"Kariera" klawisza - Andrzej Dembiński - ebook

"Kariera" klawisza ebook

Andrzej Dembiński

4,3

Opis

Znakomita książka wspomnieniowa, która zainteresuje studentów resocjalizacji i psychologii, a także przedstawicieli służb mundurowych oraz osoby ciekawe, jak wygląda rzeczywistość w więzieniu.


Nie jest to książka dla wszystkich, bo opisywane są w niej tragiczne zachowania, upadki moralne i fizyczne, próby samobójcze i wiele innych spraw dotyczących osadzonych. O tych, co mieli i mają honor, jak i zwykłych obszczymurków. Każdy z funkcjonariuszy musiał na tym swoim odcinku pracy dawać sobie radę. Zaglądać wielokrotnie śmierci w oczy. Klawisze nie uważają się za bohaterów. Każdy klawisz, który to przeszedł, pracował lub pracuje minimum 4 lata na oddziale mieszkalnym jako oddziałowy, spokojnie może tą książkę podpisywać dając autografy. Andrzej Dembiński, będąc autorem tego tekstu, opartego na faktach autentycznych im zezwala. Możecie porównać jak było kiedyś, a jak jest teraz.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 365

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (20 ocen)
10
6
4
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




"Kariera" klawisza

 

Andrzej Dembiński

Kraków 2016

 

 

 

 

Chcę przeprosić żonę i dzieci, że nie zawsze względem nich zachowywałem się elegancko.

Z tamtej strony furty

Trzy dychy dopiero co minęły, a mnie znowu mundur się przyśnił. Dwa lata wojska odginałem w łączności; bojówka pełną gębą. Ileż to się nabluźniłem, czołgając się w błocie.

„Małpi Gaj” nie miał przed nami żadnych tajemnic, byle do przodu. Wtedy tłumaczyli nam, że jesteśmy mięsem armatnim na pierwszej linii frontu. Byliśmy operatorami najnowocześniejszego sprzętu łączności w całym Układzie Warszawskim.

Na początku lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku, kiedy Ojczyzna upomniała się o mnie w celu odbycia Zasadniczej Służby Wojskowej, osoby posiadające średnie wykształcenie były na wagę złota. Sto dwudziestu chłopów w kompanii, a nas raptem ośmiu. Wtedy fala na nikim nie robiła wrażenia. Traktowano ją jako zjawisko normalne. Ileż to razy nazywano mnie parszywym sierściuchem, zasranym kociambrem i wieloma innymi epitetami. Takie poniżanie człowieka, uwłaczanie naszej tożsamości – wszystko to przyjmowaliśmy z godnością na klatę. Wojsko też było inne... Obserwowałem faktyczną współpracę między rocznikami, załogami. Tkwiliśmy w tym bagnie po uszy i mimo hierarchii starszeństwa podawaliśmy sobie pomocną dłoń. Inne czasy, inni ludzie. Front był na co dzień jeden: walka z zupakami (tak nazywaliśmy żołnierzy zawodowych), bombowcami (takim mianem określaliśmy żołnierzy odbywających wojsko przez pięć lat i kończących przy tym szkołę zawodową), zimnem oraz niemocą fizyczną i psychiczną. Tak naprawdę moje pokolenie było silniejsze. Nie słyszało się o tym, że jakieś „kocisko” podcięło sobie żyły lub próbowało skrócić swój wojskowy żywot przez powieszenie. Takie postawy były nie do pomyślenia. Tam Ojczyzna kształtowała nas na prawdziwych mężczyzn. Nie było takiej opcji, że krzyki kaprala, zupaka czy innego starszego służbą żołnierza powodowały u nas myśli samobójcze. Do wszystkiego musieliśmy się przyzwyczaić, starać się zachować pozory uległości. I tak przebiegała nasza służba w Ludowym Wojsku Polskim. Żyliśmy marzeniami, że kiedyś te dwa lata miną i uszczęśliwiony, z czystym kontem będę mógł rozpocząć nowe życie, bez obawy, iż zagnają mnie do wojska. Takie wtedy były czasy.

Na zakończenie mojego pobytu w zielonym mundurze kopnęło mnie wyróżnienie, i to niechciane. Zostałem kapralem. Pod koniec służby dostałem propozycję zostania żołnierzem zawodowym. Nakreślono przede mną świetlaną przyszłość, lecz wiedziałem, że tam, gdzie kończy się logika, zaczyna mundur. Myślałem, że mimo solennych obietnic skończenia szkoły oficerskiej, kupna mieszkania mundur jednak nie był mi pisany. Czy na pewno? Teraz, z perspektywy czasu, inaczej patrzę na mój udział w obronności kraju. Po latach jestem dumny, że tam byłem. Stałem się dorosłym mężczyzną.

Wojsko było szkołą życia. Nikt się z nami nie cackał, musieliśmy sami dawać sobie radę. Kiedy pod koniec ubiegłego wieku szeroką ławą płynęły skargi na służbę zasadniczą, wiedziałem jedno – moje pokolenie szybciej się asymilowało do panujących warunków. Między sobą mówiliśmy, że tworzymy „margarynowe pokolenie”. Czasy się zmieniają, a także ludzie, ich słabości, marzenia i oczekiwania wobec innych... ale czy wobec siebie też? Ileż to razy „kurwy” leciały z naszych ust, kiedy z zaciśniętymi zębami pokonywaliśmy swoje bieguny wytrzymałości. Kiedy kolega już nie miał siły, padał ze zmęczenia, zawsze znalazły się pomocne dłonie. Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. Nie była to elitarna jednostka, do której wstąpienia marzy każdy poborowy. Nas tu zagnali jak stado na rzeź i byliśmy tego świadomi. Ale żaden z nas się nie poddawał. I dzięki temu zwyciężyliśmy. Dwa lata minęły bez strat własnych.

Wróciłem do swojego rodzinnego miasta, położonego w samym centrum kraju. Miasta włókniarzy, przemysłu odzieżowego, ze słynną na całą Europę Szkołą Filmową. Byłem z niego dumny mimo szarości i kurzu. To miasto miało swój pazur. Miasto z charakterem. Łódź.

