Tyrael. Zaprzeczenie - Marek Olbrich - ebook + audiobook

Tyrael. Zaprzeczenie ebook i audiobook

Marek Olbrich

3,8

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Nie taki archanioł święty, jak go Biblia maluje.

Wszystko zaczęło się niewinnie. On, ona, wycieczka, zaćmienie. Miłość. Bezpieczeństwo. Prawda. Prawda…
Nie tak się zaczęło. I nie wtedy. A kiedy? Setki lat temu? Tysiące? I kiedy się skończy? Jak? Skończy się?
Jak pokonać kogoś, kogo pokonać się nie da? Nadchodzi zagrożenie, wymagające zawiązania sojuszu, o którym żadnemu ze światów się nie śniło. Ale nadzwyczajne sytuacje wymagają nadzwyczajnych środków. Trzeba będzie poruszyć niebo i ziemię. I piekło też. I samego diabła poprosić o pomoc. I niejednego demona. I zastępy aniołów. Tylko Boga znaleźć nie można…
Archanioł Tyrael będzie musiał przerwać swoją wędrówkę po ziemi, po różnych życiach i ciałach, po obskurnych hotelach. Czas wyruszyć na włóczęgę po piekle, po niebie, po więzieniach, po cierpieniu, po współczuciu, po miłości.


Demon podszedł na tyle blisko, że Tyrael mógł określić liczbę robaków chodzących po jego ciele. A było ich niemało…
– Och, ale nie obawiaj się, nie zabiję cię. Na razie. Tym razem daruję ci życie nie z głupoty, ale z zemsty. Skażę cię na najgorszą śmierć. Pozwolę ci żyć, bo chcę, byś zobaczył, jak ten świat płonie.
Z pokoju obok doszedł niewyraźny szmer. Coś jak próba przesunięcia zbyt ciężkiego przedmiotu.
– Ktoś tam jest? – zapytał demon z ciekawością i rozbawieniem, odwracając się do drzwi. – Człowiek? Chociaż… – Wzruszył ramionami, po czym zwrócił się ponownie w stronę archanioła: – Tak czy siak, przywitałem się, a teraz muszę lecieć. Mam świat do zniszczenia.


Marek Olbrich, urodzony w 1993 w Mikołowie. Student automatyki i robotyki na Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie. Pomimo umysłu ścisłego bardzo dobrze odnajduje się w pisaniu powieści z gatunku fantasy. Debiutował w wieku osiemnastu lat powieścią „Tyrael. Niedowierzanie”. Fan książek, komiksów i gry World of Warcraft.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 407

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 43 min

Lektor: Tomasz Sobczak

Oceny
3,8 (19 ocen)
5
7
5
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Sysolek

Nie oderwiesz się od lektury

dużo lepsza od pierwszego tomu, bardziej dojrzała. podziwiam wyobraźnię autora
00

Popularność




PROLOG

Ben znalazł skarb. Najcenniejszy skarb, jaki kiedykolwiek istniał na ziemi. Był przekonany, że przedmiot jest autentyczny. Znalezienie go kosztowało Bena oko, dwa palce lewej ręki i przeszło dwadzieścia lat życia. Ale było warto. To pewne, bo trzymał w dłoni Łzę Boga.

Mówią, że gdy Jezus skonał na krzyżu, Bóg uronił łzę. Tylko jedną. Spadając na ziemię, przemieniła się w kryształ w kształcie kropli. Najpiękniejszy klejnot istniejący na ziemi. Ale Ben nie był zainteresowany wyglądem przedmiotu, tylko mocą w nim zawartą. A były nią emocje będące kluczem do mocy Boga. Człowiek wiedział, że z tym przedmiotem może zostać panem świata. I taki też miał zamiar.

Najpierw jednak chciał odzyskać to, co stracił, dążąc do celu – oko i palce. Skupił się na klejnocie, a następnie na brakujących częściach ciała. Bezskutecznie.

– To powinno zadziałać… Chyba że to jednak nie jest Łza… Ale to musi być ona! Zbyt wiele poświęciłem, żeby teraz się wycofać! Działaj – rozkazał przedmiotowi w rękach. Ponownie bez rezultatu.

Jego rozważania przerwał śmiech. Przerażający, mrożący krew w żyłach śmiech, brzmiący tak, jakby należał do samej śmierci. I kiedy człowiek się odwrócił, faktycznie zobaczył ją, siedzącą na kamieniu.

Wielkie, czarne dziury w miejscu oczu, szara skóra i trupi uśmiech. Mimo iż to… „coś” było przeraźliwie chude, emanowało siłą, i to ogromną.

– Głupi człowiek – powiedziała istota do Bena. – Naprawdę sądzisz, że zdobędziesz dostęp do mocy Boga? Tak po prostu?

Mimo strachu Ben odpowiedział:

– Tak. Tak myślałem. Tropię ten artefakt od blisko dwudziestu lat i wiem, że powinien zadziałać.

– Nic nie wiesz. Nic. Ja chcę go zdobyć od dwóch tysięcy lat i wierz mi, on nie powinien zadziałać.

– Tak, a niby czemu?

– Bo potrzeba klucza. I tak się składa, że wiem, jak go zdobyć, bo wiem, co nim jest.

– Co?

– To już nie powinno cię interesować.

Istota wstała i zrobiła krok w stronę człowieka. Ten automatycznie się cofnął.

– Oddaj mi Łzę.

– Nie. – Człowiek zrobił krok w bok. Istota to zauważyła, mimo iż w miejscu, gdzie powinna mieć oczy, zionęła pustka.

– Masz ostatnią szansę ujść z życiem. – Wyciągnęła rękę. – Klejnot.

– Nie oddam go. Nigdy! – Ben odwrócił się i zaczął biec, jak najdalej od tego dziwnego stwora. Biegł ile sił w nogach, ale czuł, że nie ucieknie. I nie uciekł. Jego krzyk niósł się daleko.

Samael w końcu zdobył Łzę.

PROLOG DRUGI

„To był dziwny sen. Strasznie dziwny…”

Wstał z łóżka, zmęczony jak zwykle, i ziewając, poszedł obmyć twarz.

– Nie wyspałem się. Znowu…

– Mówiłam, żebyś poszedł do lekarza – powiedziała sennym głosem, po czym przewróciła się na drugi bok.

Nie odpowiedział, bo zaczął myć zęby. Jak co dzień, przyglądał się sobie w lustrze. Starzał się. Powoli, bo powoli, ale czas działał na całe jego ciało. Tydzień wcześniej zauważył pierwszy siwy włos. W wieku dwudziestu ośmiu lat!

Dokończył mycie zębów i wrócił do narzeczonej.

– Hej, śpiąca królewno, wstajemy.

– Nie – burknęła i wcisnęła twarz w poduszkę.

– Wstawaj, bo zaśpisz. A kto wtedy będzie uczył dzieci w przedszkolu?

– Ehh – stęknęła, po czym obróciła się na plecy i spojrzała mu w twarz. – Dzieciaki mogą regularnie się spóźniać i opuszczać zajęcia bez większych konsekwencji, a ja nie. To niesprawiedliwe!

– Przesadzasz. – Chciał powiedzieć coś jeszcze, ale przerwał i spojrzał narzeczonej w oczy. – Są takie piękne…

– Tak, wiem, powtarzasz to codziennie – powiedziała lekko naburmuszona, ale mimowolnie się uśmiechnęła. Uwielbiała ten rytuał.

– Bo codziennie są tak samo piękne. Złote jak słońce. Warto to powtarzać. Uśmiech też masz piękny, zwłaszcza kiedy się dąsasz – dodał z przekąsem, po czym pocałował ją delikatnie, zanim zdążyła odpowiedzieć. – A teraz wstawaj, bo naprawdę się spóźnisz.

– Dorosłość jest przereklamowana – odpowiedziała zmęczonym głosem, ale powoli zwlekła się z łóżka.

– Najgorsza w niej jest odpowiedzialność. Ale są też plusy… – powiedział cicho i powoli przejechał ręką po jej biodrze.

– W ten sposób na pewno się spóźnię. – Uśmiechnęła się zalotnie i wyrwała z jego delikatnego uścisku, by udać się do łazienki.

Uśmiechnął się krzywo i poszedł przygotować coś do jedzenia. Robiąc tosty, słyszał, jak śpiewa pod prysznicem. Gdyby żyła w bajce, za jej głosem podążałyby wszystkie zwierzęta.

 

– Boże, jak tu pięknie.

– Wiem, właśnie dlatego cię tu przyprowadziłem.

Jak okiem sięgnąć, wszędzie kwitły goździki. To była ich pora i ich miejsce. Każdej kobiecie spodobałoby się tutaj, zwłaszcza jeśli te kwiaty były jej ulubionymi.

