Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go
Wydawnictwo:
Data wydania:
22 sierpnia 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Test - ebook

Życie czasem boli, ale z bólu istnienia wyłania się prawdziwe „ja”.

Szymon: zamknięty w sobie introwertyk, żyjący w świecie poniesionych strat, wśród dźwięków i obrazów, przemyślanych starannie czynności i tych samych miejsc.

Dagmara: kiedyś radosna i pełna życia, popełniła poważny błąd. Niejeden. Wycofana w jedyne bezpieczne miejsce, które zna, zmaga się z poczuciem winy. I pustką po relacji, której nie umiała docenić, póki trwała.

Kuba: zakochany, poszedł za głosem uczucia pod prąd oczekiwań rodziny i podszeptów zdrowego rozsądku. W ślepy zaułek z którego samemu ciężko wyjść. Zwłaszcza, jeżeli nie do końca jest się Kubą.

Ryfka: z poplątaną rodzinną historią i skłonnością do eksperymentów. Częste rozmowy z Bogiem nie przeszkadzały jej w naciąganiu granic w zabawie innymi ludźmi. Do czasu.


Test to wielonarracyjna, niezwykła i poetycka książka rozbrzmiewająca niczym pieśń na kilka głosów: każdy bohater ze swojej perspektywy podejmuje opowieść, która stopniowo składa się w fascynującą historię o poszukiwaniu siebie, odkrywaniu prawdziwego „ja”, wyborach i dojrzewaniu do miłości.


Jeżeli pragniecie historii, która nie będzie tylko kolejnym czytadłem, lecz zapadnie w pamięć, polecam lekturę Testu. Miłość to wielobarwny wachlarz emocji i ogromną ich większość znajdziecie właśnie na stronach tej powieści.
Katarzyna Pessel, www.takijestswiat.blogspot.com

Nie mam słów by opisać jak mądra, wartościowa i - przede wszystkim - dojrzała jest ta powieść!
Beata Moskwa, www.thievingbooks.blogspot.com

Młodość - mawiają, że rządzi się swoimi prawami i że każdy ma prawo do błędów. Szkoda, że tam stawiają kropkę i nie uprzedzają, że z niektórymi błędami ciężko dalej żyć. O tym właśnie jest Test - o burzliwej młodości, poszukiwaniu własnej drogi, akceptacji minionych decyzji i konsekwencji, jakie za sobą niosą.
Aneta Stefaniec, www.zaczytana.com.pl
Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8083-954-0
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

*

Nigdy nie miałem problemów z używkami. No dobra, to dyskretne uniesienie brwi znam już na pamięć. Właściwie nie musiałbym patrzeć, żeby wiedzieć, jak jedna – zazwyczaj lewa – wędruje leniwie w górę. I dokładnie tak samo, jeszcze przed nawiązaniem kontaktu wzrokowego, wiem, że zdradzają cię oczy. Kolor wysokogórskiego nieba, wypłowiałego od nadmiaru słońca i zbyt rzadkiej atmosfery nie zmienił się choćby trochę. Po prostu czekasz, co dalej.

Zasadniczo ta twoja lewa brew ma trochę racji. Tylko wiesz, fajki się nie liczą. Nie zmieniają świadomości, a o to chodzi w całej tej zabawie – uciec w inne, zakazane rewiry. Owszem, mam jeszcze w życiorysie krótki, acz bolesny epizod szczeniackiej przygody z alkoholem i ostrymi przedmiotami. I mój coroczny rytuał. Ale o tym twoja brew nie może wiedzieć. Nie dlatego, że mamy tajemnice. Dobrze wiesz, że można pytać o wszystko. I nigdy nie pytaliśmy zbyt wiele. Może kiedyś. Jeśli będzie jakieś kiedyś.

Wracając do tematu. Muszę powstrzymać moją pokrętną dygresyjność, wiem, że potrafi nieźle wkurzyć: mam na myśli mocniejsze używki. Po to, żeby odlecieć, wystarczy mi moja własna wyobraźnia. Bardzo nie lubię nie mieć kontroli. To dostateczny powód, żeby nie próbować. Jest tylko jeden wyjątek.

Trawka. Lubię to uczucie wesołkowatego zmęczenia, jest tylko jedno „ale”. Staję się mało towarzyski. To wywołuje lęk, że rzeczone towarzystwo źle o mnie pomyśli. Trochę dziwnie? Trudno. Tak już jest i kropka. Z czasem odkryłem, że to niezła próba, jak naprawdę czuję się w czyjejś obecności. Bo palenie w samotności sprawdza się tylko wyjątkowo. Miałem więc sposób: znaleźć kogoś, przy kim ten lęk się nie pojawi. Rozciągnięte w czasie poszukiwania, tak jakby ostateczny test, trochę trwały. I kiedy już straciłem nadzieję, pojawił się taki ktoś. Mam cię! Na błękicie tęczówek wystąpiły ledwo widoczne plamki, drobniutkie obłoczki niepokoju na gładkim dotąd jak stół bezkresie. Interesujące skądinąd. Przecież musisz wiedzieć, że mówię o tobie. Pamiętasz „Popołudnie”? Bajor. Albo Banaszak. Nie, lepiej Bajor. Bez albo. Oczywiście pamiętasz. Zawsze wsłuchiwaliśmy się w te ostatnie wyszeptane wyrazy. Właśnie o nie mi chodzi. Tak. Wiem, że niedokładnie co do treści. Ale za to w pełni sensu.

.

.

.

Tą kobietą byłeś Ty.

*

Z podsłuchanych:

A dokładnie – podpatrzonych, przez jedno szczupłe ramię, pół słupa, dwie paprotki.

Szmatka do blatów to świetna peleryna-niewidka. Mogłabym mu przejechać tą szmatą po laptopie. Podziękowałby.

Bezosobowo, bo od łokcia w górę jestem niewidzialna.

Ładne ma palce na tej klawiaturze. Bardziej popatrzeć na te dłonie chciałam niż na treść. Treść jak treść. Często taka sama. Jakby ją dobrze złożyć, zmielić i wycisnąć.

Pozostają emocje. Żal. Niepewność. Strach. Czasem nadzieja.

Rzadko szczęście.

Szczęśliwi tyle nie piszą. Nie tym tonem. Z tym wzrokiem. Tym zawieszeniem – na ułamki sekund – świata w jeden punkt.

Zlokalizowany tym razem na filarku, pomiędzy kubłem a kinkietem. Nieco w lewo. Bliżej śmieci niż światła.

Jak i prawdziwy świat, swoją drogą.

„Boję się stracić kontrolę”, przeczytałam, przesuwając się nad piszącym zapamiętale klientem jak powiewający ścierką, obleczony papierosowym dymem duch…

Wiem, że się boisz. Ja cię przecież znam. Przychodzisz tu codziennie, od miesięcy. Od wtedy. Jakbyś wytrwałym siedzeniem w tym miejscu umiał cofnąć czas.

