Ernesto, brat delfinów - Joanna Piotrowska - ebook

Ernesto, brat delfinów ebook

Joanna Piotrowska

4,3

Opis

Kiedy czuwają nad tobą bogowie

Pewnego wieczoru emerytowana pielęgniarka Rosa Sanchez znajduje na swoim ganku podrzucone niemowlę. Ernesto, bo tak nazwie chłopca, już wkrótce zmieni jej życie i stanie się całym jej światem. Kim tak naprawdę jest chłopiec? W jaki sposób trafił do domu na kubańskiej prowincji? Czy jego rodzice żyją ? A może rzeczywiście jest dzieckiem bogini Yemai, królowej oceanu, i bratem delfinów?
Ta niesamowita historia, garściami czerpiąca z powieści nurtu realizmu magicznego, uchyla drzwi do innego, fascynującego świata. Świata pełnego muzyki, magii i słońca, ale i rodzinnych tajemnic, które w trudnych czasach politycznego reżimu nabierają szczególnego znaczenia...

„Ernesto” ma to, czego brakuje polskiej literaturze, a co ma w nadmiarze powieść iberoamerykańska. Realizm magiczny, w tym przypadku także nawet – mistyczny.
W książce zachwyca oszczędny, ale niezwykle zmysłowy styl autorki. Piękne zdania można wycinać i wklejać jako złote myśli. […] Po otwarciu drzwi tej książki wkraczamy w zupełnie inny wymiar, gdzie magia miesza się z tajemnicą, gdzie słychać głosy przodków, a szczęście zdaje się być na wyciągnięcie ręki. Niezwykła powieść.


dr nauk humanistycznych Katarzyna Krzan,
specjalista literaturoznawstwa
krzan.blox.pl

"Wyszła na ganek. Pomyślała, że to może ktoś z sąsiadów potrzebuje pomocy. Przez wiele lat pracowała w szpitalu Calixto Garcia w Hawanie jako pielęgniarka i ludzie wciąż zwracali się do niej z prośbą o pomoc w nagłych sprawach.
– Jest tu ktoś? – zawołała, ale odpowiedziała jej cisza.
Odwróciła się powoli ku drzwiom i wtedy dobiegł ją cichy dźwięk. Zastygła w bezruchu. To niemożliwe – pomyślała. Ale przecież nie mogła się pomylić. Spojrzała w miejsce, skąd dobiegało żałosne kwilenie.
Na jej wysłużonym bujanym krześle leżało zawiniątko.
Podniosła je delikatnie.
Zawinięty w kraciasty kocyk płakał maleńki chłopczyk.
Czy właśnie wtedy usłyszała dalekie wołanie oceanu? Melodię podwodnego królestwa?
Wzięła maleństwo w ramiona i zamknęła za sobą drzwi chaty."

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 132

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (4 oceny)
1
3
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

Stara riksza z głuchym zgrzytem zatrzymała się przy cmentarnej bramie. Zdyszany kierowca odsłonił w uśmiechu rząd białych zębów.

– Dojechaliśmy! – oznajmił z dumą i słyszalną w tonie ulgą.

Spojrzała na jego chude ramiona sterczące ostro znad przetartej koszuli barwy ziemi i ogarnęło ją niejasne poczucie winy. Wyciągnęła z kieszeni żądaną kwotę i coś jeszcze.

– Rany! Oryginalne trzy peso! – Oczy chłopaka zabłysły.

Drobny pieniądz, cenny ze względu na swą unikalność i wizerunek Che Guevary, zabłysnął w słońcu, by po chwili zapaść się w czeluść kieszeni.

Riksza ruszyła z żałosnym jękiem i rozpłynęła się w gwarze ulicy.

Tętniące, hałaśliwe życie przetaczało się przez ulice miasta. Rozszerzało się i mieniło w słońcu, odbijało w intensywnych barwach zabytkowych aut, duchów minionej epoki. Zadziwiająco realnych. Urzekająco dostojnych. Stukotało kopytami końskich bryczek, powiewało bielizną rozpiętą nad przerdzewiałymi balustradami ruin dawnej świetności.