– Teraz już wiem, dlaczego wziąłeś koc. – Uśmiechnęła się promiennie.

– Być w takim miejscu i nie położyć się byłoby prawdziwą zbrodnią – odrzekł, także szeroko się uśmiechając. – Chodź, znam idealne miejsce, gdzie możemy się rozłożyć.

Klucząc pomiędzy kwiatami, dotarli do małej, okrągłej polanki tuż pod lasem, porośniętej jedynie trawą. Położyli się na kocu i podziwiali piękno okolicy.

– Ach. – Przeciągnęła się i powiedziała: – Mogłabym tu leżeć bez końca.

– A ja, po prawdzie, nie – odpowiedział, prostując się i przysłaniając oczy. – Zapomniałem okularów przeciwsłonecznych.

– Połóż się i nie niszcz nastroju. – Chwyciła go za ramię i delikatnie ściągnęła w dół. Ułożył się na plecach, a ona wtuliła się w niego. – Obudź mnie za godzinę – dodała szeptem.

– Oczywiście – mruknął i delikatnie pocałował ją w głowę.

Po kilku minutach jej oddech stał się spokojniejszy i zwolnił – z całą pewnością można było powiedzieć, że śpi lub przynajmniej drzemie.

„Tak, wszystko jest w najlepszym porządku. Kancelaria się rozwija, auto prawie spłacone, może w końcu czas na…”

Trzask.

„Wydawało mi się czy…”

Trzask.

„Nie no, ktoś tam chodzi”.

Za ich plecami był lekki pagórek, a za nim las. To właśnie stamtąd dobiegały dźwięki świadczące o czyjejś obecności. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że miejsce, w którym się znajdowali, było kompletnym odludziem.

Delikatnie zsunął narzeczoną ze swojego ramienia. Chwilę się poruszała, ale po kilku sekundach uspokoiła się i zapadła w głęboki sen.

Wstał i po cichu udał się w kierunku miejsca, z którego dobiegał hałas. Zastanawiał się, co może robić człowiek w takim miejscu i czy nie ma on czasem złych zamiarów. Na wypadek, gdyby musiał się z kimś zmierzyć, podniósł leżący nieopodal spory kamień i na palcach zaczął iść dalej. Kiedy dochodził do szczytu, zauważył, że to nie pagórek, lecz dwu–trzymetrowa skarpa. Zszedł na czworaka, a ostatni fragment zbocza pokonał, praktycznie się czołgając.

„Na trzy. Raz… dwa… trzy!”

Wysunął głowę i spojrzał w dół, nie mając pojęcia, czego się spodziewać.

– Borsuk? Szop? – zapytał kompletnie zdezorientowany.

Zwierzę, usłyszawszy dźwięk, spojrzało w górę, a ujrzawszy człowieka, obróciło się i natychmiast uciekło.

– Ej, czekaj… – powiedział, wyciągając rękę w kierunku stworzenia. Nadaremnie.

„Ehh, no trudno. A co to w zasadzie było? Nigdy nie uważałem na biologii. A ja myślałem, że to jakiś psychopata…”

Pokręcił głową nad własną głupotą, po czym rzucił patyk, który cały czas trzymał. Celował w kupkę liści pod drzewem i udało mu się trafić.

„No nie, nawet tutaj ludzie muszą śmiecić?”

W stercie liści bardzo dobrze zakamuflowała się brązowa reklamówka. Znak obecności człowieka. „Powinienem ją wziąć?”

„Eee, pieprzyć to, nie jestem leśniczym”.

Po chwili leżał już obok narzeczonej i powoli zapominał o całej sytuacji.

– Dokąd poszedłeś? – zapytała półprzytomnie.

– Myślałem, że spałaś – odpowiedział zaskoczony. – Poszedłem sprawdzić… Wydawało mi się, że ktoś tam jest…

– Ten tajemniczy koleś z wąsem? – dopytywała z zamkniętymi oczami.

– Co? Nie, to było jakieś zwierzę.

„Chwila… Nie no, nie popadajmy w paranoję… To nie była jego siatka i na pewno nie było tam jego samego, a z reklamówką się nie rozstaje. Koniec tematu”.

– Wiesz co? Zmęczyło mnie to leżenie tutaj, chodźmy na zakupy – powiedział nerwowo.

Kobieta otworzyła jedno oko, żeby upewnić się, że zdanie było wypowiedziane do niej. Po chwili otworzyła drugie i zapytała:

– Wszystko w porządku? Nie przypominam sobie, żebyś kiedykolwiek z własnej woli zabierał mnie na zakupy.

– A kto powiedział, że idziemy kupić coś tobie? – zapytał, wracając do swojego normalnego tonu. – Idziemy kupić coś mnie, ale musisz mi doradzić, co dokładnie mam kupić.

 

– Dobra, co jest? – zapytała, patrząc na mężczyznę siedzącego naprzeciwko.

Siedzieli w jadalni i jedli obiad. Z nieobecnym wzrokiem włożył łyżkę do ust. Wkładając ją z powrotem do talerza, zdał sobie sprawę, że zadano mu pytanie. Podniósł oczy na narzeczoną, uśmiechnął się lekko i odpowiedział:

– Nic, nic mi nie jest.

– Bujać to my, ale nie nas. Mogłabym ci podać wodę z toalety zamiast tej zupy i nawet byś nie zauważył. Co cię martwi?

– Nie, to… – Szukał słów. Po chwili doszedł do wniosku, że najprościej będzie powiedzieć, co mu leży na wątrobie, bo i tak nie będzie miał spokoju, dopóki tego nie zrobi. – Widuję ostatnio takiego kolesia… – zaczął niepewnie.

Podniosła brwi.

– Znaczy nie widuję się Z NIM, tylko widuję GO – doprecyzował. – Na dworze, na przystanku, wychodząc ze sklepu itepe.

– Coś jest z nim nie tak? Jest groźny?

– Ja… – Podniósł ręce, starając się mową ciała przekazać to, czego nie potrafił wyrazić słowami. – Nie wiem. On jest… dziwny. To jest najlepsze i chyba jedyne pasujące określenie.

– No to co z nim? Gada do siebie?

– Zachowuje się, jakby nie wiedział, gdzie i po co jest. Wiecznie rozkojarzony i zawsze wygląda tak samo. Taka krótka, przylizana grzywka, wąsik jak u nastolatka – a wygląda na studenta – ta sama bluza i ta sama siatka.

– Siatka? Po wyjściu ze sklepu? No to faktycznie podejrzane – powiedziała śmiertelnie poważnym głosem.

– Nie rozumiesz, on jest… nie na miejscu. Nie pasuje tutaj. Mam takie wrażenie, a za każdym razem, jak go widzę, to wrażenie się potęguje. CZUJĘ, jakby należał do innego czasu i miejsca, ale nie mam na to żadnego dowodu, niczego, co mogłoby to potwierdzić.

– Uporządkujmy to. – Kobieta wyprostowała się, dodając sobie powagi, wzięła do ręki notes i długopis, po czym zaczęła udawać, że robi notatki. – Martwi cię nieznajomy koleś, który nie jest ani agresywny, ani wulgarny, raczej nie jest złodziejem, wariatem też RACZEJ nie, natomiast martwi cię fakt, że ma wąs i siatkę. – Spojrzała na rozmówcę znad notesu. – Gdyby nie fakt, że zamierzam za ciebie wyjść, to już wylądowałbyś u psychiatry.

– Ej, sama spytałaś – odpowiedział z fałszywym wyrzutem.

– I sama skończę temat. – Sięgnęła przez stół i chwyciła go za rękę. – Nie powinieneś się przejmować jakimś przypadkowym dziwnym człowieczkiem. On po prostu jest i niech sobie będzie. Jest miliard rzeczy, które prędzej powinny zaprzątać ci głowę, a aktualnie najwyższy priorytet ma wyjęcie rzeczy ze zmywarki, jak obiecałeś. Wyjąłeś?

Nie wyjął.

– Eeee, miałem się za to zabrać – odpowiedział powoli.

– A nie zrobiłeś tego, bo…

– No, tak jakoś wyszło – odpowiedział niezdarnie.

Pokiwała głową z politowaniem i westchnęła.

– Daruję ci tym razem, ale masz mi to wynagrodzić.

Rozłożył ręce w niemym geście zapytania.

– Za dwanaście dni ma być zaćmienie.

– To jest wiadomość, dzięki której nie denerwujesz się o zmywarkę? – zapytał z powątpiewaniem. – Gdzie jest haczyk?

– Nie ma, to zaćmienie ma być jakieś inne, niepowtarzalne, więc nie możemy tego przegapić. Masz wziąć wolne! – dodała ostrzej i wycelowała w niego palcem. – Wtedy będziemy kwita. Podobno wszędzie będą o tym trąbić.

