Test - Jolanta Holzer, Samuel Milewski - ebook

Opis

Życie czasem boli, ale z bólu istnienia wyłania się prawdziwe „ja”.

Szymon: zamknięty w sobie introwertyk, żyjący w świecie poniesionych strat, wśród dźwięków i obrazów, przemyślanych starannie czynności i tych samych miejsc.

Dagmara: kiedyś radosna i pełna życia, popełniła poważny błąd. Niejeden. Wycofana w jedyne bezpieczne miejsce, które zna, zmaga się z poczuciem winy. I pustką po relacji, której nie umiała docenić, póki trwała.

Kuba: zakochany, poszedł za głosem uczucia pod prąd oczekiwań rodziny i podszeptów zdrowego rozsądku. W ślepy zaułek z którego samemu ciężko wyjść. Zwłaszcza, jeżeli nie do końca jest się Kubą.

Ryfka: z poplątaną rodzinną historią i skłonnością do eksperymentów. Częste rozmowy z Bogiem nie przeszkadzały jej w naciąganiu granic w zabawie innymi ludźmi. Do czasu.


Test to wielonarracyjna, niezwykła i poetycka książka rozbrzmiewająca niczym pieśń na kilka głosów: każdy bohater ze swojej perspektywy podejmuje opowieść, która stopniowo składa się w fascynującą historię o poszukiwaniu siebie, odkrywaniu prawdziwego „ja”, wyborach i dojrzewaniu do miłości.


Jeżeli pragniecie historii, która nie będzie tylko kolejnym czytadłem, lecz zapadnie w pamięć, polecam lekturę Testu. Miłość to wielobarwny wachlarz emocji i ogromną ich większość znajdziecie właśnie na stronach tej powieści.
Katarzyna Pessel, www.takijestswiat.blogspot.com

Nie mam słów by opisać jak mądra, wartościowa i - przede wszystkim - dojrzała jest ta powieść!
Beata Moskwa, www.thievingbooks.blogspot.com

Młodość - mawiają, że rządzi się swoimi prawami i że każdy ma prawo do błędów. Szkoda, że tam stawiają kropkę i nie uprzedzają, że z niektórymi błędami ciężko dalej żyć. O tym właśnie jest Test - o burzliwej młodości, poszukiwaniu własnej drogi, akceptacji minionych decyzji i konsekwencji, jakie za sobą niosą.
Aneta Stefaniec, www.zaczytana.com.pl

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 432

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



 

 

 

 

*

Nigdy nie miałem problemów z używkami. No dobra, to dyskretne uniesienie brwi znam już na pamięć. Właściwie nie musiałbym patrzeć, żeby wiedzieć, jak jedna – zazwyczaj lewa – wędruje leniwie w górę. I dokładnie tak samo, jeszcze przed nawiązaniem kontaktu wzrokowego, wiem, że zdradzają cię oczy. Kolor wysokogórskiego nieba, wypłowiałego od nadmiaru słońca i zbyt rzadkiej atmosfery nie zmienił się choćby trochę. Po prostu czekasz, co dalej.

Zasadniczo ta twoja lewa brew ma trochę racji. Tylko wiesz, fajki się nie liczą. Nie zmieniają świadomości, a o to chodzi w całej tej zabawie – uciec w inne, zakazane rewiry. Owszem, mam jeszcze w życiorysie krótki, acz bolesny epizod szczeniackiej przygody z alkoholem i ostrymi przedmiotami. I mój coroczny rytuał. Ale o tym twoja brew nie może wiedzieć. Nie dlatego, że mamy tajemnice. Dobrze wiesz, że można pytać o wszystko. I nigdy nie pytaliśmy zbyt wiele. Może kiedyś. Jeśli będzie jakieś kiedyś.

Wracając do tematu. Muszę powstrzymać moją pokrętną dygresyjność, wiem, że potrafi nieźle wkurzyć: mam na myśli mocniejsze używki. Po to, żeby odlecieć, wystarczy mi moja własna wyobraźnia. Bardzo nie lubię nie mieć kontroli. To dostateczny powód, żeby nie próbować. Jest tylko jeden wyjątek.

Trawka. Lubię to uczucie wesołkowatego zmęczenia, jest tylko jedno „ale”. Staję się mało towarzyski. To wywołuje lęk, że rzeczone towarzystwo źle o mnie pomyśli. Trochę dziwnie? Trudno. Tak już jest i kropka. Z czasem odkryłem, że to niezła próba, jak naprawdę czuję się w czyjejś obecności. Bo palenie w samotności sprawdza się tylko wyjątkowo. Miałem więc sposób: znaleźć kogoś, przy kim ten lęk się nie pojawi. Rozciągnięte w czasie poszukiwania, tak jakby ostateczny test, trochę trwały. I kiedy już straciłem nadzieję, pojawił się taki ktoś. Mam cię! Na błękicie tęczówek wystąpiły ledwo widoczne plamki, drobniutkie obłoczki niepokoju na gładkim dotąd jak stół bezkresie. Interesujące skądinąd. Przecież musisz wiedzieć, że mówię o tobie. Pamiętasz „Popołudnie”? Bajor. Albo Banaszak. Nie, lepiej Bajor. Bez albo. Oczywiście pamiętasz. Zawsze wsłuchiwaliśmy się w te ostatnie wyszeptane wyrazy. Właśnie o nie mi chodzi. Tak. Wiem, że niedokładnie co do treści. Ale za to w pełni sensu.

.

.

.

Tą kobietą byłeś Ty.

*

Z podsłuchanych:

A dokładnie – podpatrzonych, przez jedno szczupłe ramię, pół słupa, dwie paprotki.

Szmatka do blatów to świetna peleryna-niewidka. Mogłabym mu przejechać tą szmatą po laptopie. Podziękowałby.

Bezosobowo, bo od łokcia w górę jestem niewidzialna.

Ładne ma palce na tej klawiaturze. Bardziej popatrzeć na te dłonie chciałam niż na treść. Treść jak treść. Często taka sama. Jakby ją dobrze złożyć, zmielić i wycisnąć.

Pozostają emocje. Żal. Niepewność. Strach. Czasem nadzieja.

Rzadko szczęście.

Szczęśliwi tyle nie piszą. Nie tym tonem. Z tym wzrokiem. Tym zawieszeniem – na ułamki sekund – świata w jeden punkt.

Zlokalizowany tym razem na filarku, pomiędzy kubłem a kinkietem. Nieco w lewo. Bliżej śmieci niż światła.

Jak i prawdziwy świat, swoją drogą.

 

„Boję się stracić kontrolę”, przeczytałam, przesuwając się nad piszącym zapamiętale klientem jak powiewający ścierką, obleczony papierosowym dymem duch…

 

Wiem, że się boisz. Ja cię przecież znam. Przychodzisz tu codziennie, od miesięcy. Od wtedy. Jakbyś wytrwałym siedzeniem w tym miejscu umiał cofnąć czas.

Albo przewinąć go dokładnie. Jeszcze i jeszcze, i jeszcze raz, i może się zaczepi o coś wreszcie. I spruje. I pozostanie z niego wielki bury kłąb. Będzie można wysnuć z niego, po kolei, kolorowe nitki, i zacząć tę robótkę jeszcze raz.

 

Bum.

Myśl o R. przychodzi nagle i fizycznie, jak zwykle, po trzech latach mogłabym nawet dokładnie określić jej kształt: jest jak cienka drzazga lub zwężający się od góry pręt, czasem w kolorze czarnym, czasem srebrnym. Dziś był akurat fioletowy.

I kierunek uderzenia dobrze znam, od lewego obojczyka, przez żołądek, do tego miejsca w okolicy pępka, w którym zazwyczaj rodzą się motyle.

U mnie zamieszkał pterodaktyl. Zwykle śpi. Musiałam go obudzić, nieopatrznie, jakimś słowem – kluczem.

Nie wnikam, chociaż pewnie wiem. Nie przewijam, bo obudzę raz jeszcze.

Pręt-drzazga jest naładowany treścią, rozchodzą się we mnie słowa i obrazy jak kręgi na wodzie: kształt ucha, czubek języka, cichy śmiech, miejsce, gdzie szorstkość skóry przechodzi w aksamit, dwa takty melodii, kilka wyszeptanych słów, piegi na ramieniu…

Oddycham.

– Wszystko w porządku? – Chłopak od dłuższego czasu spogląda na mnie znad laptopa.

Jednak nie zawsze jestem niewidzialna.

– Tak. Nie. – Przecieram czoło, przytomnieję od wrażeń organoleptycznych, bo przetarłam szmatą.

– Masz całkiem czarne oczy – mówi on.

R. ma czarne oczy. Wydech. Wdech.

– Teraz na pewno, ścierałam tym blat – mówię. Z przeciwbólowych działa na mnie wyłącznie ironia.

Chwilę milczymy. Zadziałała, ale tylko na mnie. Nie uśmiechnął się.

– Z kontrolą tak samo jak z nadzieją. Nie boję się stracić. Boję się mieć – mówię, podchodząc bliżej, poważniejąc.

Śledzi mój wzrok spokojnie, patrzy przez chwilę na swój własny tekst.

– To wyższy stopień lęku. Nawet nie próbujesz – stwierdza bez zdziwienia.

– Znałam takich, co próbowali.

– I?

Wzruszam ramionami.

– Różnie. Czasem sztywnieją. Żyją w szklanej kuli. Tracą kształt i spadają. Roztrzaskują się.

– Ty nie?

– Ja również. Ale umiem układać puzzle z kawałeczków rozbitego szkła.

*

Nie lubię pisać. Rysunek to co innego. Kilka kresek i możesz powiedzieć więcej niż tysiącem słów. Miałem tak od zawsze. Polonistka w liceum, zadając esej do napisania, podawała temat, po czym marszcząc brwi, a lewą ręką miętosząc legendarne korale, wyciągała w moją stronę wskazujący palec prawej i ogłaszała:

– A ty, Jakubowski, masz mi to napisać i narysować. Przeczytam, obejrzę i wyciągnę średnią.