Jak wzburzone morze odbijało się od wysokich murów Cementerio Colon.

Za nimi była już tylko cisza.

Marmurowe miasto umarłych spało wiecznym snem.

Strażniczka otwierająca żeliwną, ciężką bramę obrzuciła wchodzącą obojętnym spojrzeniem. Kolejna nieszczęśliwa matka, żona lub kochanka. Przychodzą ich tutaj setki.

Poranne słońce łagodnie wynurzało z mroku kolejne posągi. Madonny i anioły o skamieniałych skrzydłach i smutnych alabastrowych obliczach. Białe kapliczki, wewnątrz których zasuszone kwiaty rozpadły się w pył. Zatarte w czasie nazwiska i twarze znikające ze zdjęć.

Poczuła przelotny chłód. Jakiś dreszcz spływający po plecach. Cień przesunął się po płycie grobowca i zawirował w podmuchu wiatru. Spłoszony ptak skrył się w ciemnej zieleni samotnego drzewa.

Znalazła ten grób bez trudu. Odcinał się od martwej bieli jaskrawą barwą świeżych kwiatów. Unosił niczym łódka na zimnym morzu zapomnienia.

Jak maszt wznosił się jej posąg. Z niemowlęciem w ramionach, wsparta na krzyżu, cudowna La Milagrosa.

Nie znalazła słów, by wyrazić to, z czym tu przyszła. Rozpierzchły się i zgubiły w pustce, jaka wypełniała jej mózg, serce, duszę. Była niczym szkielet budowli wypalonej od środka, ziejący otwartą raną okien i poczerniałych ścian.

Przesunęła spojrzenie po wygrawerowanym na płycie napisie.

Amelia Goyri de Adot.

Data śmierci: 3 maja 1901.

Ta, którą pochowano z martwo urodzonym synkiem w nogach.

Ta, która trzymała synka w ramionach, gdy po latach otworzono jej grób.

Wokół dziesiątki tabliczek z podziękowaniami za cud. Cud szczęśliwych narodzin, cud wyzdrowienia. Wdzięczne matki i babcie. Wzruszeni rodzice.

Coś na kształt uśmiechu w wyrzeźbionej twarzy.

Nagie dziecko w objęciach posągu. Krągłe i silne. Ze zmożoną snem główką opartą o ramię matki. Marmur wytarty od dotyku ludzkich rąk.

Miedziane uchwyty grobowca zabłysły w słońcu. Poczuła w dłoni ich metaliczny chłód. Zastukała w płytę. Raz i drugi. By usłyszała. By obudzić ją, jak codziennie od dnia jej śmierci próbował to robić oszalały z bólu mąż, póki sam nie spoczął u jej boku.

– Obudź się! Obudź się, Amelio! – Przesunęła się dalej, wzdłuż grobu. Do kolejnego uchwytu. Głuchy stuk odbił się echem od marmurowej płyty.

– Usłysz mnie! Usłysz! Jestem tutaj. – Dotknęła dłonią postaci dziecka. Jakiś ostry kolec poruszył się gdzieś w głębi. Jakieś dalekie echo tęsknoty.

Przesunęła się za posągiem. Podeszła do kolejnego z uchwytów.

– Obudź się! Usłysz mnie, La Milagrosa!

Nie można odwracać się do niej plecami. Wtedy nie posłucha. Patrząc w twarz posągu, zastukała ostatnim uchwytem.

Chcę zapomnieć.

Zapomnieć.

Tylko tyle.

Chwilę później Isabel Ramirez weszła w gwar ulicy. Wtopiła się w miasto, któremu na imię Hawana.

*

Stukot bujanego krzesła odmierzał czas dokładniej niż niejeden zegar. Zresztą Rosa Sanchez nie potrzebowała zegara. Wiodła życie proste i tak miarowe, jak daleki łoskot oceanu i cichy szmer palmowego gaju. Odkąd odeszły dawne miłości i złudzenia, a młodość pewnego dnia ujrzała w lustrze obcą, starą twarz zmęczonej kobiety, osiadła w tym miejscu na stałe.