Cywil przywitał mnie prozą życia: ślub, dzieci i niepewność jutra. Praca owszem była, ale nisko płatna, a przecież mając rodzinę z dwojgiem małych dzieci, trzeba było myśleć o ich przyszłości. Nie należeliśmy do biednych, ale też nie przelewało się nam. Oboje z żoną pracowaliśmy. Wiedliśmy życie spokojnych mieszczuchów. Co niedziela spotkania z rodziną, jakaś flaszeczka, spacer z dziećmi do zoo (bardzo popularne i znane w kraju). Zwykła, szara codzienność. Nie było źle, ale dlaczego nie mogłoby być lepiej? Jako mąż i ojciec chciałem polepszyć nam byt. Takie miałem chęci i szukałem możliwości ich realizacji. Tym bardziej że nasza rodzina przeniosła się do miasteczka oddalonego od Łodzi o dwadzieścia kilometrów. Codziennie musieliśmy dojeżdżać. Ponoć nie każdy wierzy w przeznaczenie, ja wtedy też nie wierzyłem. Ale przypadek zmienia nasze życie. Nawet by mi do głowy nie przyszło, iż sam sobie zafasuję taką przyszłość. Podczas przerwy w dotychczasowej pracy przeczytałem ogłoszenie w prasie o naborze do Służby Więziennej. Zdziwiło mnie, iż ogłoszenie o takiej pracy dają do prasy. Nikt tam nie chciał iść, a co dopiero pracować. Cholera, do tej pory nie wiem, co mi odbiło, żeby pojechać tam i dowiedzieć się o warunkach przyjęcia. Pewny byłem jednego – że praca w mundurze daje profity materialne, a ja z żoną i dwojgiem małych dzieci znajdowałem się na dorobku. Pomyślałem wtedy, że mimo moich obaw mogę przecież spróbować. Ryzyko jest duże, bo czasami w związku ze służbą psychika płata nam figle. Ale o tym dopiero miałem się dowiedzieć później. Tak naprawdę nie miałem zielonego pojęcia, jak tam jest, co tam się dzieje. Ot, praca jak każda inna. Czy aby na pewno?

W marcu 1988 roku przeprowadziłem rozmowę z panią kadrową aresztu śledczego (a raczej ona ze mną). Czułem się trochę niepewnie, ale kto ponoć nie ryzykuje, ten w... Na dole budynku były drzwi z kraty. Coś w rodzaju przedsionka. Za nimi stał funkcjonariusz w stalowym mundurze i zapytał o cel mojej wizyty. Na pagonach koszuli posiadał stopień SW – był to sierżant. Domyśliłem się, że już kilka lat pracuje w tym przybytku. Ale to były tylko domysły laika. Odpowiedziałem zgodnie z prawdą, że może zostanę jednym z nich. Spojrzał na mnie jak na jakiegoś przygłupa. Uśmiechnął się tylko i zadzwonił do kadrówki. Ta po kilku minutach zeszła po mnie. Jedyne, co wyróżniało budynek administracyjny, to mundurowi. Nie było kręcenia się samopas – po każdego interesanta przychodziła osoba, do której dany cywilny osobnik się zjawiał.

Byłem skrępowany, wyjawiając mu powód mojej wizyty, tym bardziej że przysłuchiwały się temu osoby, które przyszły w odwiedziny do odsiadujących tam ludzi. Odniosłem wrażenie, że raczej pogardliwie na mnie spoglądały. Może się myliłem?

Zostałem wpuszczony za kratę. Idąc schodami w kierunku kadr, czułem się nieswojo. Po wejściu do gabinetu zobaczyłem zgrabną blondynkę w stopniu kapitana.

– Witam pana, nazywam się Małgorzata K. i jestem kadrową tej jednostki. Słyszałam, że chciałby pan podjąć pracę jako funkcjonariusz w naszym areszcie śledczym. – Po chwili pani spytała: – Przepraszam, ale skąd się pan dowiedział, że posiadamy wolne etaty do działu ochrony?

– Jeśli mam być szczery, to firma dała ogłoszenie do gazety i dlatego przyszedłem zorientować się, jak tu jest i czy będę się nadawał do tego rodzaju pracy.

– Panie Andrzeju, o ile mogę tak do pana mówić, wizualnie spełnia pan warunki pod względem fizycznym, wykształcenie wystarczy zawodowe, niekaralność, a o reszcie pana zdrowia zadecydują lekarze. Szczególnie trzeba spełniać warunki zdrowia psychicznego, bo specyfika pracy u nas jest dość nietypowa i nie każdy może wytrzymać w tych warunkach. Ale to czas pokaże. Ma pan wykształcenie średnie ogólnokształcące, a więc raczej wszystko przemawia za niż przeciw. Co pan o tym wszystkim sądzi?

– No cóż, zanim podejmę jakąś sensowną decyzję, chciałbym zobaczyć, z czym będę się na co dzień stykał.

– Nie bardzo rozumiem, co ma pan na myśli.

Stara cwaniara, doskonale wiedziała, co mam na myśli, tylko chciała ode mnie to wyciągnąć. Nastąpiła długa cisza, bo kadrowa czekała na odpowiedź, a mnie zamurowało. Po prostu byłem pod wrażeniem tego wszystkiego, co wokół mnie się działo. W końcu się odezwałem:

– Chciałem zobaczyć, jak żyją i mieszkają osadzeni, jak się zachowują, czy dam radę tam być i pracować. Nigdy nie miałem styczności z tego typu ludźmi. Dlatego chciałbym zobaczyć, jak tam jest.

– Powiem szczerze, chętnie bym panu pokazała pawilon mieszkalny, ale przepisy mnie obligują do tego, że pan, jako cywil, ma zakaz wstępu na tamten teren. Tych przepisów niestety nie przeskoczę, nawet gdybym bardzo chciała.

– To znaczy robię coś w ciemno. Mimo chęci uczestniczenia tutaj w pracy nie mogę podjąć pozytywnej decyzji, bo nie znam konsekwencji tego mojego działania. A ponoć praca tutaj nie jest ani bezpieczna, ani pochwalana przez społeczeństwo, ani opłacalna.

– Panie Andrzeju, proponuję, by zaczął pan załatwiać lekarzy i jeśli oni nie będą mieli do pana zdrowia żadnych zastrzeżeń, to wprowadzę pana w inne tajniki naszej tutaj pracy.

Rozmowa niby nie była zobowiązująca, ale odcisnęła piętno. Jednostka, w której wykonywano karę śmierci, była dla mnie jedną wielką niewiadomą. Kadrowa okazała się miłą profesjonalistką w swoim fachu, czego efektem były złożone dokumenty. Właściwie bez specjalnego entuzjazmu wypełniłem ankietę osobową oraz wziąłem obiegówkę lekarską do szpitala MSW. Podczas rozmowy, która odbywała się w pokoju pani kadrowej, przez okno widziałem trzy pawilony mieszkalne, gdzie przebywali osadzeni. Nurtowało mnie, jak tam jest, jacy oni są, jak się zachowują. Moja cała wiedza na ich temat była nikła. Wiedziałem, że skoro tak szacowna instytucja ogłasza się w prasie w celu zatrudnienia nowych pracowników, to już ten fakt powinien dawać mi sporo do myślenia. Obiecywano mi dużo, ale za bardzo nie chciano przede mną odkryć kart.