– Jak tak się zastanowię, to już o tym głośno. W pracy też ktoś o tym wspominał.

– W radiu mówili, że w średniowieczu w czasie zaćmienia zabijano mnóstwo osób, żeby wybłagać u bogów zwrot słońca.

– I pomyśleć, że to nasi przodkowie…

– No chodź już, spóźnimy się.

– Mamy jeszcze mnóstwo czasu.

– Nie, nie mamy. Według mojego najwcześniejszego zegarka mamy czternaście minut.

– A według najpóźniejszego?

– Dwadzieścia dwie.

– Wspominałem już kiedyś, że posiadanie przez ciebie czterdziestu trzech zegarków…

– Czterdziestu czterech – opowiedziała z uśmiechem, podnosząc rękę z kolejnym „czasoodmierzaczem”, jak je nazywała.

– A czym ten się wyróżnia? – zapytał, wiążąc buty.

– Ma żonkile – wskazała palcem na pasek.

– Aha. – Spiął usta i pokiwał głową w geście pogodzenia się z porażką. – Wracając do mojej poprzedniej kwestii, nie uważasz, że to trochę dziwne? Posiadanie takiej ilości czasomierzy?

– Hobby jak każde inne.

– No to może byś je zmieniła? Nie wiem, jak ty możesz spać w nocy…

– Ile można wiązać buty? – przerwała mu. – Po co ci taki idealny supeł? Pedant – dodała po chwili.

– Spokojnie. Jak sama mówiłaś, mamy jeszcze co najmniej czternaście minut…

– Już dwanaście!

– Gotowy – powiedział dumnie, prostując się.

– Och, jak słodko. – Zmieniła ton, naśladując rozmowę z dzieckiem. – Sam zawiązałeś buciki. – Pogłaskała go delikatnie po policzku. – A pupcię wytarłeś dokładnie? Żeby później w nocy nie było aua.

– Bo zdejmę buciki – zagroził.

– Już, już. Sam zacząłeś – dodała, wypychając go z mieszkania.

– Prosiłaś się – odpowiedział, podzwaniając kluczami do auta. – Pośpiesz się z zamknięciem tych drzwi, bo się spóźnimy.

Rzuciła mu mordercze spojrzenie, ale nie widział go, gdyż był już w połowie drogi do samochodu.

– No, dawaj, dawaj, gaz do dechy!

– Nigdy nie widziałem cię tak podekscytowanej – zauważył ze zdziwieniem. – To nie jest koniec świata. To tylko zaćmienie.

– Jedyne TAKIE zaćmienie! Następne będzie za dwieście ileś lat.

– Jutro też będzie jedyne w swoim rodzaju. Nigdy więcej nie zdarzy się jutrzejszy dzień. Tak samo, jak nigdy nie powtórzy się dzień wczorajszy. Każda minuta i każda chwila jest jedyna w swoim rodzaju. Tak jak to zaćmienie. A jakoś nie jesteś tak podekscytowana naszą aktualną jazdą autem.

– Potrafisz zepsuć magię każdego wydarzenia – powiedziała z rezygnacją.

„Zjebałem. I to mocno”.

– Przepraszam, kochanie. – Położył dłoń na nodze narzeczonej. – Żadnych więcej negatywnych komentarzy, obiecuję.

– No, w końcu. – Momentalnie poweselała. Nigdy nie potrafiła długo się gniewać. – A teraz patrz na drogę. I gdzie z tą ręką? – zapytała z uśmiechem, odkładając jego dłoń z powrotem na kierownicę.

– Och, nie bądź taka.

– Może później… – dodała.

– Tutaj skręcamy, dobrze kojarzę?

– Tak, przecież tam byliśmy. Nie pamiętasz?

– Hmm, to chyba było dość dawno temu.

– Nie aż tak… O rany, ile ludzi.

Pagórek, do którego zmierzali, był idealnym miejscem do oglądania zaćmienia. Wyglądało na to, że spora część miasta również na to wpadła. Miejsce roiło się od całych rodzin i samotnych osób w każdym wieku. Każdy chciał zobaczyć coś, co wydarzy się tylko raz w ciągu ich życia.

– Tutaj, tutaj. Lepiej się przejść kawałek niż później krążyć i szukać wolnego miejsca.

Chcąc nie chcąc, musiał jej przyznać rację. W takich sytuacjach zaparkowanie blisko wiązało się z cudem, a i wyjazd po wydarzeniu był horrorem.

Zaparkowali, wysiedli i zaczęli iść w stronę pagórka. Był to kawałek, ale mieli jeszcze trochę czasu. Wyjęła swoje okulary przeciwsłoneczne i nałożyła na oczy, po czym spojrzała pytająco na narzeczonego.

– A ty gdzie je masz?

– Na nosie – odpowiedział z uśmiechem, wskazując na swoje okulary korekcyjne.

– Nie – powiedziała stanowczo i dla podkreślenia słów podniosła palec wskazujący.

– Co: nie? – Z uśmiechem niewiniątka zaczął sięgać do kieszeni spodni.

– Nie rób tego.

– Ale ja dalej nie wiem, o czym ty mówisz. – Wyciągnął przed siebie rękę z przyciemniającą nakładką na okulary, po czym okręcił się wokół własnej osi, nakładając przyciemniacz aż do usłyszenia charakterystycznego „klik”. Ten dźwięk zawsze doprowadzał jego wewnętrznego pedanta do ekstazy. – Transformacja.

– Spędzę resztę życia z idiotą – skomentowała, kręcąc głową.

– Ja też się cieszę. – Przyciągnął ją do siebie i mocno przytulił. – To co, idziemy dalej?

– Tak. Zdecydowanie.

Wziął ją pod ramię, a drugą ręką zaczął machać w powietrzu, mówiąc jednocześnie:

– Za dnia zwykły prawnik. – Spróbował mówić grubszym głosem, ale tylko się zakrztusił, więc postanowił po prostu szeptać. – Jednakże pod osłoną…

– Okularów…

– Nie przerywaj – zganił ją, po czym kontynuował, nadal szeptem: – Pod osłoną… okularów…

– Dobre. – Parsknęła śmiechem. – To chyba najbardziej lamerski superbohater wszech czasów.

– Przepraszam bardzo. – Darował sobie komediowy styl i wrócił do normalnego głosu. – Superman ukrywał się za okularami.

– Ta, to TEŻ było lamerskie – odparła z półuśmiechem. – Że niby nikt go nie rozpoznał, bo nakładał okulary? Przy tworzeniu wymyślonego świata nie trzeba go tworzyć w stu procentach realnym, ale należy go stworzyć uwierzalnym. A nie da się uwierzyć w to, że nikt nie zajarzył, kim on jest.

– Nie ubierał tylko okularów – odpowiedział tonem mentora. – Również inaczej zaczesywał loczek oraz zmieniał swój sposób bycia na lekką fajtłapę.

Nie odpowiedziała. Po prostu spojrzała na narzeczonego wzrokiem mówiącym „Serio? No ale, kurde, serio?”.

– Eh, i kto tu niszczy magię?

– Dobra, zmieniamy temat, schodzimy z superbohaterów i zapominamy, co o nich mówiłam.

– Jaki temat proponujesz?

– Proponuję… – zaczęła powoli, po czym spojrzała na zegarek. – Zaćmienie.

Nałożyła okulary z powrotem na nos. W międzyczasie doszli do najwyższego punktu pagórka, z którego widzieli praktycznie wszystkich wokoło.

– Zgodnie z tym zegarkiem zostały trzy minuty.

– No to czekamy.

Stanął za nią i objął ją rękami. W milczeniu oczekiwali nadejścia zaćmienia.

„Kurde, to byłby dobry moment na oświadczyny. Pomijając fakt, że oświadczyłem się pięć miesięcy temu”.

Rozglądał się ukradkiem, sprawdzając z ciekawości, czy ktoś wpadł na taki pomysł. Po prawej miał co najmniej jednego kandydata, który wyglądał na znacznie bardziej zestresowanego, niż powinien być, a po lewej…

„Nie, przywidziało mi się”.

Dałby głowę, że mignęła mu reklamówka. TA reklamówka. I TEN właściciel.

„A nawet jeśli to on… to co w tym dziwnego? Przyszedł popatrzeć na zaćmienie, nic nadzwyczajnego”.

Na chwilę się uspokoił, ale znowu mignęła mu charakterystyczna fryzura, tym razem trochę bardziej z przodu.

„Szuka miejsca, żeby popatrzeć. Zostaw to w spokoju”.

Ale jeśli zostawi, to nie da mu to spokoju.

„Trzeba z nim pogadać. Powie, że mieszka za rogiem, dlatego go widuję, nosi jedną siatkę, bo jest ubogi, a na fryzurę nic nie poradzi. Tak, dokładnie tak powie, bo to jest prawdopodobne”.

– Daj mi sekundkę, muszę zamienić z kimś słówko – szepnął, po czym wypuścił ją z objęć.

Nie spodobało jej się to.

– Obiecałeś – powiedziała naburmuszona.

– To mi zajmie minutkę. Zanim się obejrzysz, będę z powrotem.

Nie dał jej czasu na odpowiedź i natychmiast zniknął w tłumie. Mignęła mu beżowa bluza. Udał się w jej kierunku. Po chwili stanął przed swoim prześladowcą, który, jak zawsze, miał bardzo zdziwiony wyraz twarzy.

– Okej, odpowiedzi. – Wymierzył w niego palec. – I nie udawaj, że nie wiesz, o co chodzi.

– Nie powinno mnie tutaj być – opowiedział kompletnie nie na temat. Cały czas się rozglądał, jakby szukał czegoś lub kogoś.

– Hej! Grzywka, skup się – powiedział trochę głośniej. – Czemu za mną łazisz? Czemu zawsze jesteś tam, gdzie ja?

– Mnie nie powinno tutaj być – odpowiedział, również głośniej.

„O co tutaj chodzi?”

Nagle go olśniło.

„Może on po prostu jest psychiczny? To by tłumaczyło, dlaczego nie wie, gdzie jest, co robi ani dlaczego mnie prześladuje. Może przypominam mu kogoś, kogo zna. Zagram w jego grę”.

– A gdzie powinieneś być? – Podszedł bliżej i spokojnie zapytał.

– Gdzie indziej… – odparł tamten, rozkojarzony.

– No to inaczej. Jak się tu znalazłeś?

– Jestem w więzieniu – odparł. Przestał się rozglądać i spojrzał… przytomnie? Pierwszy raz wyraz jego oczu nie wyrażał szaleństwa.

– Jakim więzieniu?

– Nie mogę go dotknąć ani poczuć, ale wiem, że w nim jestem.

– Więzienie, którego nie można dotknąć ani poczuć… – Cofnął głowę i z lekkim niedowierzaniem zapytał: – Czy ty mi cytujesz Matrixa? To kwestia z tego filmu. Dalej chyba szło…

– Tak, tak! – Rozmówca z entuzjazmem chwycił go za ramiona i czekał, aż dokończy.

– „Więzienie, którego nie można poczuć ani dotknąć, bo uwięziony jest twój umysł”. – Powiedział powoli, po czym zapytał: – Ktoś uwięził twój umysł?

– Tak.

„No świr. Sprawa zamknięta”.

– W moim pokoju nie ma drzwi, a w drzwiach nie ma dziurki na klucz. Pokój można otworzyć tylko prawdą. A prawda nas wyzwoli.

– Nas?

– Tak, obydwaj jesteśmy uwięzieni.

„Pokój bez drzwi… Koleś uciekł z wariatkowa! Trzeba powiadomić jakieś służby”.

– Mhm, okej. – Delikatnie wyswobodził się z jego uścisku i zrobił krok w tył. – Zaraz do ciebie wrócę, tylko załatwię… – Wskazał palcem za siebie, ale nie bardzo wiedział, jakie kłamstwo ma powiedzieć, więc dodał tylko: – Eee, tak, załatwię.

Odwrócił się i postawił krok, zamierzając odejść.

– Czarny Księżyc. Oni na ciebie czekają.

Zmarszczył brwi.

– Kto? Kto mnie czeka?

Nie doczekawszy się odpowiedzi, odwrócił się, chcąc dopytać tajemniczego człowieka. Nie było po nim śladu.

„Czarny Księżyc… Gdzieś już to słyszałem…”

Przypomniał sobie, że ktoś na niego czeka, i czym prędzej wrócił do narzeczonej – zdążył przed zaćmieniem. Spojrzała na niego lekko naburmuszona, ale szybko jej przeszło. Po chwili zaczęło się wydarzenie, na które wszyscy wokoło czekali. Wszystkie pary oczu skierowane były w niebo, każdy bowiem pragnął zobaczyć to rzadkie zjawisko. Minutę później z prawej strony usłyszeli oklaski – zgodnie z przewidywaniami zestresowany koleś oświadczył się swojej wybrance.

„Czarny Księżyc… Zaćmienie jak byk. Ale gdzie ja to wcześniej słyszałem? Bo słyszałem na pewno…”

Zrozumienie nie przyszło od razu. Wszyscy zdążyli się już rozejść. Wraz z narzeczoną właśnie wracali do domu. Z zamyślenia wyrwał go głos ukochanej:

– …i wtedy król Nabuchodonozor wymyślił Internet.

– Hmm… Co?

Uśmiechnęła się z politowaniem.

– Oczy na drogę.

– Wybacz, zamyśliłem się.

– No nie mów. – Roześmiała się. – Patrz, gdzie jedziemy, bo nas zabijesz.

– O co chodziło z tym Nabuchodonozorem? – zapytał po chwili.

– O nic. Chciałam powiedzieć coś ekstremalnie bezsensownego, żeby wyrwać cię z… stamtąd, gdzie odpłynąłeś.

– No cóż, zadziałało. To jakie plany na…

I wtedy go olśniło.

„Tak! Wiem, kiedy to było! Przyśniło mi się! Jakiś starzec zawracał mi tym dupę… Mówił, że… Mówił o Czarnym Księżycu… Tak samo jak ten koleś dzisiaj…”

Serce zaczęło mu szybciej bić. Przypomniał sobie rozmowę ze snu i po chwili uświadomił sobie, że pamięta całą. I nie tylko ją.

„Pokój bez drzwi, w nim drzwi bez klamki i dziurki na klucz… TO SAMO usłyszałem dzisiaj!”

– Plany na… dziś? – zapytała narzeczona.

Właśnie zajeżdżali pod dom.

– Ja… eeee… Daj mi chwilę, proszę. Muszę pomyśleć…

– Hmm, okej… – powiedziała powoli. – W zasadzie zgłodniałam. Przygotuję coś do jedzenia, a ty zastanów się nad tym, nad czym tak myślisz.

Rozdzielili się i jedno poszło do kuchni, a drugie do salonu.

– Tak… tak.

„Pamiętam… Pamiętam wszystko. Archaniołowie, demony, Samael… Czy to wszystko to był sen? Taki… olbrzymi? Taki rozbudowany? Taki… prawdziwy? Serafin, szeol… Właśnie trwa walka! Muszę tam wrócić!”

Wstał, szykując się do… No właśnie, do czego?

„Co ja robię? Przecież to wymysł mojej wyobraźni… Szalony, tak, ale zawsze miałem bujną wyobraźnię… W gruncie rzeczy mógłbym to zamienić w książkę… Zawsze chciałem napisać książkę. To po prostu moja wyobraźnia, nic więcej”.

Dla pewności uszczypnął się w rękę. Bolało. I nie obudził się nagle w swoim wymyślonym świecie.

– Jedzenie gotowe!

Wstał i ruszył w kierunku kuchni. Zapach wydobywający się stamtąd był… dziwnie znajomy. Forsował zakamarki pamięci, jakby ta potrawa miała jakieś głębsze znaczenie.

– Smacznego. Usiądź i już się nie zamartwiaj.

Tak, jajecznica. To był dowód. Kilka niewyklutych zarodków kurcząt sprawiło, że cały jego świat się zawalił. Nie spowodowały tego: kataklizm, śmierć czy nawet choroba. Kilka jajek na patelni. Żart godny bogów.

Pamiętał, jak w poprzednim życiu… albo jeszcze wcześniej… ta potrawa była jego ostatnią. Przypomniał sobie, co działo się wcześniej. Co działo się przed tym, jak został archaniołem. Bo jest archaniołem, a jego wyśniony świat jest tym prawdziwym. To ten, który go otacza, jest fałszem. Tamten szaleniec w jakiś sposób wiedział o tym miejscu. A ten koleś z siatką to pewnie wytwór jego podświadomości, która starała się mu uzmysłowić, że coś jest nie tak.

– Chciałbym. Naprawdę chciałbym – powiedział łamiącym się głosem.

– Czy coś się stało? – zapytała niepewnie.

– Tak… Niestety tak.

– Mogę ci jakoś pomóc? Razem na pewno to rozwiążemy – powiedziała ciepło, po czym podeszła do niego i chwyciła za rękę. – Jestem tutaj. Możesz na mnie liczyć.

Spojrzał w jej olbrzymie, złote oczy. Te piękne oczy, które widział każdego ranka i które nadawały sens jego dniom. Które sprawiały, że miał powód, by wstać z łóżka i żyć. Całe jego jestestwo chciało zostać tutaj na zawsze i nigdy nie odchodzić od tego anioła. No właśnie, anioła.