Z zacienionej werandy wpatrywała się w niespiesznie mijające wschody i zachody słońca – z pewnością, że są największym darem, jaki otrzymała od losu.

Staruszka ceiba, karaibskie drzewo życia, święte drzewo Indian i niewolników, wrosło korzeniami w wiejską chatę i niemal unosiło ją nad ziemię. Lecz mimo że podłoga pękała i ściany domu pochylały się, nie starała się niczego zmieniać.

Rosa kochała to drzewo i tę ziemię w kolorze brudnej pomarańczy.

Jak kapłanka stała na straży Królowej Drzew.

W jej szumie słyszała odległy odgłos indiańskich bębnów i tęskny śpiew murzyńskich przodków.

W potężnych korzeniach drzewa płynęła krew niewolników z Czarnego Lądu i ich białych panów, krew piratów i konkwistadorów.

Ceiba była żywą historią wyrosłą z kubańskiej ziemi.

*

Kiedy po latach Rosa Sanchez wspominała ten wieczór, była pewna, że słyszała dobiegający z oceanu śpiew. Tajemny śpiew, którym syreny wabiły marynarzy. Śpiew delfinów nad zatoką.

Zapadał zmrok, a ona właśnie zdjęła z ognia czarną fasolę i ryż, resztki mięsa wyłożyła dla zwierzaków. Wyleniały kocur i pies z poszarpanym uchem żywili się zgodnie z jednej miski i nigdy nie dochodziło między nimi do awantur. Zapaliła lampkę i w jej blasku ujrzała cień przesuwający się po ścianie. Odwróciła się i podeszła do okna.

Delikatny wiatr powiewał w stronę morza i czuć było wyraźny, gorący zapach ziemi i kwiatów hibiskusa. Jej chatka stała samotnie, oddalona od innych poletkiem dzikiej ziemi zarosłej gęstymi krzewami, drzewami mangowców i gajem palm królewskich. Bardziej wyczuła, niż dostrzegła ciemną postać oddalającą się w pośpiechu.

Wyszła na ganek. Pomyślała, że to może ktoś z sąsiadów potrzebuje pomocy. Przez wiele lat pracowała w szpitalu Calixto Garcia w Hawanie jako pielęgniarka i ludzie wciąż zwracali się do niej z prośbą o pomoc w nagłych sprawach.

– Jest tu ktoś? – zawołała, ale odpowiedziała jej cisza.

Odwróciła się powoli ku drzwiom i wtedy dobiegł ją cichy dźwięk. Zastygła w bezruchu. To niemożliwe – pomyślała. Ale przecież nie mogła się pomylić. Spojrzała w miejsce, skąd dobiegało żałosne kwilenie.

Na jej wysłużonym bujanym krześle leżało zawiniątko.

Podniosła je delikatnie.

Zawinięty w kraciasty kocyk płakał maleńki chłopczyk.

Czy właśnie wtedy usłyszała dalekie wołanie oceanu? Melodię podwodnego królestwa?

Wzięła maleństwo w ramiona i zamknęła za sobą drzwi chaty.

A kiedy zasnęło utulone w jej ciepłych objęciach, podeszła do obrazka, z którego Madonna o ciemnym obliczu ubrana w białą suknię i błękitny płaszcz uśmiechała się do niej. Matka Boska i bogini Yemaya w jednej osobie. Królowa Morza i wszystkich istot w nim żyjących.

Rosa położyła pod jej wizerunkiem pęk świeżych białych kwiatów.

Obok wisiało zdjęcie mężczyzny o ciemnym zaroście w berecie z czerwoną gwiazdą. Fotografia Ernesto Che Guevary ze spojrzeniem utkwionym w dal wypłowiała już od słońca, nadgryziona zębem czasu.

Czasem zastanawiała się, na co patrzy i co widzi ten, którego wielbią tłumy i ona sama. Gdzie jest ten ląd, którego on szuka wzrokiem? I nieodmiennie pojawiał się w niej smutek, że El Comandante nie dostrzega Rosy Sanchez i jej zwykłego życia.

Nie znam piękniejszego imienia – pomyślała.

I tak mały chłopczyk znaleziony na progu jej domu zyskał imię Ernesto, nazwisko Sanchez i babcię Rosę, a wraz z nią – całą miłość tego świata.

*

Gdyby Rosa Sanchez siedziała jak co dzień w bujanym fotelu na werandzie swojej chaty, może wyczułaby obecność skrywającej się w ciemności nocy postaci. Z pewnością usłyszałaby warkot odjeżdżającego pośpiesznie samochodu.

Ale w ten niezwykły wieczór i wszystkie kolejne Rosa widziała już tylko swojego małego Ernesto. I wierzyła, że żadna siła nie może go jej odebrać.

*

Ksiądz Manolo był poczciwym człowiekiem. Wesołe usposobienie, pogłębiająca się z wiekiem nieporadność i widoczne problemy z pamięcią, które lekarze nazwali chorobą Alzheimera, czyniły z niego osobę niegroźną. Komitet Obrony Rewolucji już od dawna zaprzestał wzywania go na przesłuchania, a miejscowe kobiety otoczyły starego księdza dyskretną opieką.

Każdego dnia wiele godzin ksiądz Manolo spędzał nad oceanem. Wpatrywał się w jego fale, nucąc jakąś sobie tylko znaną melodię. Głaskał wychudzone psy i koty, uśmiechał się do ptaków i witał każdego przechodnia nieobecnym, błądzącym uśmiechem, odpowiadając na pozdrowienia niezmiennym „Jaki piękny dzień!”.

Nigdy jednak ksiądz Manolo nie zapomniał, jak ochrzcić dziecko.

W małym kościółku o jasnych ścianach i oknach pozbawionych szyb, przed skromnym ołtarzem, z którego spoglądała w zadumie Matka Boska, Ernesto Sanchez przyjął chrzest.

Towarzyszyli mu czarnoskóra Marisa, której wzrok powoli gasł za białą zasłoną zaćmy, Pablo piekarz ze swą smutną żoną Mercedes i chudą wnuczką Juanitą i Gregorio Fernandez – samotny rybak znad zatoki.

Gdy garstka przyjaciół przybyła wraz z Rosą i małym Ernesto do chaty za wsią, zastała starą ceibę, święte drzewo przybrane białymi wstążkami i kokardami.

Smukły, srebrnoszary pień lśnił w blasku słońca, a z grubych pędów wychyliły się wielkie kwiaty o intensywnym różowym kolorze. Ceiba, Królowa Drzew, zakwitła. Obudził się świat duchów i zmarłych przodków mieszkających w jej korzeniach. Połączyły się królestwa nieba, ziemi i podziemi. Przepłynęła tajemna energia.

Rosa Sanchez wlała w korzenie święconą wodę. Ułożyła w darze świeże kwiaty i owoce. Okrążyła trzykrotnie pień drzewa i dotykając jego aksamitnej kory, poprosiła szlachetną ceibę o opiekę nad Ernesto.

Zapalono lampiony w ogrodzie, a na świątecznie przystrojonym stole położono żółty ryż z rybą i smażone banany, gulasz kukurydziany, soczyste mango i gujawę o zielonej skórce i ciemnoróżowym, miękkim miąższu.

Ze starego gramofonu płynął melodyjny głos.

Jestem prostym człowiekiem

Z krainy, gdzie palmowe rosną drzewa.

I póki nie nadejdzie mój kres

Słowa te prosto z serca śpiewam.

Guantanamera…

Moje słowa są jasnozielone

I karminowoczerwone…

Z biednymi tej ziemi

Chcę dzielić szczęście swoje…

Guantanamera…*

Z winylowej płyty Buena Vista Social Club sączyły się niczym mocny rum rytmy gorące i egzotyczne, zmysłowe i uwodzicielskie, tętniące życiem i radością karaibskiej wyspy. W powietrzu unosił się zapach ziemi przesyconej słońcem i deszczem.

A kiedy nadeszła noc i przyszło się pożegnać, ksiądz Manolo uśmiechnął się do śpiącego dziecka.

– Jaki piękny dzień! – powiedział.

I była to prawda.

*

W mistycznych obrzędach uczestniczą tylko wtajemniczeni. Religia niewolników strzeże swych tajemnic. Bogowie afrykańskich plemion, upolowani jak zwierzęta, splugawieni i skuci kajdanami, nie opuścili swego ludu. Spłynęli wraz z krwią w ziemię, gdzie rosła trzcina cukrowa. Zamieszkali w korzeniach drzew. Skryli się pod obrazami obcych świętych. Sprytniejsi od swoich oprawców odbierali hołd przeznaczony zwycięzcom. Pozostali w tęsknych pieśniach i języku ludu Joruba. Wciąż tańczą w blasku ognia swój ekstatyczny taniec – gorący, pierwotny i dziki.

Santeria stała się częścią tej ziemi.

Obatala, pan białych szat, zamieszkał w kubańskim niebie i roztoczył pokój nad mieszkańcami wyspy. Na złotym tronie zasiadła bogini miłości i płodności Oshun, by kwiatami słonecznika i bursztynowym płaszczem podzielić się z Matką Boską. Srogi Chango, bóg wojny, ukrył się w czerwieni szat świętej Barbary.

Oceany we władanie wzięła boska Yemaya. Jej błękitne szaty zdobią muszle i rozgwiazdy. Sznur pereł lśni na jej szyi. Madonna o ciemnej twarzy ma delfiny za towarzyszy. Ona lubi białe kwiaty. Ona jest tak łagodna, jak łagodne potrafi być morze. Ona jest okrutna i nieprzewidywalna. Zmienna jak kobieta. Bo ocean jest kobietą. Cierpi, gdy cierpią jej dzieci. Wtedy woła je do siebie. Zwabia w morską głębinę i zabiera na wieki do swego podwodnego pałacu, gdzie już nie ma łez.

Rosa Sanchez sadzi dla niej białe magnolie, których kwiaty są wielkie i pachnące. Stawia przed jej wizerunkiem naczynie pełne słonej, morskiej wody.

Rosa Sanchez nie należy do wtajemniczonych. Nigdy nie stała się santero – tą, która kroczy ku świętości. Nie założyła białego stroju.

Nie czuła takiej potrzeby.

Lecz gdy przyszedł czas, zabrała małego Ernesta do babalao.

Kapłan santerii, najwyższy czarownik, wie, któremu z bogów oddać dziecko pod opiekę; który ma stać się jego osobistym powiernikiem.

W takich chwilach bogowie radzą nad ludzkim losem. Rzucają kości w grze o duszę człowieka.

Rosa czekała w milczeniu.

Płynęły godziny i złota tarcza słońca chyliła się ku morzu.

A gdy utonęła w jego odmętach, otworzyły się drzwi świątyni.

Ubrany w biały strój babalao wyniósł w objęciach Ernesto.

Na szyi chłopca wisiał talizman. Błękitny delfin.

W blasku księżyca Rosa puściła w morze wianek z białych kwiatów. Na chwałę bogini oceanu.

Yemaya słuchała dalekiego śpiewu.

Śpiewu delfinów znad zatoki.

*

To była zimna noc. Takie noce na Karaibach zdarzają się rzadko. Pora deszczowa zakończyła się gwałtownym huraganem, który spustoszył południowo-wschodnie wybrzeże Kuby. Wioska nad oceanem, z której w bezchmurne noce kołyszący się na wodach rybacy mogą dostrzec światła Hawany, ocalała. Kolejny raz potężna natura okazała się łaskawa dla garstki ubogich mieszkańców. Zagubieni pośród roślinności dzikiej, wolnej i nieokrzesanej, w miejscu, o którym zapomniał czas i rzadko przypominała sobie ludzka władza, wierzyli, że są bezpieczni.

Tej nocy jednak Rosa poczuła niepokój. Obudziła ją pełnia księżyca. Srebrno-złoty blask wpadał przez okno wprost do domu i oświetlał dziecięce łóżko. Podniosła się i spojrzała na śpiącego w nim chłopczyka. W tym bladym świetle wydał jej się kruchy jak porcelanowa figurka. Leżał odkryty, ubrany jedynie w bawełnianą koszulkę i szerokie spodenki. Kolorowy kocyk, który dla niego uszyła z kawałków sfatygowanej, ale miękkiej i miłej w dotyku narzuty, zsunął się na podłogę. Podniosła go i otuliła małego Ernesto. Poruszył się niespokojnie. Ciemność zgęstniała poza smugą księżycowego światła.

Nagły strach zmroził ją lodowatym dotykiem. Poczuła go dużo wcześniej. Zanim usłyszała pierwszy świszczący oddech. Zanim oczy chłopca otworzyły się szeroko, a salwy suchego kaszlu zaczęły wstrząsać ciałem dziecka. Złapała go w ramiona.

Nie miała wątpliwości. Ostry napad duszności widziała wiele razy. Ernesto dusił się. Czuła szybkie bicie jego serca i przyśpieszony, urywany oddech.

Mijały kolejne sekundy, długie jak wieczność. Nie miała nic, co mogło przerwać atak. Mogła tylko bezsilnie patrzeć, jak wczepione w jej ramię dziecko walczy o każdy oddech.

Wybiegła przed dom. W chłodną ciemność. Po omacku dotarła do starego drzewa. Oparła się o potężny pień i osunęła na kolana.

W bezgłośnej modlitwie wołała o pomoc. Zwracała się do siły wielkiej, wszechmocnej, przekraczającej bramy światów. Cała wiara stopiła się w jedno pragnienie.

– Ocal go! – prosiła.

Dziecko w jej ramionach zwiotczało.

Świst ustał.

Poczuła, jak jej własne serce zamiera.

Jak czas zatrzymuje się w bezruchu.

A potem dobiegł ją cichutki, regularny szmer i miarowy rytm wewnątrz małego ciałka.

Duszność ustała. Dziecko zasnęło.

Wtedy zapłakała. Oparła głowę o pień drzewa. Niemal słyszała krążące w nim życie.

Pod stopami poczuła zimny dotyk silnych korzeni, teraz wilgotnych i śliskich, jak ogromne węże wypełzających z ziemi. W księżycowym blasku gładka kora lśniła i drzewo wydawało się poruszać w powolnym rytmie wężowego tańca.

„To jest brama” – usłyszała głos z odległych wspomnień. Znów była małą dziewczynką siedzącą na kolanach babci i słuchającą jej opowieści. Bujany fotel skrzypiał i unosił ją w miniony czas. Zapachniały róże w ogrodzie.

„To portal do innych światów. Do podziemnego królestwa zmarłych przodków. Otwarte drzwi tajemnicy, przez które przechodzą cienie, by szeptać swe opowieści. Poproś, a wysłuchana będzie twoja prośba. Lecz uważaj, bo o północy przyjść mogą demony, by urzeczywistnić twoje koszmary”.

Coś przeszło obok. Otarło się o jej ramię.

Poczuła chłód. Drżenie na całym ciele. Z trudem zmusiła zdrętwiałe nogi do wysiłku.

Jeśli to był demon, to właśnie odszedł – pomyślała.

Mały Ernesto spał spokojnie w jej ramionach.

Ułożyła go obok siebie i patrzyła, jak oddycha, póki świt nie zastąpił nocy.

A wraz z bladym światłem dnia obudziła się w niej siła, jakiej dotąd nie czuła. Moc kobiet wszystkich pokoleń. Prastara potęga Matki Ziemi.

Wiedziała, że skryty w nocy demon powróci.

I stanie z nią do walki.

*

– Rosita! Jak miło! – wykrzyknął Pablo na widok sąsiadki parkującej rower przed jego domem. Zamknął klapę samochodu i wytarł pokryte smarem dłonie.

Mały fiat 126p w intensywnym pomarańczowym kolorze przechodził właśnie kolejną naprawę. Staruszek, zwany pieszczotliwie polaquito, był dumą Pablo Pereza. Jedynym samochodem w promieniu dziesięciu kilometrów. Jedynym dotąd sprawnym. Pablo był głęboko przywiązany do swojego auta. Nie mogły tego zmienić ani upływające lata, ani powiększająca się lista usterek.

Dzień, w którym po raz pierwszy usiadł za kierownicą, był najpiękniejszym dniem jego życia. Nawet ślub z Mercedes i narodziny córki nie lśniły jaśniej w pamięci mężczyzny.

– Starzejemy się, przyjacielu. Taka jest kolej rzeczy. Wszyscy skończymy na złomowisku – powtarzał, czyszcząc rdzewiejącą karoserię.

Zdobycie części do naprawy było praktycznie niemożliwe. Pablo pieczołowicie przeczesywał wszystkie targi i bazary, zasięgał języka w mieście i okolicy w poszukiwaniu świec czy przekładni kierowniczej. Bezskutecznie. Leciwy polaquito coraz więcej czasu spędzał zatem w cieniu palmy na zasłużonej emeryturze, otoczony niegasnącą troską swego pana.

– Zawieziesz mnie do Cárdenas? – zapytała Rosa.

W jej głosie pobrzmiewał smutek, który zgasił uśmiech na twarzy Pablo.

Skinął twierdząco głową.

– Polaquito nie chodzi. Weźmiemy bryczkę – rzucił krótko. – Odpocznij. To zajmie tylko chwilę.

Podsunął Rosie krzesło i nalał wody z dzbanka stojącego na stoliku w cieniu werandy.

– Co się stało? Coś z małym? – zapytał. Chłopczyk spał na jej kolanach.

– Potrzebuję lekarza dla Ernesto – odpowiedziała krótko.

– Coś poważnego? – starał się dopytać.

Zaprzeczyła i ucięła rozmowę. Wiedział, że już nic więcej z niej nie wyciśnie. Uparta była jak osioł.

To dlatego nie ma faceta – pomyślał.

Spod zmierzwionych brwi obserwował Rosę. Zmieniła się, odkąd pod jej dachem pojawił się ten chłopiec. Jej twarz wygładziła się, złagodniała. Jakby ubyło jej lat. Ale jednocześnie wyglądała na zmęczoną i przygnębioną. Jak ktoś, kto nie spał wiele nocy.

Nic dziwnego – pomyślał. – W jej wieku. W tych skromnych warunkach, w jakich żyje. Utrzymać i wychować dziecko to nie lada wyzwanie.

Właściwie nie rozumiał, czemu Rosa nie oddała małego do sierocińca. To byłoby rozsądne. Potrzebowała mężczyzny, nie dziecka. Kogoś takiego jak on. W sile wieku, postawnego, prawdziwego macho. Taki facet to szczęście i spełnienie kobiecych marzeń. Tak uważał. Ale gdy wyraził swoje zdanie w obecności Mercedes, ta nazwała go idiotą i trzasnęła mu drzwiami przed nosem. Z tymi babami. Kto za nimi trafi? – machnął ręką.

– Juanita! – krzyknął w stronę wnuczki. – Osiodłaj konia.

Chuda postać o rozwichrzonej, kędzierzawej fryzurze wynurzyła się bezszelestnie z cienia. Musiała stać tam przez cały czas. Jak mogła jej nie zauważyć?

Dziewczyna, jak na swój wiek, była wysoka. I uderzająco podobna do babki. Mercedes, tyle że młodsza o jakieś czterdzieści lat. Z tym samym chmurnym obliczem i cieniem w szarych oczach.

– Juanita! Znów urosłaś. Nie jesteś w szkole? – przywitała ją Rosa.