– Patrzę na te pawilony i powiem pani, że trochę mnie przerażają. Czy mógłbym zobaczyć, jak tam jest? Po prostu nie wiem, czy się w tej pracy odnajdę. Owszem, jestem osobą niekaraną, posiadam średnie wykształcenie, ukończyłem Liceum Ogólnokształcące, jestem żonaty i dzieciaty. Zresztą to wszystko opisałem w swojej ankiecie.

– No cóż, póki co na teren pawilonu nie może pan wejść, bo takie są wymogi, niezależne ode mnie. Teraz dam panu skierowanie do MSW, gdzie zajmą się panem fachowcy od medycyny. To do nich należeć będzie decydujący głos. A póki co życzę powodzenia i będę czekała tutaj na pana.

Temat tego, co się dzieje na pawilonach, został szybko zmieniony. Rozumiem, że jest to niewygodne zagadnienie, szczególnie dla mnie jako laika.

Pożegnałem się, wziąłem skierowanie do polikliniki i w dość minorowym nastroju opuściłem biurowiec. Funkcjonariusz, który mnie wypuszczał, przyglądał się mi jakoś dziwnie. Czyżby uważał mnie za swojego? A może zastanawiał się, co za pacan chce wejść w to szambo. Ale nie rozmawiałem z nim.

Wróciłem do domu, zacząłem się zastanawiać nad skutkami tej decyzji. Wtedy dotarło do mnie, że tak naprawdę brakuje mi powołania do tego rodzaju pracy. Mam przecież żonę, dzieci, kolegów i znajomych. Rozterki targały mną cały czas. Wiedziałem, że zawsze mogę się wycofać bez żadnych konsekwencji. W podświadomości trapiły mnie pytania, na które mogłem znać odpowiedź, pod warunkiem że wskoczę w mundur. Irytowała mnie ta niewiedza. Wracałem myślami do chwili, kiedy po raz pierwszy przekroczyłem drzwi, a raczej kratę w biurowcu. Patrzyłem na ludzi czekających na swoją kolej odwiedzin kogoś, kto znajdował się tam w zamknięciu. Jedni byli wytatuowani, na oko dawni pensjonariusze aresztu, dziewczyny w bardzo krótkich spódniczkach. Starsi jakby z przestrachem patrzeli na funkcjonariuszy, którzy przez okienko załatwiali formalności dotyczące widzeń w danym dniu. To wszystko zaobserwowałem, ale nic z tego nie wynikało.

Najpierw przeprowadziłem rozmowę z żoną. Nigdy w naszym małżeństwie nie podnosiliśmy tak ważnych decyzji jednoosobowo. To jej zawdzięczam, że wciąż jesteśmy razem. Wtedy rozmawialiśmy bardzo długo. Moja połowica wiedziała jedno, że jest ze mną na dobre i na złe. Za to wszystko jestem, byłem i będę jej zawsze wdzięczny. Powiedziała, że jest to mój wybór i zapytała, czy czuję się na siłach, by to wszystko przeżyć. Wiedziałem, że ma rację. Robiłem to dla rodziny, którą tworzyliśmy. Ona zdawała sobie sprawę z tego, co ją może czekać, ale była gotowa dla mnie, dla nas, dla naszych dzieci. Łudziłem się w duchu, że odpadnę w przedbiegach, ale to były moje płonne marzenia. Okłamywałem się, czy może bardziej usprawiedliwiałem sam przed sobą, że pewnie w tym boju o przywdzianie stalowego munduru polegnę.

– Halinko, wiem, zawsze mówiłem, że munduru mam aż nadto i że nigdy więcej nikt mnie nie postawi przed sobą na baczność. Ale warunki finansowe powodują, że staniemy na nogi. Dzieciaki są coraz starsze, a za piętnaście lat, jak nie zbzikuję, to będę szacownym emerytem. To jest ten plus.

Czekałem na jej błogosławieństwo.

– Wiesz, że to ty musisz podjąć tę decyzję, bo to ty staniesz oko w oko z ludźmi, którzy są na bakier z prawem i których psychika jest zwichrowana. Andrzej, namawiać cię nie będę, bo pieniądze to nie wszystko. Jakim kosztem masz zamiar być tam ten cały czas i czym to się może skończyć? Zdajesz sobie z tego sprawę? Przecież dzieci chcą mieć normalnego ojca, a ja męża.

Wiedziałem że ma rację i biłem się z myślami. Nie powiedziała NIE, ale i nie powiedziała TAK.

Po paru dniach zacząłem robić badania lekarskie. Miałem trzydzieści cztery lata i mój organizm jeszcze był całkiem na chodzie. Przemieszczałem się od gabinetu do gabinetu, gdzie fachowcy w białych kitlach określali moją przydatność do pracy w formacjach służby więziennej. Czasami czułem się jak emeryt, ale były to tylko przejściowe trudności. W ogólnym rozrachunku nie wypadłem tak źle. Zdziwiłem się, że w tej służbie można nosić okulary, ale przecież to nie była weryfikacja do lotnictwa. Tutaj można było posiadać jakieś niedomagania zdrowotne. Negatywnie podchodzili do różnego rodzaju tatuaży. Całe szczęście, ja takowych na swym ciele nie posiadałem, dlatego był to plus. Ale najważniejsze i decydujące o moim „być albo nie być klawiszem” zostawili na koniec... To testy psychologiczne miały zadecydować, czy coś sobą reprezentuję, krótko mówiąc – czy mam mózg spełniający rolę, do której został stworzony.

I w tym momencie po prostu wystarczyło nie iść na ten egzamin – to automatycznie zdyskwalifikowałoby moją osobę i nie byłbym przyjęty w poczet funkcjonariuszy. Takie proste, ale czy słuszne? Przecież czułem się odpowiedzialny za byt mojej rodziny.

Z jednej strony entuzjazmu do tego typu formacji nie miałem, a z drugiej chciałem się sprawdzić. Cholera, co robić, kogo się poradzić? Zdania były podzielone, ale po długim namyśle postanowiłem zaryzykować. Co miałem do stracenia? Wszystko było przeciw, a może nie? Fizycznie spełniałem warunki zdrowotne. Jeszcze. Dalsze? Zobaczymy. Podniosłem rękawicę i będę walczył.

Wyznaczono termin psychotestów. Byłoby dobrze, tylko dzień wcześniej miałem imprezę, w czasie której niestety przeceniłem swoje możliwości. Po prostu trochę przesadziłem z trunkami wysokoprocentowymi, lekko przegiąłem. Postawiłem wszystko na szalę niepisanego prawa, że ktoś gdzieś w górze zdecydował o mojej przyszłości. Impreza udana, zjazd rodzinny, w trakcie którego patrzyłem na moich bliskich i myślałem o dniu jutrzejszym. To było nieuniknione. Konsekwencje tego typu wyluzowania były dla mnie zbyt bolesne. Obserwowałem moją rodzinę i żyłem w jakimś innym świecie. Nie powiedzieliśmy z żoną o moim zamiarze, bo przez cały wieczór byłby wałkowany tylko jeden temat. Mojego „pójścia za kraty”. Bawiłam się średnio, gdyż moją głowę zaprzątała myśl jutrzejszego dnia. Rano „tupot białych mew, o pokład pusty”.

– Andrzej, wstawaj. Twój dzień. – ni to z przekąsem, ni to z rozbawieniem żona dawała mi do zrozumienia, że bardziej nadaję się do snu niż do wyjazdu i uczestnictwa w moim „być albo nie być klawiszem”. – A może przesuniesz termin, bo widzę, że masz raczej marne szanse na pozytywne zaliczenie. Wyglądasz jak śmierć na chorągwi, a wczoraj mnie nie słuchałeś. Zastanów się jeszcze.

– Nic z tego, wóz albo przewóz. Haluś, co ma być, to będzie.

Syn już wyszykowany pożegnał się z nami i poszedł do szkoły. Dwuletnia córeczka domagała się śniadania. Ja na myśl o swoim aż się skręcałem.

– Łaskawco, co będziesz jadł, bo zioniesz jak zakłady spirytusowe. Przecież z takim marnym obliczem i zapachem wywalą cię na zbity pysk.

– Kotuś, nie mów tak głośno, bo obręcz wokół mojej głowy pęka, a na śniadanie tylko herbata wystarczy, ale podwójna, z dodatkiem cytryny.

Wypiłem mocną herbatę, ucałowałem obydwie moje wspaniałe dziewczyny, a następnie niepewnym krokiem ruszyłem na przystanek autobusowy. Swoim samochodem nie mogłem jechać, bo czułem krążące we krwi promile. Jadąc do MSW, czułem się, jakbym miał bliskie spotkanie z walcem drogowym. Nazwijmy rzecz po imieniu: miałem kaca giganta. Moje szanse na pozytywne zakończenie tego etapu spadły prawie do zera. Prawie, bo w zasadzie nigdy się nie poddaję. Mimo że nie robiłem z tego tragedii, gdyż w dalszym ciągu nie byłem przekonany o słuszności swojej decyzji, to jednak zdecydowałem się podjąć walkę. Tanio swojej skóry nie sprzedam. Rany, jak ja się męczyłem. Niewidzialna obręcz wokół mojej głowy tworzyła barierę dla moich myśli i była nie do pokonania... Ponoć wielbłąd może przez długi okres obejść się bez wody. Ja wielbłądem nie byłem i mój organizm krzyczał „pić, pić”, ale pałał chęcią do napitków odżywczych. Jazda autobusem nie należała do przyjemnych. Każdy wstrząs, głośna praca silnika i mocniejsze hamowanie powodowały, że czułem się jeszcze podlej. Nie byłem przyzwyczajony do dużej ilości wypitych trunków. Zresztą to, co dla mnie było dużo, dla zaprawionego w boju wojownika – wstępem do zabawy. Pod tym względem nie byłem mocnym specjalistą od napojów wyskokowych.

Na miejscu znalazłem się w kiepskim nastroju. Nie dziwota, że moje nastawienie do czekającego mnie egzaminu było pasywne. Chciałem mieć to już za sobą. Siedziałem z boku potulnie i analizowałem swoje szanse, które w tej chwili były równe zeru. Cholera, co tak naprawdę tutaj robię, chyba pośmiewisko z siebie. Obserwowałem innych uczestników, którzy z wypiekami na twarzy opowiadali sobie o czekających kandydatów zadaniach, o wiedzy zasłyszanej od kolegów. Mnie było wszystko jedno. Byle tylko nikt się do mnie nie odzywał. Wreszcie pojawiła się „mistrzyni ceremonii”. O godzinie dziesiątej tłumek mężczyzn otacza wianuszkiem panią w białym kitlu, która zaczęła czytać nazwiska. Wyczytany wchodził do sali, siadał przy stoliku zwarty i gotowy. Powoli zaczęła przechadzać się między stolikami. Dostaliśmy arkusze z testami. Tych zadań było ponad czterysta, do tego różnego rodzaju układanki. Pomyślałem sobie, iż ten bój zakończę na tarczy. Zrozumiałem, że nie podołam. Patrzyłem na tekst i wiedziałem, że nie jest mi do śmiechu. Ale przecież nie po to tutaj przyjechałem, żeby jakiś kac pokrzyżował mi plany. Albo rybka, albo śledź. Trzeba wziąć te testy za rogi i do roboty. Na to wszystko mieliśmy kilka godzin. W gardle jak w trampku, arkusz na stole, zero wyjścia przed zakończeniem rozwiązywania tej całej układanki. Rygor podczas pisania. Pani chodzi, patrzy nam na ręce, jakby można było ściągać, jakby to mogło mieć jakiś sens. Wokół pustynia – jedyne światełko w tym tunelu to bufet na dole. Nie zwlekając i tym bardziej nie użalając się nad sobą, zabrałem się do roboty. Pytanie, zastanowienie, odpowiedź i tak aż do upragnionego końca. Jeszcze raz wszystko wizualnie przejrzałem, czy aby czegoś nie pominąłem. Odetchnąłem z ulgą, że już koniec. Domyślałem się jednak, że nie są szczytem moich wyżyn umysłowych. Zdawałem sobie sprawę z tego, że poległem. Mimo że miałem jeszcze bardzo dużo czasu, oddałem moje wypociny jako pierwszy. Głupio mi było, kiedy wychodziłem z sali. Być może nie wykorzystałem szansy, jaką dał mi los. Po prostu żal. Prowadząca miała najprawdopodobniej szablon, którym porównywała odpowiedzi i sprawdzała naszą prawdomówność. Ale nie zastanawiałem się już nad tym, tylko poszedłem na parter. W bufecie sam na sam z myślami, no i wodą mineralną. Oaza na pustyni. Łapczywie piłem i życie nabierało rumieńców. Po kilkunastu minutach do bufetu przyszedł następny uczestnik i rozgonił moje czarne myśli. Ponieważ zdawaliśmy na tych samych warunkach, przysiadł się do mnie. Zresztą wokół nie było wolnego miejsca.

– Ale szambo, co? – ni to się zapytał, ni to stwierdził. – Jak ci poszło? Bo widziałem, że wypaliłeś tutaj jak z procy. Też cię suszy. Mnie także, jak cholera. Ja idę do straży, może przyjmą, a ty gdzie?

Nie chciało mi się rozmawiać, a tym bardziej opowiadać swojego życiorysu facetowi, którego widzę pierwszy raz.

– Zapalimy? – rzuciłem od niechcenia i ruszyłem w stronę wyjścia, gdzie przy drzwiach stały popielniczki.

Wyszliśmy na zewnątrz budynku, zapaliliśmy papierosy i czekaliśmy na dalszy ciąg wydarzeń. Nie wracaliśmy do tego, co zostało za nami. Rozmowa się nie kleiła, nastroje ponure, zdrowie nadszarpnięte. Oj życie, co ja tu robię? Koleś jednak się rozkręcił i zaczął opowiadać o sobie wszystko. Kiedy skończyłem drugiego papierosa, wróciliśmy pod salę i dalej czekaliśmy na maruderów, którzy nie mogli się czasowo wyrobić. Każdy ma swoje podejście do stawianych przed nim zadań. W tych testach nikt prochu nie wymyślił, jedynie trzeba było być konsekwentnym i spostrzegawczym. Większość po wyjściu przeżywała to jeszcze raz, nakręcając jeden drugiego. Minęła następna godzina czekania, zanim wszyscy zakończyli. Wreszcie koniec. Czekamy z niecierpliwością na wyniki, bo powiedziano, iż dowiemy się dzisiaj. Jedna z prowadzących wyszła do nas, zaczęła podawać nazwiska. Wyczytany – do środka. Zostało nas trzech. Oprócz mnie znajomy z bufetu oraz jeszcze jeden. Patrzyliśmy na siebie jakoś dziwnie, bo ci, co wracali na salę, w oczach mieli triumf zwycięzcy. Zostało trzech kołków, imbecylów; pełna porażka. Kobitka wyczuła nasze rozgoryczenie i stwierdziła, że przeszliśmy tę próbę bezbłędnie i życzy nam owocnej pracy w służbie. To, co wtedy czułem, trudno nazwać... Euforia i duma z samego siebie? Nie wiem, jak potoczyły się losy tych, którzy wrócili na salę. Pozostałych dwóch nigdy nie spotkałem, nawet nie znam ich nazwisk. Droga powrotna była już nie tak wyboista. Wróciłem do domu i byłem z siebie dumny. Po prostu mózg, który posiadałem, spełniał swoją funkcję – jeszcze. Kiedy żona wróciła z pracy, nie zapytała o wynik, tylko czekała na moją reakcję. Ucałowałem ją.

– Kochanie, nawet nie wiesz, jak się cieszę, że mimo trzech dych na karku, no ponad, mój umysł jeszcze jakoś funkcjonuje. Czyli że ze mną jeszcze nie jest aż tak źle.

Żona też się ucieszyła z wyniku dotyczącego stanu mojego umysłu, ale nie z mojego pójścia do pracy w areszcie śledczym.

Synowi nie powiedzieliśmy, gdzie będę pracował, bo mógłby się pochwalić kolegom, a mi raczej zależało na dyskrecji. Wtedy społeczeństwo niezbyt przychylnie traktowało takie zawody. Czekałem, kiedy wszystkie wyniki z polikliniki trafią do kadr mojego „przedsiębiorstwa”.

Tydzień później zawitałem do pani Małgosi.

– Witam, panie Andrzeju. Cieszę się, że pozytywnie zaliczył pan te nasze standardowe badania o przydatności do służby. Przygotowałam dla pana dokumenty, które proszę przeczytać i podpisać, by formalności stało się zadość. Mam nadzieję, że pan się nie rozmyślił.

– Wciąż mam wątpliwości, czy dobrze robię, ale chciałbym zobaczyć, jak wyglądają pawilony od środka, co się tam dzieje, bo nie wiem, czy podołam.

– Drogi panie, praca jak każda inna i, jak panu mówiłam poprzednio, na teren mogą wejść tylko etatowi funkcjonariusze, a pan takowym nie jest. Przykro mi, ale ja tych zapisów regulaminu nie przeskoczę. Przecież był pan w wojsku, przeżył pan. A tutaj ciężej nie jest. Tam dał pan sobie radę, to i tutaj także. Takie są procedury. Proszę usiąść, przeczytać i podpisać.

Czytałem umowę, zobowiązanie odnośnie do tajemnicy służbowej, zalecenia. W głowie młyn i sztywna ręka z długopisem. Jeszcze mogę się wycofać. Ale czy warto? Wciąż te piętnaście lat mnie podtrzymywało, by podpisać, a z drugiej strony bałem się tych osadzonych, tego, co się dzieje w więzieniach.

Złożyłem podpisy i oddałem dokumenty. Zdjęcia do legitymacji i akt, które musiałem zrobić, okazały się nieprzydatne. Po prostu powinienem być w mundurze. Pani Małgosia oznajmiła mi, w jakim terminie mam stawić się do pracy.

Tak rozpoczął się nowy etap mojego życia. Przede mną wielka niewiadoma... Pracę, a raczej służbę rozpocząłem 1 sierpnia 1988 roku. Data, którą zapamiętałem do końca życia. Przed tym dniem całą noc śniły mi się koszmary. Uczucie lęku przed wielką niewiadomą obezwładniało mnie. Po prostu miałem stracha. Koledzy, którym powiedziałem o swoim nowym zawodzie, reagowali różnie. Większość próbowała mnie odwieść od tego kroku, argumentując tym, że nikt nie poda mi już ręki (później sami przychodzili po pomoc, kiedy wylądowali za kratkami). A przecież nikt mnie się nie pytał, czy mam co włożyć do garnka dla rodziny. Pomimo oporów natury psychicznej, niewidzialnej bariery, dyskryminacji zawodowej parłem do przodu. Mogłem się wycofać, ale nie zrobiłem tego. I nadszedł ten czas. Tego dnia wszedłem na teren aresztu śledczego jako pracownik-funkcjonariusz. Klamka zapadła. W tym momencie zrozumiałem, że zatrzasnęły się za mną drzwi. Zaprowadzono mnie do pokoju, gdzie siedział taki sam kot jak ja. Miał na imię Darek. Mieliśmy siedzieć i zgłębiać tajniki przepisów obowiązujących w jednostkach penitencjarnych. Studiując podane nam broszury, zaczęliśmy wymieniać się spostrzeżeniami. Po prostu rozmawiać.

– Cześć! – nic mądrzejszego nie przyszło mi do głowy.

– No to obydwaj wylądowaliśmy za kratkami, za swoją zgodą. Ale nam się fucha trafiła.

Ciuchy cywilne, nastawienie już nie. Okazało się, że został on przyjęty na etat sanitariusza (miał wykształcenie medyczne), a ponadto jest instruktorem wschodnich sztuk walki i mimo niepozornego wyglądu nigdy nie wymięka. To prawda, później wielokrotnie znajdowaliśmy się w sytuacjach, w których włos się jeżył na głowie i zawsze można było na nim polegać. Był klasą sam dla siebie. O tym miałem się dopiero przekonać w późniejszym czasie.

– Fucha jak każda inna, ważne, jak się do niej podchodzi. Jako sanitariusz będę miał inne zadania, ale jedziemy na tym samym wózku. Byłeś w pawilonie?

– Cholera, nikt nie chce nas tam zaprowadzić, jakby nie wiem, co się tam działo. A może boją się o nas, byśmy pierwszego dnia się nie wystraszyli. Co o tym myślisz?

– Masz rację, wielka niewiadoma. Ale chyba niedługo nacieszymy się tym nicnierobieniem. Wezwą nas w obroty, na to możemy liczyć.

Idąc do pracy pierwszego dnia, myślałem, że dostanę do ręki „blondynkę” (środek przymusu bezpośredniego, jakim jest pałka) i wyślą mnie do bezpośredniej konfrontacji ze „złodziejami” (tak w żargonie więziennym nazywani są osadzeni bez względu na to, z jakiego paragrafu się tu znaleźli). Jakież było moje zdziwienie, gdy przez trzy dni czytaliśmy przepisy, fasowaliśmy mundury i tak naprawdę nie mieliśmy, co z sobą zrobić. Do wykonywania czynności służbowych nikt nowicjuszy nie chciał angażować i nam matkować, czyli brać na siebie odpowiedzialność za nas. I wcale się nie dziwię. Siedzieliśmy więc w pokoju, świrowaliśmy, że wkuwamy przepisy, i gadaliśmy, nie wiedząc, jak będzie wyglądać nasza praca. Wreszcie przyszedł czas i na nas.

– Panowie, nadszedł czas na was. Pan, panie Darku, zgodnie z pana przydziałem pójdzie do ambulatorium drugiego pawilonu. Pan Andrzej z kapralem będzie doprowadzał na widzenia. Koniec wolności, zaczynają się schody – tymi słowami przywitał nas dowódca zmiany.

Darek zaczął terminować w ambulatorium, ja natomiast pogłębiałem wiedzę. Cholera, jak to dziwnie brzmi. Byłem niańczony przez starszego służbą funkcjonariusza. Gdy po raz pierwszy znalazłem się na pawilonie mieszkalnym (w słownictwie więziennym mówi się „na pawilonie”, a nie w pawilonie), pierwszą rzeczą, która do mnie dotarła, był specyficzny zapach mieszaniny pasty do podłóg i potu ludzkiego, ponieważ był to sierpień, a więc środek lata. W więzieniach upały dają się we znaki, gdyż kilkuset osadzonych stłoczonych jest w małych celach mieszkalnych. Na początku trudno mi było się do tego przyzwyczaić, ale z czasem nie zwracałem już na to uwagi, mimo że ten zapach prześladował mnie bardzo długo, nawet po zakończeniu pracy. To jest ponad nami. Stykaliśmy się z nim na co dzień, a jednak wciąż nas w pewnym sensie uzależniał.

Pawilon – z zewnątrz czterokondygnacyjne gmaszysko, gdzie zakratowane okna zasłonięte były „blendami” (zasłona metalowa na okna, uniemożliwiająca kontakty ze światem zewnętrznym) – od środka sprawiał również przygnębiające wrażenie. Każda kondygnacja oddzielona była siatką ochronną nad schodami znajdującymi się w samym środku pawilonu. Siatka uniemożliwiała próby samobójcze, ale także pozwalała być na niej bez szansy na przerwanie się. Czasami zdarzało się, że jakiś furiat biegał po niej. Zielona lamperia olejna, takowe kolorystyczne inne detale. Na każdym oddziale znajdowały się grube drzwi celi od środka obite blachą, posiadające masywny zamek oraz dwie zasuwy: dolną i górną. Także koloru zielonego, z krawędziami pomalowanymi na czarno i namalowanym numerem celi. Wszystkie drzwi na oddziale były ponumerowane. Ponadto posiadały wizjer, który umożliwiał nam zaglądanie do środka celi, określany przez wszystkich mianem „kukiel”. Przy drzwiach zwanych furtą znajdowały się włącznik świateł w celi oraz wyłącznik „klapy”, czyli sygnalizatora świetlnego, znajdujący się nad furtą. To światełko zapalało się, kiedy mieszkańcy celi chcieli skontaktować się z oddziałowym. Z głośników, zwanych „betoniarami”, płynęła muzyka, puszczana przez lokalny radiowęzeł w porze dziennej. Oczywiście muzy słuchano na pełnej głośności, ot taki nawyk. Chodziło między innymi o to, by zagłuszyć dźwięki pod celą. Trzaski zamykanych cel, nawoływania funkcjonariuszy, czasami niewiadomego pochodzenia krzyki. Echo tak pustej przestrzeni. A wszystko to potęgował strach przed niemożnością ucieczki, gdyż w zasięgu ręki albo ściana, albo osadzony. Specyfika naszej pracy wyglądała tak, że przestrzeń bardzo się zmniejszała podczas zagrożenia. I to działało w obydwie strony. W obliczu tej rzeczywistości stałem się malutki. Poznałem pawilon od wewnątrz, ale całej prawdy o nim i ludziach w nim przebywających miałem dopiero doświadczyć. Mówią, że strach ma wielkie oczy. Moje aż wychodziły z orbity. Rzeczywistość mnie przerosła, a jednak chciałem dalej prowadzić tę grę bez względu na konsekwencje. Pokazano mi namiastkę tego, czego miałem doznać w późniejszych latach służby. Tylko że teraz to inni podejmowali decyzje, a wkrótce to ja musiałem dokonywać wyborów. Wtedy to było normalne, ale po wielu latach, patrząc na to wszystko, sam się sobie dziwię, jak ja to wszystko (moi koledzy również) okiełznałem.

Sen na jawie, czyli koszmar ludzkich dewiacji. W takich warunkach z czasem każdy w jakiś sposób staje się cząstką tej społeczności. W dobrym i złym zwierciadle. Każdy staje się takim, jakim chciałby się stać, lub takim, na co mu pozwolą. Zawiła to mechanika życia, ale niestety tak realna, że przerażająca. Pytanie: tylko kogo? Kogo ona tak przeraża, bo na pewno nie przebywających tam i pogodzonych z losem lub walczących z rzeczywistością osadzonych. Ale wtedy tego rodzaju wątpliwości nie zajmowały mojego umysłu. Byłem zbyt zestresowany i przerażony, by to sobie uświadomić.

Strach towarzyszył nam codziennie, gdyż tylko głupcy się nie boją, ale bez względu na ryzyko był to nasz obowiązek. Refleksje przychodzą dopiero po latach, kiedy dojrzejemy do obiektywnego oglądu rzeczywistości. Do wszystkiego bowiem trzeba dorosnąć. Wtedy zrozumiałem, jak ważną rolę w społeczeństwie odgrywają ludzie w „stalowych mundurach”. Na jakie niebezpieczeństwa są narażani, przekonałem się później na własnej skórze. Byliśmy zaworem bezpieczeństwa, bezimiennymi bohaterami, strażnikami ludzkiego życia i zdrowia (choć nie zawsze zwycięzcami, czasami śmierć była szybsza od nas). Każdy z nas ma na swoim koncie uratowanych kilka, a może kilkanaście istnień ludzkich, ale nie jest to chwalebne w oczach opinii publicznej. Podziw i pogarda – oto uczucia, którymi obdarza nas społeczeństwo. Mimo takiego podejścia wiemy, że jesteśmy potrzebni. Nie każdy ma odwagę w pomieszczeniu dwunastometrowym stanąć oko w oko z rozjuszonym osiłkiem, który ma wszystkich i wszystko w nosie. Hormony, psychika bądź używki doprowadziły go do takiego stanu. A przecież nie jesteśmy mistrzami karate, judo i innych sztuk walk. My również się boimy. Nie możemy tego dać po sobie poznać, ale strach nas również dopada. Świadomi jesteśmy, iż nasze rodziny nie rozumieją tego, co w takich chwilach czujemy, że boimy się o nich. W konfrontacji z więziennym osiłkiem, gdy przegramy, możemy stać się dla nich ciężarem, żywą roślinką. Jesteśmy przeciętnymi ludźmi, składnikiem społeczności, która patrzy na nas z drugiej strony furty. Jednak nie wszyscy są w stanie zrozumieć specyfikę pracy w służbie więziennej.

W celi siedziało po kilku skazanych (pomijając osadzonych w celach pojedynczych lub zabezpieczających). Nieustannie czuć było fetor spoconych ludzkich ciał, specyficzną mieszankę żywności, sanitariatu, potu, seksualności i środków czystości. Tylko bywalec tego przybytku może rozpoznać tego rodzaju woń. Niemiłe doznania, niemiłe zapachy, niemiłe podejście ludzi zza muru. W oknach kraty, wokół tylko ściany, a wszystkie sytuacje rozgrywają się na obszarze zaledwie kilku metrów kwadratowych. W świetlicach lub innych dużych pomieszczeniach, przerobionych na cele mieszkalne, znajdowało się nieraz kilkunastu różnej „maści, wyznania i pokroju” osadzonych. Ta praca to naprawdę męska gra. Osadzeni stłoczeni w pokojach bez klamek, zależni od funkcjonariusza (niejednokrotnie bardziej prymitywnego niż oni), zdani na łaskę losu, zagubieni w tej rzeczywistości lub próbujący się wybić z marazmu. Wybór należał do każdego z nich, pytanie tylko: czy wybrali właściwie?

Wiszące na ścianie szafki („waflarki”) nie były tylko miejscem na przechowywanie produktów żywnościowych, stały tam także talerze cynkowe („platery”). Jeśli któryś z osadzonych miał dobry status finansowy, to posiadał herbatę, z której powstawał „czaj”. Była to bardzo mocno zaparzana herbata, w oryginale wsypywało się doń też tytoń z papierosa, a ci najbogatsi dodawali jeszcze relanium. Kręciło w głowie dość mocno. Waliło w dekiel. To była taka ich odskocznia od codzienności, a także szpan, coś à la dzisiejsza amfa, a raczej jej dwie działki.

Wtedy podstawą bycia, a także zaimponowania innym stanowił wystrój celi. Zasady regulaminu były dla wszystkich jednakowe, ale osadzeni prześcigali się w pomysłach. Ściany obklejone przez nich panienkami z pełną ginekologią traktowaliśmy jako zjawisko normalne, mimo że przepisy zabraniały naklejania czegokolwiek. Przemawiały za tym względy bezpieczeństwa, a mianowicie chodziło o tak zwane przebitki, czyli dziury w ścianie do celi obok. Ale te pozawieszane wyklejanki nie były zrywane, bo osadzeni twierdzili, że cele są obskurne i że dla utrzymania czystości mogą je pomalować. Niestety, aresztu nie było na to stać, dlatego panowało niepisane prawo i zdjęcia panienek zostawialiśmy. Tak więc gospodarzami celi byli sami osadzeni i jej stan zależał od nich samych. Jedynym wyjątkiem, kiedy wyklejanki zrywaliśmy do gołego tynku, były sytuacje, w których więźniowie coś nawywijali. Wtedy wkraczała tak zwana atanda. Myli się ten, kto pomyśli, że pod tym słowem kryje się oddział funkcjonariuszy w pełnym oporządzeniu (kaski, tarcze, pałki, kajdanki). Tak naprawdę „atandę” stanowiło trzech lub czterech funkcjonariuszy, którzy w danym momencie i swoimi siłami musieli usuwać zagrożenie. Mogło to być podpalenie celi lub bójka osadzonych. Po prostu wolny w określonym czasie funkcjonariusz brał udział w interwencji. Ponadto cela stanowiła jakby wizytówkę penitencjariusza. Sam osadzony, szczególnie należący do podkultury więziennej, był zawsze uczesany, czysty, schludny i zadbany, podobnie cela.

Starzy klawisze śmiali się, że gdyby pod celę weszła kobieta, to w „parkietce” (podłodze celi) odbijałyby się jej majtki (niestety nikt tego nie sprawdził). Jakże to w następnych latach odbiegało od normy. Później w tych samych celach zamieszkiwało najzwyklejsze lumpiarstwo. W tym przypadku prawda jest taka, że nie mogę generalizować i wszystkich wrzucać do jednego worka. Ale dwadzieścia procent to sztywniacy, których nikt i nic nie zmieni, a reszta to lumpiarstwo. W pawilonie wszystko zagłuszała „betoniara”, ale to miało także pozytywne strony. Po prostu kiedy coś się działo, nie wszyscy o tym wiedzieli. Osadzeni nie mogli posiadać kart do gry i kości. Same zakazy, na nagrody trzeba było sobie zasłużyć. Przepełnienie w celach powodowało, że wystarczyła iskra, by buchnął płomień nienawiści. Często takie zarzewia musieliśmy gasić. W każdym pawilonie, w podpiwniczeniu znajdowała się cela zabezpieczająca (zwana termosem), do niej sprowadzani byli osadzeni, którym naprawdę „odbiło”, wbrew ogólnym poglądom, dla ich własnego bezpieczeństwa. Należeli do nich ci, którzy próbowali targnąć się na swoje lub innych osadzonych życie. Nie było dla nas przyjemnym zajęciem szarpanie się z takim delikwentem, wielokrotnie zabrudzonym swoimi odchodami, śmierdzącym niczym skunks (właściwie nie wiem, jak taki zwierz cuchnie). Na początku jeszcze stało tam łoże – zwykłe łóżko, które miało na ręce, nogi oraz (w poprzek na klatce piersiowej oraz na kolana) pasy zabezpieczające, do których przytraczano osadzonych. Delikwent, który „poszedł w pasy”, po kilku godzinnym leżeniu w bezruchu miał już dosyć. Takie łoże było dla osadzonego niebezpieczne, bo kiedy dociągnięto pasy, pojawiały się problemy z oddychaniem. Zdarzały się przypadki „zejścia” w innych jednostkach, u nas całe szczęście – nie. Ale po 1989 roku z cel zabezpieczających zniknęły te łoża, określany przez wszystkich mianem Madejowych. I dobrze się stało. W następnych latach zamykanie do „termosa” nie było już na porządku dziennym ze względu na zelżenie rygoru panującego w aresztach, jak również strach funkcjonariuszy dowodzących, którzy bali się o swoje stołki. W połowie lat dziewięćdziesiątych nie każdy dowódca zmiany miał odwagę wysłać „złodzieja” na dźwięki. Kierownictwo niezbyt przychylnym okiem patrzyło na funkcjonariusza podejmującego tego typu decyzje. Po prostu psuł statystykę, gdyż ona nawet do tej pory jest najważniejsza w służbach mundurowych. Statystyka to podstawa bez względu na to, jak jest naprawdę.

Pomiędzy pawilonami znajdował się spacerniak – duży plac ogrodzony siatką zakończoną drutem kolczastym. Osadzeni po wyjściu na spacer szli czwórkami, tak jak mieszkali w celach, w odległości od siebie na tyle dużej, że nie mogli nic sobie przekazać. Rozmowy były zakazane, palenie także. Zakaz posiadania zegarków powodował, że nie mogli skontrolować, czy spacer trwający wtedy trzydzieści minut został zrealizowany w całości przez spacerowego (funkcjonariusza prowadzącego spacer). Chodzili jak w kieracie po dużym kole. W milczeniu. Ale poczucie czasu mieli. Wiedzieli, ile zajmuje im przejście jednego okrążenia, tak że „przewalić” ich nie można było. Spacerowi skracali przechadzkę za przewinienie typu: próba nawiązania rozmowy, podanie czegoś, rozpięcie kurtki itd. Porównując formy odbywania kary w okresie mojej pracy i dziś, odnoszę wrażenie, że dawniej mimo rygoru (to mówili mi sami osadzeni) lepiej się siedziało. Nic nie było wolno i przechytrzenie klawisza należało do dużego sukcesu, dowartościowującego w oczach współwięźniów. „Gad” to twój wróg. „Pies” (policjant) to twój wróg. „Wafel” to twoja rodzina. Jedyna. Takie czasy, taki szacunek. W następnych latach okazywało się, że klawisz czy znienawidzony „Pies” jest bardziej charakterny niż „wafel”, podlizujący się ze strachu kolesiom.

W drugim pawilonie znajdował się oddział, w którym mieszkali osadzeni pracujący, oraz izba chorych. Po pewnym czasie „praca” została przeniesiona na trzeci pawilon, natomiast izba chorych funkcjonowała tam do chwili mojego odejścia. Na każdym pawilonie było ambulatorium (trafił tam Darek). Ostatni pawilon to istna wieża Babel, pomieszanie z poplątaniem, sajgon. U nas był to oddział „S”. Zamieszkiwali go osadzeni mający problemy z własną osobowością, ale także tacy, którym za ich czyny groziła „pajda” (maksymalny wyrok) i w celu jej uniknięcia woleli, by uważano ich za psychicznych. Oddziałowych brali z „łapanek”, gdyż żaden nie chciał tam pracować. Był to naprawdę ciężki kawałek chleba. Na samej górze pawilonu znajdował się oddział bezpieki i tylko wybrani funkcjonariusze mogli go obsługiwać. Rządził się on swoimi prawami. Oficer Służby Bezpieczeństwa, który tam urzędował, miał prawo wstępu przez całą dobę. Balustradę zasłaniała folia, aby nikt z dołu nie mógł widzieć, co się tam dzieje i kto tam siedzi. Pełna konspiracja. Nazwisk nie można było głośno wymawiać, wejścia bronił system alarmowy. Państwo w państwie. Jednak ten oddział nie funkcjonował długo. Wkrótce po moim przyjściu i nastaniu demokracji został zlikwidowany. Nie ja byłem powodem jego zamknięcia, jedynie zmieniające się czasy. Przy tym pawilonie spacerniak wyglądał inaczej. Nad pięcioma dużymi betonowymi klatkami mieścił się pomost, po którym chodził funkcjonariusz prowadzący spacer. Cały ten teren znajdował się w polu obserwacyjnym wieżyczki strażniczej (zwanej kogutem), gdzie uzbrojony w broń długą funkcjonariusz dodatkowo wzmacniał spacerniak.

Trzy