– Kocham cię – powiedział, po czym przytulił narzeczoną tak mocno, jak tylko potrafił, żeby zapamiętać to uczucie. – Kocham cię tak, jak kochają w legendach o miłości, tak, jak człowiek jest w stanie kochać drugiego człowieka. Ale… – Odsunął ją na odległość ramion i kontynuował: – Ale ty nie jesteś prawdziwa. – Podczas wypowiadania ostatnich słów głos załamał mu się całkowicie. Nie był w stanie dłużej powstrzymywać łez cisnących mu się do oczu.

Jego narzeczona matczynym gestem przytuliła go do piersi i pogładziła po głowie.

– Tak, masz rację. Nie istnieję i jestem tylko wytworem twojej wyobraźni. Jestem częścią, i to dość ważną, twojego idealnego świata.

– Żałuję, że to musi się tak skończyć.

– Nic nie musi się kończyć, głupku – powiedziała wesoło, po czym ucałowała go w policzek. – To, że nie jestem prawdziwa, wcale nie znaczy, że to, co widzisz, nie jest prawdą. Tutaj nie ma kłamstwa. Naprawdę cię kocham, a ty kochasz mnie. Jeżeli chcesz, nic nie musi się zmieniać. Będziemy żyć, zestarzejemy się i umrzemy w tym szczęśliwym świecie. Założymy rodzinę. – Delikatnie przyłożyła rękę do brzucha i ponownie się uśmiechnęła. – Nowy jej członek jest już w drodze. Nie ma sensu dłużej trzymać tego w tajemnicy.

Myślał, że nie może być gorzej, ale po ostatnich słowach uświadomił sobie, że się mylił. Spodziewał się, że gardło zaraz zaciśnie mu się tak mocno, że nie będzie w stanie oddychać. Tymczasem ona kontynuowała:

– Wystarczy, że sobie zażyczysz, a zapomnisz o całej tej rozmowie, o problemach i dylematach. Możesz zostać tutaj. Ze mną. Szczęśliwy. Czy nie tego właśnie pragniesz?

– Każdą cząstką siebie.

– Więc po co wracać do tamtego świata, pełnego zła i pogardy? Nawet jeżeli tamten świat jest prawdziwy… to ten jest lepszy.

– Muszę wrócić właśnie dlatego, że tamten świat jest prawdziwy. Mogę żyć tutaj, w pokoju, w świetle. Ale wtedy nie będę żył w prawdzie.

– To wszystko jest prawdą – odpowiedziała. – Twoje uczucia nie są cyrkową sztuczką, nie są oszustwem. Twoje pragnienie, by zostać u mego boku, również jest całkowicie prawdziwe. Wybór, jak zawsze, należy do ciebie.

– Czy to samo spotkało Gabriela?

– Pytasz, czy stanął przed takim samym wyborem? Oczywiście. I wybrał to, co było dla niego najlepsze. Wybrał własne szczęście. Tak jak wybrałaby każda żywa istota. Dlaczego TY masz się poświęcać, dlaczego masz z tego rezygnować? W imię czego? Prawdy? Boga?

– Muszę to wybrać, bo to jest słuszne.

– Jaki Bóg skazuje na taki los?

– Bóg, który dał ludziom wolną wolę, by sami wybrali, co jest słuszne. Czekają tam na mnie. Bez mojej pomocy przegrają i zginą. Wszyscy. A świat pogrąży się w chaosie. Nie mogę zamienić tego na moje szczęście.

– Tamten świat nic ci nie dał, a zabrał wszystko. Tutaj jest na odwrót. Zostań.

– Powiedziałaś, że w tym świecie nie ma kłamstwa, więc ja też nie skłamię. Chcę zostać. Ale ciężar mojego obowiązku mi na to nie pozwala. Żegnaj. Nigdy cię nie zapomnę.

– Zapomnisz. Tuż po tym, jak się obudzisz, nie będziesz pamiętał nic z tego, co się tutaj wydarzyło. Inaczej chciałbyś tu wrócić.

Poczuł, że to także jest prawdą. Musi o tym zapomnieć. Musi, ale nie chce.

– Jeżeli nie da się inaczej… – powiedział, po czym przytulił Elizabeth po raz ostatni.

CZĘŚĆ PIERWSZA

 

ROZDZIAŁ 1

– Wiesz, jak nazywali Samaela?

– Jad Boży, czyż nie?

– Tak się tłumaczy jego imię. Mnie chodziło o „Niosący Szaleństwo”. Mówi się, że oszalał, a jego szaleństwo udzielało się każdemu, kogo spotkał. Kiepsko, co? Chcesz z nim walczyć, a nagle wydaje ci się, że pływasz w morzu krwi lub… no, coś w ten deseń. Tak opisywał mi to Gabriel po swojej ostatniej z nim walce. Do tego dochodzi jeszcze jedno: śmiech. Straszny śmiech szaleńca. Jednak Orędownik mówił, że to było jeszcze do wytrzymania. Dało się znieść uwięzienie w spływającym krwią pomieszczeniu przy akompaniamencie mrożącego krew w żyłach śmiechu. Dało się nie zwariować. Wiesz, kiedy mu odbiło? – Rafael odpalił papierosa, podszedł do okna i zaciągnął się. Odwrócił się do Tyraela i kontynuował: – Gabriel poddał się szaleństwu, kiedy uświadomił sobie, że śmiech wydobywa się z jego ust. Ciekawe, nie? Potrzebował duuuużo czasu, żeby powrócić do normalności. Z tamtego okresu pozostała mu jednak pamiątka, chyba domyślasz się jaka?

– Oczy.

– Tak. – Rafael zamilkł na chwilę. – Kiedy dobrze się im przyjrzysz, zobaczysz, że w głębi duszy Gabriela dalej czai się szaleństwo. Raz stworzone, już nigdy nie zniknie. Na razie jedynie zasnęło, ale przebudzi się, jestem tego pewien.

Tyrael zaczął nerwowo poskubywać palce.

– Dziesięć lat. Dziesięć lat i nic. Ani widu, ani słychu.

– To cię martwi?

– Nie. – Tyrael zamilkł. – Albo tak. Martwi mnie to, Rafaelu, bo Samael zniknął. Zapadł się pod ziemię, a to nie jest jego sposób działania. On powinien coś robić, iść przed siebie i niszczyć wszystko na swojej drodze. Tak przecież zrobił ostatnim razem. Teraz szykuje się coś większego. I to mnie martwi, bo wiem, że to, co szykuje… będzie złe i straszne.

– No, na pewno nie będzie to dobre i przyjemne – powiedział spokojnie Rafael.

– Jak ty możesz być taki spokojny?

– A jak ty możesz być taki nerwowy?

– Martwię się. Po prostu się martwię.

– No to mam dla ciebie dobrą wiadomość. Asmodeusz znowu chodzi po ziemi. Z tego, co wiem, nie przepadasz za nim, więc możesz polecieć i go zabić.

– Gdzie jest?

– A gdzie może być? W stolicy oczywiście. Nie jest zbyt kreatywny, jeśli chodzi o miejsce działania…

Tyrael wstał, pożegnał się z Rafaelem i wyszedł. Wreszcie coś, co wyciągnie go z odmętów własnego umysłu.

ROZDZIAŁ 2

– Zebraliśmy się tu wszyscy z konkretnego powodu. Powodu, nad którym ostatnio radziliśmy dziesięć lat temu.

– Samael?

– Nie, wybór koloru różańców – odpowiedział Lu. – Oczywiście, że Samael – dodał po chwili.

Wśród zgromadzonych przeszedł niespokojny pomruk. Siedzieli w wielkiej, okrągłej komnacie w zamku władcy piekła. Sześć demonów tytułujących się hrabiami piekieł, z księciem Lucyferem na czele.

– A co dokładniej jest problemem?

– Przecież wiesz.

– Taa, ale to już omawialiśmy i doszliśmy do wniosku, że wszyscy razem damy mu radę.

– Bardzo bym chciał, żeby tak było, Azmodanie. Ale w świetle ostatnich wydarzeń musimy nasze plany zmodyfikować. Samael znalazł Łzę Boga i jeżeli znajdzie sposób na aktywowanie jej, to wtedy dopiero będziemy mieć problem. Mówiąc szczerze, nie jestem pewien, czy dalibyśmy mu radę, nawet gdyby chóry nam pomogły. Zresztą wątpię, żeby to zrobiły.

– Ten artefakt jest aż tak potężny?

Lucyfer spojrzał z politowaniem na Azmodana. Po jednym z władców piekieł spodziewał się przynajmniej cząstkowej wiedzy na temat czegoś, co potencjalnie może wybić całą ich rasę.

– Tak naprawdę to potężny jest Samael, ale Łza podobno zwiększa jego moc dziesięciokrotnie.