Albo przewinąć go dokładnie. Jeszcze i jeszcze, i jeszcze raz, i może się zaczepi o coś wreszcie. I spruje. I pozostanie z niego wielki bury kłąb. Będzie można wysnuć z niego, po kolei, kolorowe nitki, i zacząć tę robótkę jeszcze raz.

Bum.

Myśl o R. przychodzi nagle i fizycznie, jak zwykle, po trzech latach mogłabym nawet dokładnie określić jej kształt: jest jak cienka drzazga lub zwężający się od góry pręt, czasem w kolorze czarnym, czasem srebrnym. Dziś był akurat fioletowy.

I kierunek uderzenia dobrze znam, od lewego obojczyka, przez żołądek, do tego miejsca w okolicy pępka, w którym zazwyczaj rodzą się motyle.

U mnie zamieszkał pterodaktyl. Zwykle śpi. Musiałam go obudzić, nieopatrznie, jakimś słowem – kluczem.

Nie wnikam, chociaż pewnie wiem. Nie przewijam, bo obudzę raz jeszcze.

Pręt-drzazga jest naładowany treścią, rozchodzą się we mnie słowa i obrazy jak kręgi na wodzie: kształt ucha, czubek języka, cichy śmiech, miejsce, gdzie szorstkość skóry przechodzi w aksamit, dwa takty melodii, kilka wyszeptanych słów, piegi na ramieniu…

Oddycham.

– Wszystko w porządku? – Chłopak od dłuższego czasu spogląda na mnie znad laptopa.

Jednak nie zawsze jestem niewidzialna.

– Tak. Nie. – Przecieram czoło, przytomnieję od wrażeń organoleptycznych, bo przetarłam szmatą.

– Masz całkiem czarne oczy – mówi on.

R. ma czarne oczy. Wydech. Wdech.

– Teraz na pewno, ścierałam tym blat – mówię. Z przeciwbólowych działa na mnie wyłącznie ironia.

Chwilę milczymy. Zadziałała, ale tylko na mnie. Nie uśmiechnął się.

– Z kontrolą tak samo jak z nadzieją. Nie boję się stracić. Boję się mieć – mówię, podchodząc bliżej, poważniejąc.

Śledzi mój wzrok spokojnie, patrzy przez chwilę na swój własny tekst.

– To wyższy stopień lęku. Nawet nie próbujesz – stwierdza bez zdziwienia.

– Znałam takich, co próbowali.

– I?

Wzruszam ramionami.

– Różnie. Czasem sztywnieją. Żyją w szklanej kuli. Tracą kształt i spadają. Roztrzaskują się.

– Ty nie?

– Ja również. Ale umiem układać puzzle z kawałeczków rozbitego szkła.

*

Nie lubię pisać. Rysunek to co innego. Kilka kresek i możesz powiedzieć więcej niż tysiącem słów. Miałem tak od zawsze. Polonistka w liceum, zadając esej do napisania, podawała temat, po czym marszcząc brwi, a lewą ręką miętosząc legendarne korale, wyciągała w moją stronę wskazujący palec prawej i ogłaszała:

– A ty, Jakubowski, masz mi to napisać i narysować. Przeczytam, obejrzę i wyciągnę średnią.

Dobra kobieta była. Czasem było ciężko. Musiałbym narysować zasadniczo komiks. Nie lubię komiksów. Uwielbiam prostotę, niektóre rysunki Picassa są po prostu genialne.

Jak piktogramy. Uniwersalny przekaz, zrozumiały pod każdą szerokością geograficzną. Kocham też przeciwieństwo. Poniekąd. Grottger to mój absolutny faworyt. Zwykłym ołówkiem, a widzisz kolory, czujesz zapachy i słyszysz dźwięki.

Nie lubię pisać, ale czuję, że jestem Ci to winny. Wiem, jak to wyglądało. Nie zasłużyłeś. Połączyło nas to miasto i rozdzieliło. Kilka milionów ludzi, drugie tyle turystów, a wciąż mam wrażenie, że zbyt wielu wie o mnie zbyt wiele.

To był mój wybór, nawet jeśli nie wybór – to w dużej części moja wina.

Mieszkałem w małym miasteczku. Głęboko schowany. Potem był Kraków. ASP. Jakbym złapał Pana Boga za nogi. Studenckie życie, swoboda. Luz. Koledzy, którzy wcale nie kryli się z niczym. Wystarczyło na całe trzy lata.

Mieszkałem z kimś. Ciąg dalszy banalny, znajomi znajomych, jakaś sytuacja, braciszek na dokładkę, rodzice i koniec bajki. Bez funduszy wszędzie jest tak samo. Powiedział, że też ma dość ciasnoty umysłowej i wyjeżdżamy do Barcelony, miasta dla takich jak my. On będzie grał, ja rysował, a zarabiać możemy w jakiejkolwiek knajpie, choćby na zmywaku. Z naszym wyglądem może nawet lepiej. Prędzej czy później trafi się jakaś możliwość, bo talent itp.

Wyszło jednak na to, że wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma. Dodatkowo okazało się, że nie pasuję. Niby taki sam, a wcale ich nie rozumiem.

Kolejne trzy lata później, już ze smakiem dennego mułu w ustach i bez żadnych złudzeń, wałęsałem się późnym wieczorem po krętych uliczkach, żeby jeszcze nie wracać.

No i zaniosło mnie na Plaça del Pi. I był ten knajpiany ogródek, pusto trochę, bo początek roku i trochę chłodno. I szczupła ciemnowłosa postać.

Najbardziej pamiętam dłonie. W prawej cienki papieros.

Pomyślałem, że może gdzieś z kraju, bo tu takich nie ma. Taka nadzieja dla ubogich.

Na stole kawa i płyta. Michael Franks. „The art of tea”. Ktoś tego kiedykolwiek słuchał? Oprócz mnie rzecz jasna. Zapatrzyłem się tak bardzo, że resztę już znasz.

To nie jest pamiętnik.

Po prostu muszę.

Zapakuję ten zeszyt w kopertę, zaadresuję tam, gdzie mieliśmy się spotkać.

Wypadki się zdarzają. Zwłaszcza gdy nie widać światełka w tunelu.

S.M.

Hotel La Masia

Portbou

Do rąk własnych

Będzie tam dwudziestego piątego kwietnia każdego roku.

Nigdy o nic nie pytałeś. A mi chyba za bardzo zależało.

Nie wiem, czy rzeczywiście tam będziesz co roku.

Chciałbym.

Wiem, że nie mogę chcieć.

Nie należy mi się.

No i na pewno powinieneś wiedzieć.

Wcale nie mam na imię Kuba.

