Dom sekretów - Bieniek Natalia - ebook + audiobook + książka

Dom sekretów ebook i audiobook

Bieniek Natalia

3,9

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Dawne, od lat skrzętnie zatajane sprawy wychodzą na światło dzienne…

Stara kamienica w centrum Łodzi skrywa niejedną tajemnicę. Przekonują się o tym jej lokatorzy, kiedy podczas prowadzonego przez Filipa - właściciela odziedziczonego po ciotce mieszkania - remontu dochodzi do niesamowitego odkrycia. Dorota, młoda absolwentka wydziału historii łódzkiego uniwersytetu, próbuje wyjaśnić zagadkę porażającego znaleziska za ścianą. Powracają wspomnienia o ludziach, którzy tu niegdyś żyli, odżywają dramatyczne wydarzenia sprzed wielu lat.

Przenosimy się do Łodzi lat trzydziestych ubiegłego wieku, poznajemy dawnych mieszkańców kamienicy, jej właścicieli Sarę i Samuela Goldmanów, dumną córkę fabrykanta Annę Wilhelminę, dawnego carskiego żołnierza Siergieja oraz wróżkę Jadwigę Królową, zwaną Królową Żabą, a także wiele innych osób. Wszyscy oni spotykali się na jednym podwórku, kochali się i nienawidzili, kłócili i godzili.

Przyszedł czas trudnych wyborów. Ktoś musiał zapłacić najwyższą cenę, by ktoś inny mógł żyć. Czy warto teraz, po tylu latach, powracać do tamtych spraw? Czy należy zakończyć zmowę milczenia? Może dzięki temu bohaterom uda się zrozumieć, co jest naprawdę cenne, i w końcu zdołają ułożyć sobie życie?

Natalia Bieniek urodziła się i wychowała w Łodzi. Z wykształcenia anglistka, obecnie pracuje jako copywriter. Debiutowała w 2002 na łamach Esensji opowiadaniem "Diabeł Morski", które ukazało się również w języku angielskim oraz hiszpańskim. W 2014 roku wydała powieść obyczajową "Uśpione marzenia". Mieszka z mężem i córką w Warszawie. Jej ulubieni pisarze to: Camilla Läckberg, Carlos Ruiz Zafón, Edgar Allan Poe i Katarzyna Puzyńska.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 386

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 13 godz. 32 min

Lektor: Gabriela Jaskuła

Oceny
3,9 (57 ocen)
19
20
13
5
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Chris85

Nie oderwiesz się od lektury

Szczerzę mówiąc już po pierwszej przeczytanej książce którą była Dom na skraju lasu byłem bardzo zachwycony. Ta książka też zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Ulice na których się wychowałem nabrały zdecydowanie koloru za równo te w centrum ale i też same Łagiewniki z którymi mam wspaniałe wspomnienia. Jak najbardziej polecam oby dwie książki. Mam nadzieję że urzekną swoją zawartością nie tylko Łodzian ale również inne osoby. I zdecydowanie chciałbym pogratulować autorce za tak wspaniałe powieści i umilenie mi dni podczas czytania.
00
Andrew1970

Z braku laku…

Zmęczyła mnie ta książka.. ciekawy wątek ale dynamiczne mieszanie wydarzeń teraźniejszych z przeszłością i pojawiający się co chwila nowi bohaterowie sprawiło ze czesto gubiłam wątek.. Nie podobała mi się
00
Wiosna333

Dobrze spędzony czas

Nie znam Łodzi, byłam tam raz w życiu i tylko przejazdem. Możliwe jest, że właśnie dlatego ,w trakcie tej lektury jakoś nie mogłam sobie zwizualizować tych miejsc w Łodzi opisywanych dość szczegółowo przez autorkę.Natomiast, sama fabuła bardzo ciekawa. Polecam.
00
izabelaminorczyk

Całkiem niezła

Niezgodności
00

Popularność




 

 

Copyright © Natalia Bieniek, 2020

All rights reserved

 

Projekt okładki

Sylwia Turlejska

Agencja Interaktywna Studio Kreacji

www.studio-kreacji.pl

 

Zdjęcie na okładce

© Evelina Kremsdorf/Trevillion Images

 

Redaktor prowadzący

Anna Derengowska

 

Redakcja

Ewa Witan

 

Korekta

Grażyna Nawrocka

 

ISBN 978-83-8097-265-0

 

Warszawa 2020

 

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

 

Ewie

 

PROLOG

ŁÓDŹ, 2011

Z sufitu w mieszkaniu Sabiny Orzechowskiej opadły tumany pyłu, który szczelnie opatulił meble i sprzęty szarym całunem. Obraz, wiszący dotąd nad kanapą, uderzył w drewnianą podłogę. Któraś z sąsiadek zaczęła krzyczeć. Pewnie Kazimiera spod czwórki. Ktoś inny w złości miotał głośne przekleństwa. W ścianie pokoju Sabiny pojawiła się wielka dziura. Zapewne zawalił się legar albo inny element starej konstrukcji domu.

Nikt nie był przygotowany na taką sytuację, ani eksperci od remontów, ani pracownicy administracji, którzy wydali pozwolenie na prace budowlane. Tym bardziej zaskoczeni byli mieszkańcy, zasiadający właśnie do sobotniego obiadu.

I rzeczywiście, gdy opadł kurz i pył z rozbitych cegieł, oczom lokatorów ukazało się coś, czego nikt nie chciałby zobaczyć. To było jak koszmar z najczarniejszych snów. Bilans ofiar wyglądał następująco: jedne zwłoki i jedna osoba ranna. Nie chciało być inaczej.

 

ROZDZIAŁ 1

TYDZIEŃ WCZEŚNIEJ

DOROTA

Dorota Wiśniewska siedziała przy kuchennym stole w domu swoich rodziców na przedmieściach Łodzi. Niedługo rozpoczynała zajęcia ze studentami historii na Uniwersytecie Łódzkim, gdzie od zeszłego roku była doktorantką. W kuchni czekały porozkładane studenckie kolokwia, których nadal nie sprawdziła. I miała raczej marne szanse na to, że teraz je sprawdzi, bo kompletnie nie mogła się skupić.

Jej matka, Zofia, krzątała się przy kuchence. Smażyła naleśniki na śniadanie, podśpiewując pod nosem wesołą melodię. Zapewne italo disco, bo od lat była wierną fanką Albana i Rominy Power.

Dorota wielokrotnie skręcała się ze złości, kiedy lekko nadopiekuńcza matka wciskała jej kanapki do torby albo proponowała obiad. Ile już razy powtarzała w rozpaczy: „Mamo, nie jestem dzieckiem! Zjem lunch w pracy! Dziękuję za sernik, ale nie!”. Wszystko na próżno, Zofia wydawała się niereformowalna. Niestety, tak to jest, jak się mieszka z rodzicami pod jednym dachem przez dwadzieścia sześć lat bez przerwy.