– No to trzeba mu ją odebrać.

– Tak, kolejna konstruktywna uwaga… Niestety problematyczne jest odebranie czegokolwiek istocie, która nie je, nie śpi i widzi wszystko dokoła siebie.

– Mnie ciekawi co innego – wtrącił Odium.

– Tak?

– Powiedziałeś „podobno”. To by znaczyło, że nie wiemy, czy i jak dokładnie zadziała klejnot.

– Tak bym tego nie ujął, ale masz trochę racji. Działanie tego przedmiotu pozostaje w sferze domysłów. Nikt nigdy wcześniej go nie użył, a informacje, które posiadam… – Po chwili wahania Lu dodał: – Sądzę, że informacje, które wszyscy posiadają, nie pochodzą bezpośrednio od źródła.

– Ciężko byłoby zapytać o to Ojca.

– Otóż to. Ale odbiegliśmy od tematu. Naszym głównym zmartwieniem jest Samael.

– Mnie tam niepokoi też zachowanie Iratusa… – wtrącił Lith.

– Iratus jest wewnętrzną sprawą piekła i jako taką należy ją rozwiązać. Natomiast Ślepy Bóg zagraża całemu naszemu małemu światu, i nie tylko jemu.

– Chyba właśnie usłyszeliśmy rozwiązanie naszego problemu – powiedział Belial z uśmiechem. Albo raczej z uśmiechami, po jednym na każdym ze swoich ust.

– Jaśniej, proszę.

– Samael zagraża nie tylko nam. Zagraża całemu stworzeniu. CAŁEMU – powtórzył powoli.

– Anioły? – zapytał zrezygnowany Lucyfer. Nie czekając na odpowiedź, dodał: – Też się nad tym zastanawiałem. Ktoś ma jakieś obiekcje?

Żaden z obecnych demonów się nie odezwał.

– No weźcie. Z czystej przyzwoitości ktoś powinien zaprotestować.

– Ja protestuję – powiedział po chwili Azmodan. – Nie podoba mi się to całe bratanie z aniołami. Jesteśmy wrogami – dodał spokojnie. – I powinniśmy nimi pozostać.

– Dziękuję. A więc skoro jesteś przeciwny, to, jak rozumiem, masz plan, który pomoże nam pokonać Samaela?

– Nawet kilka – odpowiedział z butą kolos z płonącą głową. – Pierwszy: śledzić Ślepego Boga i znaleźć jakiś jego słaby punkt.

– Wiesz, co zostało z moich szpiegów, którzy poinformowali mnie o tym, że Samael zdobył Łzę? Wyobraź sobie, że na tyle niewiele, że pochowaliśmy ich łyżeczką. I nie byli pierwszymi. Powoli kończą mi się oddziały, a ciężko określić, kiedy będę miał je z powrotem. Żeby móc śledzić Samaela i nie zostać natychmiast wykrytym, potrzeba Woli na poziomie Merlina lub bliskiej.

– Plan drugi: znaleźć Merlina i przekonać go do walki po naszej stronie – kontynuował niezrażony Azmodan.

– Szukaliśmy Merlina… przez ile? Sto? Dwieście lat? – powiedział Lith. – Poświęciliśmy na to olbrzymie nakłady środków i czasu i nic z tego nie wyszło. Na mój gust on albo nie żyje, albo nigdy więcej nie ma zamiaru włączyć się w żaden spór.

– Ja bym się skłaniał ku dogadaniu się z chórami – dodał milczący dotąd Woland. Jako jedyny z obecnych na serio traktował tytuł hrabiego i był stosownie do niego ubrany.

– Iblis, a ty? – Lucyfer zwrócił się do ostatniego z obecnych, demona o krwistoczerwonych oczach.

– Ja chcę walczyć – odpowiedział powoli.

– No tak, czego się spodziewałem… – powiedział sam do siebie Lu. – Warto wspomnieć, że poza chórami mamy też inną możliwość… – Spojrzał wymownie na Oda.

Odium patrzył przez chwilę na przywódcę i kiedy zrozumiał, o co chodzi, zrobił zdziwioną minę.

– No chyba sobie żartujesz. To jest plan B planu B.

– Czy ten plan B ma szanse powodzenia? – zapytał Azmodan.

– Powiedzmy, że pięćdziesięcioprocentowe.

– Mnie to wystarczy. Ryzykowaliśmy już bardziej, a nie chcę sprzymierzać się z chórami, jeśli absolutnie nie muszę. Proponuję go zrealizować, a w wypadku niepowodzenia zwrócić się do aniołów.

– Nie będę oszukiwał, mnie ten pomysł też bardziej się podoba – dodał Lith.

Kilku innych przytaknęło głowami, Iblis jak zwykle nie reagował, a Woland tylko obserwował reakcję pozostałych.

– Zatem postanowione – powiedział Lu. – Koniec na dziś.

Zgromadzeni zaczęli wstawać ze swoich miejsc. Dzisiejsze spotkanie trwało krótko, nawet jak na standardy Lucyfera. Demon podszedł do okna wychodzącego na jezioro lawy.

– Mnie Samael przywita tutaj jak brata… – powiedział sam do siebie.

„Mam nadzieję…”

Kiedy wszyscy wyszli, Lucyfer zapatrzył się na jezioro, rozmyślając jednocześnie nad tym, co przyniesie przyszłość. Czy wszystkich ich czeka zagłada z ręki Samaela? Czy może poprowadzi ich do ostatecznego zwycięstwa? Czy może… Nie, to już całkowicie nieprawdopodobne… A może…

– Dlaczego zostałeś, Odiumie?

– Hmm, a więc jednak jesteś w stanie mnie zobaczyć.

– Nikt nie jest w stanie cię zobaczyć, kiedy używasz tej swojej sztuczki. Ale jestem w stanie cię poczuć i usłyszeć. Swoją drogą, kto cię jej nauczył?

Odium powrócił do cielesnej formy i ponownie przybrał formę krępego, niskiego człowieka, zawsze chodzącego w pełnej zbroi.

– Mogę ją robić dzięki artefaktowi, który noszę.

Lucyfer nie dał po sobie poznać zaskoczenia.

– Dlaczego wybrałeś postać karła? Dręczy mnie to od wieków.

– Nie karła. Po prostu osoby niższej od większości. A dlaczego? Bo dobrze się w nim czuję. Teraz ja mam pytanie. Chyba nie mówiłeś o wykorzystaniu Cienia?

– A o czym innym mogłem mówić? Chyba że masz jeszcze innego półboga w piwnicy.

– Przecież to samobójstwo! Jego nie można kontrolować! Został stworzony po to, żeby niszczyć, nie żeby słuchać rozkazów.

– Obawiam się, że nie mamy wyjścia. Poza tym myślałem, że twoje prace nad Cieniem idą do przodu.

Odium prychnął.

– Gówno, a nie idą. Stoją w miejscu, niewzruszone jak piramidy… Mówię ci po raz ostatni, że wykorzystanie Cienia jest błędem.

– To nasza ostatnia deska ratunku. Ja zdołam uniknąć gniewu Samaela. A wy?

ROZDZIAŁ 3

Tyrael szukał właśnie pewnego człowieka, który zaszył się gdzieś niedaleko. Archanioł był pewien, że gdy dotrze do Krisa, dotrze także do Asmodeusza. Kris objął funkcję pełnioną wcześniej przez Natanaela – teraz on rządził tym miastem.

W gruncie rzeczy nie wiedział, od czego zacząć. Kris nie miał siedziby, w przeciwieństwie do Natanaela, więc Tyrael nie miał do niego zbyt dobrego dojścia. Nie potrafił zlokalizować nikogo ze starej gwardii, nikogo ze „skrzydła” ani w ogóle nikogo. Ticnisy się zmieniło. Archanioł zdecydował się więc na drastyczniejsze metody.

 

– Ręce w górę i odejdź od ciała!

– Spokojnie, nie chcę problemów.

– Już je na siebie sprowadziłeś!

Policjant powoli zbliżał się do Tyraela. Arch cofnął się do ściany, przechodząc nad okaleczonym ciałem prostytutki.

„To się zaczyna robić nudne. Chyba trzeci raz nakrywają mnie z czyimś zmasakrowanym ciałem, a co gorsza, żadnego z nich nie zabiłem”.

Glina wyciągnął kajdanki i kazał archaniołowi się odwrócić. Rozkaz został wykonany bez szemrania, ale Tyrael nie miał czasu na dalsze gierki.

Kiedy policjant założył kajdanki na jego jedną rękę, archanioł błyskawicznie się odwrócił, przełożył rękę nad głową przeciwnika, jednocześnie wbijając stopę w tylną część kolana wroga, po czym zacisnął kajdanki na swojej drugiej ręce i zaczął dusić. Po kilku chwilach policjant zemdlał, arch zaś, nie czekając ani chwili, znalazł kluczyk i uwolnił się z kajdanek. Następnie związał nieprzytomnego przeciwnika i zabarykadował drzwi.

Tyrael nareszcie miał chwilę, by rozejrzeć się po mieszkaniu. Ktokolwiek urządził tak jego „zamówienie”, spieszył się. Prawie nic w pomieszczeniu nie było zniszczone, za to dziwka była nie do poznania. Śmierć nastąpiła prawdopodobnie z powodu ogromnych obrażeń zadanych… pięścią?

„Kogoś poniosła fantazja”.

Tyrael miał oczywiście w planie uciszyć ją po zadaniu odpowiednich pytań, ale nie było raczej konieczności jej zabijać.

Był prawie pewien, że po czymś takim na miejsce przyjedzie nie tylko policja – pojawią się również ludzie Krisa. Chociaż istniała szansa, że to oni ją tak urządzili. Plan był prosty. Każdy demon w mniejszym lub większym stopniu siedzi w nielegalnych interesach, wśród których dominują narkotyki i prostytucja. Wystarczy zamówić jedną dziwkę i po nitce do kłębka dojść do Krisa, a przez niego dotrzeć do Asmodeusza. Z tym że zanim dotarł pod wyznaczony adres, ktoś zdążył już wpaść z niezapowiedzianą wizytą.

„Co teraz? Kto ją zabił? Dlaczego? I czy mam tu zostać?”

Najpierw zastanowił się nad ostatnim pytaniem. Ten policjant prawdopodobnie był w pobliżu, ma więc kilka minut przed przybyciem większej liczby stróżów prawa. Kto i dlaczego – dwa pytania bez odpowiedzi. Na tę chwilę jedyne, co mógł zrobić, to przyjrzeć się ciału, może znajdzie jakąś poszlakę.

„Ciosy zadane pięścią. Spora siła. Czaszka w kawałkach. Największe obrażenia w okolicach głowy, ale korpus też dość mocno poturbowany. Ktoś działał w pośpiechu… Ale lubi to, co robi. Prawdopodobnie już po pierwszym uderzeniu straciła przytomność. Więc po co tak masakrować ciało? Asmodeusz lubi zadawać ból, ale ból czują tylko żywe istoty. Nie zwłoki. Jego tu nie było. Ale w takim razie kto…”

Z zamyślenia wyrwał go odgłos kroków dochodzący z korytarza.

„Już tu są? Niemożliwe, nie było nawet syren. Chwila, gdzieś już słyszałem ten chód… Nie no, przecież… No na pewno”.

– Co ty tu robisz?

– Mogłabym zapytać cię o to samo – odpowiedziała Samyazza. – Z drugiej strony, nie wiem, czy mamy na to czas, trzeba się zmywać.

Tyrael zadziałał pod wpływem impulsu – wbrew zdrowemu rozsądkowi postanowił iść za Sam. Jedno trzeba przyznać: była równie piękna, jak ostatnim razem. Nie widział jej długo, przeszło dziesięć lat, ale niektórych osób po prostu nie da się zapomnieć – ona właśnie do takich należała. Kształtny, lekko zakrzywiony nos, delikatnie wypukłe okulary, doskonale podkreślające mieszany, niebiesko-żółto-zielony, kolor oczu. Drobna szczęka, wydatne, uśmiechnięte usta i włosy koloru ciemnego blondu. Do tego ciało bogini.

Wyszli frontowymi drzwiami. Kiedy uszli jakieś dwieście metrów, usłyszeli wycie syren. Na ich szczęście Ticnisy zmieniło się na lepsze – a to oznaczało, że prościej wmieszać się w tłum ludzi na ulicy, bo ci nie boją się wychodzić z domów. Tyrael postanowił przerwać milczenie.

– Co tam robiłaś? Nie wierzę, że akurat…

– Przypadkiem przechodziłam? Jeżeli w to nie wierzysz, to obawiam się, że nie jestem w stanie wytłumaczyć ci, jak się tam znalazłam.

– Byłaś po prostu w odpowiednim miejscu i odpowiednim czasie?

– Jeżeli tak chcesz to ująć… Powiedz lepiej, co ty tam robiłeś z tym trupem.

– Jestem hobbistycznym nekrofilem, a co?

Samyazza westchnęła, zatrzymała się i odwróciła do Tyraela.

– Widzę, że dalej żywisz do mnie uprzedzenia. Rozumiem to, jednak liczyłam na… coś innego. Chciałam się dowiedzieć od ciebie paru rzeczy. Widzę teraz, że to był błąd. Mam nadzieję, że w przyszłości spotkamy się w lepszych okolicznościach. Cześć. – Sam odwróciła się i zaczęła odchodzić.

Tyrael bił się z myślami. Z jednej strony kobieta przed nim była upadłą, czyli jego naturalnym wrogiem, z drugiej jednak – potencjalnym źródłem informacji, którymi raczej chętnie by się podzieliła. Nie zaatakowała go od razu po zidentyfikowaniu, a to zwykle dobrze wróżyło. Od biedy mogła coś wiedzieć o Asmodeuszu.

– Poczekaj chwilę. – Tyrael chwycił Sam za ramię i lekko obrócił. – Możemy porozmawiać. Ale nie tutaj.

– Mieszkam niedaleko – powiedziała, wskazując kierunek głową.

W jego mózgu natychmiast pojawiła się myśl: „Samyazza jest upadłą. Zaprasza cię do siebie. To się nie może skończyć dobrze”.

– Mam nadzieję, że nie wbijesz mi noża w plecy, jak tylko się odwrócę.

– Wtedy nic byś mi nie powiedział. A poza tym gdybym chciała cię zabić, już bym to zrobiła.

Tyraelowi trudno było się nie zgodzić z logiką zawartą w tej wypowiedzi.

Sam istotnie nie mieszkała daleko, ale podróż na piechotę i tak zajęła im chwilkę, w dużej mierze było to spowodowane liczbą ludzi na chodniku. Tyrael nie dowierzał, że w ciągu dziesięciu lat stolica przeszła tak poważne zmiany. Oczywiście niektóre rzeczy pozostały takie, jakie były do tej pory, jednak w porównaniu z tym, co Tyrael zapamiętał, stolica wydawała mu się teraz innym miastem. Przede wszystkim zniknęła twarz Greedy’ego. Wcześniej był wszędzie, teraz w jego miejsce wskoczyło coś, co Tyrael pamiętał aż za dobrze ze swojego ludzkiego życia – reklamy. Kolejną pozytywną zmianą były budynki. Nareszcie zaczęto o nie dbać. Oczywiście powiedzenie, że Ticnisy jest ładnym miastem, byłoby grubą przesadą, ale widać, że stolica powoli odzyskuje normalność.

„Zastanawiające, jak śmierć jednego człowieka może wszystko zmienić”.

Sam wyjęła papierosa i odpaliła go, po czym zaproponowała jednego Tyraelowi. Pokręcił głową na znak odmowy.

Kiedy w końcu dotarli na miejsce, upadła otworzyła drzwi i wprowadziła archanioła. Jej mieszkanie nie było zbyt luksusowe, ale za to bardzo przytulne. Dopiero tutaj, przy lepszym świetle, mógł się jej dokładnie przyjrzeć. Pierwsze wrażenie było złudne – nie była tak piękna, jak ją zapamiętał. Postarzała się, co dla wszelkich nie-ludzkich istot jest prawie niemożliwe. Może to spowodować jedynie silna zmiana wewnętrzna. Ani Amitiel, ani żaden z archaniołów nie zmienił się nawet odrobinę (jeżeli chodzi o wygląd oczywiście) od chwili, gdy Tyrael ujrzał ich po raz pierwszy. Samyazza nadal była piękna, jednak czas ją zmienił. Jej włosy, kiedyś tak olśniewające i błyszczące, dzisiaj już lekko zmatowiałe, usta, nieraz kpiące, nieraz radosne, ale zawsze uśmiechnięte, dzisiaj wyraźnie smutne. Skóra, kiedyś piękna i gładka, teraz pokryta delikatną pajęczyną zmarszczek.

„Przykre”.

– Od jak dawna tu mieszkasz? – zapytał Tyrael, żeby przerwać milczenie.

– Przeszło dziewięć lat.

– Czyli od czasu…

– Tak. Od czasu urodzenia dziecka.

– O wilku mowa.

Z pokoju wyszedł chłopiec o wyglądzie przeciętnego dziewięciolatka. Był drobny, chudy, trochę przestraszony. Jedyna rzecz, która niszczyła obraz słabowitego dziecka, to jego oczy. Były czerwone, ale bynajmniej nie dlatego, że chłopak płakał. Biły od nich żar i moc.

– Serafin, przywitaj się z gościem, gdzie twoje maniery?

