, choć rażącą, krwistoczerwoną barwą światła znaczył swą obecność. Bar był zamknięty, ale przez duże, przeszklone okna, w których żaluzje były opuszczone do połowy, mogłem dostrzec podświetlony na niebiesko blat barowy i butelki trunków, które zastawiały całą ścianę za ladą.

– Czemu ten neon jest czerwony? – zapytałem.

– Na pewno usłyszysz o tym w szkole – oznajmił, próbując mnie chyba zaintrygować.

– Uwielbiam wsiowe legendy.

Harold delikatnie się uśmiechnął, zamykając na sekundę oczy, po czym westchnął.

– Miejscowe legendy, jak już, Jake. Ale to dosyć paskudna historia. Zapamiętaj.

– Paskudna, wsiowa legenda.

– Proponuję ci, abyś zmienił trochę nastawienie. Ludziom może nie spodobać się to, że obrażasz ich dom.

Przewróciłem oczami, bo wiadomo, że mieszkańcom nie powiedziałbym nic w takim tonie. Wiem, mam niewyparzoną gębę. Moja nauczycielka nazywała mnie przekornie Złotoustym Chłopcem, bo nie raz powiedziałem to, co mi ślina na język przyniosła. Wielokrotnie dostałem za to w pysk. Czasem jednak potrafiłem ugryźć się w język i w rozmowie z mieszkańcami starałbym się trzymać go na wodzy.

– No dobra, postaram się nikogo nie obrazić. Ale to co z tym neonem?

Harold, zamiast mi odpowiedzieć, wychylił się, aby spojrzeć przez moją szybę.

– Tutaj muszę wrócić – oznajmił i wskazał ręką na posterunek, który właśnie minęliśmy. Trupia zieleń świateł zatopionych w co drugiej podstopnicy schodów, jak w kinowej sali, sprawiała, że budynek wyglądał bardziej jak ścieżka prowadząca do kasyna w Las Vegas aniżeli do instytucji państwowej. Miał rację z tą absurdalną chęcią zaznaczenia swojej obecności u mieszkańców, ale to już było niedorzeczne.

Za szklanymi drzwiami posterunku wciąż było jasno i tam zobaczyłem pierwszego żywego człowieka, który nosił na sobie brązowy, policyjny mundur.

– W domu mebli jeszcze nie ma – oznajmił Harold. – Ale przez telefon zamówiłem ci nowy materac. Myślę, że powinien już być.

– Myślisz?

– Tak – przytaknął spokojnie i rozmasował prawe ramię, jakby zakłopotany. Chyba tylko tym gestem wywołał we mnie obawę, że nawet kurierzy mogą nie wiedzieć o istnieniu tego miejsca.

– Przez te neony można by zobaczyć to miasteczko z kosmosu, a pewnie nie ma nawet kodu pocztowego.

– Jake, kurier na pewno tutaj trafi. Nie martw się o to. Myśl pozytywnie. Znajdź w sobie pozytywne emocje. Bądź jak hipisi. Oni wszędzie widzą plusy.

Przypuszczam, że nie chodzi ci o ich wyniki testów na choroby weneryczne.

– To wygląda dosłownie jak totalne zadupie. Wiesz o tym, prawda?

– W słowniku pod słowem „zadupie” powinni wkleić zdjęcie tego miasteczka – zażartował Harold, a ja, o dziwo, zaśmiałem się krótko. Zrozumiałem, że i on w głębi duszy już przesiąkł życiem w metropolii. W końcu minęło prawie osiemnaście lat, odkąd stąd wyjechał. Prawie połowę życia przeżył poza Iglastymi Wzgórzami. Jednak pewnie szybko przypomni sobie, jak być na powrót ich częścią. Ze mną mogło być całkiem inaczej.

– Zawiozę cię do domu, a potem wrócę na posterunek.

Ujmę to tak: wiem, że ten awans to dla niego ważne osiągnięcie. Iglaste Wzgórza to chyba jedyne miejsce, gdzie mógł naprawdę kimś zostać. Dlatego nie dziwiłem się, że tak szybko zdecydował się na przeprowadzkę. Posada szeryfa była faktycznie dla niego wygraną na loterii. Wiem też, że nie powinno się człowieka wciąż oceniać przez pryzmat przeszłości, jeśli nikogo nie zamordował, a Harold raczej nikogo nie zamordował. Zasługiwał na tę szansę, bo choć nie był, to przynajmniej próbował być dobrym ojcem. Wiem, że martwił się, jak sobie tutaj poradzę, i może dlatego wyglądał na poddenerwowanego. Jednak życie nauczyło mnie nie tylko samodzielności, ale i tego, aby dbać o własną skórę. Nie musiał się martwić.

Gdzieś w połowie głównej drogi odbiliśmy na lewo. Nieco dalej przez przednią szybę zobaczyłem pięciopiętrowy, biały budynek. Nad wejściem wisiał neon w kształcie krzyża, tak samo czerwony jak ten w barze, a pod spodem na niebiesko jarzył się napis: SZPITAL ŚWIĘTEGO WALENTEGO.

Spojrzałem na Harolda i znów zobaczyłem to puste spojrzenie, ale i smutek. Z nostalgią patrzył na ten szpital.

– Już niedaleko – powiedział cicho po chwili. Szarość pryzmatu jego życia może dopiero teraz ustępowałaby barwom, gdy poczuł się jak w domu, ale wśród nich przeważała czerwień. Czerwień, która mogłaby symbolizować miłość, jednak jego wzrok częściej spoglądał we wsteczne lusterko, gdzie już tylko we wspomnieniu mógł dostrzec trzyliterowy zbitek: BAR.

Wiem, że wciąż o tym myślał i że nie potrafił tego powstrzymać, ale przynajmniej z tym walczył. Całkiem nieźle mu szło, ale przerażało mnie to, że on do końca życia w takich momentach będzie musiał toczyć te boje. Podziwiałem go. Walka z samym sobą to prawdziwy koszmar. Nie wiem, czy sam bym temu podołał. Chciałem jednak wierzyć, że Harold się zmienił i nie ma zamiaru wracać do tego, kim był. Często sam powtarzał, że tamto życie to przeszłość, lecz wiem, że za każdym razem, gdy to mówił, ta przeszłość właśnie próbowała go dogonić.

Objechaliśmy szpital, skręcając w prawo, a następnie w lewo. Neonów już nie było, a jedynie latarnie i ceglane, parterowe budynki. Po prostej minęliśmy jeszcze dwa skrzyżowania, a na ostatnim samochód mógł skręcić w lewo bądź w prawo. Nie wiedziałem, w którą stronę skręci Harold, który zatrzymał samochód. Rozejrzał się na boki, jakby obawiał się, że z którejś strony może nadjechać inny pojazd. W mieście to miałoby sens, ale tutaj? Pustka. Brakowało tylko kuli wyschniętego ostu, która jak biegacz stepowy przecięłaby w poprzek ulicę, odbijając się od budki telefonicznej stojącej na chodniku.

Harold skręcił w lewo.

Wjechaliśmy w ulicę, przy której stały parterowe domy z poddaszem. Żółte światła latarni oświetlały drogę i przydrożne drzewa. Z powodu braku neonowego oświetlenia zdawało się tutaj ciemniej.

Każdy dom w teorii wyglądał tak samo. Jakby jeden architekt zaprojektował je wszystkie z prawie niedostrzegalnymi różnicami. Przy chodniku ciągnął się biały, niski płotek sięgający do kolan, który kończył się tylko w miejscach, gdzie był podjazd do garażu. Czasem inny dach, czasem ściany pomalowane na inny kolor, ale i tak miałem wrażenie, że co dziesięć metrów pokonywaliśmy ten sam odcinek drogi. Latarnia, drzewo, dom, latarnia, drzewo, dom. Można odnieść wrażenie, że rzeczywistości zacięła się płyta.

– To była długa podróż, ale już dojeżdżamy – powiedział Harold.

W końcu.

– Pewnie jesteś zmęczony, co?

– Powiedzmy. Ale i tak nie zasnę.

– Pamiętaj, że jeśli znów będziesz miał problemy ze snem, to w miasteczku na pewno jest też jakiś psycholog.

– Jak kolejny raz przejadę się tędy samochodem, to w końcu będzie mi potrzebny psychiatra, a nie psycholog.

– Tak czy inaczej jeśli będzie potrzebny, daj mi znać.

Mój poprzedni terapeuta, który zajął się mną po incydencie w szkole, dostrzegł mój problem ze snem i to na nim skupił swoją uwagę. Jednak nie doszedł do sedna, dlaczego nie śnię zwykłych snów, a jedynie koszmary. Uważał, że jest to spowodowane następstwem jakiejś traumy. Jednak przeczył sam sobie, mówiąc, że wtedy zazwyczaj jest to jeden powracający nagminnie sen, a moje są różnorakie. Nie mają związku z niczym konkretnym i śnię je, odkąd pamiętam. Jako dziecko bałem się zasypiać i pomimo upływu lat oraz przyzwyczajenia i teraz czasem zdarza mi się bać. Jednak bez pomocy psychologa nauczyłem się z tym żyć. Koszmary to nie problem. Problemem, którego nie da się rozwiązać, było moje ciągłe wyczerpanie.

Harold zwalniał. Podjeżdżaliśmy właśnie pod dom, w którym od razu rzuciło mi się w oczy okrągłe okno na poddaszu z opadniętą okiennicą.

– Strzelam, że to nasza chata.

– Tak.

– Czemu mnie to nie dziwi?

– Myślisz o tym oknie? Właściciel mówił, że śruba w skrzydle się luzuje. Rano postaram się to naprawić.

– Myślałem, że będziemy mieszkać w twoim starym domu.

– Nie chciałbym tam mieszkać – powiedział i skinął głową w stronę ulicy. – Jeśli cię to interesuje, na końcu tej drogi stoi dom, w którym mieszkała twoja mama. Pewnie ma już nowego właściciela. Przecież minęło siedemnaście lat… – stwierdził z niedowierzaniem.

Teraz zrozumiałem, że Harold odczuł, jak wiele się zmieniło w jego życiu w tak krótkim czasie. Dom wyglądał jak rudera, ale widziałem, że cieszył się z niego tak samo jak z posady szeryfa.

– Nie będzie tak źle – stwierdził, gdy zatrzymał samochód przed podjazdem do garażu. Wyłączył silnik i nastała cisza. Przełożył ramię za oparcie mojego fotela i rzucił cwaniackim tonem: – Kto wie, może poznasz jakieś fajne koleżanki? – Cyknął powietrzem w zębach przy policzku i uniósł kilkukrotnie brwi.

– A jeśli lubię kolegów?

Widziałem po jego minie, że dostał w pysk tym pytaniem. Spojrzał na mnie, jakby zaraz miał paść na zawał. Wtedy przyszło mi do głowy, że co chwilę rozmasowywał swoje lewe ramię, a to przecież jeden z objawów nadchodzącego ataku. Chyba lepiej nie wywoływać wilka z lasu.

– Ej, ja żartowałem. Spokojnie.

– Wiesz, że tak naprawdę to jedna z tych rzeczy, których boi się każdy ojciec? To było naprawdę niepotrzebne – powiedział. W duszy poczuł ulgę.

Obaj doskonale wiedzieliśmy, jak ludzie traktują odmienność innych. W Iglastych Wzgórzach na pewno nie było inaczej.

– Koleżanki mogą być – uspokoiłem go i spojrzałem na nasz nowy dom, oddzielony od sąsiedniego wysokim na ponad półtora metra żywopłotem.

– Koleżanki mogą być – powtórzył po mnie Harold, popierając tym samym moje słowa, jakby zadowolony z przebiegu całej rozmowy. Wiedział, że w końcu zrozumiem, że to ważny moment w jego życiu. I choć ja rozumiałem to już teraz, on nie musiał jeszcze o tym wiedzieć.

Podniósł do góry klucz z breloczkiem w postaci czarnej kostki do gry z białymi wartościami.

– Łap. – Podrzucił go w moją stronę.

Odruchowo złapałem go w dłoń.

– Ten jest twój – oznajmił, patrząc na mnie z uśmiechem, jakby chciał powiedzieć: „Dasz radę, synu. Będzie dobrze”.

Pomimo świadomości, że gdy tylko osiągnę pełnoletność, mógłbym wyjechać stąd przed zaliczeniem drugiej klasy liceum, zaczynało do mnie docierać, że lepiej będzie skończyć tę szkołę. I choć przerażała mnie perspektywa spędzenia tutaj ponad dwóch lat z dala od moich ludzi, to kojąca była świadomość tego, że za kilka miesięcy będę mógł wyjechać, gdy tylko tego naprawdę zapragnę.

Rozłąka – wytrzymałem gorsze rzeczy niż to. Życie mnie do tego przygotowało. Do dziewczyny zawsze mogę zadzwonić, a gdy wyjadę na studia, to razem odbijemy sobie moją nieobecność.

Klucz z breloczkiem schowałem do kieszeni mojej czerwonej ortalionowej kurtki.

– Dobra. Zbieraj się – powiedział Harold. – Nie mam już czasu.

Prócz wyjścia z nałogu i dostania posady szeryfa to jemu niewiele w życiu się udało. Cieszyło mnie, że wychodził na prostą, ale oznajmiłem:

– Wiesz, tato, że to będzie najgorsze pół roku mojego życia. – Dopiero po chwili uśmiechnąłem się pod nosem. Jeszcze raz spojrzałem przez szybę na nowy dom i nawet nie przypuszczałem, ile prawdy było w moich słowach.

Po kilku minutach patrzyłem już, jak czarny ford galaxy opuścił podjazd, nawrócił na pustej drodze, a następnie skręcił w prawo na skrzyżowaniu, z którego wcześniej przyjechaliśmy.

Poprawiłem pasek torby podróżnej zawieszonej na ramieniu, gdy stanąłem przed naszą rezydencją. Panowała prawie kompletna cisza, którą przerywały jedynie obijające się o siebie gałęzie trzeszczących świerków, które rosły za domem.

– Cholera. – To było jedyne słowo, które rzuciło mi się na usta. Było krótką oceną miejsca, w którym właśnie się znalazłem.

Z każdym kolejnym krokiem, który przybliżał mnie do mojego nowego domu, dostrzegałem coraz więcej oznak zaniedbania: obluzowana okiennica okna na poddaszu delikatnie skrzypiała, gdy poruszał nią wiatr, niegdyś biała, a teraz poszarzała już farba popękała i odchodziła od desek, którymi wyłożono zewnętrzne ściany domu.

Na frontowej ścianie dwa okna miały czarne futryny, a jedno z nich było schowane pod werandą. Obok niego znajdowały się drzwi wejściowe.

– Czyś ty go, Harold, wygrał w karty? – zapytałem pod nosem z niedowierzaniem, gdy wszedłem po trzech stopniach i postawiłem torbę przed drzwiami wejściowymi. Brakowało mi tutaj jedynie taśmy policyjnej, która zabraniałaby wstępu na miejsce domniemanej zbrodni. Bałem się tego, co zobaczę w środku, ale wtedy zrozumiałem, że prócz mnie i torby na tej werandzie nie ma nic więcej. Brakowało czegoś jeszcze. I wtedy usłyszałem w głowie słowa Harolda mówiącego, że kurier tu trafi.

– Materac będzie… jasne. Kurierzy teraz przechodzą przez ściany i zostawiają paczki, listy i materace bezpośrednio w domu – wymamrotałem do siebie.

Zanim sięgnąłem ręką do kieszeni po klucz, złapałem za klamkę i ku mojemu zaskoczeniu zrozumiałem, że drzwi były otwarte. Ba, nawet delikatnie uchylone, jakby ktoś w pośpiechu ich nie domknął. Pomyślałem, że kurier faktycznie mógłby wejść do środka. Ale czy to zrobił?

Rozchyliłem drzwi i mroki wnętrza rozświetlił prostokąt sodowego światła, które padało na podłogę, rzucając na nią mój długi cień. Wymacałem przełącznik na ścianie, a zanim go przełączyłem, pomyślałem, że pewnie nie zadziała. Jednak się myliłem i pod sufitem zapaliły się trzy żarówki w szklanym kloszu o butelkowym kolorze.

– Nie wiem, czemu zaczynałem już wierzyć w kurierskie supermoce – skwitowałem z przekąsem, gdy zobaczyłem kompletnie pusty dom. Dobrze, że przynajmniej był prąd.

Podłogi wyłożono ciemnym, mahoniowym drewnem. Z tego samego były zrobione listewki, którymi pionowo obito do połowy ściany w całym domu. Wszędzie pachniało świeżym drewnem.

Wykosztowali się mieszkańcy.

Od połowy po sufit ściany były malowane w jasnym odcieniu beżu, który przyjemnie komponował się z całością.

Zamknąłem drzwi.

Pomimo chłodu, który wkradł się przez nie, wydawało się tutaj całkiem przytulnie. Tragiczne pierwsze wrażenie z zewnątrz było bardzo mylące. Na szczęście.

Po mojej prawej znajdowały się schody. Najpierw trzy stopnie, zwrot w lewo, i kolejne siedem, które prowadziły na poddasze. Na każdym stopniu położono kawałek starannie dociętej ciemnobordowej wykładziny. Zarówno same schody, jak i barierka nie miały nowego drewna, ale zostały pokryte świeżą warstwą lakieru.

Obok nich zobaczyłem wejście do przestronnego pokoju, którego okna wychodziły na ulicę. Pomyślałem, że pewnie ten pokój zostanie sypialnią Harolda, choć on z przyzwyczajenia będzie zasypiał w salonie, na kanapie, przed telewizorem. Jeśli kiedykolwiek przywiozą nam telewizor.

Postawiłem torbę na pierwszym stopniu schodów i ruszyłem wzdłuż korytarza, który miał może z pięć metrów długości. Czułem się, jakbym włamał się do czyjegoś mieszkania pod nieobecność lokatorów. Było to dla mnie obce miejsce i nie mogłem się przyzwyczaić do myśli, że to mój nowy dom.

Gdzieś w połowie korytarza, po lewej, znajdowało się wejście z zasłoną z drewnianych koralików, a za nią salon z kominkiem i oknem wychodzącym na werandę. Zaraz obok ciemne drzwi prowadziły do łazienki: białe kafelki na podłodze i do połowy ściany, a od połowy przyjemny odcień niebieskiego; prysznic, umywalka… łazienka jak łazienka.

Na końcu korytarza znalazłem kuchnię z podobną koralikową kotarą jak ta w salonie. Stały w niej tylko kuchenka z czterema palnikami i szafka ze zlewem. Stąd można było wyjść na tyły domu, a przez dwa okna wpadał srebrny blask księżyca, wypełniając mrok bladym, szarogranatowym światłem.

Cofnąłem się i po prawej zobaczyłem wnękę pod schodami z dwiema parami drzwi. Jedne prowadziły do piwnicy, a za drugimi, dokładnie pod schodami, był schowek na szczotki.

– Nie wygląda to źle – przekonywałem sam siebie na głos. Wszystko wyglądało na nowe i pachniało niedawnym remontem. Zdawało się, że pył z parkietu został zmyty ledwie kilka godzin temu.

Mieszkańcy Iglastych Wzgórz chcieli przygotować się na przyjazd nowego szeryfa, co mnie cieszyło. Ale nagła śmierć poprzedniego nie dała zbyt wiele czasu, by odświeżyć cały dom, dlatego z zewnątrz wyglądał jak jedyny świadek morderstwa poprzednich mieszkańców.

Podniosłem moją torbę ze schodów i wszedłem na pierwszy stopień, którego drewno dość głośno zaskrzypiało. Zachowawczo, trzymając się drewnianej barierki, ruszyłem na górę po kolejnych stopniach. W połowie drogi drewno znów zatrzeszczało. Odniosłem wrażenie, że te schody kiedyś runą. W końcu stanąłem przed białymi drzwiami, które wystarczyło pchnąć, bo były delikatnie uchylone. Mój pokój. Zanim minąłem próg, postawiłem stopę na ostatnim stopniu, który zatrzeszczał w dość charakterystyczny sposób. Nie zwróciłem na to uwagi, gdy minąłem próg, jakbym wchodził do nowego świata.

Metr przede mną była ściana, tworząc w rogu tego pokoju niewielki przedsionek. Spojrzałem na lewo, gdzie znajdowało się prostokątne, uchylone okno wychodzące na ogródek za domem, a przez które blask księżyca padał teraz na nagie deski podłogi. Okno nie było usytuowane w samym centrum ściany, gdyż wystarczyło, że zrobiłem większy krok od drzwi, aby stanąć przed nim i je domknąć, bo było delikatnie uchylone. Ale zamiast to zrobić, obejrzałem się za siebie i zadumałem się nad pustym, wyziębionym i pachnącym drewnem pokojem, w którym właśnie się znalazłem. Moim pokojem.

Po jego drugiej stronie było drugie okno; duże i okrągłe, w którym wciąż poskrzypywała uszkodzona okiennica. Przez nie do wnętrza dostawało się światło ulicznych latarń, które, spotykając się z księżycowym blaskiem, wyglądały, jakby granatowo-srebrna noc spotkała się ze złotym zachodem słońca.

Pod okrągłym oknem była długa skrzynia, która mogła mi teraz posłużyć za łóżko, jeśli podkurczyłbym nogi. Rzuciłem torbę pod ścianę. Podszedłem i złapałem za uszkodzoną okiennicę; zatrzasnąłem ją, aby ciągłym chrobotaniem nie doprowadziła mnie do szaleństwa.

W końcu cisza.

W mrocznym pomieszczeniu, które barwiła teraz jedynie noc, westchnąłem, ale nie z ulgą, a z poczuciem, że moje życie jest jak pusta kartka. Dokładnie tak pusta jak wnętrze tego pokoju bez mebli.

Wszystko muszę zaczynać od początku.

Nie lubiłem tego. Nie lubiłem przeprowadzek, a to była już trzecia. Raz przeprowadziliśmy się na nowe osiedle, drugi raz kilka przecznic dalej, ale teraz to była definitywna zmiana. Tych chyba nikt nie lubi. Zatęskniłem za starymi śmieciami jeszcze bardziej i usiadłem pod ścianą przy swojej torbie. Byłem zmęczony, ale wstałem znów i podszedłem do okna, które wychodziło na tyły domu. Otworzyłem je na oścież, wpuszczając do środka marcowe, jeszcze mroźne powietrze.

– Jakoś to będzie – stwierdziłem, spoglądając na ogród. Przez okna w kuchni światło z korytarza padało na trawnik za domem, rysując na nim pociągłe i cieniste krzyże. Dojrzałem ceglany grill oraz altankę z huśtawką dla dwóch osób. Posesję od lasu oddzielał płot z gęsto plecionej, metalowej siatki, którą, nie wiedzieć czemu, ktoś pomalował na biało. Patrząc na ogródek, odniosłem wrażenie, że musiała wcześniej mieszkać tutaj jakaś rodzina. Może z dziećmi? A może nawet mieli psa? Ale najbardziej mnie zastanawiało, czy mieszkali tutaj na tyle długo, aby znać moją mamę.

W tej chwili usłyszałem skrzypnięcie. Nie była to okiennica. Dźwięk dochodził z parteru.

– Harold? – zawołałem, myśląc, że po prostu nie usłyszałem, jak podjechał pod dom. Jednak zdziwiło mnie to, że samochodu nie usłyszałem, a skrzypnięcie na pierwszym stopniu już tak.

Wyjrzałem przez otwarte drzwi, przekonany, że zobaczę, jak Harold wchodzi na górę. Ale ujrzałem jedynie puste schody. Wrażenie obecności ojca rozwiało się tak szybko, jak się pojawiło. Musiałem oswoić się z myślą, że jestem sam w obcym domu. Złapałem za klamkę, by zamknąć drzwi, a wtedy w połowie schodów rozległo się drugie, krótkie skrzypnięcie. Prawie niesłyszalne. Jakby coś niewidzialnego powoli zakradło się na górę, stopień po stopniu. Krok po kroku. I nie chciało być zauważone. Bacznie wpatrywałem się w puste schody i cofnąłem się, nie odrywając od nich wzroku. Owładnęło mną paraliżujące poczucie czyjejś obecności. Ten niepokój wytężył moje zmysły, bo usłyszałem szelest drzew za otwartym oknem. Z tej otaczającej mnie ciszy powoli zaczął wyłaniać się dźwięk. Charakterystyczny nacisk na ostatni stopień. Jak jeden skrzek drzewa, które w każdej chwili miało pęknąć.

Zatrzasnąłem drzwi, a pusty pokój wzmocnił pogłos huku.

Mój cień w świetle księżyca padał na drzwi, spod których przedostawała się jasna linia światła z korytarza.