Dziewczyna wzięła do rąk „Dziennik Łódzki”, lokalne pismo drukowane na tanim papierze, brudzące tuszem palce i krzykliwe graficznie. Matka je uwielbiała, podobnie jak jakieś dziewięćdziesiąt procent mieszkanek Łodzi w wieku pięćdziesiąt plus.

Siedząc nad kawą, zaczęła przeglądać gazetę. Spostrzegła następujące ogłoszenie:

„Miła starsza pani, bez kotów, niewierząca i niezrzędliwa, wynajmie pokój studentce. Centrum. Blisko uniwersytetu. Tanio. Nawet od dziś”.

– Co tam czytasz, dziecko? – zagadnęła ją matka znad patelni.

Zofia Wiśniewska, z zawodu protetyk dentystyczny, obecnie na emeryturze, spełniała się jako pani domu. Była wyśmienitą kucharką oraz autorką wypieków znanych na całe podłódzkie Łagiewniki. Tak przynajmniej twierdziła ona sama oraz jej sąsiadki i przyjaciółki.

– Czytam, co czytam… – burknęła dziewczyna, po czym szybko odwróciła gazetę na drugą stronę, gdzie znajdowała się rubryka sportowa.

– Sport! Proszę, no, proszę! – Zofia zrzuciła naleśnik zgrabnym ruchem z patelni wprost na talerz córki. – Z dżemem truskawkowym sobie życzysz? Czy lepszy morelowy?

Dorota wzniosła oczy do góry. Och, co za dylematy. Kwestia dżemu była jej kompletnie obojętna. Teraz zastanawiała się, czy zdąży sprawdzić kolokwia w drodze do pracy.

– Oba sama robiłam! – Zofia, z promiennym uśmiechem na twarzy, ustawiła słoiczki na stole.

Jakżeby inaczej. Pani Domu Doskonała. Dorota uważała, że matka się nudzi na emeryturze. Póki pracowała zawodowo i kleiła te swoje protezy przez kilka godzin dziennie, wszystkim jakoś łatwiej się żyło.

– To który? – Kwestia dżemu nadal dręczyła matkę.

– Morelowy.

Zofia spojrzała ponownie na gazetę w rękach córki. Zmarszczyła brwi, humor trochę jej się popsuł.

– Tylko mi nie mów, że znów szukasz ogłoszeń z aeroklubu.

Zapomniała o naleśnikach i jeden z nich zaczął się przypalać.

– Lepiej pilnuj patelni – przypomniała jej Dorota.

Wiedziała, o co matce chodzi. O cholerne hobby córki, o marzenia, żeby latać w przestworzach, wysoko ponad ziemią. Paralotnia albo szybowiec, wszystko jedno. Byle swobodnie, samodzielnie, ku przestrzeni i wolności. Będąc w rodzinnym domu, Dorota musiała skrzętnie ukrywać swoje plany, bo ilekroć pojawiał się ów temat, matka niemal dostawała apopleksji.

– Póki ja żyję na tym świecie, nie będziesz latać żadnym szybowcem! – Zofia tupnęła nogą.

Drugi naleśnik był bliski zwęglenia.

– Ani paralotnią! Ani skakać na bungee. Wiesz, dziecko, jakie to niebezpieczne? Dziadek Alfred zginął tragicznie, uprawiając sport.

Dorota pragnęła jak najszybciej wyjść z domu. Jednak zaczęła już przecież jeść naleśniki. Stało się. Coś za coś.

– Mamo, dziadek Alfred spadł z konia – mruknęła. – W trakcie zakrapianej zabawy po zawodach strzelniczych, o ile mi wiadomo.

– Tak czy inaczej, wybij sobie z głowy to latanie!

– Mamo…

– A jak tam z Marcinem, dziecko? Jesteście wy razem czy nie?

Jeszcze ta sprawa była teraz potrzebna Dorocie. Na szczęście akurat żuła kawałek naleśnika i nie miała możliwości odpowiedzieć.

– To taki świetny kandydat na męża! Ja nie rozumiem tych młodych! – sarknęła Zofia. – Potraktuj go poważnie!

– Niczego innego nie robię… – Naleśnik zaczynał jej pęcznieć w ustach.

– Niejedna by chciała zostać żoną adwokata…

– To niech sobie weźmie tę niejedną.

– Ja tylko dobrze ci życzę.

– Mamo, jestem dorosła! Mam dwadzieścia sześć lat! Sama decyduję!

– Z nim mogłabyś do woli zajmować się naukami humanistycznymi… Nie musiałabyś dorabiać na boku… – ciągnęła Zofia.

Dorota spojrzała na nią gniewnie. Choć w zasadzie matka miała rację. Nauki humanistyczne nie wróżą finansowego dobrobytu. Miała już w tej kwestii pewne doświadczenie. Nie bez przyczyny nadal mieszkała z rodzicami. Po prostu nie było jej stać na wynajęcie jakiegoś rozsądnego lokum.

Zofia machnęła ręką, wzruszyła ramionami i wróciła do naleśników. Jeden z wcześniej usmażonych musiała wyrzucić do kosza, bo był czarny. Wstawiła patelnię do zlewu i odkręciła kran. Rozległo się syczenie parującej wody na rozgrzanym metalu.

Nie da się ukryć, że Dorocie wygodnie było mieszkać z rodzicami. Płynęły z tego również wymierne korzyści. Owszem, mogła swobodnie pracować na uniwersytecie, nie martwiąc się o nic. Prawda była jednak taka, że pisanie pracy doktorskiej szło jej jak krew z nosa, gdyż miała wiele innych czasochłonnych i kosztownych zainteresowań. Dwie sprawy szczególnie przeszkadzały jej w skupieniu się nad doktoratem – po pierwsze, marzenie, by latać szybowcem, ewentualnie paralotnią, o czym matka przed chwilą wspomniała; po drugie zaś, Dorota pragnęła napisać powieść.

Oba te marzenia od lat próbowała zrealizować, jedno i drugie z równie kiepskim skutkiem. Pisanie powieści wymagało mnóstwa czasu oraz przebicia się do wydawców i trafienia w gust czytelniczek, nie wspominając już o choćby odrobinie talentu pisarskiego; latanie w przestworzach było natomiast koszmarnie drogie. Od dawna zbierała pieniądze na odpowiednie kursy i loty próbne, wszakże ta dziedzina sportu wydawała się doprawdy bardziej rujnująca finansowo niż gra w kasynie. Godzinny lot balonem kosztował równowartość jej miesięcznej pensji, a lot szybowcem jeszcze więcej, nie mówiąc już o cenie specjalistycznego kursu w aeroklubie. Kto normalny mógłby sobie na to pozwolić? Raczej nie skromna doktorantka…

W domu rodziców Dorota miała do wyłącznej dyspozycji połowę piętra – a właściwie samodzielne mieszkanie z osobnym wejściem. Niestety, istniała pewna niedogodność, gdyż wejście do tego mieszkania prowadziło przez garaż i składzik narzędzi ogrodowych. Takie rozwiązanie zapewniało jej namiastkę prywatności, jednak powrót do domu wieczorem groził wybiciem zębów o szpadle czy grabie. Dlatego Dorota nauczyła się utrzymywać w składziku bezwzględny porządek, co wzbudziło zachwyt jej ojca. „Cieszę się, córuś, że dbasz o moje sekatory” – mawiał Radomir Wiśniewski, po którym córka odziedziczyła drobną wadę wzroku oraz nieuleczalne zamiłowanie do nauk humanistycznych.