– Dzień dobry – powiedział chłopiec lekko zlęknionym głosem.

– Cześć, jestem Tyrael, miło mi cię poznać – rzekł archanioł, po czym wyciągnął rękę na powitanie. Po chwili wahania Serafin uścisnął dłoń i natychmiast cofnął rękę.

– No – powiedziała Sam, po czym pogłaskała syna po głowie. – A teraz zmykaj do swojego pokoju, dorośli mają ważne sprawy do omówienia.

Chłopiec kiwnął głową i szybko się oddalił. Samyazza skinęła i wskazała na pokój obok.

– Coś do picia? Piwo?

– Nie, jestem na odwyku. Wodę, jeśli masz.

– Jak chcesz.

Kiedy demonica przygotowywała picie, Tyrael miał czas, żeby usiąść i rozejrzeć się po mieszkaniu. Zgodnie z przewidywaniem zobaczył zdjęcie Natanaela. Nie było to oczywiście zdjęcie dwóch kochanków na kocu w złoto-zielonym polu usłanym kwiatami, lecz zwykłe zdjęcie z jego uśmiechniętą twarzą.

– Skłamałam.

– Jakoś mnie to nie dziwi… Odnośnie do…

– Tego, że byłam tam przypadkiem. To nie był przypadek.

– Tego to się już sam domyśliłem. A po co dokładnie tam byłaś?

– Asmodeusz dowiedział się, że wracasz do stolicy. Chciał się zemścić, wrabiając cię. Przechwyciłam ich rozmowę i udało mi się wpaść na ciebie w odpowiednim momencie.

– Ma to sens – powiedział Tyrael, wzruszając ramionami.

– Zauważyłeś coś niezwykłego w Serafinie? – zapytała Sam, zmieniając temat i siadając naprzeciwko Tyraela. Archanioł wziął szklankę postawioną przed sobą i nieśpiesznie upił łyk wody.

– Prawdopodobnie ma gorączkę. – Wzruszył ramionami.

– Właśnie. Odkąd sięgam pamięcią, był taki gorący. Lekarze powiedzieli, że przeżyje góra dzień. Od tamtego czasu minęło jakieś osiem lat. Jego przeciętna temperatura ciała wynosi czterdzieści pięć stopni Celsjusza. Właśnie dlatego nazwałam go Serafin. Co ciekawe, on czuje się świetnie, a nawet lepiej niż świetnie. Nigdy nie zachorował, nigdy niczego sobie nie złamał, on się nawet nigdy nie skaleczył!

– Co jeszcze daje mu ta niesamowita temperatura?

– Energię. Je za trzech, ale nie tyje, i jest niesamowicie silny. W wieku trzech lat zabawka wpadła mu pod szafkę i nie umiał jej dosięgnąć, więc wybrał najprostszą metodę – przestawił szafkę. Ja teraz mogłabym mieć z tym problem, a dla niego to nie było nic nadzwyczajnego.

Nagle Tyraelowi wpadło do głowy bardzo oczywiste pytanie.

– Dlaczego mi to mówisz? Wiesz przecież, że gramy dla przeciwnych drużyn. A sądzę, że te informacje bardzo zaciekawiłyby górę.

Sam zmierzyła Tyraela bardzo przeciągłym spojrzeniem, po czym jej twarz znowu przybrała ten sam smutny wyraz, który zbyt często widział u ludzi. Był to wyraz twarzy człowieka bez nadziei, który znalazł się w sytuacji bez wyjścia.

– Bo jestem jego matką i jak każda matka martwię się o swoje dziecko. Musisz mi pomóc. Nie mogę oddać go w ręce nikogo z piekła, bo na pewno zrobią mu coś złego. Od czasu powrotu Samaela nasz „raj” stał się znacznie gorszym miejscem. Wszyscy boją się, że Niosący Szaleństwo zapragnie wrócić do władzy i wyrzucić tych, którzy mu się nie podobają. Nie mogę nikomu stamtąd zaufać.

– A mnie możesz?

– Muszę.

Zapadła cisza, słychać było jedynie lekkie hałasy dochodzące z pokoju Serafina.

– Dlaczego ja? Dlaczego ty nie możesz się nim zaopiekować tam, dokąd jedziesz? Bo dobrze zrozumiałem, że dokądś się wybierasz, tak?

– Tak… i nie – powiedziała Sam, ważąc słowa. Kiedy to mówiła, Tyrael poczuł dziwny chłód. Nie był to ten rodzaj chłodu, który zawsze towarzyszył mu przy podejmowaniu decyzji mających kolosalny wpływ na jego życie, to było uczucie… wrażenie czyjejś obecności. Trwało jedynie chwilkę i archanioł nie był pewien, czy tylko mu się wydawało, czy naprawdę to poczuł. Sam kontynuowała: – Muszę go opuścić. A ty musisz się nim zaopiekować.

– Na jak długo?

– Kilka dni. Nie więcej.

– A co będę z tego miał?

– Muszę przyznać, że chciałam odwołać się do twojej humanitarności – powiedziała Samyazza z nieśmiałym uśmiechem. – Zanim zadecydujesz, muszę cię ostrzec. Opieka nad nim może sprowadzić na ciebie kłopoty.

– Ciebie ktoś nękał?

– Nie. Jeszcze nie.

– Chwila, przecież my dalej jesteśmy w stanie teoretycznej… praktycznej wojny!

– Tak – powiedziała powoli Sam. – Ale skoro trwa wojna, to czemu nie zabijesz mnie tu i teraz zamiast siedzieć i ze mną rozmawiać?

Dla podkreślenia swoich słów rzuciła na stojący przed nim stół pistolet z tłumikiem. Tyrael, zastanawiając się nad odpowiedzią, wziął go w dłoń i wymierzył w Samyazzę… po czym odłożył broń na stół.

– Więc jednak nawiązanie do twojego człowieczeństwa miało sens. Zaopiekujesz się nim?

Arch się poddał.

„Asmodeusz poczeka”.

– Jestem to winien Natanaelowi. Był moim przyjacielem. Poza tym co ze mnie za archanioł, jeżeli nie będę w stanie obronić jednego dziecka? – Wziął głębszy oddech i zapytał: – Jak długo?

– Dam ci znać.

– Nie masz mojego numeru.

– Możesz być pewien, że dam radę się z tobą skontaktować.

– Okej, jak chcesz. W końcu to twoje dziecko.

Sam uśmiechnęła się nieśmiało.

– Tak, moje dziecko.

 

„Co ja sobie wtedy myślałem?”

ROZDZIAŁ 4

– Witaj, archaniele. Dawnośmy się nie widzieli.

Tyrael był w pewien, że śni. Bo w końcu co mógł robić w jego kryjówce Samael? Nie było natomiast wątpliwości, że demon stojący przed nim to Samael, Niosący Szaleństwo, Jad Boży. Tych pustych oczodołów się nie zapomina.

– Co ty tutaj robisz?

– Przyszedłem odwiedzić starego znajomego. Odwiedzić oraz powiedzieć: dziękuję.

– Za co? A tak w zasadzie to czemu rozmawiamy, a nie walczymy?

– Chcesz walczyć? Ze mną? – Samaela wyraźnie rozbawiła ta wizja. – Jeżeli chcesz, mogę dać ci lekcję pokory, ale nie po to tu przybyłem. Chcę z tobą porozmawiać.

„On nigdy nie był gadatliwy. Zawsze ograniczał słowa do minimum – to musi być jakaś iluzja”.

Kiedy demon przyglądał się mieszkaniu Tyraela, archanioł zaczynał wątpić, czy to na pewno sen. Mimo iż jego słowa temu zaprzeczały, to on sam i jego… aura zdawały się to potwierdzać. Niosący Szaleństwo zatrzymał się przed ścianą z trofeami i zapukał w jedną z szyb.

– To prawdziwa meduza?

W środku gabloty leżała odcięta głowa z wężami zamiast włosów oraz kawałkiem czarnej tkaniny zawiązanej na wysokości oczu. Kiedy Samael ponownie zapukał, węże ożyły i z wściekłością uderzyły w szybę, oczywiście nie robiąc jej żadnej szkody.

– Imponujące. – Samael odwrócił się od ściany i ponownie skierował wzrok na Tyraela. – Wiesz, powiem ci, że lata, które spędziłem w wazie, wyszły mi na dobre. W pewnym sensie chcę ci za to podziękować. Miałem dużo czasu na myślenie. Oczywiście mniej niż ostatnim razem, ale sto lat to sporo nawet dla nieśmiertelnej istoty. I przemyślałem parę spraw. Na przykład wiem, co jest kluczem do tego. – Demon wyjął z kieszeni Łzę Boga i z uśmiechem pomachał nią przed archaniołem.

– O kurwa…