Dobra kobieta była. Czasem było ciężko. Musiałbym narysować zasadniczo komiks. Nie lubię komiksów. Uwielbiam prostotę, niektóre rysunki Picassa są po prostu genialne.

Jak piktogramy. Uniwersalny przekaz, zrozumiały pod każdą szerokością geograficzną. Kocham też przeciwieństwo. Poniekąd. Grottger to mój absolutny faworyt. Zwykłym ołówkiem, a widzisz kolory, czujesz zapachy i słyszysz dźwięki.

Nie lubię pisać, ale czuję, że jestem Ci to winny. Wiem, jak to wyglądało. Nie zasłużyłeś. Połączyło nas to miasto i rozdzieliło. Kilka milionów ludzi, drugie tyle turystów, a wciąż mam wrażenie, że zbyt wielu wie o mnie zbyt wiele.

To był mój wybór, nawet jeśli nie wybór – to w dużej części moja wina.

Mieszkałem w małym miasteczku. Głęboko schowany. Potem był Kraków. ASP. Jakbym złapał Pana Boga za nogi. Studenckie życie, swoboda. Luz. Koledzy, którzy wcale nie kryli się z niczym. Wystarczyło na całe trzy lata.

Mieszkałem z kimś. Ciąg dalszy banalny, znajomi znajomych, jakaś sytuacja, braciszek na dokładkę, rodzice i koniec bajki. Bez funduszy wszędzie jest tak samo. Powiedział, że też ma dość ciasnoty umysłowej i wyjeżdżamy do Barcelony, miasta dla takich jak my. On będzie grał, ja rysował, a zarabiać możemy w jakiejkolwiek knajpie, choćby na zmywaku. Z naszym wyglądem może nawet lepiej. Prędzej czy później trafi się jakaś możliwość, bo talent itp.

Wyszło jednak na to, że wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma. Dodatkowo okazało się, że nie pasuję. Niby taki sam, a wcale ich nie rozumiem.

Kolejne trzy lata później, już ze smakiem dennego mułu w ustach i bez żadnych złudzeń, wałęsałem się późnym wieczorem po krętych uliczkach, żeby jeszcze nie wracać.

No i zaniosło mnie na Plaça del Pi. I był ten knajpiany ogródek, pusto trochę, bo początek roku i trochę chłodno. I szczupła ciemnowłosa postać.

Najbardziej pamiętam dłonie. W prawej cienki papieros.

Pomyślałem, że może gdzieś z kraju, bo tu takich nie ma. Taka nadzieja dla ubogich.

Na stole kawa i płyta. Michael Franks. „The art of tea”. Ktoś tego kiedykolwiek słuchał? Oprócz mnie rzecz jasna. Zapatrzyłem się tak bardzo, że resztę już znasz.

 

To nie jest pamiętnik.

Po prostu muszę.

Zapakuję ten zeszyt w kopertę, zaadresuję tam, gdzie mieliśmy się spotkać.

Wypadki się zdarzają. Zwłaszcza gdy nie widać światełka w tunelu.

 

S.M.

Hotel La Masia

Portbou

 

Do rąk własnych

Będzie tam dwudziestego piątego kwietnia każdego roku.

 

Nigdy o nic nie pytałeś. A mi chyba za bardzo zależało.

Nie wiem, czy rzeczywiście tam będziesz co roku.

Chciałbym.

Wiem, że nie mogę chcieć.

Nie należy mi się.

 

No i na pewno powinieneś wiedzieć.

Wcale nie mam na imię Kuba.

 

**

pytasz mnie jak się czuję

zwyczajnie

jak wąż

w wylince

 

stara skóra popękała już i jeszcze boli

nowa jest nadal cienka

niemal przeźroczysta

 

poruszam się powoli

ostrożnie

prawie nie oddycham

nie wystawiam się na wiatr ciepło ani pośmiewisko

chłodną przejrzystą wodę promienie słoneczne

nie cudzołożę nie kradnę nie chodzę na basen

nie podnoszę papierka z podłogi nie ponoszę

porażek ani nie święcę tryumfów

ani dnia świętego

nie czczę matki i ojca

nie pożądam bliźniego

nie wymawiam

imienia twojego nadaremno

 

*

– Kocie, przepraszam. – Wyciągam rękę, przykucam w progu, a zwierzątko natychmiast przybiega i ociera się. – Znów wróciłam o skandalicznej porze. Wiem.

Kot się nie gniewa. Kot się cieszy. Ma osiem miesięcy. Jest małą, szarą kulką energii i radości życia. Nawet o drugiej trzydzieści. Zaspany, równocześnie ziewa i mruczy, podskakuje i przeciąga się. Jest ufny, zabawny i entuzjastycznie nastawiony do wszystkiego.

Firanki są piękne. Zasłony. Pasek od szlafroka. Szeleszczące siatki. Pianino, szczególnie gdy się na nie naskoczy z rozpędu. Najlepiej bladym świtem, wtedy dwa źródła dźwięku brzmią prawie jednocześnie: klawisze pod łapkami i okrzyk właścicielki spod kołdry na sofie. Kiedyś próbował pół nocy – i działało. Co brzdęk, to jęk. Albo dynamicznie rzucone przekleństwo. Fascynujące. Suszarka z praniem – duże, zmiennokształtne zwierzę, zaatakowane pod odpowiednim kątem może złożyć się wpół lub rozpaść na wiele małych kolorowych stworzeń. Zaatakowane z impetem odlatują i nieruchomieją, przyczajone. Można je przesuwać. Nie gryzą.

Lustro jest piękne. Każdy kawałek czegoś do zjedzenia. Ptaki za oknem. Właścicielka, o dowolnej porze dnia, w makijażu bądź bez, w odzieży albo i nie. Zawsze znakomita i godna uwielbienia. Może da coś do żarcia. Miłość totalna, ale jak każda inna – z podtekstami.

Mole i ćmy. Piękne, a dodatkowo chrupiące. Trochę się trzeba nabiegać. Ruch to zdrowie.

Wszystko, wszystko jest piękne. I strasznie ciekawe. Cokolwiek fruwa, zwisa i powiewa. Albo pachnie. Do spróbowania, złapania, powąchania, ewentualnie przytulenia się.

 

Też kiedyś taka byłam. Kiedyś. U początku wszystkiego.

Może z wyjątkiem skakania po pianinie i zmuszania mokrych skarpetek do gier zespołowych. Na mole też poluję. Ale ich nie zjadam.

*

Na początku był Chaos. Jak na Chaos przystało, był ciemny i gęsty.

Też mieliście ponoć coś takiego. Prazupa. Kiedy wiadomo, że jesteś, a nie wiesz, kim się staniesz. Potem zaczęto nas łączyć w dłuższe formy, wciąż jednak w nieprzeniknionej ciemności, pełnej tajemnic. Oczywiście próbowaliśmy się domyślić, co się stanie dalej. Trochę światła na całokształt sytuacji rzucali ci, którzy dołączyli później. Opowiadali to i owo. Każdy inaczej. Opowieści były tak fantastyczne i tak sprzeczne, że w końcu zaczęliśmy traktować je tak, jak wy traktujecie baśnie i legendy. Ale nie mogę powiedzieć, żeby nie zostawiały śladu. Każdy gdzieś w głębi, na dnie najmniejszego wiązania, czuł niepewność.

A niepewność rodzi czasem lęk, czasami jednak sny pełne fantastycznych nadziei.

Może się mylę, a może nasze istnienia wcale tak bardzo się nie różnią. Wy też macie długie okresy przestoju. Nazywacie to codziennością. Coś się dzieje, poruszacie się tu i tam, co czasem wygląda zupełnie automatycznie, wykonujecie te same czynności, często w tej samej kolejności, czasem w stadzie, czasem tylko w samotności. Często rozglądacie się czujnie, nasłuchujecie. To całkiem zabawne. I smutne zarazem. Długimi okresami marzycie o czasie, który przerwie tę monotonię. W końcu jest.

Rzucacie się w wir nowych zdarzeń, nowych twarzy. Bywacie wtedy nieznośni i uciążliwi. Anonimowość potrafi wyzwolić w was te cechy, które tak skrzętnie chowacie przed sobą w normalnym życiu robotów. Nie powiem, podoba mi się. Bo jakoś w ogóle was lubię, choć bywało różnie. Uwielbiacie wtedy nadużywać wolności, czasem za pomocą etanolu, co początkowo wywoływało moje zdziwienie. Nie widzę nic wyjątkowego w dalekim krewnym. Bywa, że taki – jak go nazywacie – urlop kończy się nowymi znajomościami. Zdarza się też, że pojawia się smutek albo wręcz rozpacz. Samo życie.

*

Sprawy zaczęły się toczyć z zawrotną prędkością. Wielkie maszyny metodycznie prasowały nas na duże naleśniki, dostałem też osobisty tatuaż. Nie powiem, że nie bolało. Coś podobnego nazywacie porodem. Tylko że ja pamiętam i same narodziny, i to, co było wcześniej. Wy nie. Potem kontrola jakości. Potem folia i kartonowe ubranko. Wiem, że moje nie jest zbyt piękne. Niektórzy z nas dostali takie, które od razu stały się legendą.

Banan Warhola. Pryzmat z „The Dark Side of The Moon”. Okładka Rolling Stones „Sticky Fingers”, choć w tym przypadku długo nie wiedziałem, o co chodzi z tym uwielbieniem do zwykłych dżinsów. Póki nie dowiedziałem się, że to wcale nie w tych dżinsach rzecz.

Moja jest monotonna i nierzucająca się w oczy. Trochę czerni, trochę bieli i zdjęcie osobnika waszego gatunku.

Macie takie powiedzenie, że nie ocenia się książki po okładce. Chyba nie do końca sami w to wierzycie. Dowiedziałem się o tym, jak spakowano nas w pudła i wysłano do miejsca, w którym zacząłem was częściej spotykać. Nazywacie to sklepem. I co? Ci ładniej ubrani szybko znajdowali właściciela. Łapał krążek łapczywie i z zadowoleniem wychodził.

A przecież ja wiem, że brzmię wcale nie gorzej, a ponadto po tylu latach wcale się nie zestarzałem. Ale ponieważ macie też inne powiedzenie: każda potwora znajdzie amatora, to i mnie się przytrafiło. Matko winylowa, jak ja się cieszyłem! Dziewczyna była młoda i chyba nie do końca przekonana. Mniejsza o to. Posłucha i pokocha.

Wiem, bo przecież się słyszałem.

Nie wyszło. Może raz pokręciłem się na talerzu. Potem półka. Potem kilku jej znajomych. Potem nowa folia i powędrowałem do jej wujka. Wy to potraficie być perfidni. Słyszałem. Nie ma pojęcia, czego słucha wujek, zatem wszystko jedno, a że jej się nie podobam, to dwie pieczenie na jednym ogniu. Zaniepokoiłem się, bo z ogniem mi trochę nie po drodze, ale okazało się, że to kolejne wasze powiedzenie. Zabrała mnie pod pachę i pojechaliśmy.

To była miłość. Wiem to, bo nie rozstawaliśmy się ze sobą. Grałem mu niemal co wieczór, a jego twarz z półprzymkniętymi powiekami pozbywała się zmarszczek. Wyglądał jak chłopiec. Tak wygląda wasze szczęście, jak sądzę. Piękniejecie. Promieniują z was jasność i spokój. Szczęście ma to do siebie, że trwa krótko. Choć było to przecież kilkanaście lat, wydawało mi się, że trwał jeden niekończący się wieczór.

Potem nagle nie było już wieczorów. Znów pudło i zakurzony strych. Bez większych wydarzeń, gdyby nie liczyć myszy, które mojemu sąsiadowi nadgryzły okładkę. Coraz więcej kurzu i coraz mniej nadziei. Ale że tu mawiają siempre hay esperanza, to się doczekałem. No nie od razu. Trafiliśmy na pchli targ. Z pięknym widokiem na Santa Eulalia. Każdy do innego pudła. Nie mam się czym pochwalić, moje było najtańsze, po pięć euro sztuka. Dotykało mnie mnóstwo palców, zazwyczaj pobieżnie i nie zawsze w połączeniu ze spojrzeniem. Dni mijały, ale przynajmniej coś się działo dookoła.

Miał szczupłe piękne palce. Cały był zresztą szczupły, wysoki, w każdym razie jak na tubylca. Ciemne włosy, ciemne okulary, skóra jasna. Chyba jednak turysta. Pełno ich tutaj. Ale te palce dawały nadzieję. Nie przebiegał nimi w pośpiechu, oglądał z namysłem. Zatrzymał się na mnie. We mnie też wszystko się zatrzymało. Nawet zza ciemnych szkieł widać było, jak się nieznacznie rozszerzają źrenice. Bez wahania wyjął mnie z pudła, podał banknot sprzedawcy i poszedł w stronę Plaça del Pi. Usiadł w barowym ogródku. Było chłodno. Zamówił kawę i długo mnie oglądał. Z jakąś taką czułością. Potem delikatnie odłożył na stolik i zapalił papierosa.

Nigdy nie wiadomo, kiedy nastąpi katastrofa. Ten drugi pojawił się od strony kościoła. Szedł zamyślony, ale gdy zbliżył się do nas, wzrok dotąd pusty spoczął na mnie. Coś błysnęło. Stracił zupełnie kontrolę. Wpadł na stolik i dopiero odzyskał równowagę. Krople kawy rozprysnęły się po mnie.

– Kurwa. Lo siento…

Niezdarnie złapał za pudełko z serwetkami. Kawa ponownie zachybotała niebezpiecznie, ale bez konsekwencji.

– Kurwa? Nie powinno być joder? Chyba możemy po naszemu. Ja po hiszpańsku słabo. Szymek jestem.

Chwila ciszy trwała wyjątkowo długo. Może dlatego, że nie mogli przestać patrzeć.

Niestety nie na mnie.

– Kuba. To naprawdę Michael Franks? Mogę usiąść?

Mówiłem już, że zawsze jest nadzieja? Nie szkodzi, powiem raz jeszcze. Czuję w moich rowkach, że coś się zaczęło.

*

Kompres z kota zazwyczaj pomaga. Na poczucie winy. Na lęk i na brak.

Ale są takie tematy, do których już może tylko stado lwów. Ludojadów najlepiej.

Takich, co miłosiernie jednym gryzem głowę.

Nie mówię, że nie chciałabym.

Mój słodki koteczek, korzystając z momentu nieuwagi (zdjąć buty i przemoczoną bluzę, rozgarnąć palcami grzywkę, zrobić małpę do lustra), spenetrował siatki, przegryzł jedną z boku i znalazł żółty ser. Uciekł pod kaloryfer. Spokojnie zabrałam nadgryzione już opakowanie. Odkroiłam – fragment z ząbkami dla kota, pozostały dla mnie.

Są plusy z mieszkania na poddaszu i kolacji o trzeciej nad ranem. Ewentualni puryści z nadwrażliwym żołądkiem, opcjonalnie sanepid, nie mają szans oglądać naszej kulinarnej wspólnoty międzygatunkowej…

Znam dużo gorsze widoki. Jestem barmanką. Ludzie potrafią robić różne obrzydliwe rzeczy, nie potrzeba im do tego innych stworzeń. Sami sobie. I innym. Albo tak po prostu. Bo mogą.

Patrzę. Słucham i obserwuję. Czasem sprzątam. Nos mi nie zadrży ani ręka, organizm mi się przyzwyczaił. Umiem się schować w samą siebie, coraz lepiej.

Czekam, aż przyzwyczai mi się serce i umysł, do wszystkiego.

Póki co trwam. Ześlizgnęłam się znowu w szczelinę w półmroku, za bar. W moje miejsce. Chropowate, lecz z drobinami blasku. Pełne ludzi i przepełnione samotnością zarazem.

Miejsce, które uratowało mnie już dwa razy.

Miejsce, które pamięta.

Śmiech i słowa. Ludzi, których kochałam.

Sama odeszłam. Sama tu wróciłam.

Całkiem sama, bo najbliższych już nie ma. Są gdzie indziej. Albo urośli i zmienili kształt.

Ja również jestem zmiennokształtna, przynajmniej po wierzchu.

Jeszcze niedawno byłam kimś innym. Kimś więcej, jak powiedziałaby moja matka, gdybym jej tylko pozwoliła mówić. Nie pozwalam. Tylko grzecznie i zwięźle o sprawach technicznych: poczta do ciebie przyszła, zadzwoń, proszę, do cioci złóż życzenia, odbierz mi buty od szewca, bo masz bliżej, wyjeżdżam we wrześniu, przyjdź czasami, podlej mi paprotki.

Nic nie mam do paprotek, przychodzę. Podlewam.

Wydajemy do siebie serię zwyczajowo przyjętych dźwięków i pozdrowień. Jak delfiny. Z matką, nie z paprotkami.

Ale ucinam każdy inny temat. Mój dom. Moje życie. Moja praca. Mój sen.

Moja prywatna piękna katastrofa.

 

Byłam ukochaną córeczką mamusi, od zwierzeń, wypraw do sklepów i wspólnych chichotów z moich i jej nieporadnych rówieśników. Aż do trzeciego roku studiów, kiedy wzięłam dziekankę i wyprowadziłam się. Chciałam dorastać sama. Poszaleć, a potem znaleźć swoją ścieżkę. Popełnić kilka błędów, nauczyć się dbać sama o siebie, zobaczyć, że warzywa w lodówce nie odrastają same, trzeba na nie zarobić, zakupić i wtaszczyć na piętro, a rolka papieru to nie perpetuum mobile…

Stałam przed nią, radosna i przekonująca, jak młode, mocne, zdrowe zwierzątko, długo i czule odchowane w bezpiecznych warunkach. Takie, które zna swoje miejsce i nie może już na nim usiedzieć. Skrzydełka mnie swędziały. Był już czas.

Pokręciła głową, ze śladem zaledwie niepokoju w oczach, nie była szczęśliwa.

Ale znała mnie dobrze. Rozumiała. Długo byłyśmy razem, tylko dwie.

Zachowywałyśmy kontakt, już nie symbiotyczny, ale serdeczny, od czasu do czasu…

…do czasu.

Całkowitego milczenia nauczył mnie D.C.

 

I umiem.

Jest bardzo przydatne.

Ileż w końcu można mówić do ścian czterech i jednego kota?

– Pić albo nie pić, oto jest pytanie. – Podniosłam zasadniczą kwestię półgłosem, oglądając w blasku świec butelkę wina.

Kot wskoczył mi na kolana, zaczął mruczeć. Całe szczęście, że zawczasu zabrałam otwieracz. Odpowiedź kota wydała mi się oczywista.

Czwarta nad ranem. Książka, kot, świece. Jest wino i jest ser.

Proszę państwa, zaczynamy wieczór moich marzeń…

 

**

To mogłaby być poezja gdybym

Nie ważył z apteczną dokładnością słów

Gdybym nie układał z nich równań z matematyczną precyzją

I choć czasem myślę że to chrzanię

Że wcale mi nie zimno w nocy

I nie wymyślam wracając że tam za drzwiami

Gdy tylko przekręcę klucz….

Czasem jest nieźle póki nie chcę poczuć

Czasem da się żyć

Nawet dotrwać do rana

Niekiedy jeden sen starczy by mówić więcej śmiać się głośniej

Czasem butelka może zomiren

A czasem nie ma nic

Ale chciałbym wierzyć

Bo przecież było?

 

To co nie poddaje się podmuchom chłodu

Żywe i ciepłe

Bezmierne i nie do opisania

W najstaranniej obliczonych parametrach

 

Gdzieś

 

Strangers passing in the street

By chance two separate glances meet

And I am you and what I see is me*

 

*

D.C.

Jego cień. Moja peleryna-niewidka.

Wciąż obecny: pierwsze pięć sekund między przebudzeniem a otwarciem oczu. Skurcz serca i umysłu, odruchowy, najpierw w siebie, jak ślimak. Żadnych gwałtownych ruchów, żadnych własnych kolorów, dźwięków, miejsc. Nie wystawiać. Na pośmiewisko. Szklana kula pomiędzy mną a światem, w której przywykłam żyć i poruszać się ostrożnie.

Inny sufit, światło wpadające ukośnie przez okno, szary kot. Jestem sama. Mogę oddychać. Mogę wyjść, kiedy chcę i w czym chcę. Dokąd chcę. I dowolnie wybraną drogą. Mogę milczeć i mogę się śmiać. Mogę zdjąć pelerynę-niewidkę. Mogę nie pamiętać.

Pamiętam. Ale nie rozumiem.

Dawno temu, w innej epoce, był moim marzeniem. Spełnieniem snów o szczęściu każdej dziewczyny w wieku poborowym.

Wysoki, przystojny, z klasą oraz kasą. Z przodkami. I z tyłkiem.

Przodkowie herbowi. Tyłek doskonały. Taki na deser i do pełni szczęścia.

Starszy ode mnie o dwanaście lat, ale gdyby nie pewność siebie i pozycja zawodowa, nikt by się nawet nie domyślił.

Naprawdę był zakochany i szczęśliwy. Dodatkowo odmłodzony tą miłością. Wygłupiał się, brał mnie na barana i wynosił ze śmiechem, dokąd chciał. Pozwalałam mu.

Czuwał nade mną, lecz nie wychowywał. Rozśmieszały go moje frędzle i osiemdziesiąt sześć kolorowych warkoczyków. Chciał, żebym wróciła na studia, ale nie nalegał. Chętnie przychodził popatrzeć, jak pracuję. Poznał moich przyjaciół. Lubił słuchać, jak śpiewam. Uwielbiałam obserwować jego dłonie, w ferworze opowieści tańczyły swój taniec, podkreślając wagę wypowiadanych słów. Jego historie przykuwały uwagę, czasem zabawne, czasem frapujące.

Taniec dłoni był obietnicą. Czułam ich ciepło, tylko patrząc.

Łapał mój zafascynowany wzrok, uśmiechał się uśmiechem zrozumiałym jedynie dla mnie…

Każda mi zazdrościła. Nawet własna matka.

Pamiętam to i nie pamiętam tego zarazem. Jak cudzą opowieść. Obejrzany film.

Potrafię przywołać obraz, ale nie ma dźwięku. Ani innego poruszenia.

Nie sklejają się ze sobą fragmenty obrazu.

Do tego, co po Tym. I co jeszcze później.

*

Portbou, 24 kwietnia

Pamięć to zwierzę. Całkowicie dzikie, a jednak jakoś oswojone. Jak kot. Podobno koty doskonale rozumieją ludzi. Wiedzą, czego chcemy. Mają to po prostu najczęściej w głębokim poważaniu. Moja pamięć też potrafi bawić się ze mną w berka, odmawiając współpracy w kluczowych momentach. Perfekcyjnie utrudniając życie. Na swój opatentowany sposób wyrywać w środku nocy konkretnym obrazem. Po to bym już nie mógł zasnąć.

 

Siedzę na tarasie naszego pokoju. Przyjeżdżam tu co roku. W wigilię tego dnia. Jutro wszystko się zacznie i wszystko skończy. Nieprawda. Skończyło się i już nie zacznie.

Ale może ruszę do przodu. Dowiem się czegoś o sobie. Ważnego.

 

Jest taki jeden obraz, który nigdy nie znika. Nasze pierwsze spotkanie. Wcale nie było pierwsze. Widywałem cię przecież na tej stołówce. Zazwyczaj po drugiej stronie lady.

Ja, poważny student. Nie byle co, inżynieria akustyczna. Nie domyśliłbym się, że ty też studiujesz. Na tej samej uczelni. Skupiony na sobie nawet nie bardzo wiedziałem, że moje najwspanialsze AGH posiada wydział humanistyczny. I że właśnie na nim studiujesz. Kulturoznawstwo. Jak się temu bliżej przyjrzeć, nie ma lepszej praktyki dla kulturoznawcy niż praca w studenckiej stołówce. Rok doświadczenia i można bez lęku pojechać studiować obyczaje ludożerców w głębi Czarnego Lądu. Albo zostać niewykrywalnym agentem w Korei Północnej.

Obraz jest krótki. Wszystko, co nasze, było zbyt krótkie i zbyt intensywne. Ja podchodzę do lady. Ty właśnie zbierasz coś z podłogi. Widelec. Ponosisz głowę do góry, długa grzywka jasnych włosów opada na oczy. Poprawiasz ją od niechcenia i zielone spojrzenie trafia we mnie. Dosłownie. Zobaczyłem anioła. Wiem, irytował cię później ten opis jak z taniego religijnego kiczu. Nie było w tym kiczu. Ani odrobiny. Przysięgam. Było mistycznie. Twój wzrok też zatrzymuje się, mam wrażenie, że jego zieleń zaczyna wirować. Mgnienie. Chwila. Zadziałało.

– Pewnie przyjdzie ktoś głodny.

– Nie widziałam tu nikogo najedzonego. To dzikusy. Pewne miejsca tak działają.

Uśmiech. Nieśmiały.

– Ja też jestem dziki.

Spojrzenie. Namysł.

– Nie. Jesteś inny. Nie wiem, jaki. Ale inny.

– Więc jest dla mnie jakieś wybawienie. Może kawa? Nie tu, rzecz jasna.

– Może.

 

Pamięć to dzikie zwierzę. Te kilkanaście miesięcy przewija się w mojej głowie tam i z powrotem. I nie chce się zatrzymać na tym, co chciałbym wspominać wciąż i wciąż. Wakacje. Portbou. Ten hotel. Wspólne wędrówki wzdłuż klifów. W góry. Wieczory spędzane w grocie na plaży. Noce. Nie kochaliśmy się. To znaczy byliśmy zakochani tak, jak tylko potrafię sobie wyobrazić, że ona i on. Nie chciałaś seksu. Nie teraz. Później.

Uszanowałbym tak czy owak każdy twój wybór. Było miło zasypiać i budzić się.

Pewnie zbyt miło. Przyszedł luty. Widzę jasno i ostro. Znikasz. Uśmiechasz się jakoś inaczej. Siłą zaciągam cię do lekarza. Badania. Szybka diagnoza. Wyrok.

Szpitalne ściany znam na pamięć. Tysiące igieł. Wbijają się w ciebie, w toalecie wbijam zęby w swoje ramię. Noszę bluzy z długimi rękawami, żebyś nie widziała. Nie masz już włosów. Masz za to coraz większe oczy. Wpadam i tonę. Pocieszasz mnie. Zabija mnie to. Wyrywa po kawałeczku. Wściekam się. Dostaję szału na widok studentów. Studentek. Wszystkie młode. Wszystkie współczujące. Niektóre służbowo, inne szczerze. Wyczuwam to. Nieważne. Wkurzają mnie, bo są zdrowe.

Trzymam cię za rękę. Dwudziesty czwarty kwietnia się skończył. Już po północy. Otwierasz oczy. Cichy szept. Wszystkiego najlepszego. Dziękuję. Śpij, jestem tu i pilnuję. Zamykasz oczy.

A ja zawiodłem. Zabrakło mi sił, żeby powstrzymać nieuniknione. Przespałem swoją szansę.

 

Portbou, 25 kwietnia

Budzę się i zaczynam rytuał. Obniżam metodycznie poziom alkoholu w butelce. Alkohol jest przedni. Glenlivet. Dla ciebie wszystko, co najlepsze. Gapię się w morze. Niezbyt grzecznie odsyłam panią od sprzątania. To dzień nieporządku. Zawartość popielniczki przesypuje się na stolik. Świat chwieje się coraz bardziej. Chcę zetrzeć śmierci uśmiech z twarzy. Poddaję się coraz bardziej. Ona triumfuje. Znów. Jak co roku wykrzywia twarz w tej parodii uśmiechu i życzy mi jak ty wtedy: wszystkiego najlepszego.

Dziś jest jednak trochę inaczej. Jakoś tak. Moja naiwność mnie odrobinę odmienia. Czekam. Mam dla ciebie mojourodzinową opowieść.

Światło dnia gaśnie. Druga butelka, trzecia paczka.

Cisza.

Jedźmy, nikt nie woła.

Odjeżdżam w samotną noc.

Niech się stanie.

 

**

przytul się jeśli chcesz

jeśli potrafisz wybaczyć

nie mogę ci dać więcej nad

najbardziej zewnętrzną fizyczność

przytul się jeśli chcesz

jeśli ci to cokolwiek daje

moje ramiona podległe woli

obejmą cię

posłusznie

 

tylko nie podchodź bliżej

niż na odległość skóry

nie patrz mi w oczy głębiej

niż pozwalają źrenice

 

gdzieś na dnie

moich myśli

w głębi snów

i poniżej pamięci

jest obraz

milczeniem zakryty

 

wyłącznie w obronie własnej

powstrzymaj się przed używaniem

jakichkolwiek dodatkowych zmysłów

 

najwięcej co mogę ci dać

to nieświadomość

 

*

Teraz wiem to, co oczywiste: nie ma stanu pomiędzy podaniem a niepodaniem dłoni.

Życie łączy się z drugim tylko w zaufaniu. Albo wcale. Niezależnie od motywacji. Nawet jeśli głównym powodem jest wspólne poczucie winy, chęć wyglądania dobrze w kronikach towarzyskich czy powinność.

To, czego nie złączymy, zostaje rozdzielone. Po prostu. Jeszcze prostsze: osobne elementy w jednym małym pudełku obijają się.

Czasem boli.

Dłoń można podać tylko wtedy, gdy nie trzymamy w niej kurczowo swojego latawca.

Ostatniego źdźbła trawy, które czasem jako jedyne chroni przed spadaniem.

.

.

.

.

Bum.

*

Misiu przyniósł do pracy kosz pełen ananasów i wręczył mi jednego. Podniosłam owoc do twarzy, powąchałam.

Nasze oczy spotkały się nad barem. Coś błysnęło na krawędzi pamięci. Obojgu?

Znamy się od tak dawna. To samo miejsce. Mniej ludzi, mniej kolorów.

Teraz zostaliśmy tylko my.

Siedem lat tłustych, siedem chudych. Jak nazwać te, które pozostawiam właśnie za sobą?

Siedem lat temu miałam wszystko. Krąg najbliższych. I wszystko było takie łatwe.

Przeplatały się: przyjaźń, praca i zabawa. I plan na życie miałam, i narzeczonego. Jak z bajki. D.C.

Co było bajką, w którą wierzyłam naiwnie, a w co nie mogłam uwierzyć, choć było prawdziwe?

Zamykam oczy. Tamte zapachy i dźwięki, tamten czas.

 

– Opowiedz mi o nim – poprosiła, bawiąc się palemką. – Ale tak naprawdę. Jaki jest? Posiada w ogóle jakieś wady? Dłubie w nosie i wyciera o obrus? Puszcza wielkie bąki? Głośno chrząka? Trzyma pod łóżkiem pudło z pornosami?

– To nie musi być wada – wtrąciła Żywka miękkim, rozmarzonym tonem, równocześnie zamierzając się monstrualnym nożem na orzech kokosowy.

Szef zarządził tydzień hawajski i testowaliśmy drinki, na sobie i na ludziach. W roli ludzi wystąpiła Ryfka, należało jej używać z rozmysłem, czyli poczęstować wszystkim po kolei, a zarazem zbyt szybko nie upić, bo na cholerę nam tester chrapiący pod barem.

– Odrobina pikanterii nie zaszkodzi, w łóżku i w okolicach… – kontynuowała Żywia, a mordercze narzędzie uparcie ześlizgiwało się z kokosa. – Uch, ale twarde bydlę, ja nie wiem, czy dam radę…

– Idź ode mnie, kochanie, z tą maczetą, jak cię proszę – zaśmiała się Ryfka. – Albo daj. Przytrzymam. Wal śmiało.

– Palce ci poodcinam…

– Cycki mi poodcinasz, jak będziesz tak machać. Dawaj czubkiem. Tutaj. Na czym to stanęło?

– Na cyckach – mruknął Misiek, układając na blacie oczywistą w swojej wymowie kompozycję z dwóch małych orzechów kokosowych i ogórka. Faceci! Niby tacy dorośli, z biznesami, a część ich mózgu wiecznie ma trzynaście lat. – Jeszcze na pornosach, dłubaniu w nosie i wadach D.C. – Po namyśle dołożył ogórkowi futerko z liści ananasa.

– Wariatki – powiedziałam, obejmując tym określeniem także i Michasia. Nasz knajpiany rodzynek zdecydowanie miał cechy żeńskie i dlatego był dopuszczany do wszelkich sabatów. – D.C. nie ma wad. Nie chrząka, nie wyciera, nie puszcza i nie trzyma pod łóżkiem.

– Każdy ma wady. – Ryfka wzruszyła ramionami. – Ty na przykład masz defekt fabryczny. Zw… zwroku. Wzroku. Postrzegasz świat i ludzi w jasnych kolorach wyłącznie. Żadnych ciemnych. Żadnych, kurna, nawet odcieni szarości… Wezmę cię chyba na klinikę w styczniu, mam zajęcia. Niech okuliści zbadają enewe… ewenement.

– Sto metrów dalej i na prawo jest druga klinika. Psychiatryczna. Też będą żywo zainteresowani – mruknął Misiek. – Każdą z was, bo każda to przypadek. Kontrastowy, powiedziałbym. Czerń i biel. Tej pani już wystarczy.

– I am colorblind… Coffee black, egg white… – skojarzyło się Ryfce, a mi jak zwykle na krawędzi umysłu błysnęło pytanie, dlaczego ktoś obdarzony taką barwą głosu nie robi kariery międzygalaktycznej, tylko z uporem i dużym wysiłkiem studiuje medycynę. Pół wersu, cztery słowa, a już czułam go wszędzie. Ten głos. Krajobraz robił wdech, nasłuchując. Brzuch mi wpadał w rezonans.

– Dagmara porusza się po świecie osobnym kanałem, pachnącym i świetlistym, bez odrobiny cienia – kontynuował Miś w rozpędzie – Ryfka zwiedza podziemne, mroczne korytarze. Jakim cudem wy w ogóle się lubicie?

Żywia zastygła z maczetą w dłoni. My popatrzyłyśmy na siebie ze zdumieniem. W czarnych oczach Ryfki zamigotało złote światełko.

– …Pull me out from inside* – dokończyła powoli, obdarzając mnie długim, przeciągłym spojrzeniem, i roześmiała się. Chyba faktycznie jej wystarczy. Ciekawe, że po spożyciu język jej się plącze, jak mówi, a nigdy gdy śpiewa. – Wcale jej nie lubię. Irytuje mnie ten wieczny op… optymizm, nie może być pra…wdziwy, zęby od niego cierpną i zgrzytają – powiedziała, nadal szeroko i promiennie uśmiechnięta. – Ale za to ją kocham. Pojęcia nie mam czemu… I am ready, I am ready… I am… fine* – zamruczała znowu. Przyczepiło jej się.

– Dziękuję, nawzajem – ukłoniłam się. Ryfka prychnęła. – Zeszliście już ze mnie i tego mojego?

– Nie, bo ja też chcę wiedzieć jako niewydarzony egzemplarz rodzaju męskiego. Może się czegoś nauczę, obcując z ideałem – powiedział Misiek. – Naprawdę ten twój to taki superman bez skazy? Weź, Daga, pamiętaj: jak ci się znudzi ta chodząca doskonałość, daj numer telefonu. Przetestuję.

– Marne szanse – parsknęła Żywia. – Nie jesteś w jego typie.

– A więc jednak ma jakieś wady – podsumował z namaszczeniem Misiu i zabrał się za rozłupywanie kolejnego kokosa.

– I am covered with skin… no one gets to come in… Pull me out from inside… – zanuciła Ryfka, oglądając dokładnie własne paznokcie. – I am folded, and unfolded… and unfolding I am… – Podniosła głowę, zamrugała, jakby zbudziła się ze snu. – No co? Ma wady, ma. Jest jak chleb poszwe… powszedni. Wyschnie, zęby złamiesz i natychmiast polecisz po je… hep! …szcze. I jeszcze. I jeszcze. Hep! Nigdy się nie znudzi.

*

W przestworzach, 26 kwietnia

Silniki boeinga 737 wydają z siebie dźwięk, który niebezpiecznie rezonuje z pulsowaniem pod sklepieniem mojej czaszki. Jeszcze chwila, sinusoidy nakładają się na siebie i wielkie „bum” rozrzuca fragmenty zawartości mojej głowy wśród szczelnie upakowanych pasażerów. Ich twarze, najpierw zdziwione, potem przerażone. Czerwona maź spływa po lokach zgrabnej blondynki, dziecko w rzędzie obok pochyliło się, by zobaczyć i już tak zostało – z rozdziawioną buzią. We włosach ma białe spinki. Po chwili uświadamiam sobie, że to fragmenty mojej osobistej kości ciemieniowej. Szanowni Państwo, najmocniej przepraszam za zaistniałą sytuację, proszę nie zwracać na mnie uwagi, czasem tak miewam. Obiecuję, że to się już nie powtórzy. Horyzont ciemnieje, po chwili bez ostrzeżenia nadchodzą turbulencje.

Otwieram oczy. Nie ma czarnych chmur, nie ma turbulencji, pod nami widać jak na dłoni Alpy. Patrzę na zegarek. Drzemka trwała całe pięć minut. Nie mogę zasnąć. Zazwyczaj zajmuje mi to parę chwil po wejściu do samolotu, zwłaszcza dwudziestego szóstego kwietnia, kiedy silniki niebezpiecznie… Dość!

Myślę obrazami. Paradoksalnie. Większość mojego życia skupia się na dźwiękach. Tego zawodowego i tego muzycznego, które traktuję jak hobby. Szukam dźwięków, zestawiam je ze sobą, aż stworzą w mojej głowie obraz. Nie zawsze wiem, jaki będzie. Ale być musi. Dopiero wtedy czuję, że dźwięki są prawdziwe. Obrazy, rzeźby, fotografie, które oglądam, są nieme. Trochę to pokręcone. Bo właśnie teraz zależy mi na tym, by któryś z nich przemówił. Jestem po rytuale, nie chodzi mi o TE obrazy. Dziś mogę zostawić umarłym grzebanie umarłych. Przynajmniej na jakiś czas. Dlatego nie mogę zasnąć. Przeszukuję TAMTE obrazy, które pozostały po wydarzeniach sprzed ponad dwóch miesięcy.

 

Dziwny tydzień. Szczerze się zdziwiłem, kiedy zapytałeś, gdzie jest Colonia Guëll. Przecież mieszkasz tu już chwilę, sam powiedziałeś. I podziwiasz Gaudiego. Powiedziałeś też, że pracujesz w barze, lubisz rysować, pochodzisz spod Krakowa, ale wolisz tutejszy klimat, kochasz szum morza. Pomimo tego zmęczenie. Chciałbyś. Strzępy informacji. Fragmenty, które same wypływały. Może powinienem zapytać, nie byłbym teraz tak bezradny. Czasu jednak było niewiele, tematów do rozmów zbyt dużo. To miłe uczucie nadawać z kimś na tych samych falach. Nawet dla osób, które raczej nie lubią nadawać. Ani odbierać. Jakoś tak wyszło, od początku, przypadkiem, i widziałem, że było dobre. Nie chciałeś kręcić się po mieście, chętnie przystałeś na oglądanie okolic.

Ze zdziwieniem stwierdzałem codziennie, jak wielką satysfakcję przynosi mi pokazywanie tych wszystkich miejsc, których nie widziałeś. Jak fajnie patrzeć na twoją twarz, z tymi trochę zbyt długimi jasnymi włosami, w której jak w lustrze odbijały się zachwyt, zdumienie, radość. Przecież gdzieś być musi jakaś rysa w murze. Niedokładnie poukładane piksele.

 

Ostatni wieczór. Jutro odlatuję. Siedzimy oparci o ścianę nieczynnego hotelu na plaży w Garraf. Ciemno. Oglądaliśmy wcześniej Finca Guëll. Wiatr zbyt chłodny.

– Nie wiem, czy powinienem. – Wyciągasz coś z kieszeni.

– Nie mam pojęcia, czy powinieneś, nic nie widzę.

Pomachałeś mi skrętem przed oczami.

– Teraz widzę. Ale dalej nie wiem. Sam zdecyduj.

Zdecydowałeś.

To wtedy zakończyłem poszukiwania. Zmieszany. Zaskoczony. Twoje ramię opierało się coraz mocniej o moje. Moje zareagowało. Odruch tracącego równowagę? Pocałowałeś mnie w policzek. Potem siedzieliśmy, milcząc.

– Nie uciekasz. Czy to znaczy…?

– To znaczy tylko, że nie uciekam. Ale iść musimy. Zaraz ostatni pociąg, o ile dobrze pamiętam.

Wstałem. Ty obok. Wtedy powiedziałem ci, gdzie będę dwudziestego piątego kwietnia. I wiem, że szczerze się ucieszyłeś. Po prostu.

 

Samolot podchodzi do lądowania. Nadal szukam nierówności w fakturze, złego fragmentu kodu. Koła uderzają o pas. Czasem zbyt wiele cienia w spojrzeniu? Siniaki, które starannie ukrywałeś? Po co? Przecież to żadna wielka sprawa. Niekiedy przesuwane spotkania? Bywa. Coś jednak nie pasuje. Czuję tak, choć dziś to bez znaczenia.

Lepiej nie myśleć.

Wysiadam. Kraków wita mnie ciemną, zimną mgłą.

 

**

czasem przychodzi jako

wspólny śmiech przywołanie

dobrze znanego żartu ulubionej

kreskówki z dzieciństwa

popatrz

z drugiego końca świata a przecież

tak samo kot nie pies góry jesień

jeśli ser to żółty pociągi

cudze okna nocą

kompot tylko z czereśni czekolada

koniecznie z orzechami

 

czasem jak dopełnienie melodii z tyłu głowy

tej zawsze na krawędzi snu jawy pamięci

niemalże doskonałej w którą jednak

wpisywała się cisza brak

ostatniego akordu chyba

ale

jakby się nagle znalazł

i rozbrzmiewa

melodia co otula światło które tańczy

od ściany do ściany po horyzont po niebo po dach

ktoś porozsuwał zasłony wreszcie włączył dźwięk

nad świat ogromną falą napływa muzyka

 

czasem przychodzi jako zmiana barwy

krajobrazu za oknem

kąta padania światła

lub jako odbicie

pojedynczego promienia

w oczach naprzeciw oczu

 

czasem jest jedynie

nieomal nieuchwytnym przesunięciem struktury przestrzeni

lub sposobem

zmrużenia powiek w przypływie szczerości lub śmiechu

 

czasem zapachem mokrej trawy przecież

nigdy wcześniej tak nie pachniały trawy o poranku

 

barwą głosu przy zadawaniu pytania melodyką

wypowiadania głoski „o” lub układem

palców trzymających długopis albo

ruchem dłoni podwijającej rękawy

 

czasem przychodzi tak cicho że długo nie widać

żadnej różnicy w gęstości powietrza

czasem dopiero jeden głębszy wdech

 

wiesz

siedem minut temu

dało się

wstać i wyjść

zanim

będzie za

ciasno teraz

już nie mogę

 

poprzesiadały się na ciebie wszystkie moje wiersze

 

*

Tamto to była moja wina. Moja decyzja, moja wina, moja naprawdę wielka wina. I jego też.

Ale to on się pierwszy wyprostował. I wrócił. Nie chciałam. Nie musiał czekać. Czekał. Sprawca i wybawca.

Zrozumiał błąd, naprawdę. Chciał naprawić.

Chciał, żebyśmy oboje naprawili. Dać nam szansę. Nam obojgu, bo jeśli nie my nawzajem, to kto nam?

Tak mu się przynajmniej zdawało. Nie wiedział, że już wcześniej zostałam wybawiona. Również nie wiedziałam.

Wyprowadzona do światła, długo wolałam nie otwierać oczu.

I ja również naprawdę się starałam. Pomyślałam, że mnie już prawie nie ma. I tak. Co za różnica.

A przynajmniej będzie ładnie, po bożemu. I przynajmniej uszczęśliwię jedno z nas. Oraz moją matkę. Jego przodków i antenatów. Całą armię ciotek. Będą zdjęcia. I dorożka, i „Ave Maria”.

Przecież to on, ten sam, mój D.C. Zrozumiał i chce wszystko zmienić. Jestem jego szansą – na odkupienie. Może jedyną. Drogą do spokoju, prawdą, bo kto inny udźwignie naszą prawdę; życiem, które nie będzie tylko przeczekaniem. Do końcowego wyroku.

Wzruszył mnie tą determinacją i powagą, bez typowej dla siebie nonszalanckiej lekkości bytu…

– „Rozpoznasz to, co ważne: jest poważne” – wyszeptałam wtedy, zaglądając mu głęboko w oczy. Do dna. Chciałam wiedzieć.

– Rilke? – spytał nieśmiało i tym też mnie wzruszył.

I bardziej niż czymkolwiek innym przekonał, że może jednak jest człowiekiem, który potrafi zrozumieć mój świat. Może.

– „Trzymaj mnie za rękę” – dokończyłam cytat, ale tego już nie zrozumiał.

– Przecież trzymam? – zamrugał, zdziwiony.

Uśmiechnęłam się. Nieważne.

Pomyślałam, że przecież sekwencję ruchów znam. Przećwiczona. Wymagania, oczekiwania, preferencje. Wiem, że kawa z mlekiem, kąpiel o poranku, jaka pościel, ulubiony autor kryminałów, którą nogę zarzucić na kołdrę, żeby jej nie zrzucić lub nie zagarnąć w naleśnik, dla siebie.

A że mnie prawie nie ma w środku – nawet lepiej. Bez zazdrości, bez nerwów, bez tęsknoty; bez szaleństw, z których wychodziliśmy kiedyś tam ze śmiechem, ale które przecież utrudniałyby dorosłe życie.

Zapach znam. I dotyk, kiedyś ulubiony. Wiem, gdzie sama mam dotknąć i którędy pozornie od niechcenia przesunąć palcami, gdzie czubkiem palca, nawet nie opuszką, cień muśnięcia milimetr nad skórą, gdzie mocniej, pełną dłonią, wtulić nos, policzek, westchnienie, dłoń na karku, na plecach, we włosach, kiedy szepnąć, co szepnąć, kiedy zamruczeć… Wszystko wiem. Pamiętam. Robiło się samo. W jasnym blasku, w zachwycie, prowadzona przez tę część siebie, której nawet wcześniej nie znałam…

Ale teraz znam. Wiem jak. Zrobię. Powtórzę.

Dam radę.

I tak nie mam innego pomysłu na życie. Ani woli.

Tylko tamta rozmowa z R. Cień i bladość. Papieros zapalony, zanim jeszcze dopalił się poprzedni. Krzesło, gwałtownie odsunięte, i: „Przepraszam na chwilę, muszę wyjść”.

Jeszcze powrót, ale już bez powrotu.

Światełko, które gaśnie. Chciałam je zachować. Dla siebie i R. Na pamiątkę.

Iskierkę, punkt. Jasność, bez wymiaru prawie…

Tylko wszystko, co miało wartość, chciałam dalej oglądać w tym promieniu.

I nie wolno tak.

 

D.C. złamał mnie w końcu, ale najpierw to ja złamałam jego.

Zrozumiałam to niedawno. Zobaczyłam.

W odmiennej scenerii, innym wykonaniu, a jednak jak w lustrze.

 

To, co najdelikatniejsze, ściera się w staraniu. Jeśli wciąż napotyka mur lub taflę szkła. Wykruszają się ornamenty. Argumenty.

Zostaje to, co najtwardsze. Pięści. Krzyk jak kamień.

I czasem to, co krzyczy, jeszcze jest staraniem.

 

*

„Samotność jest jak deszcz.

Z morza powstaje, aby spotkać zmierzch […]”*

 

Przylecieliśmy w samym środku lata. Wszystko było całkowicie nowe. Nie było samotności i od dawna chyba to miasto nie widziało deszczu. Po wyjściu z terminalu gorące powietrze uderzyło z taką mocą, że płucom zabrakło tchu. Ja pierwszy raz, Filip był jak u siebie. Kilka telefonów, po hiszpańsku, po polsku, i wiedział, co dalej. Pociąg, metro i wylądowaliśmy u jego znajomych. Nie znałem języka w chwili podejmowania decyzji, ale szybko się uczę. To miasto sprawiło, że nauczyłem się jeszcze szybciej. Potem nasz wynajęty kąt. W szemranym miejscu i mikroskopijny, ale własny. Nie zważałem na nic. Było nowe miejsce, nowy start, był Filip. Było dobrze.

 

Mam na imię Samuel. Wtedy nie byłem samotny. Jeszcze nie. Nie do końca Cię okłamałem. Wszyscy mówili do mnie Kuba, od nazwiska. Prościej. I nikt w Barcelonie nie zna mnie pod prawdziwym imieniem. Oprócz Filipa. Przepraszam.

Czasem myślę, że połączyła nas samotność. Bo gdy cię spotkałem, przeżyłem już tutaj deszcz. Wciąż z Filipem. I byłem samotny.

 

Próbuję co dnia na nowo zmusić się do napisania wszystkiego prosto i wyraźnie. Nie mogę. Pokażę Ci kilka szkiców. Obrazami chcę przekazać całą prawdę. Nigdy ich nie narysuję. Posłuchaj. To obrazy naszkicowane słowami.

 

Szkic pierwszy

Plac Kataloński. Całe miasto pochyla się nad dwiema postaciami. Przytłacza wspaniałością. Te wszystkie katedry, Santa Maria Taka i Inna, i Następna, Sagrada Familia patrzy uważnie spoza dźwigów, które ją ciągną ku niebu, CasaTego, CasaTamtego, mury stare i młode, pałace, bary, restauracje, kluby. Wszystko przybiegło na spotkanie. Filip i Kuba. Kuba szczęśliwy. Myślę, że już wtedy twarz Filipa odkleja się nieznacznie, gdzieś z boku, nie do końca wyraźna. Kuba nie widzi. Filip trzyma w ręku klucze. Jeden z nich do nowego mieszkania. Drugi do Kuby.

 

Filip grywa na ulicy. Szybko uczy się, jak unikać kłopotów. Przyjechał przygotowany, ma ze sobą płyty, czasem sprzeda coś turystom. Szybko nawiązuje nowe znajomości. Znajduje Kubie pracę w barze. Dorywczo, od czasu do czasu.

 

„Mży nieuchwytnie w godzinach przedświtu,

kiedy ulice biegną witać ranek”**

 

Szkic drugi

Ciemny bar. Spelunka właściwie. Towarzystwo typowe dla takich miejsc. Kubę widać przez otwarte drzwi na zaplecze. Zamiata podłogę. Nie zastanawia się zbyt wiele. Jest dobrze. Jest Filip.

 

Filip jest zawsze. Nawet, gdy Kuba całe dnie spędza w mieszkaniu, on dzwoni i upewnia się. Czasem prosi o zdjęcia. Takie tu i teraz. Takie specjalne, wiesz, dla mnie. Kubę to bawi. Noce są wspaniałe, czemu nie. Filip czasem coś przynosi. Skręta. Czasem biały proszek. Kuba nie lubi proszku, ale Filip jest przekonujący.

Jego twarz zmienia się, w oczach coraz więcej mroku. Chyba niebawem Kuba zauważy pęknięcia czasoprzestrzeni wokół niego, ale jeszcze nie teraz.

 

Szkic trzeci

Inny bar. Luksusowy. Filip zabiera Kubę na wieczorną imprezę. Zdaje się znać tu większość. Piją drinki. Z palemką. Goście podchodzą i rozmawiając z Filipem, gapią się na Kubę. Jest spoko, kończą nad ranem.

 

Kuba zasypia, nadal chyba szczęśliwy. Zmęczony, ale szczęśliwy.

 

Szkic czwarty

Filip i Kuba idą znów na imprezę. Tym razem w prywatnym mieszkaniu. Jeszcze się przygotowują we własnym. Kubę widać przez niedomknięte drzwi do łazienki. Dwie szklanki na stole. Filip coś do jednej z nich dosypuje. Czerwona zawartość wygląda jak Krwawa Mary, zatem pewnie sól.

 

Szkic piąty

Fajne mieszkanie. Dwóch czy trzech przystojnych młodych ludzi. Starszy gospodarz. Z kasą i klasą. Luźna atmosfera. Filip całuje Kubę. Powoli ściąga mu koszulę. Pozostali robią podobnie. Kuba próbuje protestować, ale jest zbyt oszołomiony. Czarem Filipa. Bo Filip potrafi czarować. I Krwawą Mary. Z solą. Jak należy. Ustępuje.

Potem wszystko zapada się w sobie.

 

„i kiedy ciała, nie znalazłszy nic,

od siebie odsuwają się rozczarowane […]”**

 

Szkic szósty

Kuba budzi się w swoim łóżku. Najpierw głowa. Ciężka. Potem zaczyna czuć swoje ciało.

I wie.

Na stole leży sporo kasy. Filip przygotowuje śniadanie. Bekon i jajka. Na bogato. Pogwizduje wesoło. Śniadanie do łóżka. Podobało ci się? Ja bawiłem się zajebiście.

 

„i kiedy ludzie, co się nienawidzą,

spać muszą razem – bardziej jeszcze sami”**

 

Szkic siódmy – do nie wiem którego

Tych szkiców nie chcesz oglądać. Scenerie różne. Treść taka sama.

Wymazałbym je wszystkie, podarłbym i spaliłbym. Nie mogę. Przetaczają mi się pod powiekami co noc. Nie chcę, żebyś i Ty je widział. Ale były. Niestety były.

 

„samotność płynie całymi rzekami”**

 

Szkic przedostatni

Ten wieczór, ten plac. Stolik, szczupłe ramiona. Płyta. Chłód, a w tym całym wszechświecie jedno drgnienie. Tam, gdzie kiedyś było serce.

 

Ten cały tydzień, od mojego pierwszego: „Kurwa. Lo siento…” aż po twoje: „Dwudziesty piąty kwietnia, hotel La Masia, Portbou. Będę czekał”, kosztował mnie wiele. Długie rękawy. Wieczna niepewność. Kombinacje. Zawsze gdzieś poza Barceloną. Nie umiałem cię wyczuć. Bałem się, ale to był inny lęk. Gorszy. Lęk przed utratą ostatnich złudzeń. W końcu, w ten wieczór w Garraf, odważyłem się. Maryśka miała pomóc. Choć nie skończyło się totalną katastrofą, wciąż nie byłem pewien. Czekam więc do kwietnia.

 

Szkic ostatni

Mój błąd. Nie umiem nie rysować. Chociaż nikt nie ogląda. Szkicownik głęboko chowam. Nie dość głęboko. Jest dwudziesty czwarty kwietnia. Znów nasze mieszkanie. Filip trzyma w ręku szkic. Twoja twarz, jaką pamiętam. Podpisana: Dwudziesty piąty kwietnia. Twarzy Filipa już dawno nie poznaję. Dziś jest jeszcze gorzej. Ale to przecież mój Filip. On wie, jak postępować z Kubusiem. Zawsze wie, kiedy Kubusia trzeba przytulić, a kiedy trzeba nim rzucić o ścianę.

 

Dwudziesty piąty kwietnia odpłynął w niebyt. Nie chcę tylko, żebyś źle zinterpretował te szkice. To nie jest tak, że biedny wykorzystywany Kuba. To wszystko moja wina. To ja jestem uzależniony.

To we mnie jest skaza. Na całe życie. Zawsze będę miał Filipa. Bo zawsze jakiś Filip będzie chciał mieć mnie.

 

Najwyraźniej, Szymonie, nie jesteś Filipem.

 

**

W lesie dziko dziś

Światło pachnie ziemią

Już nie muszę stać

Drzewa mnie unoszą

Jak na korze znak

Tamten błękit nieba tak dokładnie taki sam

Ktoś mnie pytał czy istniejesz

A ja nie wiem

Czy ten człowiek gdzieś daleko

To wciąż ty

 

Jak powiedzieć mam

Że na świecie tylko ciemność

Zimne iskry gwiazd

I płomyki w dłoniach które łatwo gasi wiatr

Miłość bronią jest

Ale czasem obosieczną

I że prawda – to ta igła

W głębi głowy

Która nie pozwala spać

 

Sprawiedliwa jest

I podąża ze mną

I łaskawa też

Zostawiła mnie przy życiu, które wciąż uparcie twa

I cierpliwa jest

Cierpliwością nadaremną co pilnuje pragnień w snach

I nie szuka swego

Nie pozwala mi zadzwonić

Spytać jak się masz

 

Jak powiedzieć że

We wszechświecie tylko ciemność

Światło które znasz

To tylko bardzo dawnych ogni blady pełgający blask

Miłość żarem jest

Lecz prawdą świata jest odległość

I dopala się samotnie

W zimnej pustce

Większość najjaśniejszych gwiazd

 

*

– Jak to po co? Bo to jest zajebiste! E, bo ty nudna jesteś i nic nie rozumiesz… – Dwie na oko szesnastoletnie dziewczyny, z kolczykami w różnych ciekawych miejscach twarzy wyrywały sobie tablet, machając nim przed nosem o kilka lat starszej towarzyszki. – Sama popatrz…

Obie miały identyczne włosy. Niebieskie. Fryzury różniły się nieznacznie długością i stopniem rozpirzenia. Ta krótsza miała bardziej. Jak piorun w mopa z chińskiego marketu…

To mówi, a raczej myśli osoba, która w młodości nosiła na głowie osiemdziesiąt sześć kolorowych warkoczyków. Tetryczeję. Albo za dużo czasu spędzam w towarzystwie mopa. Mój jest różowy.

– Ale myślałaś o tym, jak będziesz wyglądać na starość? – powiedziała sceptycznie ta najstarsza.

Obie niebieskie parsknęły i przybiły piątkę.

– Łaaaał… Jakież to oryginalne pytanie! – Ta krótsza przewróciła oczami. – Każdy je zadaje. Tylko wspomnisz, że chcesz tatuaż, a wszyscy od razu każą wyglądać na starość…

– Tak, bo brak tatuażu na starość gwarantuje niebiański wygląd per se.

– Proszę, jaka ta młodzież teraz wygadana. Per se. – Starsza zmrużyła oczy.

– Skóra jak pupcia niemowlęcia i ogółem jak księżniczka z bajki. Wystarczy, że się powstrzymasz od odrobiny tuszu…

– A poza tym nam się bardzo podobają starzy ludzie z tatuażami. O, tu jest cała stronka, popatrz…

Przez chwilę oglądały wszystkie trzy: niebieskie w nabożnym w skupieniu, najstarsza z niesmakiem.

– Widzisz? Widzisz, jakie to zajebiste?

– Z pewnością… Co trzeba mieć w głowie, żeby sobie wytatuować baranka na policzku? Albo lody w rożkach na środku czoła? Albo te dwie spółkujące hieny… Was już obie zupełnie pokręciło.

– „Jak przykucnie, to jest hiena, jednak coś zostaje w genach”* – wymruczał znad laptopa chłopak siedzący przy barze.

Stały klient. Ostatnio zmienił lokalizację: zamiast przy swoim stoliku, za filarkiem i paprotkami, zasiadał w samym kącie długiej lady. Też dobrze schowany. Za ekspresem do kawy. Przyzwyczaiłam się do jego milczącej obecności.

Czasami się odzywał: krótko i celnie. Żadnych wstępów, barowych pogaduszek, wypełniaczy ciszy i powietrza. Zazwyczaj pracował zawzięcie, popijając kolejną kawę. Latte, bez dodatków. Upodobał sobie szarobłękitny kubek, ni to z kamienia, ni to porcelany, z dziwnymi wzorkami. Mieliśmy taki jeden. Odkładałam go, żeby się nie wmieszał w tłum i nie wyniósł na zawsze na zaplecze. O stałych klientów trzeba dbać. Zwłaszcza tak mało kłopotliwych.

– „Dawno temu jego matka hienę miała na łopatkach”* – odmruczałam.

Podniósł głowę i skinął nieznacznie w moim kierunku.

Tymczasem niebieskie dalej przekonywały swoją, jak się okazało, kuzynkę.

– Przecież ci ojciec nogi powyrywa, opanuj się – powiedziała kuzynka. – A mnie by za taki numer zwyczajnie odstrzelił, mowy nie ma, ja go za dobrze pamiętam z dzieciństwa… Poza tym nikt o zdrowych zmysłach w tym całym salonie tatuażu nie uwierzy, że jestem twoją matką. Zlituj się. To się nie uda. A poza tym co będzie, jak ci się znudzi?

Dwie niebieskie przybiły kolejną piątkę.

– Pytanie standardowe numer dwa. Wy, heterolaski, jesteście jednak beznadziejnie przewidywalne…

– Hetero co? – Starsza omal nie opluła się kawą. – A co to ma do rzeczy?

– Nic. Przewidywalne jesteście i już. Jak stempelki. Wszystkie takie same. A ja po prostu chcę mieć tatuaż i umrę, jeżeli go nie będę miała. Albo zrobię sobie sama. Albo w takim salonie, który jest beznadziejny, ale nie trzeba w nim niczyjej zgody. I jak się zarażę HIV-em, to będzie twoja wina, bo wiedziałaś, i nie pomogłaś mi…

– No na pewno! – oburzyła się kuzynka.

– A poza tym – młoda niebieska była wyraźnie w rozpędzie – wcale mi się nie znudzi. Ty nic nie rozumiesz. Ja chcę mieć na swoim ciele zapisaną historię swego życia, najważniejszych momentów. To jest super, i właśnie o to chodzi…

Historię swojego życia.

Można ją zapisać na swoim ciele nie tylko tatuażem…

Dotknęłam tego miejsca, nad prawym łokciem. Chłopak z laptopem podniósł głowę i popatrzył na mnie. Przez ułamek sekundy miałam absurdalne wrażenie, że on to rozumie. Wie. Przecież nie mógł wiedzieć. Oboje skrzyżowaliśmy ramiona na piersi identycznym gestem. Trochę obronnym, odrobinę zaczepnym. Nie rusz. Zostaw mnie w spokoju…

*

Ta knajpa jest w porządku. Pasuje mi stolik na uboczu, za filarkiem i jakimś zielonym czymś, co dogorywa w milczeniu. To paprotka? Najbardziej lubię te spokojne momenty, choć nawet pełny gwar jakoś działa na mnie kojąco. No i ta barmanka. Ona jest najbardziej w porządku i na swoim miejscu. Kawa stygnie, próbuję po dniu pracy pozbierać resztki sił, by wrócić do domu. Obserwuję. Ona też. Barmanka znaczy. Ja niektórych, ona, zdaje się, potrafi jednym spojrzeniem ogarnąć całość. Wakacje się skończyły, młodzież wróciła z lasów i łąk, plaż i basenów w swoje naturalne środowisko. Jakaś para, na oko licealistów, obściskuje się w przeciwległym kącie. Grupa gimnazjalistów siedzi nieruchomo, gapiąc się w swoje smartfony. Tylko im palce śmigają. Nie wiem, może rozmawiają ze sobą na Fejsie? A tamte dwie dziewczyny o perłowych włosach widzę już któryś raz. Widziałem i w poprzedniej knajpie kiedyś. Może mają podobną trajektorię. Może mnie śledzą?

Już wiem. Ta knajpa ma fajną akustykę. Mniejsza o szczegóły, dźwięk jest pełny i nie pokrywa się brudem. Brud musi być więc zamierzony. Zmierzony i sklasyfikowany. Mój własny głównie. Po to spędzam wieczory w miejscu jak to. Bo choć wyrwałem, co było do usunięcia, i zaplombowałem, co dało się uratować, to trzeba wciąż i wciąż szczoteczką usuwać osad. Po kawie choćby. Albo po… Lepiej nie kusić losu i zmienić bieg myśli. Tylko jak, skoro widzę, że właśnie wszedł? Mam halucynacje.

Usiadł daleko, jest z jakimś napakowanym brunetem. Patrzę. On zauważa. Twarz mu się zmienia. No nie mogę się mylić, przez tydzień patrzyłem na takie zmiany. Brunet odwraca się. Przygląda się, jakby mnie znał. Krótko rozmawiają ze sobą, gwałtownie gestykulując. Po czym wychodzą, wprowadzając w chwilową konsternację barmankę. Mnie też rzeczywistość się rozjeżdża. Miewam takie stany, ale nie publicznie, litości!

Brunet wraca i pewnym krokiem zmierza w moim kierunku.

– Cześć. Mogę? – wskazuje na krzesło i nie czekając na zaproszenie, siada.

– Nie wiem. Chyba możesz, skoro już usiadłeś.

– Zdaje się, że znasz Samuela – zagaja.

– Po pierwsze nie znam ciebie. Żadnego Samuela zresztą też. – czuję całkowity surrealizm sytuacji.

– Mojego chłopaka. Pewnie przedstawił ci się inaczej. On lubi takie gierki. Może być Kubą. Czasem Diego. No, to zresztą to samo. Bo wiesz, my na stałe mieszkamy w Barcelonie.

Dobrze, że życie uczyło mnie opanowania cierpliwie i metodycznie, ale i tak zaschło mi w ustach. Zyskuję czas, sięgając po kawę.

– Może dołączysz i zamówisz dla siebie? – pytam.

Barmanka ściera blat i obserwuje. Nie podsłuchuje. Czuwa.

– Właściwie to chyba nie.

– To o co w takim razie chodzi? Bo jakby dalej się nie znamy.

– Znamy się, znamy… Z widzenia. Ja cię znam. Poznałbym cię w półmroku w leśnej głuszy, naoglądałem się. Twoja buźka plącze mi się po domu w licznych egzemplarzach.

Po jego domu? W egzemplarzach?

– I właśnie o to chodzi – pochylił się nad stolikiem i konfidencjonalnym szeptem ciągnął dalej: – Ma mi się nie plątać. Bo wiesz, mój Samuel lubi wpadać w kłopoty. Nie wiem, co ci naopowiadał, ale wiem, że nie tobie pierwszemu. I nie ostatniemu. Mimo to jesteśmy ze sobą już kilka lat. Znam go dobrze. Wytrzymuję, choć czasem jest naprawdę ciężko – zawiesił głos. – I nie chcę kolejnych przygód, rozumiesz? Więc proszę grzecznie, trzymaj się z daleka. Wszystko, co ci powiedział, to fantazja. On tak ma. Chodzimy do psychologa i tak dalej, ale w końcu ja to muszę zawsze sam na klatę… – osunął się z powrotem na krzesło.

Zapadła cisza. Między nami, bo w barze zrobiło się jakoś głośniej.

– Wciąż nie do końca rozumiem – powiedziałem wreszcie. – W sensie… jaki z tego morał? Czy ty mi grozisz? W pełnym barze? W dwudziestym pierwszym wieku?

– Ja? Grożę? Nie żartuj. Ostrzegam cię. Przed nim. Wystarczy, że ja muszę… to znaczy, chcę – poprawił się szybko. – Sprzątanie po tobie spadnie na mnie. A ja mam już dość – zakończył gwałtownie, już bynajmniej nie szeptem, i równie błyskawicznie wstał, przewracając krzesło. Oparł się ciężko o stolik i przysunął twarz do mojej twarzy. – Mam nadzieję, że teraz zrozumiałeś.

Wyszedł równie szybko, jak się pojawił. Posiedziałem i ja jeszcze chwilę, by wyrównać oddech. Ignorując lekko pytające spojrzenie barmanki, podniosłem krzesło z podłogi. Dopiłem całkiem już zimną kawę i wyszedłem. Do pustego mieszkania. Pustego i sterylnego jak korytarz w szpitalu. Regały. Książki i płyty. W równych rzędach. Poukładane. Materac. Fotel. Szafa. Ale żadnych plakatów, kwiatów, bibelotów. Żadnych zdjęć. Żadnych śladów życia.

Od tamtego lutego. Może czasem miejsca. Przeze mnie samego ukryte w telefonie. Krajobrazy, detale. Żadnych osób. Nikogo.

Nikomu też nie pozuję. Bez wyjątku.

 

Nie robiliśmy żadnych zdjęć.

*

– Zostaw mnie w spokoju!!! – wyrywałam się, jak mogłam, ale Ryfka trzymała mnie mocno. W życiu nie przypuszczałam, że w tak chudych gałęziach drzemie taka siła.

– Spokojnie – wyjęła mi w końcu z ręki niedogaszony dokładnie niedopałek, rzuciła na ziemię, przydeptała butem. – Pokaż to. Cholera!

– Zostaw. Mnie. W. Spokoju – wydyszałam, a raczej wybełkotałam, przez pełny nos i alkoholową mgłę. Ból na chwilę rozjaśnił świat i kontury znów stawały się wyraźne. Potem wszystko się zacierało.

– Co wy robicie? – Misiek zaniepokoił się na tyle, że wetknął łeb do toalety żeńskiej. – Ja pierdolę…

– To przerwij na chwilę tę skądinąd przyjemną czynność i przynieś mi, proszę, moją torbę, jest na kanapie na zapleczu. I waszą apteczkę – odezwała się Ryfka tonem towarzyskiej konwersacji, równocześnie nie puszczając mnie z objęć. Były jak imadło. Odsłoniła mi ramię, równocześnie trzymając mocno drugą rękę, tak że nie mogłam jej zabronić. Zrobiła krótki wdech. – Piękną masz kolekcję tych… bąbelków – powiedziała cicho, przez zęby. – Głupia ty.

– Zostaw… mnie.

– W życiu. Ja