Podobnego zachwytu nie wyraził natomiast ostatni chłopak Doroty, Marcin Kwilecki, który pewnego razu wszedł po ciemku w imadło, a potem wyrżnął głową w stojącą pod ścianą taczkę. Nie to jednak było powodem ich rozstania.

 

Tego poranka rozmowa w kuchni naprawdę nie zmierzała w dobrym kierunku i Dorota czuła, że coraz trudniej wysiedzieć jej z matką. Tymczasem ta już po chwili wróciła do swojego dawnego tonu i jakże przytłaczającej opiekuńczości. Zofia łatwo się denerwowała, ale też równie łatwo odzyskiwała spokój.

– Pytałam cię już, czy chcesz kanapkę do pracy? – Wskazała pojemnik na pieczywo, uśmiechając się promiennie. – Mam świeże bułki.

I właśnie to zdanie przelało czarę goryczy. Nie zawsze bowiem czarę goryczy przelewają sprawy wybitnie dramatyczne czy wyjątkowe. Tym razem wystarczyło pytanie o kanapkę do pracy. Zadane po raz tysiąc pięćdziesiąty pierwszy.

– Nieee! Mówiłam już, że nie! – wykrzyknęła Dorota.

Trzepnęła przy tym rękoma w stół, co sprawiło, że wszystkie gazety spadły i rozleciały się po podłodze, tworząc chaotyczny stos porozrzucanych kartek. Gwałtownie odsunęła od siebie talerz z niedokończonym naleśnikiem. Matka otworzyła szerzej usta, ale nic nie powiedziała.

– Tak nie może dłużej być... – Dorota była wściekła.

Podniosła się energicznie z krzesła, aż szklanka z herbatą zadrżała i parę kropli wylało się na serwetę.

– Spokojnie, o co ta cała afera? – Zofia zrobiła wielkie oczy.

Niewiele brakowało, a od razu popędziłaby po ścierkę, żeby zmyć plamę po herbacie z serwety. Aż tak gorliwa jednak nie była. W gruncie rzeczy robiła głównie to, na co miała ochotę, a pomagała innym tylko wtedy, kiedy sama chciała.

Podobnie nerwowe sytuacje już się zresztą zdarzały. W tym domu mieszkały pod jednym dachem dwie temperamentne kobiety, nie mogło więc być inaczej. Tu ciągle mówiło się głośno, trzaskało garami i co rusz przeżywało małe tragedie życia codziennego.

– Wyprowadzam się! – wypaliła Dorota.

Pozbierała z podłogi „Dziennik Łódzki”, w którym przed chwilą przeczytała ogłoszenie starszej pani o pokoju w centrum. Kolokwia studentów szybko wcisnęła do torby.

Zofia z wrażenia upuściła na posadzkę pokrywkę od patelni. Rozległ się huk, jakby co najmniej dom się walił.

– Co tu się dzieje? – Do kuchni wszedł ojciec Doroty.

Radomir Wiśniewski był profesorem filozofii na Uniwersytecie Łódzkim, gdzie zazwyczaj spędzał większość dnia. W domu urządził sobie tak zwaną męską jaskinię w piwnicy i tam głównie przebywał. Godzinami przesiadywał w fotelu typu uszak i czytał dzieła filozoficzne wybitnych myślicieli. Z dala od dwóch kobiet swego życia. Teraz szykował się właśnie do pracy, a usłyszawszy z kuchni hałasy, wyszedł, by sprawdzić, czy jego żona i córka przypadkiem się nie pozabijały.

– Dorota, podwieźć cię do pracy? – spytał, poprawiając mankiet koszuli, nieświadom, że dolewa oliwy do ognia.

Córka spojrzała na niego piorunującym wzrokiem, jakby proponował jej udział w popełnieniu zbrodni. Jego propozycja utwierdziła ją w przekonaniu, że podjęła właściwą decyzję. Choć było to postanowienie nagłe i spontaniczne.

– Nie trzeba, tatko. Pojadę autobusem.

Radomir przyjął jej odpowiedź bez protestu. Chce się tłuc autobusem, jej sprawa. Dawał Dorocie tyle swobody, na ile tylko okoliczności pozwalały.

Zofia natomiast straciła ochotę na naleśniki. Po cóż poszła na wcześniejszą emeryturę! Póki zajmowała się swoją pracą, sytuacja w domu nie była tak nerwowa.

Matka Doroty robiła protezy, miała do tego celu osobny pokój, na parterze, z wejściem bezpośrednio od ulicy, i tam przyjmowała zlecenia. Nadal w różnych miejscach w domu znajdowało się czasem jakieś niedorobione czy zagubione fragmenty. Jedną ostatnio znalazła przypadkiem jej przyjaciółka i omal nie dostała zawału, myśląc że zęby komuś wypadły.

Teraz Zofia trochę się nudziła. Stąd te ciągłe sprzeczki z córką. Z nudów i braku zajęcia.

– Wyprowadzam się – powtórzyła Dorota łagodniejszym tonem, tym razem w stronę obojga rodziców.

Nawet uśmiechnęła się przy tym do matki. W jej słowach zabrzmiała duma.

Po czym dała tacie buziaka w policzek i lekkim krokiem ruszyła w stronę drzwi, jakby unosiła się na skrzydłach.

Na progu odwróciła się jeszcze do matki i dodała:

– Po rzeczy podjadę wieczorem.

Musiała przecież zaklepać sobie ten pokój u staruszki z ogłoszenia.

Wyszła szybko z kuchni, a Radomir i Zofia popatrzyli na siebie szeroko otwartymi z wrażenia oczami.

– No, nareszcie! – powiedział on.

– Myślisz, że mówi poważnie? – spytała żona.

– Nie wiem. Ale mam taką nadzieję.

Oboje chcieli dla swojego jedynego dziecka jak najlepiej. Przez ostatnie dwadzieścia sześć lat z okładem Zofia nieustannie bała się o Dorotę, jak to matka. I miała po temu swoje dość specyficzne powody.

Czyli stało się. Albo już niebawem miało się stać. Dorota się wyprowadza.

Radomir powrócił do zapinania koszuli. W głębi duszy cieszył się, że córka wreszcie podjęła tę decyzję. Od co najmniej trzech lat kibicował jej skrycie w osiągnięciu pełnej samodzielności.

Tymczasem w kuchni nadal unosiła się gorąca para z patelni, co wyglądało jak buchające piekielne wyziewy. Zofii zaś cisnęły się na usta niezliczone pytania: Wyprowadzka? Dokąd? Gdzie? Jak? Z kim? Ale nie dane jej było ich zadać, bo Dorota stała już na przystanku autobusowym i dzwoniła pod numer podany w ogłoszeniu o wynajmie pokoju.

 

FILIP

Początkujący policjant Filip Rosłoniec miał ambitne plany na kolejne dni. Zgromadził stosowny sprzęt, pożyczony od znajomych z branży budowlanej, oraz wykonał wstępne rozpoznanie na temat technik remontowych. Czuł się przygotowany do stojącego przed nim zadania. Nie darmo ukończył technikum budowlane. I choć nigdy nie pracował w wyuczonym zawodzie, śmiało mógł powiedzieć, że lubi takie wyzwania. Celowo zdecydował, że sam wykona remont, dzięki czemu zaoszczędzi pieniądze i zrobi dokładnie to, o co mu chodzi.

Roboty było sporo, bo niedawno zmarła ciotka Hanka nie remontowała mieszkania od wielu lat. Modernizacji wymagały bodaj wszystkie instalacje, w tym elektryczna i wodno-kanalizacyjna – ta ostatnia wręcz prosiła się o całkowitą przebudowę od podstaw. Ciotka kazała wstawić kabinę prysznicową do kuchni, gdyż zrobienie osobnej łazienki kosztowałoby zbyt wiele. Jak również, a może przede wszystkim – stworzenie osobnej łazienki byłoby dla starszej kobiety tak olbrzymią rewolucją (w końcu jak żyła osiemdziesiąt lat bez łazienki, to wytrzyma jeszcze i do setki!), że nikomu nie wystarczyło odwagi, by ciotkę namawiać na poważniejsze inwestycje. A z biegiem lat miała coraz mniej ochoty na jakiekolwiek unowocześnienia.

Filip bardzo cenił starą ciotkę, była jego ulubioną krewną w kategorii wiekowej powyżej osiemdziesięciu lat i za jej życia nie chciał postępować zbyt stanowczo. Zwłaszcza że to on został oficjalnie wskazany na spadkobiercę ciotki. Wszystko legalnie i zgodnie z wolą zainteresowanych osób. Zatem po śmierci Hanki lokal numer pięć w starej kamienicy przy Piotrkowskiej przypadł w udziale Filipowi.

Wprawdzie zakres prac remontowych był olbrzymi, ale nowy właściciel mieszkania uznał, że warto się potrudzić, by w zamian zyskać coś bardzo cennego. Zresztą wysiłek fizyczny jest dobry na wszystko. Może dzięki temu zeszczupleje – Filip od lat cierpiał na lekką nadwagę, czym tłumaczył swój brak powodzenia u kobiet i wszelkie nieszczególne doświadczenia z płcią przeciwną. Nie był bardzo otyły, trochę ratował go okazały wzrost i mocna budowa ciała, dobrze byłoby jednak zrzucić z piętnaście kilo, może wtedy znajdzie jakąś fajną dziewczynę. I łatwiej mu będzie z testami sprawnościowymi w pracy. Filip spojrzał na swoje zdjęcie w legitymacji. Kiedy pięć lat wcześniej wstępował w szeregi łódzkiej policji, był w zdecydowanie lepszej formie. Miał jeszcze wtedy ambicję, żeby trafić do konkretnego, zadaniowego wydziału.

Zamiast tego trafił do drogówki, co często stanowiło początek policyjnej kariery. Później można było awansować, i większości jego kolegów to się udawało. Oczywiście nie Filipowi, który wylądował na jakiś czas w policyjnym archiwum jako referendarz i wygrzewał tyłkiem wciąż ten sam, wysiedziany stołek, przy okazji obrastając tłuszczem.

Teraz może się to zmieni. Ciotka Hanka przepowiedziała Filipowi ciekawą przyszłość, kiedy rozmawiali ostatni raz. W odnalezieniu szczęścia miało mu rzekomo pomóc zamieszkanie w lokalu numer pięć w tejże kamienicy. Zgodnie z ostatnimi słowami staruszki przeprowadzka powinna przynieść Filipowi nowe wyzwania i szanse. Ciotka wydała mu kilka szczegółowych poleceń, których wysłuchał z wielką uwagą i zdziwieniem. Choć brzmiały nieprawdopodobnie, postanowił, że spróbuje wprowadzić je w czyn. Przy okazji się odchudzi.

Może to były tylko majaczenia schorowanej kobiety, ale dokładnie zapamiętał jej słowa.

– Filipku, kiedy odejdę, wyremontuj, proszę, mój pokój – powiedziała.

– Oczywiście, ciociu. Zrobię, co zechcesz.

Trzymał ją wtedy za rękę, a oczy mu zwilgotniały. Nie chciał, żeby odeszła, ale była już grubo po dziewięćdziesiątce i musiał się liczyć z tym, że owa chwila niebawem nastąpi. Choć rozpaczliwie usiłował temu zaprzeczać.

Przed wielu laty to właśnie ciotka Hanka uratowała mu życie. Po tej historii z rodzicami Filipa, którzy wypisali się ze swej roli, ciotka wzięła go do siebie. To dzięki niej nie wychowywał się w domu dziecka. Ciotka musiała o niego walczyć, gdyż zgodnie z prawem była już za stara, by zostać dla Filipa rodziną zastępczą. Przez trzy lata czekali, aż urzędy pozwolą jej zająć się chłopcem.

– Szukaj zwłaszcza za tym murem. Tam w czasie wojny został ukryty skarb – powtarzała przed śmiercią, wskazując ręką na ścianę, za którą był składzik oddzielający jej mieszkanie od mieszkania sąsiadki, Sabiny Orzechowskiej.

Filip uważał, że ciotka do końca zachowała jasność myślenia. Chociaż połamała sobie obie nogi, miała endoprotezę biodra oraz gościec stawowy i poruszała się na wózku, to umysł zachowała sprawny. Mimo to z początku nie dowierzał owym rewelacjom o skarbie za ścianą.

– Co też ciocia opowiada? – Zmarszczył czoło.

– Zrób to, Filip! Zburz ją, dobrze ci radzę. Trzeba to wreszcie zrobić…

– Ciocia wzięła dziś tabletki?

– Widziałam to… Pomagałam ukryć. To było i jest dużo warte. Kupisz sobie wreszcie ten swój wymarzony motocykl!

Patrzyła wtedy na niego dziwnym wzrokiem, w którym Filip dostrzegł mieszaninę sprzecznych uczuć. Co było w jej spojrzeniu? Zakłopotanie? Wstyd? Strach? Ulga? Trudno określić.

Wiele dni później Filip przywoływał w pamięci tę scenę i usiłował odtworzyć spojrzenie staruszki. Bezskutecznie. Niczego już nie był pewien, postanowił jednak sprawdzić, czy ciocia mówiła prawdę o tym skarbie za ścianą.

Uśmiechnął się ze wzruszeniem na wspomnienie ostatniej rozmowy z ciotką i westchnął. Przesunął wzrokiem po pokoju, który do niedawna był jej sypialnią. Wolałby, żeby staruszka nadal tu była. Ale miał też poczucie, że odeszła w spokoju i bez cierpienia. Do końca powtarzał jej, jak bardzo jest wdzięczny za to, że go przygarnęła. Pomagał ciotce w codziennych sprawach, woził ją do lekarzy, robił zakupy, przynosił gazety. Nie umierała samotna i opuszczona. Taka jest po prostu kolej rzeczy.

Filip nakrył folią meble, a dywany zwinął i wyniósł do przedsionka. Zdjął ze ścian obrazy, ściągnął firanki i zasłony. Dwa spore pokoje ciotki wydawały się teraz jeszcze większe. Podszedł do drabiny i spojrzał na opróżnione z rzeczy wnętrza. Cieszył się, że wreszcie ma samodzielne mieszkanie. Dotąd wynajmował pokój, oczywiście jak najtańszy, zatem raczej w kiepskich warunkach, ciągle też trafiał na współlokatorów, którzy ostro imprezowali i wracali do domu w środku nocy. Tak naprawdę to Filip nigdy nie miał własnego kąta tylko dla siebie. Poza latami spędzonymi u ciotki. Właśnie zdał sobie z tego sprawę i poczuł się nieco dziwnie. Mocniej chwycił młot, aż mu knykcie zbielały, a skóra na dłoni napięła się do granic możliwości.

Motocykl, o którym mówiła ciocia, był od lat jego wielkim marzeniem. Tyle czasu już składał grosz do grosza i wiecznie mu brakowało nawet na używany, choć porządny model. Marzył mu się zwłaszcza tak zwany chopper, ewentualnie cruiser – w każdym razie ten motocykl musiał spełnić wiele specjalnych wymagań. Filip oglądał auk­cje, przerzucał ogłoszenia w necie, czytał gazety auto-moto, chodził na zjazdy i giełdy. Sporo już uzbierał, ale większość jego wypłaty pochłaniały bieżące wydatki.

Wyszedł do przedpokoju. Na lewo od drzwi znajdował się graniczący z mieszkaniem sąsiadki, Sabiny, składzik. Ciotka Hanka trzymała tam przetwory, które pamiętały bodaj lata pięćdziesiąte zeszłego wieku, oraz mnóstwo starych nalewek własnej produkcji. Filip po kolei wyciągał butle rozmaitych kształtów i wielkości. Że też dopiero teraz tu zajrzał. Istotnie, składzik sprawiał wrażenie, jakby ktoś go w połowie zamurował. Nie było widać cegieł, a ściana została otynkowana, jednak głębokość schowka nie odpowiadała układowi mieszkania. Tam rzeczywiście mogła być jakaś skrytka… Pomiędzy mieszkaniem Hanki a mieszkaniem Sabiny.

Odkorkował jedną z butelek i nawet nie musiał się nad nią nachylić, żeby wyczuć koszmarny odór stęchłego samogonu. Można by tym otruć połowę miasta. Nawet na mecie nieopodal, w bramie przy parku Staszica, ludzie by tego nie wzięli. A może? Może by to wystawić, właśnie tam, niech się trunkowi cieszą darmową jazdą do izby wytrzeźwień w trybie pilnym?

No i tym razem też przegrał sam ze sobą. Alkohol go nie kręcił, lecz w chwilach stresu Filip miał skłonność do podjadania słodyczy. Zanim rozpoczął rozwalanie ściany, załadował w siebie wafelka w czekoladzie. A właściwie dwa. Po ich zjedzeniu poczuł się w pełni gotów, by przystąpić do niszczenia ceglanej ściany w poszukiwaniu skarbu ciotki. Mimo wszystko istniała pewna szansa, że staruszka mówiła prawdę.

 

SABINA

Właścicielka wydała się Dorocie przemiła i dość szybko porozumiały się co do wynajęcia pokoju. Ogłoszenie nie kłamało – starsza pani nie miała kotów ani nie obwiesiła ścian świętymi obrazami, co świadczyło, że nie jest dewotką. Była uśmiechnięta, względnie zadbana i ładnie pachniała dobrymi perfumami. Nazywała się Sabina Orzechowska i wyglądała na jakieś osiemdziesiąt pięć lat, choć z dalszej rozmowy Dorota wywnioskowała, że gospodyni jest nieco starsza i na pewno przekroczyła już dziewięćdziesiątkę.

– A to będzie twój pokój. – Sabina poczłapała do szerokich, dwuskrzydłowych drzwi na końcu korytarzyka.

Rozsunęła je niczym wrota, aż wydały przeciągły dźwięk właściwy dawno nieoliwionym zawiasom. Dorota miała wrażenie, że w powietrze wzbił się kurz. Sabina również zauważyła coś na kształt pyłu i z zakłopotaniem zamrugała powiekami. Chrząknęła, próbując ukryć wstyd. Rzeczywiście, dawno do tego pokoju nie wchodziła, a poprzednie potencjalne lokatorki już od progu wyglądały na zniechęcone. Odrzucał je kaflowy piec, czy raczej konieczność palenia w nim zimą. Sabinę natomiast zniechęcało co innego. W każdym razie robiła wszystko, by jak najrzadziej zaglądać do tego pokoju.

Wystrój wyglądał na niezmieniony od lat pięćdziesiątych dwudziestego wieku, takie wrażenie odniosła Dorota. Na rozkładanej kanapie leżała haftowana kapa z frędzelkami, która kojarzyła się z Anią z Zielonego Wzgórza. Stolik i rzeźbione drewniane krzesło przywodziły na myśl wystylizowane łódzkie kawiarenki.

– Całkiem tu ładnie – pochwaliła.

Jej pomysł, by się wyprowadzić od rodziców, był tak spontaniczny i nagły, że nie obejrzała żadnego innego pokoju do wynajęcia. Zresztą nie miała zbyt dużych wymagań co do wyglądu swojego lokum. W przypadku tego mieszkania najważniejsze było, że znajdowało się w ścis­łym centrum i opłata była doprawdy minimalna. Dla Doroty nic innego się obecnie nie liczyło.

Dźwignęła walizę przez próg pokoju. Aż jęknęła z wysiłku. Pomimo szybkiej wyprowadzki zdołała zabrać zadziwiająco dużo rzeczy.

– Pomogłabym ci, tylko lata już nie te… – Starsza pani westchnęła z autentycznym żalem. – Mogę ci mówić po imieniu? Jesteś jeszcze taka młoda…

– Spoko – odrzekła po młodzieżowemu Dorota.

Wyjęła z torby laptop oraz podręczny kalendarz i zaczęła podliczać niezbędne wydatki, opłaty i koszty utrzymania. Chciała być pewna, że wystarczy jej na samodzielne życie.

– Czy opłata za wywóz śmieci jest wliczona w czynsz? – spytała.

Sabina przysiadła na kanapie i oparła wykrzywione artretyzmem ręce na kolanach. Westchnęła. Czas wszystko ustalić. Dziewczyna wyglądała na grzeczną i życzliwą.

– Jeśli chodzi o te śmieci i inne takie… – zaczęła. – Powiem wprost. Byłabym naprawdę wdzięczna, gdybyś mi co jakiś czas… pomogła… na przykład wynieść śmieci…

Widać było, że proszenie o pomoc sprawia staruszce trudność. Musiało być jej głupio albo wstyd. Początkowo zamierzała po prostu czasami prosić Dorotę o jakieś drobne przysługi, teraz jednak uznała, że lepiej postawić sprawę jasno. Żeby później żadna ze stron nie czuła się rozczarowana. Tak jak było z poprzednią lokatorką, Asią, która wręcz alergicznie reagowała na drobne prośby ze strony Sabiny i w końcu się wyprowadziła. Najgorsze jednak było to, co dziewczyna powiedziała staruszce na odchodnym. Asia oświadczyła, że nie najęła się do pracy w domu starców, a za tego typu usługi należy jej się zapłata. Trzeba się cenić, oświadczyła, i ona może się opiekować Sabiną, ale na to potrzeba czasu i pieniędzy, a ona ma już pracę i drugiej nie szuka.

Dlatego teraz Sabina wyjaśniła Dorocie, czego się spodziewa. Trudno, najwyżej się rozstaną. Może lepiej od razu.

– Mogę zapłacić ci za wyniesienie śmieci czy też za drobne zakupy spożywcze… Jedynie najpotrzebniejsze rzeczy. W domu ze wszystkim daję sobie radę. Tylko z wychodzeniem trochę u mnie słabiej…

Dorota kończyła podliczać na kartce prognozowane wydatki na ten miesiąc. Początkowo nie zrozumiała, o czym staruszka mówi.

– Choć rzeczywiście opłata za wynajem pokoju jest dość… niska…

Mówiąc to, Sabina myślała, że spali się ze wstydu. Nie cierpiała o nic prosić. Niebawem będzie jednak musiała zatrudnić jakieś niezbyt miłe babsko, niewiele od niej młodsze, które za pieniądze załatwi niezbędne sprawunki.

– Ależ co też pani mówi… – odrzekła Dorota.

Przetarła dłońmi oczy i odłożyła kartkę z obliczeniami. Nagle doszedł do niej cały sens wcześniejszych słów staruszki.

– Pomogę pani… – Zrobiło jej się żal samotnej kobiety. – Przecież ja też będę wyrzucać śmieci. I będę kupować sobie chleb, to mogę pani kupić.

– Dziękuję, kochana!!!

Na twarzy Sabiny widać było wielką wdzięczność. Gdyby nie to, że znajdowały się dość daleko od siebie, po przeciwległych stronach pokoju, zapewne rzuciłaby się dziewczynie na szyję.

Dorota przez chwilę myślała, że może jednak to zbyt pochopna deklaracja z jej strony. Dla porządku bąknęła więc pod nosem:

– Czynsz tu rzeczywiście malutki…

Nie chciała wyjść na zbyt altruistyczną, bo to obecnie niemodne i często mylone z naiwnością, tudzież wykorzystywaniem tej drugiej osoby. Poza tym, jeśli starsza pani spróbuje wejść jej na głowę czy też okaże się zbytnio absorbująca, będzie to tylko świetne ćwiczenie asertywności dla Doroty. Przyda jej się w dalszych kontaktach z własną mamusią.

Sabina również szybko się opanowała. Nie trzeba podchodzić nazbyt emocjonalnie do pewnych spraw.

– Cieszę się, że mogę liczyć na pomoc. – Wstała i skierowała się w stronę drzwi. – Obiecuję, że nie będę nadużywała twojej uczynności. Tamten pokój jest wspólny. – Zmieniła temat i wskazała pomieszczenie obok. – Właściwie to kuchnia urządzona w pokoju. Możesz z niej korzystać, kiedy chcesz. – Chrząknęła. – Tylko uprzedzam, jest duża szansa, że mnie tam spotkasz. Najczęściej siedzę właśnie w tamtym pokoju. Czytam gazety albo rozwiązuję krzyżówki. Do twojego pokoju nie będę oczywiście wchodzić. Teraz nie chcę ci już przeszkadzać.

Nie czekając na reakcję dziewczyny, wyszła i zamknęła za sobą drzwi.

Dorota została sama.

Mogła teraz dokładniej obejrzeć swoje lokum. Wzdłuż najdłuższej ściany stała masywna trzydrzwiowa szafa, zapewne z lat pięćdziesiątych dwudziestego wieku, obok był sekretarzyk, a naprzeciwko zgrabny regał na książki i komoda. Bibeloty na półkach znajdowały się za przesuwaną szybką, toteż mniej się kurzyły i nie rzucały się w oczy. Większość sprzętów stała na swoich miejscach zapewne od lat, a może i dziesięcioleci. Prawdopodobnie od początku, odkąd staruszka tu zamieszkała. Wnętrze przypominało skansen, jednak było mało nadgryzione zębem czasu, bo niezbyt intensywnie z niego korzystano.

Dorota zastanawiała się, czy Sabina ma jakąś rodzinę. Ale gdyby tak było, nie musiałaby teraz prosić obcych osób o pomoc w zakupach… Dziewczyna lubiła poznawać ludzi, ich historie i ścieżki życiowe. Wszak pragnęła zostać pisarką. Ciągnęło ją w stronę powieści, i choć dotąd nie udało jej się nic wydać, dzielnie i wytrwale próbowała szczęścia, cierpliwie znosząc odmowy lub brak reakcji ze strony wydawców.

Zajrzała do gablotki w głębi pokoju. Za szybą stały zakurzone, z pewnością dawno nieruszane książki. Starła warstewkę kurzu z półki i sięgnęła po pierwszy z brzegu tom. Spodziewała się szlachetnych, dziewiętnastowiecznych starodruków, może rosyjskich, może w języku Goethego. Tymczasem okazało się, że trzyma w rękach socrealistyczną powieść Zaorany ugór i dzielne traktorzystki, wydaną w roku tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym piątym, kiedy to nawet rodziców Doroty jeszcze nie było na świecie. Stalin wtedy już nie żył, a Pałac Kultury był dopiero na ukończeniu. Nakład powieści – pięćset tysięcy egzemplarzy plus sto siedemdziesiąt pięć do bibliotek.

Widząc ten nakład, pisnęła z zachwytu, który jednak zaraz przeszedł w irytację. Ech, co to były za czasy, jakaś byle propagandówka, a nakład niczym Harry’ego Pottera. Ciekawe, co oni z tymi setkami tysięcy tomów wtedy robili, w tym pięćdziesiątym piątym? Palili nimi w piecach? Pewnie węgiel był mniej dostępny dla przeciętnego śmiertelnika niż taka książka.

Dorota poczuła jednocześnie podziw i nutkę zazdrości. Odłożyła socrealistyczne dzieło na półkę, westchnęła i podłączyła laptop na stoliku pod oknem, który odtąd miał pełnić funkcję biurka. Tu zamierzała skończyć pisać pracę doktorską oraz stworzyć swoją powieść.

 

Weszła do pokoju-kuchni, by włożyć do lodówki zakupy. Na fotelu w kącie siedziała Sabina, tak jak wspominała, z krzyżówką i ołówkiem w dłoniach.

– Bardzo proszę, nie krępuj się – zachęciła ją staruszka. – Możesz wziąć moją herbatę, jeśli chcesz. Swoją możesz trzymać na tamtej półce. – Uniosła rękę.

Dorota zagotowała wodę w czajniku bezprzewodowym.

– Zrobić też pani przy okazji? – zapytała.

Sabina zawahała się, ale tylko chwilkę.

– Bardzo chętnie się napiję, poproszę. – Skinęła głową.

Kiedy czajnik szumiał, obie milczały.

– Jesteś studentką, zdaje się, wspomniałaś wcześniej. – Sabina odezwała się pierwsza.

Dorota zalała herbatę wrzątkiem i postawiła kubek na stoliku przed starszą panią.

– Coś w tym rodzaju. Choć nie do końca. Jestem na studiach doktoranckich.

– To brzmi poważnie… A czym konkretnie się zajmujesz?

– Piszę pracę z historii Łodzi.

– Jaki okres?

– Dwudziestolecie międzywojenne.

Sabina chrząknęła.

– W istocie, ciekawe. – Spojrzała na Dorotę z uznaniem. – Chyba teraz nieczęsto młodzi się tym interesują? – zauważyła. – Ciekawią mnie młodzi ludzie – dodała.

– Ja raczej nie jestem typowym przykładem młodości – odparła Dorota z ironią.

– Tak myślisz? A czemuż to? – Sabina zmarszczyła brwi.

Zapewne mogłaby się zgodzić z dziewczyną, ale chciała usłyszeć jej wyjaśnienie.

Dorota właściwie z nikim dotąd na ten temat nie rozmawiała. Ale skoro staruszka zapytała, to czemu nie podzielić się z nią swoimi przemyśleniami.

– A to różne takie sprawy… Chociażby to, że jestem humanistką.

– Humanistką?

– Ano tak. Być humanistką, pani Sabino, to w dzisiejszym świecie raczej pech. – Dziewczyna westchnęła. – To, że zostałam na uczelni, na wydziale historycznym, i że piszę pracę akurat z historii Łodzi, może jest ciekawe, a przynajmniej tak mi się zdawało, ale… Czasem żałuję, że nie mam zacięcia do nauk ścisłych. Trzeba się było zainteresować komputerami, księgowością, finansami. Łatwiej się żyje, pracując w którejś z tych branż.

Dorota nie lubiła narzekać i nie mówiła tego tonem pełnym pretensji. Na ogół była dumna z siebie, że wybrała tak oryginalną drogę życiową, może nieco obok popularnych nurtów i komercyjnych profesji… Jednak ostatnio coraz bardziej traciła wiarę w słuszność swoich decyzji. Teraz chciała po prostu jak najszybciej napisać doktorat, a potem na spokojnie pomyśleć, co dalej. Pewnie trzeba się będzie przerzucić na marketing, jeśli chce w końcu mieć własne mieszkanie, choćby takie na kredyt. Ot, realia współczesnego życia. Ponoć tak wygodnego dla młodych ludzi.

– No, na tych komputerach to ja się nie znam – podsumowała Sabina. Dopiła herbatę. – A co do tej pracy doktorskiej, to o czym piszesz?

– O dwudziestoleciu międzywojennym w Łodzi. – Dorota się ożywiła. – Interesuje mnie zwłaszcza kwestia narodowościowa. Wie pani, Łódź to miasto czterech kultur, zgodnie ze statystyką było tu wówczas trzydzieści procent Polaków, trzydzieści procent Żydów, tyle samo Niemców, a pozostali to Rosjanie. Zupełnie inaczej niż teraz, kiedy mamy monolit i okropny strach przed odmiennością. A przecież kiedyś różne nacje mieszkały tu razem, obok siebie. Względnie pokojowo. Wie pani… Czyli wychodzi na to, że jeśli bliżej poznasz tego kogoś innego i często go spotykasz, to nie wydaje ci się już taki inny od ciebie…

– Ano wiem, moja droga, wiem – mruknęła Sabina. A zaraz potem dodała, znacznie ciszej i jakby do siebie. – Żyłam w tamtym świecie…

– Och, no tak, fakt… – uprzytomniła sobie Dorota. – Jakoś się nie zorientowałam. Opowie mi pani o tamtej Łodzi? – poprosiła niby od niechcenia. Jej ciekawość rosła.

Sabina zawahała się i zaczerwieniła.

– Może potem… Nie chcę cię zanudzić. Miałam mało ciekawe życie…

Nie dokończyła, bo zza ściany zaczęły dochodzić jakieś łomoty. Obie uniosły głowy i spojrzały na siebie w niemym zdziwieniu.

– To chyba Filip wali młotem w ścianę – wyjaśniła Sabina.

– Filip? Młotem? W ścianę? – Dorota nie wiedziała, o co najpierw spytać.

– Sąsiad. Nie poznałaś go jeszcze? – Staruszka usiłowała przekrzyczeć hałas.

– Nie…

– No, to wszystko przed tobą…

Nie zdążyła powiedzieć nic więcej, bo nagle łomot stał się nie do wytrzymania. Coś wyraźnie poszło nie tak.

 

NO I BUM

– Żyjesz, dziecko? – Sabina pierwsza wstała z fotela.

Można by rzec: powstała z popiołów. Bo tak też i wyglądała, cała pokryta pyłem. Potrząsnęła Dorotą, która zastygła w bezruchu.

Kurz już opadł, emocje również sięgnęły bruku, choć w tym wypadku należałoby powiedzieć: brudnej, parkietowej podłogi. Gdy powietrze już nieco się oczyściło, a białe opary odpłynęły, Dorota i Sabina zobaczyły skalę zniszczeń. W ścianie pokoju ziała wielka, owalna dziura o postrzępionych brzegach, przywodząca na myśl sytuację po wybuchu bomby. Sabina drgnęła w odruchu przerażenia, zapewne przypomniały jej się lata wojny i pociski spadające na kamienice. Dorota nie widziała zniszczeń wojennych, poza tymi na starych fotografiach. Nie zmniejszyło to jednak jej strachu.

– Nic mi nie jest – wychrypiała drżącym głosem. – A pani?

Sabina zaczęła otrzepywać ubranie, lecz na niewiele to się zdało.

– Chyba nic… Dziękuję za troskę. Czy aby Filipkowi się nic nie stało? – Wyraźnie się przelękła. – Filip! Nic ci nie jest?! – krzyknęła zaskakująco silnym głosem.

Żal jej było chłopaka i miała nadzieję, że nie ucierpiał.

– O Boże, on się nie odzywa… – jęknęła.

– Już dzwonię po karetkę. – Dorota w mig oprzytomniała.

Drżącymi rękoma chwyciła telefon. Dotąd uważała się za panikarę, teraz jednak okazało się, że umie opanować emocje, kiedy sytuacja tego wymaga.

 

Dopiero medycy z karetki ocucili Filipa. Na szczęście miał tylko kilka otarć, guza na głowie i podejrzenie wstrząśnienia mózgu. Nie ucierpiał za bardzo i ratownicy uznali, że powinien niedługo wrócić do zdrowia. Niestety, jego plan nie do końca się powiódł – zamiast oglądać zawartość tajnego schowka, do którego z takim impetem usiłował się dostać, trafił na nosze. Protestował przeciwko konieczności udania się do szpitala, ale przegrał w starciu z dwoma rosłymi pielęgniarzami, którzy najpierw wyważyli drzwi, a potem, wbrew usilnym sprzeciwom poszkodowanego, zapakowali go do karetki.

 

Kiedy Sabina z Dorotą dowiedziały się, że Filip będzie żył i nic poważnego mu nie dolega, starsza pani wzięła głęboki wdech, westchnęła i podwinęła rękawy. Weszła do wybitej w ścianie dziury i zaczęła bezceremonialnie grzebać w gruzie zalegającym gdzieś w rogu.

– Chodź no tu, pomóż mi – poprosiła Dorotę. – Szybko!

– Nie zawali się całkiem?

Dziewczyna nie podzielała entuzjazmu swojej gospodyni, która najwyraźniej zamierzała urządzić natychmiastową akcję wykopaliskową w gruzowisku. I pomyśleć, że jeszcze kilka lat temu dziewczyna brała pod uwagę szalony pomysł studiowania archeologii! Dobrze, że jednak zdecydowała się na historię.

– Nic się nie zawali. Chodź tu, mówię, ale prędko.

Widok, jaki w tej chwili miała przed sobą Dorota, był w pewnym sensie humorystyczny – widziała bowiem tylną część ciała Sabiny, w klasycznym wypięciu. Staruszka zapamiętale grzebała w gruzie, jakby czegoś szukając.

– Mam, kochana, pewne, nazwijmy to, przeczucie. – Odwróciła się i znacząco pokiwała palcem, twarz miała całą w tynku.

Nie minęła minuta, gdy spomiędzy gruzów rozległ się stłumiony okrzyk Sabiny, ni to zdziwienia, ni radości.

– Jest!

Zaraz potem staruszka poleciła:

– Potrzymaj!

Dorota podeszła bliżej i wyciągnęła dłonie. Jej gospodyni wygrzebała spomiędzy fragmentów ściany jakąś sporą szkatułkę i sapiąc z wysiłku, przekazała ją w ręce bardziej sprawnej Doroty.

– Musimy to schować.

Podeszły do kredensu w kuchni i wsunęły znalezisko pomiędzy ścierki kuchenne. Następnie Sabina zamknęła drewniane drzwiczki na klucz i włożyła go do kieszeni swetra. Serce biło jej mocno, a umysł pracował intensywnie, co uznała za niezbity dowód, że jeszcze żyje. I ma się całkiem nieźle.

Trzeba to dobrze rozegrać.

Szykuje się ciekawa końcówka życia, pomyślała. Wróciła do rozwalonej ściany.

– Dorcia, chodź no tu. Zajrzyj, czy widzisz to samo co ja?! – krzyknęła.

To nie był koniec odkryć.

Wyłom w murze, oprócz zagadkowej szkatułki, ujawnił również szokującą tajemnicę, która przez następne noce nie dała zasnąć ani Dorocie, ani Sabinie. We wnęce za ścianą znajdowały się ludzkie szczątki.

*

Technicy policyjni przystąpili do działania. Błysk flesza rozcinał przestrzeń niczym ostry nóż, a zmęczona Sabina tylko przecierała oczy.

– Mój Boże – powtarzała przejęta. – To było cały czas za ścianą…

Dorota pokrzepiająco objęła ją ramieniem.

– To straszne – przyznała.

– Ja tu mieszkam od sześćdziesiątego ósmego… Bez przerwy…

– Temu komuś i tak nie można już pomóc – tłumaczyła dziewczyna. – Proszę teraz o tym nie myśleć.

– Staram się…

– Zaraz to wszystko… zabiorą.

– No tak. Masz rację, Dorotko.

– Dobrze, że temu sąsiadowi ponoć nic groźnego się nie stało.

– Tak, to najważniejsze…

Ze wszystkich funkcjonariuszy, którzy przewinęli się przez mieszkanie, na Sabinie najlepsze wrażenie zrobiła doktor Kinga Małecka, która przedstawiła się jako lekarz policyjny. Nie na darmo Sabina była fanką Komisarza Alexa – dzięki temu z grubsza wiedziała, czym się zajmuje patolog i że nie jest to doktor, który postawił sobie za cel ratowanie ludzkiego życia. Kinga Małecka zwróciła na siebie uwagę staruszki, bo jedyna spośród przybyłych najpierw zainteresowała się stanem obu kobiet, a dopiero potem obejrzała nieboszczyka i powstałe zniszczenia.

Kinga była młodą kobietą, z pewnością przed czterdziestką, o miłej powierzchowności. Bardziej wyglądała na przedszkolankę niż na lekarza wiadomej specjalności. Miała na sobie komplet pastelowej barwy, jasne włosy splotła w prosty warkocz. Przyjaźnie rozmawiała z ludźmi, potrafiła odpowiednio do nich podejść, okazać zainteresowanie i wsparcie, głos miała miękki, uspokajający. Wszystko to sprawiało, że często uważano ją za policyjnego psychologa. Jak łatwo się domyślić, prawdziwa psycholog policyjna, Alicja Karwowska, była dokładną przeciwnością Kingi: wygląd wszechmocnej Helgi, ostre spojrzenie i kanciaste ruchy.

– Czy nic się paniom nie stało? – zainteresowała się lekarka.

Obie zgodnie zaprzeczyły, choć nadal były w szoku, a ich ubrania pokrywał biały pył.

– Proszę napić się wody. – Sięgnęła po butelkę. – Powinna pomóc. To chwilowy szok, proszę oddychać spokojnie.

– Kinga, tu jest denat! – krzyczeli do niej koledzy policjanci. – Chodź tutaj!

Ona jednak najpierw podała Sabinie wodę i zatroszczyła się, by obie z Dorotą siedziały wygodnie i w bezpiecznym miejscu.

– Trup! Trup! – pokrzykiwała sąsiadka Kazimiera.

– A pani to kto? – Małecka spojrzała na nią mało przychylnie.

– Jak to kto?! Sąsiadka. To ja wezwałam policję!

– No i świetnie! – odrzekła miękkim głosem Kinga, a potem wzięła ją pod ramię. – A teraz proszę wyjść. Znajdziemy panią, jeśli będzie trzeba.

Taka oto była doktor Kinga Małecka, policyjny lekarz patolog.

 

Media oczywiście szybko pochwyciły temat i podgrzały atmosferę. W kolejnych dniach na łamach gazet pojawiały się coraz bardziej sensacyjnie brzmiące nagłówki:

TEN TRUP NIC NAM JUŻ NIE POWIE…

ZŁOTA KOMNATA ŁÓDZKICH FABRYKANTÓW?

CZY JESTEŚ PEWIEN, ŻE WIESZ, CO KRYJĄ TWOJE ŚCIANY?

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI