Bałuty. Powieść o przedmieściu - Jisroel Rabon - ebook

Bałuty. Powieść o przedmieściu ebook

Jisroel Rabon

0,0
31,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

W publikacji Czytelnik znajdzie pierwsze, oryginalne tłumaczenie na język polski (z jidysz) powieści „Bałuty. Powieść o przedmieściu”, wydanej pierwotnie w 1934 r. w Warszawie. Jest to drugi przekład tej powieści na świecie. W 2006 r. ukazało się w Paryżu francuskie tłumaczenie „Bałut…” autorstwa Rachel Ertel. Bohaterem powieści jest siedmio-ośmioletni Jasi, który mieszka i dorasta wśród robotniczej żydowskiej biedoty na Bałutach. Akcja toczy się na krótko przed wybuchem I wojny światowej. Pisarzowi udało się sportretować żydowskie środowisko na przedmieściach Łodzi, przedstawił liczne barwne postaci z peryferii. Tłumaczeniu powieści towarzyszą wspomnienia o jej twórcy autorstwa Jicchoka Janasowicza oraz dwie recenzje współczesnych Rabanowi literatów (Simche Szajewicza i Mojsze Grosmana) oraz tekst poświęcony życiu i twórczości pisarza. Uzupełnieniem jest też źródłowe opracowanie historyczne przedstawiające realia portretowanej dzielnicy – Bałut. Miasto Łódź jest bohaterem niewielu tekstów literackich. Powieść Jisroela Rabona wzbogaca ten zbiór.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI
PDF

Liczba stron: 261

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Krystyna Radziszewska – Uniwersytet Łódzki, Wydział FilologicznyInstytut Filologii Germańskiej, 90-236 Łódź, ul. Pomorska 171/173

Natalia Krynicka – Centrum Kultury Jidysz – Biblioteka Medema w Paryżu29 Rue du Château d’Eau 75010 Paryż, Francja

Izabela Olejnik – Uniwersytet Wrocławski, Zakład Studiów Żydowskich50-140 Wrocław, plac Nankiera 15

Jacek Walicki – Uniwersytet Łódzki, Centrum Badań Żydowskich90-219 Łódź, ul. Kamińskiego 27a

Tytuł oryginału: Balut: a roman fun a forsztot

Podstawa przekładu: tekst opracowany przez Chone Shmeruka, opublikowany w piśmie „Di Goldene Kejt” w Tel Awiwie (1991–1993, numery 132–135)

RECENZENT

Magdalena Ruta

REDAKTOR INICJUJĄCY

Urszula Dzieciątkowska

REDAKTOR WYDAWNICTWA UŁ

Joanna Balcerak

SKŁAD I ŁAMANIE

Munda – Maciej Torz

PROJEKT OKŁADKI

Studio WW Witold Warzywoda

Na okładce wykorzystano zdjęcie ul. Wąskiej na Bałutach z zasobów Archiwum Państwowego w Łodzi

Ilustracje 4–29 opublikowano dzięki uprzejmości Archiwum Państwowego w Łodzi

Publikacja finansowana w ramach Narodowego Programu Rozwoju Humanistykinr 0078/NPRH2/H11/81/2012

© Copyright by Authors, Łódź 2016

© Copyright for this edition by Uniwersytet Łódzki, Łódź 2016

Wydane przez Wydawnictwo Uniwersytetu Łódzkiego

Wydanie I. W.07204.15.0.K

Ark. wyd. 8,2; ark. druk. 11,25

ISBN 978-83-8088-197-6

e-ISBN 978-83-8088-198-3

Słowo od redakcji

Oddajemy do rąk czytelnika pierwszy przekład na język polski niedokończonej powieści łódzkiego poety i prozaika Jisroela Rabona Bałuty: powieść o przedmieściu (tytuł w jidysz: Balut: a roman fun a forsztot). Oryginał, opatrzony adnotacją „tom pierwszy”, wydany przez Fundusz Literacki przy Związku Literatów i Dziennikarzy Żydowskich, ukazał się w roku 1934 w Warszawie. Podstawą obecnego przekładu był tekst opracowany przez Chone Shmeruka, opublikowany w piśmie „Di Goldene Kejt” w Tel Awiwie (numery 132–135, 1991–1993). Wstęp do powieści autorstwa Chone Shmeruka zamieszczamy na końcu książki.

Z kwerend przeprowadzonych przez redakcję wynika, że jest to drugi przekład tej powieści na świecie. W 2006 r. ukazało się w Paryżu francuskie tłumaczenie Bałut autorstwa Rachel Ertel.

Jisroel Rabon był pisarzem przez niemal całe swe życie związanym z Łodzią. Dużo pisał o swoim rodzinnym mieście. Jednak dorobek tego utalentowanego żydowskiego twórcy, cenionego w ówczesnym świecie literackim, nie jest znany polskiemu czytelnikowi. W latach 90. XX w. przełożona została na język polski jedynie jego powieść Ulica.

Uzupełnieniem utworu Rabona są wspomnienia o jego twórcy autorstwa Jicchoka Janasowicza, dwie recenzje współczesnych Rabonowi literatów, Simche Szajewicza i Mojsze Grosmana oraz tekst poświęcony życiu i twórczości pisarza. Ponieważ akcja powieści rozgrywa się na ówczesnym przedmieściu Łodzi – Bałutach, uzupełnienie niniejszej publikacji stanowi źródłowe opracowanie historyczne przedstawiające realia tej dzielnicy w okresie, w którym dzieją się przedstawione w powieści wydarzenia.

Miasto Łódź jest bohaterem niewielu tekstów literackich. Powieść Bałuty Jisroela Rabona wzbogaca ten zbiór.

Il. 1. Strona tytułowa oryginalnego wydania powieści: J. Rabon, Bałuty: powieść o przedmieściu, Warszawa 1934

Il. 2. Początek pierwszego rozdziału oryginalnego wydania powieści: J. Rabon, Bałuty: powieść o przedmieściu, Warszawa 1934

BAŁUTY: POWIEŚĆ O PRZEDMIEŚCIU

Rozdział pierwszy

Bal

Siedmio-ośmioletni chłopiec idzie ulicą. Ma na sobie płócienną czapkę z błyszczącym skórzanym daszkiem, naciągniętą mocno na czoło, by słońce nie paliło go w twarz. Jedną rękę trzyma w kieszeni połatanych spodni, drugą wymachuje w powietrzu patykiem, który świszczy przy każdym ruchu. Zadowolony, tańczy boso z radości.

Słońce tak grzeje, że nie ma nawet kawałka cienia. Nie widać też ludzi, którzy przed upałem schowali się w domach. Chłopiec szybko męczy się bezcelowym przemierzaniem nagrzanej ulicy oraz machaniem świszczącym patykiem. Wyciąga się w rynsztoku, po czym zdejmuje podartą, niebieską marynarkę i zasłania nią twarz przed palącymi promieniami słońca.

Prawdę mówiąc, nie jest to żaden rynsztok, tylko szeroki rów, w którym kiedyś rosła trawa. Jest wysuszony, miejscami czarny niczym spalone drewno. Stale poniewierają się w nim odłamki glinianych garnków, kawałki gazet, pęknięte naczynia, połamane, zardzewiałe, bednarskie obręcze, stara słoma, gnój, podarte buty. Jest jednak dość szeroki, by człowiek mógł się w nim wygodnie wyciągnąć, jak na kanapie.

Chłopiec, który ma na imię Josl, wystawia na słońce bose, pokaleczone stopy i próbuje zasnąć.

Tymczasem w rynsztoku leży dwóch osobników ubranych jedynie w koszule i kalesony. Wyglądają jakby odpoczywali po kąpieli w rzece. Grube żołnierskie pasy spowijają brzuchy równomiernie unoszące się i opadające jak u śpiących, nażartych koni. Pot spływa im po czerwonych twarzach i leje się po nagich, owłosionych torsach. Muchy, robaki oraz insekty natychmiast obsiadły ich grube ręce oraz nagie stopy, ale oni niczego nie czują. Śpią jak zabici. Jedynie odgłosy chrapania wydostające się ze zdrowych płuc, rozchodzą się w pustą, senną ciszę.

Ulica wygląda jak wiejska droga. Niskie, drewniane, przylegające do siebie domki, stoją ustawione w dwóch rzędach. Między nimi nie ma ani chodników, ani nawet kocich łbów. Czarny, twardy piach, pełen dziur i dołów – rodzaj szosy – przedziela oba rzędy domów. Gdy pada deszcz, drewniane domki, jak ciężkie żołnierskie buty, zanurzają się głęboko w błotnistej kałuży.

Pośrodku ulicy rosną dwa wielkie drzewa. Nikt nie wie, kto je tu sprowadził, kto je zasiał oraz po co tu rosną. Są wiecznie czarne. Niczym wypalone straszydła patrzą smutno w niebo. Nie ma na nich nawet jednego listka, ani wiosną, ani latem. To nie drzewa, raczej drzewie trupy. Nikt nie ubolewa, że nie wydają liści. Na co to komu? Mimo wszystko z obu trupów (tak na nie mówią) jest dużo pożytku. Kobiety rozwieszają na nich pranie; gdy młodzi chłopcy kładą się w rynsztoku i grają w karty, swoje palta, kurtki i marynarki wieszają na drzewach; a kiedy wieje wiatr, wiesza się na nich kołdry, poduszki, prześcieradła, stare ubrania oraz worki pierza, by się przewietrzyły – nie trzeba ich wtedy trzepać.

Kiedyś podczas srogiej zimy cała uliczka Fajfra głodowała i zamarzała. Mieszkańcy zaczęli łamać gałęzie „trupów” i palić nimi w piecu. Rozpętała się awantura. Poruszeni tym faktem ludzie mówili: ponad sześćdziesiąt lat tu stoją i teraz co? Mielibyśmy je usunąć? Tak nie może być! Wtedy Herszl Buczik wziął kartkę i drukowanymi literami napisał: „Kto dotknie choćby gałąź – zostanie zabity. Z poważaniem, Herszl Buczik”. I przywiesił ją do drzewa. Potem jak pies czyhał na tego, kto odważy się odłamać choćby gałązkę. Zawsze bano się Herszla Buczika, więc drzewa pozostały nietknięte.

Josl nie może zasnąć jak te dwa typy, które leżą nieopodal niego. Jego blada, chuda, ziemista twarz jest cała spocona, a na dodatek od słońca rozbolała go głowa. Odechciało mu się już spać. Boi się, że prześpi „święto”, które ma zacząć się lada chwila. Boi się, że jeśli zaśnie, znów ukradną mu świszczący patyk.

Wstaje i ponownie zaczyna spacerować po sennej, cichej ulicy.

Powoli ludzie zaczynają się budzić. Ciszę przerywa krzątanina dochodząca z domów i stajni. Słychać otwieranie bramy, w której ukazuje się młody chłopak z koniem. Ma na sobie tylko koszulę, stoi boso i przeciera oczy. Idzie napoić konia, który też jeszcze się nie rozbudził, ale na podwórku nie ma pompy, dlatego musi iść dalej. Miękka piaszczysta ziemia tłumi kroki konia. Znowu nic nie zakłóca ciszy.

Chłopak, trzymając w ręce lejce, mija po drodze śpiących w rowie mężczyzn. Wkłada dwa palce do ust, gwiżdże głośno i krzyczy:

– Herszlu, Lejzerze, koniec spania... zaraz idziemy.

Zrywają się przestraszeni, rozglądają się otępiałym wzrokiem, strząsają grubymi rękami insekty i robaki z rozpiętych, nagich torsów, wstają i wkładają spodnie.

– Niech no tylko spojrzę, czy nie usmażyłem sobie tyłka w taki upał – mówi jeden z nich, oglądając się za siebie. Obaj są mokrzy od potu i wyglądają, jakby spali w wilgotnej stodole.

Młody chłopak, którego koń ma przyczepiony do boku drewniany cebrzyk, stoi przy bramie i rozmawia ze starym mężczyzną, ubranym w szabasowy alpagowy chałat. Tamten patrzy na stajennego z góry i mówi:

– Nie bierz więcej wody. Wystarczy! Już od dwóch tygodni nie zamiatałeś mi podwórka, rewirowy już mi wypisał mandat. Oj, źle postąpiłem, polegając na tobie.

– Ale reb1 Eli – prosi chłopak – ja nie jestem winny. Byłem w podróży. Przecież nie mogłem specjalnie przyjechać, by pozamiatać podwórze.

– Powinieneś był mi to powiedzieć. Wtedy nie czekałbym na ciebie.

Reb Eli jest niskim, chudym Żydem o twarzy gładkiej jak pergamin. Przy każdym wypowiedzianym słowie macha dziesięć razy rękami. Jest jednocześnie właścicielem domu i jego stróżem, by nie oddawać zarobionych pieniędzy gojowi. Poza tym jest najzwyczajniej w świecie skąpy. Mimo swoich siedemdziesięciu pięciu lat dalej pracuje przy warsztacie tkackim jedenaście godzin dziennie, wyrabiając tanią tkaninę. O jego skąpstwie krążą przeróżne historie po całym przedmieściu, po całych Bałutach. A mimo wszystko cieszy się szacunkiem, bo po pierwsze, mówi się, że ma dużo pieniędzy; po drugie jest zawsze czysty, jego ubranie i wszystko u niego w domu lśni jak w lusterku; po trzecie ma syna, studenta, który studiuje w Kijowie i za tydzień-dwa ma wrócić jako lekarz.

Ten „tydzień-dwa” ciągnie się już wprawdzie od ośmiu lat, a student wciąż nie wraca jako lekarz, ale wszyscy tutaj wierzą, że wróci i będzie jedynym żydowskim lekarzem, którego wydały Bałuty. Ludzie rozmawiają o nim ze znajomymi i żałują, że studiuje w tak dziwnym kraju – Kijowie, że nie mogą go zobaczyć, powiedzieć „dzień dobry”, a nade wszystko pokazać światu, że tak marna i podła uliczka, która nie ma chodnika, ani nawet latarni, mogła wydać lekarza.

Kiedy ludzie pytają Dwojrę, żonę reb Eliego, o syna w Kijowie:

– No, Dwojreniu2, co robi wasz wielki syn w Kijowie? – ta zaczyna płakać i ze łzami w oczach zapewnia:

– Przyjedzie, przyjedzie, kochani ludzie.

Tak, ulica Fajfra – „Fajferówka” – jest przekonana, że on kiedyś przyjedzie jako lekarz. Jedynie jego własny ojciec, reb Eli, jest w tej kwestii niedowiarkiem. Zapytany, macha zrezygnowany ręką i ostro odpowiada:

– Co on robi? Wyrzuca w błoto moje pieniądze i jest na najlepszej drodze, by zostać starym kawalerem...

Ludzie słuchają zmartwieni, jak reb Eli wypowiada te kwaśne słowa i przyjmują je jak gorzką pigułkę. Są jednak pewni, że w końcu, któregoś dnia, syn powróci jako wielki człowiek.

– Reb Eli, dopuście mnie do pompy, koń marzy o łyku chłodnej wody – mówi stajenny. – Jutro o świcie przyjdę pozamiatać podwórze. Żebym tak zdrowy był. Możecie zostawić dla mnie miotłę w korytarzu.

– Nigdy nie dotrzymujesz słowa. Jak mogę ci teraz wierzyć? Przez ciebie dostałem mandat! A do tego taka hańba! Mandat za brak czystości na podwórzu reb Eliego!

– Obym zginął, jeśli ja was kiedyś oszukałem, reb Eli!

– Inni stajenni płacą do trzech kopiejek za tydzień, tylko dla ciebie zrobiłem wyjątek. Silny z ciebie chłopak, możesz odpracować te sześć kopiejek. A ty mi wykręciłeś taki numer.

– Reb Eli, miejcie litość nad zwierzęciem. Jesteście przecież szlachetnym człowiekiem. Spójrzcie tylko, mój koń liże już piasek. Chwieje się na nogach.

– Na nic ci się nie zda podlizywanie. Kto zapłaci za mnie karę trzech rubli, może ty?

– Policja może was zmusić, byście pozwolili mi napoić konia – złości się chłopak.

– Może mnie zaprowadzisz do policmajstra3, co?

Reb Eli dalej kłóci się z chłopakiem, ale po tym, jak ten przysiągł, że przyjdzie punktualnie, warczy zły i w końcu dopuszcza go z drewnianym wiadrem do pompy.

Boczne uliczki coraz bardziej się ożywiają. Wielki zegar kościelny, widoczny z odległości mili, wybija godzinę trzecią. Ze wszystkich stron nadchodzą ludzie. Josl przygląda się im i robi mu się weselej. Idą młodzi chłopcy i dziewczęta. W rękach trzymają marynarki i buty, maszerują boso w samych koszulach. Słońce praży z tą samą siłą. Z bocznych uliczek napływają ludzie i skręcają w jedną długą i wąską ulicę, która ciągnie się daleko, het, aż na pola za Łodzią.

Jedną czy dwie wiorsty za miastem znajduje się kawałek pustego pola. Rósł tu kiedyś las. Wycięto go, a z drzew zrobiono belki i filary do budowy fabryk, które zaczęły wyrastać jedna po drugiej. Na pustym polu widać jeszcze pieńki i kloce, na których wypalono wiele inicjałów i imion, głównie męskich. Plac ten nazywa się Grabinka. Jest miejscem rozrywki, dokąd spływają teraz całe Bałuty. Obok placu rozlewa się rzeczka, która dziś, z powodu potwornego upału, jest na wpół wyschnięta jak kobieta w połogu.

Niedaleko stoi dziwna drewniana dwupiętrowa budowla. W jej okna wstawiono cienkie, żelazne kraty, szyby są brudne i zamglone od ciężkich oddechów. Otacza ją jak obręcz wysoki płot, zwieńczony drutem kolczastym i potłuczonym szkłem. Bezustannie dochodzi stamtąd niesamowite, dzikie szczekanie setek na wpół oszalałych psów.

Czy to więzienie? Nie, nie widać tu żadnego policjanta ani strażnika. Ta budowla to rzeźnia psów, które łapie się na ulicach Łodzi. Tam się je zabija, z ich skór wyrabia się futerka zwane „fokami grenlandzkimi”, zaś z tłuszczu – olej rycynowy do aptek.

Ogłuszające szczekanie setek złapanych psów, którym odcina się głowy stalową gilotyną, roznosi się po polach ze straszliwą, przejmującą żałością.

Josl zbliża się do Grabinki. Jego uszu dochodzi skarga psów, które lada chwila czeka śmierć. Od tego wycia zaczyna drżeć, łzy napływają mu do gardła. Słyszy jak setki psów rozpaczliwie wołają:

– Joslu, chodź, ratuj nas!

Wydaje mu się, że kiedy podejdzie do nich, setki, może i tysiące psów skazanych na śmierć staną na tylnych łapach i zaczną płakać psimi łzami z radości, lizać go po rękach językami pokrytymi czerwoną krwią i białą pianą od rzucania się na grubo splecionym sznurze.

Josl zasłania uszy rękami, by nie słyszeć przeraźliwego wycia zwierząt błagających o życie.

Grabinka zapełnia się ludźmi. Młodzi chłopcy i dziewczyny rozsiadają się na pieńkach i suchej trawie. Wyjmują harmonijki i zaczynają grać „Hajda trojka” i tango. Kilka osób obdarzonych mocnym głosem śpiewa piosenkę. Ktoś z grubego sznura zrobił huśtawkę. Młody chłopak chwyta tęgą dziewczynę i zaczyna się z nią kołysać. Dziewczyna piszczy przy każdym mocniejszym ruchu. Chłopak śmieje się, przytula się do niej i kołysze jeszcze mocniej.

– Jento, a niech to cholera, polecimy do nieba!

Ludzie śmieją się grubiańsko, sprośnie. Wyciągają z kieszeni flaszki wódki i słuchają strzelających korków. Jeden z chłopaków opowiada o swoich wyczynach i co chwila bije się w piersi przysięgając, że nie kłamie. Każde uderzenie rozbrzmiewa, jakby ktoś siekał kapustę. Obok niego siedzą trzy zachwycone dziewczyny. Oczy im błyszczą z uciechy i co jakiś czas klepią go po plecach:

– A więc taką grandę zrobiłeś, Zanwele? A niech cię licho!

Wpychają mu do ust lepkie, brudne cukierki. Z ust wyciekają mu wódka oraz ślina wymieszana z rozpuszczonymi słodyczami. Świeża pomada na włosach zaczyna się rozpływać od upału i brudne strugi spływają z jego czoła i szyi. Dziewczyny wycierają mu brud z twarzy halkami, sukienkami, chusteczkami, z przyjemnością chłonąc jego słowa:

– ...chodzę tak po Pietruszce4 i widzę, że idzie pańcia z wyższych sfer. Rzucam okiem na jej cyferblat i już wiem, że będzie można ją opędzlować. Idzie przodem, ja za nią. Kręci tyłkiem i gapi się w niebo, czy nie będzie padać. A ja zapuszczam żurawia do jej torby i szukam forsy. Ale nic z tego. To ścierwo nie wyjmuje rąk z kieszeni. Jestem już pewny jak złoto, że ma tam pieniądze. Ale co zrobić, by dostać się do jej kieszeni?

– Panienko – mówię do niej – jakiś chłopak panienkę opluł – i sam pluję na jej ramię. Ona odwraca się i wyciera sobie ramię chusteczką, a ja wtedy wjeżdżam jej łapą do kieszeni i wymiatam ją do czysta...

Chłopak opowiada, a w jego oczach błyszczą iskierki zadowolenia. Dziewczyny przysuwają się bliżej. Przyciskają do niego swoje grube, rozpalone ciała, tulą się. Chłopak leży rozwalony na trawie jak hrabia, z głową na piersi jednej z nich jak na miękkiej poduszce. Dziewczyna sapie, ciężko jest jej utrzymać jego głowę, ale z szacunku i uwielbienia milczy.

Cały plac jest już pełen ludzi. Wszędzie głowy i czerwone twarze. Muskularne ramiona mężczyzn z podwiniętymi rękawami koszul wznoszą się ze szklankami i butelkami w dłoniach.

Przestrzeń wypełnia gwar rozmów rozchodzących się jak gęste, niewidoczne fale. Nieustannie trzaskają korki. Powietrze przesiąka potem ludzkich ciał, dymem z tysiąca papierosów, zapachem tanich perfum i pudru.

Pośrodku pola leży rozciągnięty Herszl Buczik, siłacz. Jest półnagi i mokry jak żaba od upału, wódki i gadania. Rozłożywszy swoje olbrzymie ciało, charczy jak astmatyk. Z tym swoim wielkim cielskiem wygląda jak wieloryb, którego morze wyrzuciło na brzeg podczas sztormu. Siedzi przy nim sześć kochanek. Znajdują się w niewielkim oddaleniu od niego, bo gdy zrobiło mu się gorąco, odepchnął je od siebie:

– Odsuńcie się, córki, bije od was gorąco jak z pieca.

Pod głowę ma podłożoną miękką poduszkę. Koło niego walają się puste butelki po kolorowej wódce. Kochanki zaczynają śpiewać. Jedna z nich, niska dziewczyna o małych, zwinnych stopach, podnosi się i tańczy. Na piersiach ma sznury srebrnych monet – rosyjskich, niemieckich, francuskich, a nawet tureckich i chińskich. Dzwoni tymi monetami, które ważą około puda5. Jej nogi rytmicznie poruszają się do taktu. Reszta dziewczyn patrzy na nią z zazdrością. Tańczy jakiś taniec, a co kilka obrotów wydaje głośny okrzyk. Chłopacy strzelają z bicza i machają do taktu świszczącymi gumowymi pejczami kozackimi i plecionymi szpicrutami. Tworzy się krąg. W jego środku jak król leży Herszl Buczik z kochankami, a tuż obok niego, z twarzą zwróconą w jego stronę, tańczy Zośka, tancerka. Nikogo nie widzi. Jej wzrok skierowany jest na niego. Co jakiś czas pochyla się nad nim i drobną dłonią czochra mu gęste włosy. Kiedy kończy tańczyć, rozlega się trzaskanie batów, pejczów i szpicrut. To mają być brawa. Ale ona nie patrzy na nikogo oprócz Herszla, swojego pana. Herszl ma jednak oczy półprzymknięte ze zmęczenia i upojenia. Wydaje z siebie niezadowolony pomruk i krzyczy:

– Szanta... szanta...

Ani słowa więcej.

– Szanta... szanta... – powtarzają inni z zadowoleniem.

Głowy poruszają się i powtarzają: szanta... szanta... I nagle błyska w słońcu dwadzieścia stalowych noży. To noże sprężynowe z czarnymi rękojeściami. Czerń i biel. Tancerka kołyszącym krokiem, prawie na czubkach palców, podchodzi do każdego, bierze je z uprzejmym uśmiechem, całuje stalowe, błyszczące ostrze i wbija je w ziemię tak, aby utworzyły szeroki krąg. Potem wznosi namiętny, głośny okrzyk: Szanta... szanta..., zrzuca bluzkę, odsłaniając nagie, zgrabne piersi, i zaczyna taniec Apaczów. Szanta... szanta... Z impetem porusza nogami, wyciąga ręce, zaciska zęby. Przedstawia to zabijanie kogoś. Pochyla się, jej kolana drżą, robi błagalną minę jak ofiara, która prosi, by darowano jej życie. Potem wybucha gwałtownym, cynicznym, szyderczym śmiechem i znów wyrzuca wściekle ręce: nie ma litości!

Jej małe, opalone piersi kołyszą się lekko jak kolczyki. Z wyrazem słodyczy zamyka oczy, pada na ziemię między wbite noże i zaczyna rzucać się rytmicznymi ruchami. Z wyrazem pożądania na twarzy, bezwstydnie rozsuwa nogi. Włosy ma rozrzucone, a jej nagie ciało, brązowe od słońca i czerwone od rozgrzanej krwi, błyszczy jak miedziany rondel.

Młodzi chłopcy pijanym wzrokiem pożerają jej nagie, zgrabne piersi, które kołyszą się jak jabłka na wietrze. Okrzyki zachwytu i tłumionego pożądania wyrywają się z otwartych ust. Twarze chłopców robią się wilgotne jak pyski koni w przegrzanych stajniach. Oczy wyłażą im z orbit, mięśnie napinają się i drżą. U wielu z nich widać języki kołyszące się w otwartych ustach jak u psów, które gonią za sukami. Zaślinione języki poruszają się w takt zuchwałego, lubieżnego tańca: szanta, szanta. Wszyscy tłoczą się w kole, w którym jeden czuje rozpalone ciało drugiego. Pochylają lekko głowy, jakby byli gotowi do ataku.

Herszl Buczik charczy coraz głośniej. Dziewczyna o grubych rękach rozgniata jabłko palcami i wyciska mu sok do ust. Wódka pali mu wnętrzności. Już siedem dużych jabłek wycisnęła i wyrzuciła. Jakiś chłopiec wdziera się do kręgu, bierze wyrzucone jabłka i ucieka, chociaż nikt go nie goni, po czym zaczyna jeść.

Sok z jabłek chłodzi Herszla, ale odurza go jeszcze bardziej. Zaczyna wić się na ziemi jak ślimak, a płonącymi, zamglonymi od pijaństwa oczami wpija się w półnagą tancerkę. Czołga się, przypada jej do nóg, wydaje z siebie zachrypły, dziki ryk i nagle wgryza się w jej pulchną, zgrabną łydkę. Dziewczyna krzyczy z bólu i chwyta się za nogę, którą podnosi wysoko, chwiejąc się na drugiej. Pojawia się cienka stróżka krwi. Pijany Herszl Buczik ryczy z przyjemności, która rozchodzi się po całym jego mocarnym ciele. Pierś unosi się wyżej, twarz wykrzywia mu mieszanina okrucieństwa i słodyczy. Włosy lepią się do jego niskiego czoła, a z płuc jak z pieca uderza oddech przez otwarte usta. Reszta dziewczyn przytrzymuje go, by się znów nie rzucił do gryzienia. Tłum pochłania oczami zakrwawioną łydkę tancerki, co podnieca ich jeszcze bardziej. Na stojąco dalej piją wódkę z butelek. Szklanek prawie nie widać. Słychać bulgotanie wódki, która leje się do gardeł przez wąskie szyjki butelek. Twarze stają się jeszcze bardziej rozpalone, czerwone i nabrzmiałe krwią. Krąg otaczający tancerkę zacieśnia się. Każdy napiera, jeden wciska się w drugiego, jakby chciał podzielić się ciepłem własnego ciała. Tancerka cicho płacze.

– Szanta, szanta! – ryczy Herszl Buczik.

– Szanta, szanta! – wyją pozostali. Zośka prostuje się i wraca do tańca. Ale jej oczy są smutne, patrzą spod czarnych spuszczonych rzęs, zawstydzone jak u schwytanego ptaka. Tańczy, a na jej smukłej, cienkiej szyi brzęczą sznury rosyjskich, francuskich, angielskich i chińskich srebrnych monet. Uderzają o jej nagie, jędrne piersi i dźwięczą jak srebrne dzwoneczki.

Przygrywa kilka katarynek, klarnet przecina powietrze cienkimi, płaczliwymi tonami.

Josl uwiesił się na plecach jakiegoś grubego chłopaka i stamtąd przygląda się tancerce. Chłopak jest tak pijany i oszołomiony tańcem, że nawet nie czuje, że ktoś wisi mu na plecach.

Joslowi żal dziewczyny. Jej smutne oczy budzą w nim współczucie. Nie może zrozumieć, dlaczego Herszl Buczik, Samson Bałut, ugryzł ją tak mocno, że aż się rozpłakała. Widzi jej na wpół obnażone ciało i zasłania sobie oczy, bo nieładnie jest patrzeć na rozebraną dziewczynę.

Na koniec opuszcza się z pleców chłopaka i idzie dalej. Czuje nienawiść do tych wszystkich ludzi, którzy leżą na trawie jak pijane świnie. Odchodzi kilka kroków i zbliża się do człowieka o gęstym zaroście i małych, spokojnych, matowych oczach. Mężczyzna stoi z pudłem i wykrzykuje zmęczony:

– Kinematograf! Stambuł płonie! Napileo6 w Moskwie! Turcy kanibale! Za jedną kopiejkę można to wszystko obejrzeć; za dodatkowy grosz – z muzyką.

Pudło to służy jednocześnie za katarynkę. Jedną korbą przewija się obrazy wyświetlane na szkle powiększającym, drugą wygrywa marsze wojskowe, koronację cara oraz śmierć bandyty Zigomara7. Josl przykucnął przy pudełku. Chętnie zobaczyłby Napoleona, Stambuł oraz Turków, którzy zjadają ludzkie mięso. Na muzyce mu nie zależy. Chciałby tylko zobaczyć strasznych Turków z zębami długimi jak bicze. Ale nie ma pieniędzy, więc stoi, patrzy żałośnie na pudło i trzyma palec w buzi.

Właściciel kinematografu jest rozczarowany. Młodzi chłopcy i dziewczyny zajęci są tańcem, śpiewami i zapasami, niewiele się nim interesując.

– Czego tak stoisz i gapisz się? Niczego nie zobaczysz.

– Nie wolno mi stać?

– Jak masz kopiejkę, to pokażę ci Chińczyków, którzy jadą na saniach zaprzągniętych w czerwone myszy z dzwoneczkami zawieszonymi na szyjach.

Czerwone myszy z dzwoneczkami na szyjach! Tak, to cudowne. Chętnie by to zobaczył. Oddałby wszystko, by zobaczyć takie rzeczy.

– Nie mam kopiejki.

– Jesteś małym chłopcem, więc pozwolę ci obejrzeć za grosz. Jak podrośniesz i zarobisz pieniądze, oddasz mi go. To pożyczka. Znasz mnie przecież, nazywam się Note.

– Ale grosza też nie mam...

W tym momencie zbliża się silny chopak o czerwonej twarzy. Nosi maciejówkę ze skórzanym daszkiem i bokobrody jak pułkownik Berek Joselewicz. W jednej ręce trzyma ustną harmonijkę, drugą prowadzi pulchną, czerwoną dziewczynę.

– Panienko Bejlo, chodźmy do Notego. Chcę panience pokazać krokodyla, panienka padnie na miejscu. No, Note, masz tu dwojaka i nastaw na krokodyla!

– Z muzyką?

– Z muzyką.

– Z muzyką kosztuje grosz więcej.

– Kto by skąpił pieniędzy dla mojej Bejli! No już, pokazuj tego krokodyla.

Dziewczyna pochyla się i wbija wzrok w obiektyw. Kiedy katarynka zaczyna wygrywać walca, Note tłumaczy: to jest chiński sułtan, czyli prawa ręka cesarza. Teraz idzie złowić w morzu krokodyla. Z krokodyla zrobi kotlety dla siebie i swojej żony, grubej jak kamienica.

– Oj, naprawdę? Gruba jak kamienica! – woła zdumiona dziewczyna.

– Może mu panienka wierzyć. Note to nie blagier.

– Oto właśnie żona sułtana. Warkocz ma długi na dwie mile, siedemnastu służących musi go dźwigać.

– Oj, popatrzcie tylko na to dziwo! I to jest ta cesarzowa? Oj, trzymajcie mnie, bo pęknę ze śmiechu! – nie może się nadziwić podekscytowana dziewczyna.

– A to jest Napileo... ten, który podbił świat. Tylko Ruscy zbili mu mordę i w Moskwie wykończyli... To jest król Salomon, kiedy rozmawia z ptakami w srebrnych klatkach... A to jest Kliepatra, królowa egipskich parchów, która mieszkała z trzydziestoma kochankami i urodziła księcia w wieku 105 lat.

– O, to dopiero kobita, trzydziestu kochanków!

– A panienka Bejle też chciałaby mieć trzydziestu kochanków? – odezwał się chłopak i mocniej nasunął czapkę na czoło.

– A żeby pana pokręciło, Ruwenku bandyto.

Kiedy skończyła oglądać, chłopak wziął ją pod rękę, uszczypnął ją w pupę i odeszli. Z daleka słychać jeszcze było, jak dziewczyna krzyczy i śmieje się na cały głos.

Josl cały czas stoi i patrzy na to zaczarowane pudełko. Ma nadzieję, że może stanie się cud, będzie mógł zajrzeć w obiektyw i zobaczy te wszystkie wspaniałe rzeczy. Odstraszyły go krzyki i hałas, woli trzymać się z daleka od tłumu młodych.

Setki psów na podwórku hycla, których przez jakiś czas nie było słychać, znów zaczęły szczekać. Joslowi serce się kraje, łzy napływają mu do oczu. W psim płaczu słychać rozbrzmiewającą prośbę o życie i zmiłowanie. Marzy mu się turecki sułtan ukryty w zaczarowanym pudełku, o którym przed chwilą mówił Note. Sułtan idzie się kąpać i zaczyna tonąć we wzburzonych falach morza. On, Josl, stoi przy brzegu i puszcza statki z papieru. Do jego uszu dochodzi krzyk topiącego się grubego sułtana. Josl umie pływać, zrzuca więc kurtkę i spodnie i raz, dwa wskakuje do wody. Szybko jak ryba dopływa do sułtana i ratuje go. „Josl, uratowałeś mi życie – mówi do niego sułtan, zdejmuje czapkę, rzucając mu się na szyję i całując go. – Powiedz, czego pragnie twoje serce, a to dostaniesz. Nawet córkę gotów jestem ci dać za żonę”. „Nie chcę twojej córki za żonę, wielki królu wszystkich Turków – dumnie odpowiada Josl – jestem Żydem i nie mogę mieć tureckiej żony. Tylko jednej rzeczy pragnę od ciebie”. „Mów, a zaraz to dostaniesz!”. „Chcę, byś dał mi setkę uzbrojonych jeźdźców, a konno i z mieczem w ręku uwolnię psy od hycla Wojciecha...”.

Och, żeby to mogła być prawda! Jak dobrze by to było i jaki byłby wtedy szczęśliwy.

– Co tak stoisz i gapisz się w niebo? Chcesz zostać astronomem? – Note wyrwał go z zamyślenia i zaczął smarować olejem maszynowym swoje cudowne pudełko.

– Słyszy pan? Słyszy? Psy!

– Czy słyszę? A co tu jest do słyszenia? Psy szczekają i tyle.

– Szczekają, bo idą na rzeź. Jak one wyją. Biedactwa.

– Rzeczywiście biedactwa, ale gorzej by było, gdyby szwędały się po ulicach i gryzły ludzi. Chodź no tu, mały, i zapal mi papierosa.

Josl ochoczo bierze papierosa. Ma nadzieję, że uda mu się zajrzeć do pudełka. Za chwilę wraca z zapalonym papierosem i podaje go Notemu. Ten staje się dla niego milszy i zaczyna mu się przyglądać.

– Co ty tu właściwie robisz?

– Nic nie robię.

– Porządny chłopiec bałby się tu przychodzić.

– Ale ja się nie bałem – odpowiada Josl dumnie i śmiało.

– Pewnie źle ci w domu, skoro się nie boisz.

Josl milczy.

– No, skoro jesteś uczciwym chłopcem, powinieneś wystrzegać się wchodzenia między takich ludzi – Note wskazał na pijaną hołotę. Nic dobrego z ciebie nie wyrośnie, na pewno zostaniesz takim samym chuliganem jak oni.

Josl rozumie, że Note ma rację. Poza tym nie podoba mu się ta cała banda. Żal mu było jedynie dziewczyny, którą Herszl Buczik ugryzł aż do krwi i która tak ładnie tańczyła. Dostrzegł w jej oczach smutek. Żal mu i psów, i dziewczyny, ale nikogo więcej.

– Jak się nazywasz?

– Josl.

– Czyj ty jesteś?

– Szmula-Jankla Bergera.

– Szmula-Jankla z ulicy Fajfra? Znałem twojego tatę. Był uczciwym człowiekiem. To warsztat tkacki wykończył mu płuca.

Josl zrobił wielkie oczy, słuchając o swoim ojcu. Mama często o nim mówi, ale nigdy niczego dobrego. Przeklina go, choć leży już w grobie. Josl wie już, że nieładnie jest przeklinać zmarłych, zwłaszcza własnego ojca. Jeszcze nigdy nie słyszał, nawet wśród bandy Herszla Buczika, by ktoś przeklinał zmarłego. Natomiast mama przeklina ojca za każdym razem, kiedy Josl zakaszle:

– Suchoty mi przywlókł do domu, oby go rozerwało na tamtym świecie! Poszedł do ziemi, a nie zostawił nawet czterdziestu groszy na posłanie ze słomy. No, mój synu, oto twój spadek: trzy pary zniszczonych koszul oraz dwa zapluskwione łóżka, to ci pozostawił. Bierz je, synu. Należą do ciebie. Z tych desek możesz sobie zrobić trumnę, by można cię było w ziemi pochować jak jego...

Nie bacząc na język matki, Josl wie, że ojciec był dobrym człowiekiem i mama też jest dobra. Tylko zgorzkniała od pracowania jak mężczyzna po czternaście godzin dziennie przy warsztacie tkackim. Nawet sąsiedzi mówią o ojcu z szacunkiem i wzdychają.

– Co robisz w domu? – pyta dalej Note, zaciągając się papierosem.

– Pomagam mamie.

– Przy warsztacie?

– Tak. Nawijam nici na szpule.

– Wpatrujesz się w mój kinematograf z taką ochotą. Chciałbyś do niego zajrzeć?

– Tak, chcę! – Josl ochoczo przykuca, a serce skacze mu w piersi z radości, kiedy zagląda w obiektyw.

Note kręci korbą i wzdycha.

– Jesteś synem reb Szmula, więc możesz patrzeć tak długo, jak tylko chcesz.

Josl ogląda wielkich ludzi: Turków, Napoleona, Chińczyków, rybę z czterema parami oczu, konie z rogami jak miecze. To wszystko jest cudowne. O wiele ładniejsze niż sobie wyobrażał. O, jak bardzo jest wdzięczny Notemu. Wszystko by mu oddał, ale niczego nie posiada.

– Rozumiesz choć coś z tego, co oglądasz?

– Rozumiem.

– Widzę, że jesteś mądrym chłopcem, nie muszę ci wszystkiego tłumaczyć. Tamci chłopcy i dziewczyny nie potrafią zliczyć do dwóch. Nie wiedzą nawet, że Chińczycy mają długie warkocze, a Turcy noszą wysokie fezy. Wszystko się im miesza. Muszę im wyjaśniać najdrobniejsze rzeczy. Chodzisz do chederu?

– Nie, muszę siedzieć przy szpuli i pracować.

– Ile masz lat?

– Dziewięć.

– Wyrośniesz na nieuka. Nawet nie będziesz umiał się podpisać.

– Nieprawda, umiem się już podpisać! – woła Josl, a kiedy zadowolony i rozpromieniony obejrzał już wszystkie obrazy, podnosi z ziemi gałązkę i pisze na piachu: Josl Berger.

Stary cieszy się. Głaszcze go nawet po głowie. Josl raz jeszcze pisze swoje imię na piachu: tym razem po rosyjsku.

– O cholera! Po gojsku też umiesz! Skąd to znasz? Kto cię tego nauczył?

– Nikt. Po prostu umiem – z uśmiechem odpowiedział Josl.

Josl ufnie spogląda na Notego. Obaj czują, że zostali przyjaciółmi. Stary nic już więcej nie mówi. Czuje coś na kształt zawstydzenia przed chłopcem. Ma już prawie sześćdziesiąt lat, a nie umie napisać ani słowa, podczas gdy ten chłopiec umie się już podpisać w jidysz i po rosyjsku. Najcudowniejsze w tym wszystkim jest to, że nikt go tego nie uczył. Raz jeszcze spogląda na Josla, ale tym razem w jego spojrzeniu widać szacunek.

Note otwiera drzwiczki dębowego, malowanego pudełka i wyjmuje z niego chleb z masłem oraz kiełbasę. Zdumiony Josl patrzy na Notego osłupiałym wzrokiem.

Stało się coś dziwnego: w tym samym zaczarowanym pudełku, w którym są krokodyle, Chińczycy, Napoleon, węże i Turcy, znalazł się jeszcze chleb z masłem. Czyż nie jest to śmieszne?

Ale nie śmieje się. Powstrzymuje się ze strachu, że jego śmiech mógłby urazić starca, który jest dla niego taki dobry.

– Na co tak patrzysz? Jesteś głodny? Możesz jeść ze mną, jesteś dobrym chłopcem. Byłbym bardzo zadowolony, gdybyśmy razem zjedli – zachęcił go starzec.

Josl odwrócił głowę. Nie chce jeść. Nie jest głodny. W głowie ma jeszcze Napoleona, tureckiego sułtana, Chińczyków, węże i wieloryby. Nowy, nieznany, piękny świat.

Robi się coraz później, a upał wcale nie słabnie. Motyle, srebrzyste jak biżuteria, usiadły na wysokiej, wyschniętej trawie i odpoczywają. Znużone słońce powoli zaczyna zachodzić. Tymczasem na otwartym polu odbywają się teraz zapasy. Dwóch półnagich, zlanych potem typów stoi naprzeciw siebie, a jeden drugiego próbuje chwycić za łopatki i powalić na ziemię. Ale nie dają się. Każdy z nich ma swoich zwolenników, którzy krzyczą:

– Lezjer, daj czadu!

– Fajwisz, rozwal go, uważaj, bo będzie po tobie!

Wydaje się, że jeden z nich leży już pokonany, ale w ostatnim momencie podnosi się jednym skokiem, po czym pada na plecy drugiego jak ciężka masa mięsa i wali go stalowymi pięściami w kark.

Ledwo żywego Herszla Buczika umieszczono w cieniu. Nieprzytomnie pijany zaczął się szarpać i bić. Zadawał ciosy na oślep. Nawet własnych kochanek nie szanował. Nie było innej rady, jak związać go do czasu, aż wytrzeźwieje.

Jakiś chłopak zarzucił sobie na ramię Herszla ze związanymi rękami i nogami jak worek kartofli i odniósł na bok.

Tuż za nim szły jego kochanki z podbitymi oczami i śladami po uderzeniach na twarzy. Płakały jak po zmarłym.

Chłopak, który niósł Herszla na plecach, dyszał od tak ciężkiego bagażu. Herszl ostrymi zębami zaczął rozrywać mu koszulę i gryźć ciało. Ten od razu zrzucił go na ziemię. Herszl urągał:

– Zapamiętaj sobie pętaku, ciągnąłeś mnie jak paczkę brudnego prania. Sądzisz, że wódka mnie zamroczyła... niech cię piorun w zęby trzaśnie, ty kundlu...

Zaczął przy tym rzygać żółcią, aż oczy mu się zaszkliły.

Dziewczyny zapłakały jeszcze głośniej:

– Oj, Herszl, uspokój się... przecież nie chcą ci zrobić niczego złego.

Herszl rzucał głową na wszystkie strony, zakrztusił się. Spoglądał na innych z przeszywającą nienawiścią.

– Dziewczyny, zapamiętajcie sobie, że ja, ja... was wykończę...

– Herszele, Herszeniu... dziecko złote, prześpij się, lepiej ci się zrobi – próbowały go uspokoić.

Jedna z nich, Zosia tancerka, zbliżyła się do niego i podłożyła mu poduszkę pod głowę. Herszl rozerwał ją zębami, aż pióra zaczęły latać w powietrzu niczym świetliki. Stopą trafił na pieniek, zdenerwowało go to, więc skopał go rycząc:

– Kurwa twoja mać!

W końcu wyczerpany zległ na ziemi bez ruchu, tyłkiem do góry. Z ust, niczym z krowiej mordy, ciekły mu wymiociny. Wkrótce zasnął. W powietrzu rozchodziły się odgłosy ciężkiego sapania i chrapania przypominające śpiące zwierzę.

Dziewczyny przysiadły nieopodal. Przez dłuższy czas nie spuszczały z niego wzroku. Potem wstały, odeszły i zmieszały się z tłumem.

Po skończonych zapasach ludzie pobiegli do wody. Woda wzburzyła się, pryskała srebrna piana. Chłopcy kąpali się razem z dziewczynami. W wodzie obejmowali się, a twarze stawały się coraz bardziej spocone i nabrzmiałe.

Z wody wystawały głowy mężczyzny i kobiety z rozpuszczonymi włosami, jedna obok drugiej. Ich oddechy łączyły się w namiętnym stosunku; oczy mieli zamglone, spojrzenia spotykały się z szaleńczym oddaniem. Woda sięgała im aż po szyję.

Od czasu do czasu rozbrzmiewał w powietrzu namiętny okrzyk jakiejś dziewczyny. Co kilka metrów wystawały z rzeki podniecone, rozpalone głowy mężczyzn i kobiet. Ustami wpijali się w siebie, chłonąc swoje oddechy jak alkohol. Ciał nie było widać. Tylko głowy.

Zapadł wieczór. Nad Grabinką rozpościerała się ciemność, przybierając odcień granatu. Tymczasem z wody wciąż dochodziły namiętne piski oraz stłumione krzyki chłopaków i dziewczyn. Pijacy tłoczyli się przy pieńkach. Gdzie indziej siedziano i grano w karty przy blasku księżyca. Pieniądze brzęczały jak srebrne łańcuszki.

Nagle do rzeki zbliżył się goj o pełnej, grubo ciosanej twarzy pokrytej bliznami. W ręce trzymał nahajkę. Krzyczał, wymachując nią ze świstem w powietrzu.

– Wynocha stąd, wy lumpy, banda dziwek!

Wszyscy kąpiący się w rzece odpowiedzieli mu głośnym śmiechem. Zdawało się, że to fale śmieją się z pierwotną siłą natury, która się w nich kryje.

Goj zaczął jeszcze gorzej ubliżać i wygrażać obnażonym, którzy wygodnie leżeli w wodzie:

– Wy kundle! Burdel sobie z rzeki robicie!

Rzucał się, wymachiwał pięściami i nahajką w powietrzu, ale na jego groźby wciąż odpowiadano wysokim i zdyszanym śmiechem. Kilka niby zawstydzonych dziewczyn ukryło twarze w wodzie.

– Spadaj stąd, hyclu, póki masz jeszcze wszystkie kości, i ugotuj sobie zupę ze swoich psów – krzyknął ktoś z drwiną.

Hycel zaczął wygrażać:

– Zawołam policję!

– Wołaj!

– Wsadzę was do więzienia!

– Wsadź!

Hycel odszedł, wyzywając i przeklinając. Zuchwały, grubiański śmiech leżących w wodzie towarzyszył mu jak echo skrzypiącemu wozowi.

Opróżniano butelki z resztek wódki. Jak psy myśliwskie wyczuwające zapach krwi, pijacy, którzy przedtem przysnęli, wyczuli zapach lejącej się wódki. Unieśli ogłuszone żarem alkoholu głowy i ruszyli przed siebie chwiejnym krokiem. Wielu z nich pełzło po ziemi jak robaki, prosząc kolegów o wódkę.

Josl