**

pytasz mnie jak się czuję

zwyczajnie

jak wąż

w wylince

stara skóra popękała już i jeszcze boli

nowa jest nadal cienka

niemal przeźroczysta

poruszam się powoli

ostrożnie

prawie nie oddycham

nie wystawiam się na wiatr ciepło ani pośmiewisko

chłodną przejrzystą wodę promienie słoneczne

nie cudzołożę nie kradnę nie chodzę na basen

nie podnoszę papierka z podłogi nie ponoszę

porażek ani nie święcę tryumfów

ani dnia świętego

nie czczę matki i ojca

nie pożądam bliźniego

nie wymawiam

imienia twojego nadaremno

*

– Kocie, przepraszam. – Wyciągam rękę, przykucam w progu, a zwierzątko natychmiast przybiega i ociera się. – Znów wróciłam o skandalicznej porze. Wiem.

Kot się nie gniewa. Kot się cieszy. Ma osiem miesięcy. Jest małą, szarą kulką energii i radości życia. Nawet o drugiej trzydzieści. Zaspany, równocześnie ziewa i mruczy, podskakuje i przeciąga się. Jest ufny, zabawny i entuzjastycznie nastawiony do wszystkiego.

Firanki są piękne. Zasłony. Pasek od szlafroka. Szeleszczące siatki. Pianino, szczególnie gdy się na nie naskoczy z rozpędu. Najlepiej bladym świtem, wtedy dwa źródła dźwięku brzmią prawie jednocześnie: klawisze pod łapkami i okrzyk właścicielki spod kołdry na sofie. Kiedyś próbował pół nocy – i działało. Co brzdęk, to jęk. Albo dynamicznie rzucone przekleństwo. Fascynujące. Suszarka z praniem – duże, zmiennokształtne zwierzę, zaatakowane pod odpowiednim kątem może złożyć się wpół lub rozpaść na wiele małych kolorowych stworzeń. Zaatakowane z impetem odlatują i nieruchomieją, przyczajone. Można je przesuwać. Nie gryzą.

Lustro jest piękne. Każdy kawałek czegoś do zjedzenia. Ptaki za oknem. Właścicielka, o dowolnej porze dnia, w makijażu bądź bez, w odzieży albo i nie. Zawsze znakomita i godna uwielbienia. Może da coś do żarcia. Miłość totalna, ale jak każda inna – z podtekstami.

Mole i ćmy. Piękne, a dodatkowo chrupiące. Trochę się trzeba nabiegać. Ruch to zdrowie.

Wszystko, wszystko jest piękne. I strasznie ciekawe. Cokolwiek fruwa, zwisa i powiewa. Albo pachnie. Do spróbowania, złapania, powąchania, ewentualnie przytulenia się.

Też kiedyś taka byłam. Kiedyś. U początku wszystkiego.

Może z wyjątkiem skakania po pianinie i zmuszania mokrych skarpetek do gier zespołowych. Na mole też poluję. Ale ich nie zjadam.

*

Na początku był Chaos. Jak na Chaos przystało, był ciemny i gęsty.

Też mieliście ponoć coś takiego. Prazupa. Kiedy wiadomo, że jesteś, a nie wiesz, kim się staniesz. Potem zaczęto nas łączyć w dłuższe formy, wciąż jednak w nieprzeniknionej ciemności, pełnej tajemnic. Oczywiście próbowaliśmy się domyślić, co się stanie dalej. Trochę światła na całokształt sytuacji rzucali ci, którzy dołączyli później. Opowiadali to i owo. Każdy inaczej. Opowieści były tak fantastyczne i tak sprzeczne, że w końcu zaczęliśmy traktować je tak, jak wy traktujecie baśnie i legendy. Ale nie mogę powiedzieć, żeby nie zostawiały śladu. Każdy gdzieś w głębi, na dnie najmniejszego wiązania, czuł niepewność.

A niepewność rodzi czasem lęk, czasami jednak sny pełne fantastycznych nadziei.

Może się mylę, a może nasze istnienia wcale tak bardzo się nie różnią. Wy też macie długie okresy przestoju. Nazywacie to codziennością. Coś się dzieje, poruszacie się tu i tam, co czasem wygląda zupełnie automatycznie, wykonujecie te same czynności, często w tej samej kolejności, czasem w stadzie, czasem tylko w samotności. Często rozglądacie się czujnie, nasłuchujecie. To całkiem zabawne. I smutne zarazem. Długimi okresami marzycie o czasie, który przerwie tę monotonię. W końcu jest.

Rzucacie się w wir nowych zdarzeń, nowych twarzy. Bywacie wtedy nieznośni i uciążliwi. Anonimowość potrafi wyzwolić w was te cechy, które tak skrzętnie chowacie przed sobą w normalnym życiu robotów. Nie powiem, podoba mi się. Bo jakoś w ogóle was lubię, choć bywało różnie. Uwielbiacie wtedy nadużywać wolności, czasem za pomocą etanolu, co początkowo wywoływało moje zdziwienie. Nie widzę nic wyjątkowego w dalekim krewnym. Bywa, że taki – jak go nazywacie – urlop kończy się nowymi znajomościami. Zdarza się też, że pojawia się smutek albo wręcz rozpacz. Samo życie.

*

Sprawy zaczęły się toczyć z zawrotną prędkością. Wielkie maszyny metodycznie prasowały nas na duże naleśniki, dostałem też osobisty tatuaż. Nie powiem, że nie bolało. Coś podobnego nazywacie porodem. Tylko że ja pamiętam i same narodziny, i to, co było wcześniej. Wy nie. Potem kontrola jakości. Potem folia i kartonowe ubranko. Wiem, że moje nie jest zbyt piękne. Niektórzy z nas dostali takie, które od razu stały się legendą.

Banan Warhola. Pryzmat z „The Dark Side of The Moon”. Okładka Rolling Stones „Sticky Fingers”, choć w tym przypadku długo nie wiedziałem, o co chodzi z tym uwielbieniem do zwykłych dżinsów. Póki nie dowiedziałem się, że to wcale nie w tych dżinsach rzecz.

Moja jest monotonna i nierzucająca się w oczy. Trochę czerni, trochę bieli i zdjęcie osobnika waszego gatunku.

Macie takie powiedzenie, że nie ocenia się książki po okładce. Chyba nie do końca sami w to wierzycie. Dowiedziałem się o tym, jak spakowano nas w pudła i wysłano do miejsca, w którym zacząłem was częściej spotykać. Nazywacie to sklepem. I co? Ci ładniej ubrani szybko znajdowali właściciela. Łapał krążek łapczywie i z zadowoleniem wychodził.

A przecież ja wiem, że brzmię wcale nie gorzej, a ponadto po tylu latach wcale się nie zestarzałem. Ale ponieważ macie też inne powiedzenie: każda potwora znajdzie amatora, to i mnie się przytrafiło. Matko winylowa, jak ja się cieszyłem! Dziewczyna była młoda i chyba nie do końca przekonana. Mniejsza o to. Posłucha i pokocha.

Wiem, bo przecież się słyszałem.

Nie wyszło. Może raz pokręciłem się na talerzu. Potem półka. Potem kilku jej znajomych. Potem nowa folia i powędrowałem do jej wujka. Wy to potraficie być perfidni. Słyszałem. Nie ma pojęcia, czego słucha wujek, zatem wszystko jedno, a że jej się nie podobam, to dwie pieczenie na jednym ogniu. Zaniepokoiłem się, bo z ogniem mi trochę nie po drodze, ale okazało się, że to kolejne wasze powiedzenie. Zabrała mnie pod pachę i pojechaliśmy.

To była miłość. Wiem to, bo nie rozstawaliśmy się ze sobą. Grałem mu niemal co wieczór, a jego twarz z półprzymkniętymi powiekami pozbywała się zmarszczek. Wyglądał jak chłopiec. Tak wygląda wasze szczęście, jak sądzę. Piękniejecie. Promieniują z was jasność i spokój. Szczęście ma to do siebie, że trwa krótko. Choć było to przecież kilkanaście lat, wydawało mi się, że trwał jeden niekończący się wieczór.

Potem nagle nie było już wieczorów. Znów pudło i zakurzony strych. Bez większych wydarzeń, gdyby nie liczyć myszy, które mojemu sąsiadowi nadgryzły okładkę. Coraz więcej kurzu i coraz mniej nadziei. Ale że tu mawiają siempre hay esperanza, to się doczekałem. No nie od razu. Trafiliśmy na pchli targ. Z pięknym widokiem na Santa Eulalia. Każdy do innego pudła. Nie mam się czym pochwalić, moje było najtańsze, po pięć euro sztuka. Dotykało mnie mnóstwo palców, zazwyczaj pobieżnie i nie zawsze w połączeniu ze spojrzeniem. Dni mijały, ale przynajmniej coś się działo dookoła.

Miał szczupłe piękne palce. Cały był zresztą szczupły, wysoki, w każdym razie jak na tubylca. Ciemne włosy, ciemne okulary, skóra jasna. Chyba jednak turysta. Pełno ich tutaj. Ale te palce dawały nadzieję. Nie przebiegał nimi w pośpiechu, oglądał z namysłem. Zatrzymał się na mnie. We mnie też wszystko się zatrzymało. Nawet zza ciemnych szkieł widać było, jak się nieznacznie rozszerzają źrenice. Bez wahania wyjął mnie z pudła, podał banknot sprzedawcy i poszedł w stronę Plaça del Pi. Usiadł w barowym ogródku. Było chłodno. Zamówił kawę i długo mnie oglądał. Z jakąś taką czułością. Potem delikatnie odłożył na stolik i zapalił papierosa.

Nigdy nie wiadomo, kiedy nastąpi katastrofa. Ten drugi pojawił się od strony kościoła. Szedł zamyślony, ale gdy zbliżył się do nas, wzrok dotąd pusty spoczął na mnie. Coś błysnęło. Stracił zupełnie kontrolę. Wpadł na stolik i dopiero odzyskał równowagę. Krople kawy rozprysnęły się po mnie.

– Kurwa. Lo siento…

Niezdarnie złapał za pudełko z serwetkami. Kawa ponownie zachybotała niebezpiecznie, ale bez konsekwencji.

– Kurwa? Nie powinno być joder? Chyba możemy po naszemu. Ja po hiszpańsku słabo. Szymek jestem.

Chwila ciszy trwała wyjątkowo długo. Może dlatego, że nie mogli przestać patrzeć.

Niestety nie na mnie.

– Kuba. To naprawdę Michael Franks? Mogę usiąść?

Mówiłem już, że zawsze jest nadzieja? Nie szkodzi, powiem raz jeszcze. Czuję w moich rowkach, że coś się zaczęło.

*

Kompres z kota zazwyczaj pomaga. Na poczucie winy. Na lęk i na brak.

Ale są takie tematy, do których już może tylko stado lwów. Ludojadów najlepiej.

Takich, co miłosiernie jednym gryzem głowę.

Nie mówię, że nie chciałabym.

Mój słodki koteczek, korzystając z momentu nieuwagi (zdjąć buty i przemoczoną bluzę, rozgarnąć palcami grzywkę, zrobić małpę do lustra), spenetrował siatki, przegryzł jedną z boku i znalazł żółty ser. Uciekł pod kaloryfer. Spokojnie zabrałam nadgryzione już opakowanie. Odkroiłam – fragment z ząbkami dla kota, pozostały dla mnie.

Są plusy z mieszkania na poddaszu i kolacji o trzeciej nad ranem. Ewentualni puryści z nadwrażliwym żołądkiem, opcjonalnie sanepid, nie mają szans oglądać naszej kulinarnej wspólnoty międzygatunkowej…

Znam dużo gorsze widoki. Jestem barmanką. Ludzie potrafią robić różne obrzydliwe rzeczy, nie potrzeba im do tego innych stworzeń. Sami sobie. I innym. Albo tak po prostu. Bo mogą.

Patrzę. Słucham i obserwuję. Czasem sprzątam. Nos mi nie zadrży ani ręka, organizm mi się przyzwyczaił. Umiem się schować w samą siebie, coraz lepiej.

Czekam, aż przyzwyczai mi się serce i umysł, do wszystkiego.

Póki co trwam. Ześlizgnęłam się znowu w szczelinę w półmroku, za bar. W moje miejsce. Chropowate, lecz z drobinami blasku. Pełne ludzi i przepełnione samotnością zarazem.

Miejsce, które uratowało mnie już dwa razy.

Miejsce, które pamięta.

Śmiech i słowa. Ludzi, których kochałam.

Sama odeszłam. Sama tu wróciłam.

Całkiem sama, bo najbliższych już nie ma. Są gdzie indziej. Albo urośli i zmienili kształt.

Ja również jestem zmiennokształtna, przynajmniej po wierzchu.

Jeszcze niedawno byłam kimś innym. Kimś więcej, jak powiedziałaby moja matka, gdybym jej tylko pozwoliła mówić. Nie pozwalam. Tylko grzecznie i zwięźle o sprawach technicznych: poczta do ciebie przyszła, zadzwoń, proszę, do cioci złóż życzenia, odbierz mi buty od szewca, bo masz bliżej, wyjeżdżam we wrześniu, przyjdź czasami, podlej mi paprotki.

Nic nie mam do paprotek, przychodzę. Podlewam.

Wydajemy do siebie serię zwyczajowo przyjętych dźwięków i pozdrowień. Jak delfiny. Z matką, nie z paprotkami.

Ale ucinam każdy inny temat. Mój dom. Moje życie. Moja praca. Mój sen.

Moja prywatna piękna katastrofa.

Byłam ukochaną córeczką mamusi, od zwierzeń, wypraw do sklepów i wspólnych chichotów z moich i jej nieporadnych rówieśników. Aż do trzeciego roku studiów, kiedy wzięłam dziekankę i wyprowadziłam się. Chciałam dorastać sama. Poszaleć, a potem znaleźć swoją ścieżkę. Popełnić kilka błędów, nauczyć się dbać sama o siebie, zobaczyć, że warzywa w lodówce nie odrastają same, trzeba na nie zarobić, zakupić i wtaszczyć na piętro, a rolka papieru to nie perpetuum mobile…

Stałam przed nią, radosna i przekonująca, jak młode, mocne, zdrowe zwierzątko, długo i czule odchowane w bezpiecznych warunkach. Takie, które zna swoje miejsce i nie może już na nim usiedzieć. Skrzydełka mnie swędziały. Był już czas.

Pokręciła głową, ze śladem zaledwie niepokoju w oczach, nie była szczęśliwa.

Ale znała mnie dobrze. Rozumiała. Długo byłyśmy razem, tylko dwie.

Zachowywałyśmy kontakt, już nie symbiotyczny, ale serdeczny, od czasu do czasu…

…do czasu.

Całkowitego milczenia nauczył mnie D.C.

I umiem.

Jest bardzo przydatne.

Ileż w końcu można mówić do ścian czterech i jednego kota?

– Pić albo nie pić, oto jest pytanie. – Podniosłam zasadniczą kwestię półgłosem, oglądając w blasku świec butelkę wina.

Kot wskoczył mi na kolana, zaczął mruczeć. Całe szczęście, że zawczasu zabrałam otwieracz. Odpowiedź kota wydała mi się oczywista.

Czwarta nad ranem. Książka, kot, świece. Jest wino i jest ser.

Proszę państwa, zaczynamy wieczór moich marzeń…

**

To mogłaby być poezja gdybym

Nie ważył z apteczną dokładnością słów

Gdybym nie układał z nich równań z matematyczną precyzją

I choć czasem myślę że to chrzanię

Że wcale mi nie zimno w nocy

I nie wymyślam wracając że tam za drzwiami

Gdy tylko przekręcę klucz….

Czasem jest nieźle póki nie chcę poczuć

Czasem da się żyć

Nawet dotrwać do rana

Niekiedy jeden sen starczy by mówić więcej śmiać się głośniej

Czasem butelka może zomiren

A czasem nie ma nic

Ale chciałbym wierzyć

Bo przecież było?

To co nie poddaje się podmuchom chłodu

Żywe i ciepłe

Bezmierne i nie do opisania

W najstaranniej obliczonych parametrach

Gdzieś

Strangers passing in the street

By chance two separate glances meet

And I am you and what I see is me*

*

D.C.

Jego cień. Moja peleryna-niewidka.

Wciąż obecny: pierwsze pięć sekund między przebudzeniem a otwarciem oczu. Skurcz serca i umysłu, odruchowy, najpierw w siebie, jak ślimak. Żadnych gwałtownych ruchów, żadnych własnych kolorów, dźwięków, miejsc. Nie wystawiać. Na pośmiewisko. Szklana kula pomiędzy mną a światem, w której przywykłam żyć i poruszać się ostrożnie.

Inny sufit, światło wpadające ukośnie przez okno, szary kot. Jestem sama. Mogę oddychać. Mogę wyjść, kiedy chcę i w czym chcę. Dokąd chcę. I dowolnie wybraną drogą. Mogę milczeć i mogę się śmiać. Mogę zdjąć pelerynę-niewidkę. Mogę nie pamiętać.

Pamiętam. Ale nie rozumiem.

Dawno temu, w innej epoce, był moim marzeniem. Spełnieniem snów o szczęściu każdej dziewczyny w wieku poborowym.

Wysoki, przystojny, z klasą oraz kasą. Z przodkami. I z tyłkiem.

Przodkowie herbowi. Tyłek doskonały. Taki na deser i do pełni szczęścia.

Starszy ode mnie o dwanaście lat, ale gdyby nie pewność siebie i pozycja zawodowa, nikt by się nawet nie domyślił.

Naprawdę był zakochany i szczęśliwy. Dodatkowo odmłodzony tą miłością. Wygłupiał się, brał mnie na barana i wynosił ze śmiechem, dokąd chciał. Pozwalałam mu.

Czuwał nade mną, lecz nie wychowywał. Rozśmieszały go moje frędzle i osiemdziesiąt sześć kolorowych warkoczyków. Chciał, żebym wróciła na studia, ale nie nalegał. Chętnie przychodził popatrzeć, jak pracuję. Poznał moich przyjaciół. Lubił słuchać, jak śpiewam. Uwielbiałam obserwować jego dłonie, w ferworze opowieści tańczyły swój taniec, podkreślając wagę wypowiadanych słów. Jego historie przykuwały uwagę, czasem zabawne, czasem frapujące.

Taniec dłoni był obietnicą. Czułam ich ciepło, tylko patrząc.

Łapał mój zafascynowany wzrok, uśmiechał się uśmiechem zrozumiałym jedynie dla mnie…

Każda mi zazdrościła. Nawet własna matka.

Pamiętam to i nie pamiętam tego zarazem. Jak cudzą opowieść. Obejrzany film.

Potrafię przywołać obraz, ale nie ma dźwięku. Ani innego poruszenia.

Nie sklejają się ze sobą fragmenty obrazu.

Do tego, co po Tym. I co jeszcze później.

*

Portbou, 24 kwietnia

Pamięć to zwierzę. Całkowicie dzikie, a jednak jakoś oswojone. Jak kot. Podobno koty doskonale rozumieją ludzi. Wiedzą, czego chcemy. Mają to po prostu najczęściej w głębokim poważaniu. Moja pamięć też potrafi bawić się ze mną w berka, odmawiając współpracy w kluczowych momentach. Perfekcyjnie utrudniając życie. Na swój opatentowany sposób wyrywać w środku nocy konkretnym obrazem. Po to bym już nie mógł zasnąć.

Siedzę na tarasie naszego pokoju. Przyjeżdżam tu co roku. W wigilię tego dnia. Jutro wszystko się zacznie i wszystko skończy. Nieprawda. Skończyło się i już nie zacznie.

Ale może ruszę do przodu. Dowiem się czegoś o sobie. Ważnego.

Jest taki jeden obraz, który nigdy nie znika. Nasze pierwsze spotkanie. Wcale nie było pierwsze. Widywałem cię przecież na tej stołówce. Zazwyczaj po drugiej stronie lady.

Ja, poważny student. Nie byle co, inżynieria akustyczna. Nie domyśliłbym się, że ty też studiujesz. Na tej samej uczelni. Skupiony na sobie nawet nie bardzo wiedziałem, że moje najwspanialsze AGH posiada wydział humanistyczny. I że właśnie na nim studiujesz. Kulturoznawstwo. Jak się temu bliżej przyjrzeć, nie ma lepszej praktyki dla kulturoznawcy niż praca w studenckiej stołówce. Rok doświadczenia i można bez lęku pojechać studiować obyczaje ludożerców w głębi Czarnego Lądu. Albo zostać niewykrywalnym agentem w Korei Północnej.

Obraz jest krótki. Wszystko, co nasze, było zbyt krótkie i zbyt intensywne. Ja podchodzę do lady. Ty właśnie zbierasz coś z podłogi. Widelec. Ponosisz głowę do góry, długa grzywka jasnych włosów opada na oczy. Poprawiasz ją od niechcenia i zielone spojrzenie trafia we mnie. Dosłownie. Zobaczyłem anioła. Wiem, irytował cię później ten opis jak z taniego religijnego kiczu. Nie było w tym kiczu. Ani odrobiny. Przysięgam. Było mistycznie. Twój wzrok też zatrzymuje się, mam wrażenie, że jego zieleń zaczyna wirować. Mgnienie. Chwila. Zadziałało.

– Pewnie przyjdzie ktoś głodny.

– Nie widziałam tu nikogo najedzonego. To dzikusy. Pewne miejsca tak działają.

Uśmiech. Nieśmiały.

– Ja też jestem dziki.

Spojrzenie. Namysł.

– Nie. Jesteś inny. Nie wiem, jaki. Ale inny.

– Więc jest dla mnie jakieś wybawienie. Może kawa? Nie tu, rzecz jasna.

– Może.

Pamięć to dzikie zwierzę. Te kilkanaście miesięcy przewija się w mojej głowie tam i z powrotem. I nie chce się zatrzymać na tym, co chciałbym wspominać wciąż i wciąż. Wakacje. Portbou. Ten hotel. Wspólne wędrówki wzdłuż klifów. W góry. Wieczory spędzane w grocie na plaży. Noce. Nie kochaliśmy się. To znaczy byliśmy zakochani tak, jak tylko potrafię sobie wyobrazić, że ona i on. Nie chciałaś seksu. Nie teraz. Później.

Uszanowałbym tak czy owak każdy twój wybór. Było miło zasypiać i budzić się.

Pewnie zbyt miło. Przyszedł luty. Widzę jasno i ostro. Znikasz. Uśmiechasz się jakoś inaczej. Siłą zaciągam cię do lekarza. Badania. Szybka diagnoza. Wyrok.

Szpitalne ściany znam na pamięć. Tysiące igieł. Wbijają się w ciebie, w toalecie wbijam zęby w swoje ramię. Noszę bluzy z długimi rękawami, żebyś nie widziała. Nie masz już włosów. Masz za to coraz większe oczy. Wpadam i tonę. Pocieszasz mnie. Zabija mnie to. Wyrywa po kawałeczku. Wściekam się. Dostaję szału na widok studentów. Studentek. Wszystkie młode. Wszystkie współczujące. Niektóre służbowo, inne szczerze. Wyczuwam to. Nieważne. Wkurzają mnie, bo są zdrowe.

Trzymam cię za rękę. Dwudziesty czwarty kwietnia się skończył. Już po północy. Otwierasz oczy. Cichy szept. Wszystkiego najlepszego. Dziękuję. Śpij, jestem tu i pilnuję. Zamykasz oczy.

A ja zawiodłem. Zabrakło mi sił, żeby powstrzymać nieuniknione. Przespałem swoją szansę.

Portbou, 25 kwietnia

Budzę się i zaczynam rytuał. Obniżam metodycznie poziom alkoholu w butelce. Alkohol jest przedni. Glenlivet. Dla ciebie wszystko, co najlepsze. Gapię się w morze. Niezbyt grzecznie odsyłam panią od sprzątania. To dzień nieporządku. Zawartość popielniczki przesypuje się na stolik. Świat chwieje się coraz bardziej. Chcę zetrzeć śmierci uśmiech z twarzy. Poddaję się coraz bardziej. Ona triumfuje. Znów. Jak co roku wykrzywia twarz w tej parodii uśmiechu i życzy mi jak ty wtedy: wszystkiego najlepszego.

Dziś jest jednak trochę inaczej. Jakoś tak. Moja naiwność mnie odrobinę odmienia. Czekam. Mam dla ciebie mojourodzinową opowieść.

Światło dnia gaśnie. Druga butelka, trzecia paczka.

Cisza.

Jedźmy, nikt nie woła.

Odjeżdżam w samotną noc.

Niech się stanie.

**

przytul się jeśli chcesz

jeśli potrafisz wybaczyć

nie mogę ci dać więcej nad

najbardziej zewnętrzną fizyczność

przytul się jeśli chcesz

jeśli ci to cokolwiek daje

moje ramiona podległe woli

obejmą cię

posłusznie

tylko nie podchodź bliżej

niż na odległość skóry

nie patrz mi w oczy głębiej

niż pozwalają źrenice

gdzieś na dnie

moich myśli

w głębi snów

i poniżej pamięci

jest obraz

milczeniem zakryty

wyłącznie w obronie własnej

powstrzymaj się przed używaniem

jakichkolwiek dodatkowych zmysłów

najwięcej co mogę ci dać

to nieświadomość

*

Teraz wiem to, co oczywiste: nie ma stanu pomiędzy podaniem a niepodaniem dłoni.

Życie łączy się z drugim tylko w zaufaniu. Albo wcale. Niezależnie od motywacji. Nawet jeśli głównym powodem jest wspólne poczucie winy, chęć wyglądania dobrze w kronikach towarzyskich czy powinność.

To, czego nie złączymy, zostaje rozdzielone. Po prostu. Jeszcze prostsze: osobne elementy w jednym małym pudełku obijają się.

Czasem boli.

Dłoń można podać tylko wtedy, gdy nie trzymamy w niej kurczowo swojego latawca.

Ostatniego źdźbła trawy, które czasem jako jedyne chroni przed spadaniem.

.

.

.

.

Bum.

*

Misiu przyniósł do pracy kosz pełen ananasów i wręczył mi jednego. Podniosłam owoc do twarzy, powąchałam.

Nasze oczy spotkały się nad barem. Coś błysnęło na krawędzi pamięci. Obojgu?

Znamy się od tak dawna. To samo miejsce. Mniej ludzi, mniej kolorów.

Teraz zostaliśmy tylko my.

Siedem lat tłustych, siedem chudych. Jak nazwać te, które pozostawiam właśnie za sobą?

Siedem lat temu miałam wszystko. Krąg najbliższych. I wszystko było takie łatwe.

Przeplatały się: przyjaźń, praca i zabawa. I plan na życie miałam, i narzeczonego. Jak z bajki. D.C.

Co było bajką, w którą wierzyłam naiwnie, a w co nie mogłam uwierzyć, choć było prawdziwe?

Zamykam oczy. Tamte zapachy i dźwięki, tamten czas.

– Opowiedz mi o nim – poprosiła, bawiąc się palemką. – Ale tak naprawdę. Jaki jest? Posiada w ogóle jakieś wady? Dłubie w nosie i wyciera o obrus? Puszcza wielkie bąki? Głośno chrząka? Trzyma pod łóżkiem pudło z pornosami?

– To nie musi być wada – wtrąciła Żywka miękkim, rozmarzonym tonem, równocześnie zamierzając się monstrualnym nożem na orzech kokosowy.

Szef zarządził tydzień hawajski i testowaliśmy drinki, na sobie i na ludziach. W roli ludzi wystąpiła Ryfka, należało jej używać z rozmysłem, czyli poczęstować wszystkim po kolei, a zarazem zbyt szybko nie upić, bo na cholerę nam tester chrapiący pod barem.

– Odrobina pikanterii nie zaszkodzi, w łóżku i w okolicach… – kontynuowała Żywia, a mordercze narzędzie uparcie ześlizgiwało się z kokosa. – Uch, ale twarde bydlę, ja nie wiem, czy dam radę…

– Idź ode mnie, kochanie, z tą maczetą, jak cię proszę – zaśmiała się Ryfka. – Albo daj. Przytrzymam. Wal śmiało.

– Palce ci poodcinam…

– Cycki mi poodcinasz, jak będziesz tak machać. Dawaj czubkiem. Tutaj. Na czym to stanęło?

– Na cyckach – mruknął Misiek, układając na blacie oczywistą w swojej wymowie kompozycję z dwóch małych orzechów kokosowych i ogórka. Faceci! Niby tacy dorośli, z biznesami, a część ich mózgu wiecznie ma trzynaście lat. – Jeszcze na pornosach, dłubaniu w nosie i wadach D.C. – Po namyśle dołożył ogórkowi futerko z liści ananasa.

– Wariatki – powiedziałam, obejmując tym określeniem także i Michasia. Nasz knajpiany rodzynek zdecydowanie miał cechy żeńskie i dlatego był dopuszczany do wszelkich sabatów. – D.C. nie ma wad. Nie chrząka, nie wyciera, nie puszcza i nie trzyma pod łóżkiem.

– Każdy ma wady. – Ryfka wzruszyła ramionami. – Ty na przykład masz defekt fabryczny. Zw… zwroku. Wzroku. Postrzegasz świat i ludzi w jasnych kolorach wyłącznie. Żadnych ciemnych. Żadnych, kurna, nawet odcieni szarości… Wezmę cię chyba na klinikę w styczniu, mam zajęcia. Niech okuliści zbadają enewe… ewenement.

– Sto metrów dalej i na prawo jest druga klinika. Psychiatryczna. Też będą żywo zainteresowani – mruknął Misiek. – Każdą z was, bo każda to przypadek. Kontrastowy, powiedziałbym. Czerń i biel. Tej pani już wystarczy.

– I am colorblind… Coffee black, egg white… – skojarzyło się Ryfce, a mi jak zwykle na krawędzi umysłu błysnęło pytanie, dlaczego ktoś obdarzony taką barwą głosu nie robi kariery międzygalaktycznej, tylko z uporem i dużym wysiłkiem studiuje medycynę. Pół wersu, cztery słowa, a już czułam go wszędzie. Ten głos. Krajobraz robił wdech, nasłuchując. Brzuch mi wpadał w rezonans.

– Dagmara porusza się po świecie osobnym kanałem, pachnącym i świetlistym, bez odrobiny cienia – kontynuował Miś w rozpędzie – Ryfka zwiedza podziemne, mroczne korytarze. Jakim cudem wy w ogóle się lubicie?

Żywia zastygła z maczetą w dłoni. My popatrzyłyśmy na siebie ze zdumieniem. W czarnych oczach Ryfki zamigotało złote światełko.

– …Pull me out from inside* – dokończyła powoli, obdarzając mnie długim, przeciągłym spojrzeniem, i roześmiała się. Chyba faktycznie jej wystarczy. Ciekawe, że po spożyciu język jej się plącze, jak mówi, a nigdy gdy śpiewa. – Wcale jej nie lubię. Irytuje mnie ten wieczny op… optymizm, nie może być pra…wdziwy, zęby od niego cierpną i zgrzytają – powiedziała, nadal szeroko i promiennie uśmiechnięta. – Ale za to ją kocham. Pojęcia nie mam czemu… I am ready, I am ready… I am… fine* – zamruczała znowu. Przyczepiło jej się.

– Dziękuję, nawzajem – ukłoniłam się. Ryfka prychnęła. – Zeszliście już ze mnie i tego mojego?

– Nie, bo ja też chcę wiedzieć jako niewydarzony egzemplarz rodzaju męskiego. Może się czegoś nauczę, obcując z ideałem – powiedział Misiek. – Naprawdę ten twój to taki superman bez skazy? Weź, Daga, pamiętaj: jak ci się znudzi ta chodząca doskonałość, daj numer telefonu. Przetestuję.

– Marne szanse – parsknęła Żywia. – Nie jesteś w jego typie.

– A więc jednak ma jakieś wady – podsumował z namaszczeniem Misiu i zabrał się za rozłupywanie kolejnego kokosa.

– I am covered with skin… no one gets to come in… Pull me out from inside… – zanuciła Ryfka, oglądając dokładnie własne paznokcie. – I am folded, and unfolded… and unfolding I am… – Podniosła głowę, zamrugała, jakby zbudziła się ze snu. – No co? Ma wady, ma. Jest jak chleb poszwe… powszedni. Wyschnie, zęby złamiesz i natychmiast polecisz po je… hep! …szcze. I jeszcze. I jeszcze. Hep! Nigdy się nie znudzi.

*

W przestworzach, 26 kwietnia

Silniki boeinga 737 wydają z siebie dźwięk, który niebezpiecznie rezonuje z pulsowaniem pod sklepieniem mojej czaszki. Jeszcze chwila, sinusoidy nakładają się na siebie i wielkie „bum” rozrzuca fragmenty zawartości mojej głowy wśród szczelnie upakowanych pasażerów. Ich twarze, najpierw zdziwione, potem przerażone. Czerwona maź spływa po lokach zgrabnej blondynki, dziecko w rzędzie obok pochyliło się, by zobaczyć i już tak zostało – z rozdziawioną buzią. We włosach ma białe spinki. Po chwili uświadamiam sobie, że to fragmenty mojej osobistej kości ciemieniowej. Szanowni Państwo, najmocniej przepraszam za zaistniałą sytuację, proszę nie zwracać na mnie uwagi, czasem tak miewam. Obiecuję, że to się już nie powtórzy. Horyzont ciemnieje, po chwili bez ostrzeżenia nadchodzą turbulencje.

Otwieram oczy. Nie ma czarnych chmur, nie ma turbulencji, pod nami widać jak na dłoni Alpy. Patrzę na zegarek. Drzemka trwała całe pięć minut. Nie mogę zasnąć. Zazwyczaj zajmuje mi to parę chwil po wejściu do samolotu, zwłaszcza dwudziestego szóstego kwietnia, kiedy silniki niebezpiecznie… Dość!

Myślę obrazami. Paradoksalnie. Większość mojego życia skupia się na dźwiękach. Tego zawodowego i tego muzycznego, które traktuję jak hobby. Szukam dźwięków, zestawiam je ze sobą, aż stworzą w mojej głowie obraz. Nie zawsze wiem, jaki będzie. Ale być musi. Dopiero wtedy czuję, że dźwięki są prawdziwe. Obrazy, rzeźby, fotografie, które oglądam, są nieme. Trochę to pokręcone. Bo właśnie teraz zależy mi na tym, by któryś z nich przemówił. Jestem po rytuale, nie chodzi mi o TE obrazy. Dziś mogę zostawić umarłym grzebanie umarłych. Przynajmniej na jakiś czas. Dlatego nie mogę zasnąć. Przeszukuję TAMTE obrazy, które pozostały po wydarzeniach sprzed ponad dwóch miesięcy.

Dziwny tydzień. Szczerze się zdziwiłem, kiedy zapytałeś, gdzie jest Colonia Guëll. Przecież mieszkasz tu już chwilę, sam powiedziałeś. I podziwiasz Gaudiego. Powiedziałeś też, że pracujesz w barze, lubisz rysować, pochodzisz spod Krakowa, ale wolisz tutejszy klimat, kochasz szum morza. Pomimo tego zmęczenie. Chciałbyś. Strzępy informacji. Fragmenty, które same wypływały. Może powinienem zapytać, nie byłbym teraz tak bezradny. Czasu jednak było niewiele, tematów do rozmów zbyt dużo. To miłe uczucie nadawać z kimś na tych samych falach. Nawet dla osób, które raczej nie lubią nadawać. Ani odbierać. Jakoś tak wyszło, od początku, przypadkiem, i widziałem, że było dobre. Nie chciałeś kręcić się po mieście, chętnie przystałeś na oglądanie okolic.

Ze zdziwieniem stwierdzałem codziennie, jak wielką satysfakcję przynosi mi pokazywanie tych wszystkich miejsc, których nie widziałeś. Jak fajnie patrzeć na twoją twarz, z tymi trochę zbyt długimi jasnymi włosami, w której jak w lustrze odbijały się zachwyt, zdumienie, radość. Przecież gdzieś być musi jakaś rysa w murze. Niedokładnie poukładane piksele.

Ostatni wieczór. Jutro odlatuję. Siedzimy oparci o ścianę nieczynnego hotelu na plaży w Garraf. Ciemno. Oglądaliśmy wcześniej Finca Guëll. Wiatr zbyt chłodny.

– Nie wiem, czy powinienem. – Wyciągasz coś z kieszeni.

– Nie mam pojęcia, czy powinieneś, nic nie widzę.

Pomachałeś mi skrętem przed oczami.

– Teraz widzę. Ale dalej nie wiem. Sam zdecyduj.

Zdecydowałeś.

To wtedy zakończyłem poszukiwania. Zmieszany. Zaskoczony. Twoje ramię opierało się coraz mocniej o moje. Moje zareagowało. Odruch tracącego równowagę? Pocałowałeś mnie w policzek. Potem siedzieliśmy, milcząc.

– Nie uciekasz. Czy to znaczy…?

– To znaczy tylko, że nie uciekam. Ale iść musimy. Zaraz ostatni pociąg, o ile dobrze pamiętam.

Wstałem. Ty obok. Wtedy powiedziałem ci, gdzie będę dwudziestego piątego kwietnia. I wiem, że szczerze się ucieszyłeś. Po prostu.

Samolot podchodzi do lądowania. Nadal szukam nierówności w fakturze, złego fragmentu kodu. Koła uderzają o pas. Czasem zbyt wiele cienia w spojrzeniu? Siniaki, które starannie ukrywałeś? Po co? Przecież to żadna wielka sprawa. Niekiedy przesuwane spotkania? Bywa. Coś jednak nie pasuje. Czuję tak, choć dziś to bez znaczenia.

Lepiej nie myśleć.

Wysiadam. Kraków wita mnie ciemną, zimną mgłą.

**

czasem przychodzi jako

wspólny śmiech przywołanie

dobrze znanego żartu ulubionej

kreskówki z dzieciństwa

popatrz

z drugiego końca świata a przecież

tak samo kot nie pies góry jesień

jeśli ser to żółty pociągi

cudze okna nocą

kompot tylko z czereśni czekolada

koniecznie z orzechami

czasem jak dopełnienie melodii z tyłu głowy

tej zawsze na krawędzi snu jawy pamięci

niemalże doskonałej w którą jednak

wpisywała się cisza brak

ostatniego akordu chyba

ale

jakby się nagle znalazł

i rozbrzmiewa

melodia co otula światło które tańczy

od ściany do ściany po horyzont po niebo po dach

ktoś porozsuwał zasłony wreszcie włączył dźwięk

nad świat ogromną falą napływa muzyka

czasem przychodzi jako zmiana barwy

krajobrazu za oknem

kąta padania światła

lub jako odbicie

pojedynczego promienia

w oczach naprzeciw oczu

czasem jest jedynie

nieomal nieuchwytnym przesunięciem struktury przestrzeni

lub sposobem

zmrużenia powiek w przypływie szczerości lub śmiechu

czasem zapachem mokrej trawy przecież

nigdy wcześniej tak nie pachniały trawy o poranku

barwą głosu przy zadawaniu pytania melodyką

wypowiadania głoski „o” lub układem

palców trzymających długopis albo

ruchem dłoni podwijającej rękawy

czasem przychodzi tak cicho że długo nie widać

żadnej różnicy w gęstości powietrza

czasem dopiero jeden głębszy wdech

wiesz

siedem minut temu

dało się

wstać i wyjść

zanim

będzie za

ciasno teraz

już nie mogę

poprzesiadały się na ciebie wszystkie moje wiersze

------------------------------------------------------------------------

* Utwór „Echoes” zespołu Pink Floyd z płyty „Meddle” z 1971 roku. Jako autorzy utworu wymienieni są wszyscy członkowie zespołu: Roger Waters, David Gilmour, Nick Mason, Rick Wright.

* Cytaty pochodzą z utworu „Colorblind”, Counting Crows, z albumu This Desert Life, 1999
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: