Edukacja Sebastiana - Jane Harvey-Berrick - ebook

Edukacja Sebastiana ebook

Jane Harvey-Berrick

4,2

Opis

Historia zakazanej miłości autorstwa bestsellerowej pisarki Jane Harvey-Berrick

Caroline Wilson tkwi w nieszczęśliwym, bezdzietnym małżeństwie z jedenaście lat starszym Davidem – pedantycznym wojskowym, specjalistą medycyny lotniczej. Apodyktyczny mąż narzuca Caroline to, jak ma się ubierać, zachowywać, a nawet wypowiadać. Zagubiona, nieszczęśliwa kobieta nie potrafi uporządkować swojego życia. Dwa lata po ślubie przeprowadza się z mężem do domu w słonecznym San Diego. Tam Caroline poznaje ośmioletniego wówczas Sebastiana, syna szefa Davida. Wrażliwy i nierozumiany przez rodziców chłopiec odnajduje zrozumienie i wsparcie u Caroline, z którą od razu się zaprzyjaźnia. Jednak pewnego wrześniowego dnia Caroline nagle wyjeżdża… Dziewięć lat później… Caroline wraca do San Diego. Tam też ponownie spotyka Sebastiana. Między dojrzałą kobietą i nastoletnim Sebastianem odżywają dawne uczucia, jednak w zupełnie nowej, nieznanej obojgu odsłonie. Rodzice Sebastiana zaczynają podejrzewać, że chłopak coś przed nimi ukrywa. Nawet nowa przyjaciółka Caroline – Donna, zdaje sobie sprawę z tego, że pewne sprawy potoczyły się za daleko. Do czego doprowadzi namiętny romans dojrzałej kobiety i młodego chłopaka?

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 458

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (40 ocen)
23
6
6
4
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
BeataYork100

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobrze się czytało.
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nal­ny: The Edu­ca­tion of Se­ba­stian

Au­tor: Jane Ha­rvey-Ber­rick

Tłu­ma­cze­nie: Mo­ni­ka Wi­śniew­ska

Re­dak­cja: Agniesz­ka Pie­trzak

Ko­rek­ta: Li­dia Ko­wal­czyk

Pro­jekt gra­ficz­ny okład­ki: Ni­co­la Stott

Opra­co­wa­nie tech­nicz­ne okład­ki: Ilo­na i Do­mi­nik Trze­biń­scy

Skład i ma­kie­ta: Ja­ro­sław Hess

Zdję­cie na okład­ce: Shut­ter­stock: Ol­lyy

Re­dak­tor pro­wa­dzą­ca: Ka­ta­rzy­na Ko­cur

Re­dak­tor na­czel­na: Agniesz­ka Het­nał

Re­dak­tor ini­cju­ją­ca: Agniesz­ka Skow­ron

© Co­py­ri­ght 2012 by Jane Ha­rvey-Ber­rick

© Co­py­ri­ght for this edi­tion Wy­daw­nic­two Pas­cal

Ta książ­ka jest fik­cją li­te­rac­ką. Ja­kie­kol­wiek po­do­bień­stwo do rze­czy­wi­stych osób, ży­wych lub zmar­łych, au­ten­tycz­nych miejsc, wy­da­rzeń lub zja­wisk jest czy­sto przy­pad­ko­we. Bo­ha­te­ro­wie i wy­da­rze­nia opi­sa­ne w tej książ­ce są two­rem wy­obraź­ni au­tor­ki bądź zo­sta­ły zna­czą­co prze­two­rzo­ne pod ką­tem wy­ko­rzy­sta­nia w po­wie­ści.

Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne. Żad­na część tej książ­ki nie może być po­wie­la­na lub prze­ka­zy­wa­na w ja­kiej­kol­wiek for­mie bez pi­sem­nej zgo­dy wy­daw­cy, za wy­jąt­kiem re­cen­zen­tów, któ­rzy mogą przy­to­czyć krót­kie frag­men­ty tek­stu.

Biel­sko-Bia­ła 2017

Wy­daw­nic­two Pas­cal sp. z o.o.

ul. Za­po­ra 25

43-382 Biel­sko-Bia­ła

tel. 338282828, fax 338282829

pas­cal@pas­cal.pl, www.pas­cal.pl

ISBN 978-83-8103-078-6

Przygotowanie eBooka: Jarosław Jabłoński

Prolog

Za­sta­na­wia mnie czę­sto, dla­cze­go przy­szłe pan­ny mło­de opo­wia­da­ją z ta­kim pod­eks­cy­to­wa­niem o dniu ślu­bu – „naj­lep­szym dniu ich ży­cia”. Czy to nie su­ge­ru­je, że póź­niej jest już tyl­ko z gór­ki?

Dzień mo­je­go ślu­bu oka­zał się uko­ro­no­wa­niem su­per­krót­kie­go ro­man­su, o ile tak to moż­na ująć. Mo­je­go męża nie dało się okre­ślić ro­man­tycz­nym. Wie­lo­ma przy­miot­ni­ka­mi nie moż­na było go okre­ślić. W prze­ciw­nym ra­zie może ina­czej by się wszyst­ko uło­ży­ło. A może i nie.

Po­mi­mo wszyst­kie­go, co mia­ło miej­sce póź­niej, ani tro­chę nie ża­łu­ję wy­da­rzeń tam­te­go pa­mięt­ne­go lata.

***

To chy­ba była kwe­stia mun­du­ru. Mój mąż, żoł­nierz ma­ri­nes, olśnił mnie bie­lą swo­je­go mun­du­ru oraz spor­to­wym au­tem z tak ni­skim za­wie­sze­niem, że zda­wa­ło się prze­śli­zgi­wać po as­fal­cie ni­czym ka­myk po ta­fli je­zio­ra.

Da­vid był człon­kiem per­so­ne­lu me­dycz­ne­go ame­ry­kań­skiej pie­cho­ty mor­skiej, ina­czej ma­ri­nes, któ­ry nie­daw­no awan­so­wał na ko­man­do­ra po­rucz­ni­ka i zo­stał mia­no­wa­ny spe­cja­li­stą me­dy­cy­ny lot­ni­czej. Był ode mnie je­de­na­ście lat star­szy. Spra­wiał wra­że­nie do­brze wy­cho­wa­ne­go i wy­ra­fi­no­wa­ne­go, a dla dziew­czy­ny zni­kąd, któ­ra ni­g­dzie nie była i nie wi­dzia­ła ni­cze­go, sta­no­wił speł­nie­nie ma­rzeń.

Moja mat­ka wy­niu­cha­ła do­brą par­tię, a ko­cha­ny, słod­ki oj­ciec zo­stał prze­ga­da­ny przez dwie ko­bie­ty swo­je­go ży­cia, ry­wa­li­zu­ją­ce o jego uwa­gę.

Ry­wa­li­za­cja z mat­ką była względ­nie świe­ża. Za­wsze wsty­dzi­ła się nie­zbyt ład­nej, nie­zdar­nej cór­ki, któ­rej brak było oby­cia. Kie­dy jed­nak skoń­czy­łam sie­dem­na­ście lat, roz­kwit­łam – do­słow­nie w je­den dzień uro­sły mi pier­si i za­czę­łam zwra­cać na sie­bie uwa­gę mło­dych męż­czyzn, któ­rzy do tej pory ma­śla­nym wzro­kiem wo­dzi­li za moją ele­ganc­ką i efek­tow­ną mat­ką. Na­gle to ja sta­łam się tą in­te­re­su­ją­cą i sek­sow­ną, a ona nie mo­gła tego znieść. Oczy­wi­ście ni­g­dy się do tego nie przy­zna­ła, za to za­czę­ła to­czyć ze mną praw­dzi­wą woj­nę. Oj­ciec nie­na­wi­dził na­szych kłót­ni i bar­dzo dużo cza­su spę­dzał w piw­ni­cy, słu­cha­jąc Puc­ci­nie­go czy Ros­si­nie­go i za­sta­na­wia­jąc się, dla­cze­go jego „dwie naj­lep­sze dziew­czy­ny” ska­czą so­bie do gar­deł.

Kie­dy więc po­ja­wił się Da­vid i za­wró­cił mi w gło­wie, moja mat­ka zro­bi­ła wszyst­ko, abym jak naj­szyb­ciej po­szła w swo­ją stro­nę.

Ni­g­dy nie za­mie­rza­ła po­sy­łać mnie na stu­dia, to­też nie za­czę­ła na­wet od­kła­dać pie­nię­dzy na ten cel. Od za­wsze po­wta­rza­ła ojcu, że nie wy­trzy­ma­ła­bym jed­ne­go se­me­stru – po­dob­no by­łam „zbyt sła­ba”. Poza tym mał­żeń­stwo mia­ło mnie uchro­nić przed całą tą nu­żą­cą na­uką.

– On jest oczy­wi­ście za do­bry dla cie­bie, Ca­ro­li­ne – tak mi oświad­czy­ła – ale zro­bi­my, co w na­szej mocy. Och, je­steś taka po­dob­na do ojca.

Mój oj­ciec był ni­ski, ciem­no­wło­sy i bar­dzo wło­ski. Odzie­dzi­czy­łam po nim orze­cho­we oczy, gę­ste, nie­sfor­ne wło­sy, oliw­ko­wą cerę i go­rą­cy tem­pe­ra­ment. Nie­ste­ty tak­że pew­ne ce­chy hir­su­ty­zmu, co ozna­cza­ło, że nogi de­pi­lo­wa­łam, od­kąd skoń­czy­łam dzie­sięć lat, a pa­chy za­czę­łam go­lić dwa lata póź­niej. Mimo tego dzię­ko­wa­łam Stwór­cy, że po mat­ce mia­łam tyl­ko szczu­płą syl­wet­kę i wzrost.

Czę­sto za­sta­na­wia­łam się, dla­cze­go ona i mój oj­ciec w ogó­le wzię­li ślub, sko­ro nie­wąt­pli­wie po­gar­dza­ła jego po­cho­dze­niem wło­skie­go imi­gran­ta i przy każ­dej nada­rza­ją­cej się oka­zji cheł­pi­ła się swo­ją an­glo­sa­sko­ścią. Ja­sne wło­sy za­wsze mia­ła sta­ran­nie uło­żo­ne, oczy nie­bie­skie i prze­nik­liwe, cerę ni­czym an­giel­ska róża.

Ni­ko­go nie zdzi­wi­ło, a już na pew­no nie mnie, że ma­jąc dzie­więt­na­ście lat, sta­nę­łam przed oł­ta­rzem. Był rok ty­siąc dzie­więć­set dzie­więć­dzie­sią­ty.

Mniej zro­zu­mia­łe po­zo­sta­wa­ło to, co Da­vid wi­dział we mnie. Być może mło­dą żonę o eu­ro­pej­skim po­cho­dze­niu, bie­gle mó­wią­cą po wło­sku i zna­ją­cą się na wi­nach, co po­cząt­ko­wo oka­za­ło się nie­ocze­ki­wa­ne, póź­niej zaś sta­ło się nie­po­żą­da­ne. Na tyle się róż­ni­łam od in­nych żon woj­sko­wych, że jego ska­zy­wa­łam na wy­róż­nia­nie się, sie­bie zaś na alie­na­cję i osa­mot­nie­nie.

Inne żony bar­dzo się sta­ra­ły wkrę­cić mnie do swo­ich sztucz­nych kó­łek to­wa­rzy­skich: po­ran­ki przy ka­wie, wspól­ne lun­che, opie­ko­wa­nie się dzieć­mi, któ­rych nie mia­łam, i „drin­ki z dziew­czy­na­mi”.

Nie były nie­mi­łe. Po pro­stu sa­tys­fak­cjo­no­wa­ło je włas­ne ży­cie i speł­nia­ły się w swo­ich ro­lach, co dla mnie było nie do wy­obra­że­nia. By­łam za mło­da, zbyt krót­ko­wzrocz­na i za­mknię­ta w so­bie, żeby do­strzec pu­łap­ki do­bro­wol­nej izo­la­cji. Raz wy­bra­łam się na spo­tka­nie klu­bu książ­ki, kie­dy się jed­nak zo­rien­to­wa­łam, że wolą be­st­sel­le­ry i ro­man­se od dzi­ko­ści i burz­li­wo­ści He­min­gwaya czy nie­sza­blo­no­wej pro­zy Na­bo­ko­va, nie mia­łam nic do po­wie­dze­nia i wy­mie­nia­łyś­my je­dy­nie spoj­rze­nia peł­ne po­gar­dy.

Jed­ną ce­chę mój mąż we mnie lu­bił – by­łam wy­spor­to­wa­na. Na­uczył mnie pły­wać jol­ką, a póź­niej że­glo­wać; strze­la­łam nie­mal rów­nie do­brze jak woj­sko­wi strzel­cy wy­bo­ro­wi; nie ba­łam się wy­so­ko­ści i po­tra­fi­łam sko­czyć na głów­kę z naj­wyż­szej tram­po­li­ny na ba­se­nie w ba­zie.

To je­dy­ne, co we mnie lu­bił, a na­wet to trwa­ło tyl­ko przez pierw­sze dwa­dzie­ścia mie­się­cy na­sze­go mał­żeń­stwa. Nie zno­sił tego, jak się ubie­ra­łam, jak mó­wi­łam i co mó­wi­łam. Iro­nią losu oka­zał się fakt, że pra­gnął, abym upodob­ni­ła się do po­zo­sta­łych żon, jed­no­cze­śnie ce­niąc moją od­mien­ność. Mia­łam przez to mę­tlik w gło­wie i nie wie­dzia­łam, w jaki spo­sób być sobą. Pod­czas tych kil­ku pierw­szych lat chy­ba po pro­stu za­po­mnia­łam. No­si­łam więc ubra­nia, któ­re mu się po­do­ba­ły, i trzy­ma­łam ję­zyk za zę­ba­mi… po­wo­li wy­co­fu­jąc się za ścia­nę mil­cze­nia.

Nim sta­ło się ja­sne, że dzie­ci nie są nam, to zna­czy jemu, pi­sa­ne, mu­sia­łam pod­dać się wie­lu in­wa­zyj­nym i nie­przy­jem­nym ba­da­niom. Osta­tecz­nie obo­je stra­ci­li­śmy za­in­te­re­so­wa­nie pro­kre­acją, co trak­to­wa­łam jako uśmiech losu. Nasz seks był po­zba­wio­ny en­tu­zja­zmu i ni­ja­ki. Ja by­łam ni­ja­ka. Ja by­łam nud­na.

Po dwóch la­tach od ślu­bu Da­vi­da prze­nie­sio­no do Mor­skie­go Cen­trum Me­dycz­ne­go w San Die­go. Bar­dzo chciał, abym się za­przy­jaź­ni­ła z żoną jego no­we­go prze­ło­żo­ne­go. Es­tel­le oka­za­ła się moim prze­ci­wień­stwem – była wy­twor­na, cza­ru­ją­ca i per­fek­cyj­na. A przede wszyst­kim była zim­ną, uwiel­bia­ją­cą spra­wo­wać kon­tro­lę snob­ką. Nie zno­si­łam jej. Zresz­tą z wza­jem­no­ścią. Jed­nak dla za­cho­wa­nia po­zo­rów pie­lę­gno­wa­ły­śmy chłod­ną zna­jo­mość. Jej ła­twiej było uda­wać niż mnie. Żal mi było jej dziec­ka; być może so­li­da­ry­zo­wa­łam się z nim w sa­mot­no­ści. Se­ba­stian miał osiem lat; ja dwa­dzie­ścia je­den.

Na nie­szczę­ście los ob­da­rzył go wraż­li­wo­ścią, co nie po­ma­ga­ło mu w kon­tak­tach z ję­dzo­wa­tą mat­ką i oj­cem-po­two­rem.

Nas dwo­je po­łą­czy­ła słod­ka i ła­god­na przy­jaźń. Se­ba­stian na­brał zwy­cza­ju za­glą­da­nia do mnie po szko­le i opo­wia­da­nia o tym, jak mu mi­nął dzień. Czę­sto­wa­łam go bez­al­ko­ho­lo­wym li­mon­cel­lo z cy­tryn z Sor­ren­to, o ile uda­ło mi się je zdo­być, sy­ro­pu i wody ga­zo­wa­nej. Roz­ma­wia­li­śmy o książ­kach, któ­re prze­czy­tał, a ja pod­rzu­ca­łam mu ko­lej­ne ty­tu­ły, któ­re pa­mię­ta­łam z dzie­ciń­stwa i któ­re zde­cy­do­wa­nie od­bie­ga­ły od płyt­kich lek­tur pre­fe­ro­wa­nych przez jego mat­kę. Ra­zem po­ra­dzi­li­śmy so­bie z bru­tal­no­ścią ba­śni bra­ci Grimm i psy­cho­pa­tią Han­sa Chri­stia­na An­der­se­na.

Mniej wię­cej w tym cza­sie od­wie­dził mnie mój ko­cha­ny tato. Mat­ka oczy­wi­ście była zbyt za­ję­ta – klu­ba­mi, bry­dżem i do­bry­mi uczyn­ka­mi dla wszyst­kich oprócz wła­snej ro­dzi­ny. Wła­ści­wie się z tego cie­szy­li­śmy, choć Da­vid nie omiesz­kał pod­czas każ­de­go po­sił­ku gło­śno ża­ło­wać jej nie­obec­no­ści: „Taka wy­twor­na ko­bie­ta”.

Se­ba­stian i mój oj­ciec za­pa­ła­li do sie­bie ogrom­ną sym­pa­tią i ca­ły­mi go­dzi­na­mi skle­ja­li ra­zem mo­de­le sa­mo­lo­tów, któ­re na­stęp­nie wy­strze­li­wa­li przy po­mo­cy pro­chu po­cho­dzą­ce­go z fa­jer­wer­ków. Da­vid na­tu­ral­nie tego nie po­chwa­lał, więc ukry­wa­li przed nim więk­szość wspól­nych za­baw.

Pew­ne­go dnia nie usły­sze­li­śmy pu­ka­nia Se­ba­stia­na, więc sam wszedł do kuch­ni. Ra­zem z oj­cem pusz­cza­li­śmy na cały re­gu­la­tor Ma­da­me But­ter­fly i za­wo­dzi­li­śmy Un bel dì ve­dre­mo.

– Co śpie­wa­cie?

– Sto can­tan­do in ono­re di Dio, gio­va­not­to – od­parł tato.

Chło­piec zmarsz­czył brwi.

– Nie ro­zu­miem, co mówi Papa Ven.

– Mó­wisz po wło­sku, papo – po­wie­dzia­łam z uśmie­chem. A do Se­ba­stia­na: – Mówi, że śpie­wa ku czci Boga.

– Ah, cara! Ita­lia­no! Ję­zyk Dan­te­go! Ję­zyk go­to­wa­nia! Ję­zyk mi­ło­ści!

Od tam­tej pory każ­de­go dnia mój oj­ciec uczył Se­ba­stia­na kil­ku ko­lej­nych wło­skich słów. Nie wszyst­kie były od­po­wied­nie dla dziec­ka, ale Papa miał w so­bie coś z szel­my. Póź­niej się oka­za­ło, że odzie­dzi­czy­łam po nim tak­że tę ce­chę.

W San Die­go czu­łam się względ­nie szczę­śli­wa. Za­an­ga­żo­wa­łam się w wy­da­wa­nie lo­kal­nej ga­ze­ty i po­ma­ga­łam pod­czas dni otwar­tych w ba­zie i szpi­ta­lu. Zło­ży­łam na­wet po­da­nie o przy­ję­cie na stu­dia wie­czo­ro­we na wy­dzia­le dzien­ni­kar­stwa. Wte­dy jed­nak Da­vid po­in­for­mo­wał mnie, że do­stał prze­nie­sie­nie do Camp Le­jeu­ne w Pół­noc­nej Ka­ro­li­nie. Ko­lej­ne przej­ście na rów­no­rzęd­ne sta­no­wi­sko dla woj­sko­we­go, któ­ry nie speł­nił po­kła­da­nych w nim na­dziei. Da­vid wo­lał trak­to­wać to jako awans.

Nie mi­nę­ło czter­dzie­ści osiem go­dzin, a mój mąż znik­nął na dru­gim koń­cu kon­ty­nen­tu, ja mia­łam zaś ty­dzień na do­pil­no­wa­nie tego, aby nasz do­by­tek za­pa­ko­wa­no do kon­te­ne­rów.

Każ­de­go dnia przy­cho­dził Se­ba­stian; za każ­dym ra­zem pła­kał.

A po­tem, w pe­wien wrze­śnio­wy wto­rek, wy­je­cha­łam z San Die­go.

Rozdział 1

Słoń­ce grza­ło mi skó­rę, a książ­ka wy­da­wa­ła się co­raz cięż­sza. Tak bar­dzo się stę­sk­ni­łam za ka­li­for­nij­skim słoń­cem; do­brze było wró­cić, na­wet w ta­kich, a nie in­nych oko­licz­no­ściach.

Odło­ży­łam książ­kę, zdję­łam oku­la­ry prze­ciw­sło­necz­ne i opar­łam gło­wę na ra­mio­nach, cie­sząc się cie­płem póź­ne­go po­ran­ka.

Nie by­łam do koń­ca pew­na, czy chcę tu wró­cić z Da­vi­dem. W Pół­noc­nej Ka­ro­li­nie mia­łam przy­ja­ciół spo­za krę­gu woj­sko­wych, pra­cę asy­stent­ki w nie­du­żej, ale sza­no­wa­nej lo­kal­nej ga­ze­cie i w koń­cu, po sze­ściu la­tach stu­diów wie­czo­ro­wych, uzy­ska­łam ty­tuł ma­gi­stra li­te­ra­tu­ry.

Jed­no­cze­śnie za­czy­na­ło mnie no­sić i by­łam go­to­wa na zmia­nę. Trzy­dzie­ste uro­dzi­ny nie­co zmie­ni­ły moje po­strze­ga­nie świa­ta i choć na­dal by­łam mę­żat­ką, czu­łam się go­to­wa na coś no­we­go… albo coś sta­re­go, jak się oka­za­ło, dla­te­go że wró­ci­li­śmy do San Die­go. To była ce­nio­na lo­ka­li­za­cja i trak­to­wa­no ją jako awans w sto­sun­ku do Camp Le­jeu­ne. Tak czy ina­czej, Da­vid był szczę­śliw­szy, dzię­ki cze­mu i mnie żyło się tro­chę le­piej. Na prze­strze­ni lat uda­ło nam się zna­leźć spo­sób na ko­eg­zy­sto­wa­nie, któ­re­go nie moż­na okre­ślić mia­nem nie­przy­jem­ne­go. Da­vid nie za­wsze był gbu­rem, a przy­naj­mniej tak so­bie mó­wi­łam, ja na­to­miast nie by­łam nie­lo­jal­ną żoną; po pro­stu do sie­bie nie pa­so­wa­li­śmy. Od­da­li­li­śmy się od sie­bie.

Te­raz mo­głam się cie­szyć pla­żą. Po­int Loma le­ża­ło dwa­na­ście ki­lo­me­trów od szpi­ta­la – pół­wy­sep od­dzie­la­ją­cy oce­an od Za­to­ki San Die­go. Mniej po­pu­lar­na część pla­ży znaj­do­wa­ła się na pół­noc­nym koń­cu Ada­ir Stre­et; tu­taj, tak są­dzi­łam, nikt nie bę­dzie mi prze­szka­dzał.

Być może ma­cza­ło w tym pal­ce prze­zna­cze­nie, ale po­dej­rze­wam, że prę­dzej czy póź­niej i tak do­szło­by do na­sze­go spo­tka­nia.

– Dzień do­bry, pani Wil­son.

Nie roz­po­zna­łam tego lek­kie­go, te­no­ro­we­go gło­su. Od­wró­ci­łam się i przy­sło­ni­łam ręką oczy, mru­żąc je w na­głym bla­sku słoń­ca.

– Tak?

Ja­kiś metr ode mnie sta­ło dwóch oko­ło dwu­dzie­sto­let­nich męż­czyzn, trze­ci zaś na­chy­lał się nade mną i ka­pał wodą na ręcz­nik.

– Je­stem Se­ba­stian.

– Kto?

Jego pro­mien­ny uśmiech nie­co przy­gasł.

– Se­ba­stian Hun­ter.

A niech mnie. Mały Se­ba­stian Hun­ter – tyle że już nie taki mały.

– O rety, Se­ba­stian! Ja… ja cię nie po­zna­łam. Wow!

Usia­dłam, wal­cząc z chę­cią pod­cią­gnię­cia góry od bi­ki­ni.

– Sły­sza­łem, że pań­stwo wró­ci­li. Li­czy­łem, że pa­nią spo­tkam – po­wie­dział, po­now­nie się uśmie­cha­jąc.

Słod­ki ośmio­la­tek o smut­nych oczach prze­isto­czył się w nie­sa­mo­wi­cie przy­stoj­ne­go mło­de­go męż­czy­znę. Ja­sno­brą­zo­we wło­sy miał wy­jąt­ko­wo dłu­gie jak na syna ofi­ce­ra ma­ry­nar­ki i roz­ja­śnio­ne ka­li­for­nij­skim słoń­cem. Był szczu­pły, umię­śnio­ny, miał sze­ro­kie ra­mio­na i wą­skie bio­dra.

Pod pa­chą trzy­mał nie­bie­ską de­skę sur­fin­go­wą. Ubra­ny był w czer­wo­ne spoden­ki ocie­ka­ją­ce wodą; wi­sia­ły mu ni­sko na bio­drach, od­sła­nia­jąc ja­śniej­szy pas skó­ry po­ni­żej pasa i pod­kre­śla­jąc tym sa­mym opa­le­ni­znę. Po­my­śla­łam, że na pew­no nie może się opę­dzić od dziew­cząt.

– Pro­szę, pro­szę, Se­ba­stia­nie. Taki do­ro­sły. Miło cię wi­dzieć. Co u cie­bie? A u ro­dzi­ców?

Uśmiech znik­nął mu z twa­rzy.

– Och, wszyst­ko okej.

Nie wie­dzia­łam, co po­wie­dzieć; dziw­nie było spo­tkać się z nim po tylu la­tach. W tym mło­dym, sto­ją­cym przede mną męż­czyź­nie ocza­mi wy­obraź­ni wi­dzia­łam dziec­ko, któ­re kie­dyś zna­łam.

– Cóż… to świet­nie. Je­stem pew­na, że bę­dzie­my jesz­cze mie­li oka­zję spo­tkać się w ba­zie. Eee… po­trze­bu­je­cie może pod­wóz­ki do domu?

Po­pa­trzy­łam nie­pew­nie na jego ko­le­gów, nie ma­jąc pew­no­ści, czy uda­ło­by mi się za­pa­ko­wać trzy duże de­ski na dach mo­je­go sta­re­go for­da.

– Nie trze­ba, dzię­ki. Ches ma vana. – Po­ka­zał na jed­ne­go z chło­pa­ków. – I za­mie­rza­my jesz­cze po­pły­wać. Kie­dy pa­nią zo­ba­czy­łem, chcia­łem po pro­stu… po­dejść i się przy­wi­tać.

– Okej, miło cię było spo­tkać, Se­ba­stia­nie.

Po­now­nie się uśmiech­nął, prze­stę­pu­jąc nie­pew­nie z nogi na nogę.

– Zo­ba­czy­my się jesz­cze, pani Wil­son?

– Z pew­no­ścią. Ciao, Se­ba­stia­nie.

Roz­pro­mie­nił się.

– Ciao, pani Wil­son.

Pa­trzy­łam, jak od­cho­dzi; kro­ple mor­skiej wody spły­wa­ły po jego umię­śnio­nych ple­cach. Świę­ci w nie­bio­sach! Mały Se­ba­stian Hun­ter – wca­le nie taki mały. Ile on miał lat? Sie­dem­na­ście? Osiem­na­ście? Na pew­no nie dwa­dzie­ścia. Zmarsz­czy­łam brwi, do­ko­nu­jąc w my­ślach ob­li­czeń. Wy­rósł na na­praw­dę świet­ne­go fa­ce­ta. To zdu­mie­wa­ją­ce, je­śli się weź­mie pod uwa­gę tych jego prze­klę­tych ­ro­dzi­ców.

O Boże, pew­nie będę mu­sia­ła od­wie­dzić kwa­śną Es­tel­le i po­twor­ne­go Do­nal­da. Do­bry na­strój prysł i skrzy­wi­łam się, pa­trząc na ko­tłu­ją­ce się, sy­czą­ce wody oce­anu.

Se­ba­stian i jego ko­le­dzy po­de­szli do cze­ka­ją­cej na brze­gu gru­py sur­fe­rów. Wi­dzia­łam, że śmie­ją się z nie­go; po­dej­rze­wa­łam, że cho­dzi o mnie. Po­krę­ci­łam gło­wą. Ech, ci na­sto­let­ni chłop­cy…

Przy­glą­da­łam się, jak od­pły­wa­ją od brze­gu, ko­lo­ro­we stad­ko szczu­rów lą­do­wych, a po­tem na­gle zni­ka­ją pod co­raz więk­szą falą. Wcią­gnę­łam gło­śno po­wie­trze, kie­dy woda na­gle po­łknę­ła chłop­ca na nie­bie­skiej de­sce. Chwi­lę póź­niej ode­tchnę­łam z ulgą, wi­dząc, jak wy­nu­rza się z pia­ny i pły­nie do swo­jej de­ski.

Przez mniej wię­cej pół go­dzi­ny ob­ser­wo­wa­łam, jak po ko­lei prze­śli­zgu­ją się pod ścia­ną zie­lon­ka­wej wody, by po chwi­li dać się po­chło­nąć roz­bu­cha­nej pia­nie, a po­tem cza­ić się na ko­lej­ną falę. Było to bez­ce­lo­we, a za­ra­zem pięk­ne i fa­scy­nu­ją­ce.

Nie­chęt­nie zer­k­nę­łam na ze­ga­rek; pora wra­cać do bazy. Spo­dzie­wa­łam się do­sta­wy ko­lej­nych na­szych rze­czy. Nie mo­głam się spóź­nić; nie­war­te to było kłót­ni, do ja­kiej by do­szło, gdy­by wszyst­ko nie było go­to­we przed po­wro­tem Da­vi­da ze szpi­ta­la.

Na­rzu­ci­łam na bi­ki­ni żół­tą su­kien­kę na ra­miącz­kach i wró­ci­łam do sa­mo­cho­du. W środ­ku było oczy­wi­ście go­rą­co jak w pie­kle. Opu­ści­łam wszyst­kie szy­by i ru­szy­łam w stro­nę domu, śpie­wa­jąc ra­zem z pły­tą arię Fi­ga­ra.

Kie­dy za­je­cha­łam przed dom, pra­cow­nik fir­my do­staw­czej wa­lił wła­śnie do drzwi, sfru­stro­wa­ny bra­kiem od­po­wie­dzi.

– Prze­pra­szam! Prze­pra­szam! Już je­stem.

Spio­ru­no­wał mnie wzro­kiem. Uśmiech­nę­łam się sym­pa­tycz­nie i za­pro­po­no­wa­łam zim­ne piwo.

– No cóż, psze pani, piwo to może nie, ale zim­nej wody bym nie od­mó­wił.

Wy­pił ją jed­nym hau­stem, otarł pot z błysz­czą­cej twa­rzy, na­stęp­nie za­niósł do ga­ra­żu dwie wiel­kie skrzy­nie i od­je­chał.

Wpa­try­wa­łam się kwa­śno w skrzy­nie, za­sta­na­wia­jąc się, czy sa­mym wzro­kiem nie uda mi się ich roz­pa­ko­wać. Nie­ste­ty nie.

Trzy go­dzi­ny póź­niej, brud­na i spo­co­na, pod­da­łam się, roz­pa­ko­waw­szy za­le­d­wie pół skrzy­ni. Resz­tą zaj­mę się ju­tro, choć wie­dzia­łam, że to ozna­cza kłót­nię. Ale na­praw­dę nie mia­łam już dzi­siaj ener­gii.

O szó­stej wró­cił Da­vid – no­wiu­sień­kim, srebr­nym che­vro­le­tem ca­ma­ro, swo­ją ra­do­ścią i dumą, do­bit­nym sym­bo­lem awan­su. Na wi­dok nie­roz­pa­ko­wa­nych skrzyń zmarsz­czył brwi, a ja cze­ka­łam na wy­py­ty­wa­nie: gdzie by­łam, co ro­bi­łam, kogo spo­tka­łam. Jed­nak za­miast tego w ge­ście iry­ta­cji za­stu­kał w ze­ga­rek.

– Za go­dzi­nę mamy być u Vor­stad­tów, a ty nie je­steś jesz­cze ubra­na.

– U kogo?

– Ka­pi­tan Vor­stadt za­pro­sił nas na drin­ka.

– Nic nie mó­wi­łeś.

– Za­pi­sa­łem to w ka­len­da­rzu, Ca­ro­li­ne. Nie spraw­dzi­łaś?

Nie, sir. Prze­pra­szam, sir.

– Są­dzi­łam, że wspo­mniał­byś o czymś ta­kim, Da­vi­dzie.

– Chcę wy­je­chać o osiem­na­stej pięć­dzie­siąt. Za­łóż tę zie­lo­ną su­kien­kę kok­taj­lo­wą.

Nie zno­si­łam, kie­dy tak mi roz­ka­zy­wał, a roz­ka­zy­wał mi w za­sa­dzie przez więk­szość cza­su.

– Je­stem zmę­czo­na. Przez trzy ostat­nie go­dzi­ny roz­pa­ko­wy­wa­łam skrzy­nie. To na­praw­dę wy­czer­pu­ją­ce.

– Wy­czer­pu­ją­ce jest po­dej­mo­wa­nie przez cały dzień de­cy­zji do­ty­czą­cych ży­cia i śmier­ci, Ca­ro­li­ne. Czy choć raz nie mo­gła­byś mnie wes­przeć? Nie pro­szę o wie­le, zwa­żyw­szy na sto­pę ży­cio­wą, jaką ci za­pew­niam.

Ugry­złam się w ję­zyk. Już to prze­ra­bia­li­śmy. Jesz­cze ni­g­dy nie wy­gra­łam z nim żad­nej kłót­ni.

– W po­rząd­ku. Pój­dę wziąć prysz­nic.

Ubra­łam się szyb­ko, na­ło­ży­łam odro­bi­nę ey­eli­ne­ra, tu­szu i bez­barw­ne­go błysz­czy­ku: mi­ni­mal­ny ma­ki­jaż, z ja­kim mo­gło mi się upiec. Da­vid lu­bił, kie­dy ko­bie­ta „wy­glą­da­ła jak ko­bie­ta”, co ozna­cza­ło szpil­ki i ma­ki­jaż. Nie do koń­ca mój styl. On za­ło­żył ko­szu­lę i ulu­bio­ną spor­to­wą ma­ry­nar­kę. W su­mie na­dal moż­na go było uznać za przy­stoj­ne­go.

– Co dzi­siaj ro­bi­łaś? – za­py­tał pod­czas krót­kiej jaz­dy na przy­ję­cie.

– Za­nim spę­dzi­łam trzy go­dzi­ny na roz­pa­ko­wy­wa­niu skrzyń?

– Tyl­ko po­ło­wy skrzy­ni, wi­dzia­łem.

Pe­dan­tycz­ny du­pek.

– Czy­ta­łam na pla­ży. Za­nim do­star­czo­no skrzy­nie. Och, i wpa­dłam na Se­ba­stia­na.

– Kogo?

– Chło­pa­ka od Hun­te­rów. No wiesz, z na­sze­go po­przed­nie­go po­by­tu tu­taj.

Mruk­nął coś pod no­sem, co mo­gło zna­czyć co­kol­wiek, po­dej­rze­wa­łam jed­nak, że go nie ko­ja­rzy. Da­vid nie miał do­brej pa­mię­ci do lu­dzi, co w za­wo­dzie le­ka­rza za­pew­ne nie przy­spa­rza­ło mu sym­pa­tii.

– Kto jesz­cze dziś bę­dzie?

– Nie otrzy­ma­łem li­sty go­ści, Ca­ro­li­ne.

Jezu, tyl­ko za­py­ta­łam.

W drzwiach re­zy­den­cji po­wi­ta­ła nas pani Vor­stadt.

– Da­vi­dzie, cu­dow­nie cię wi­dzieć. A ty mu­sisz być Ca­ro­li­ne. Je­stem Don­na.

Była atrak­cyj­ną, wy­glą­da­ją­cą na sil­ną, ko­bie­tą po pięć­dzie­siąt­ce. W jej od­de­chu da­wa­ło się wy­czuć gin z to­ni­kiem.

– Pro­szę, wejdź­cie.

W środ­ku było tłocz­no i gło­śno. Część go­ści prze­by­wa­ła w du­żym ogro­dzie na ty­łach domu. Pod za­da­sze­niem roz­sta­wio­ny był grill. Pa­no­wie sta­li w nie­du­żych grup­kach, pi­jąc piwo pro­sto z bu­te­lek i gło­śno się śmie­jąc; pa­nie trzy­ma­ły się ra­zem i są­czy­ły drin­ki, a ich szpil­ki za­pa­da­ły się w nie­daw­no pod­la­ną tra­wę. Cie­szy­łam się, że po­mi­mo dez­apro­ba­ty Da­vi­da zde­cy­do­wa­łam się na buty na pła­skim ob­ca­sie.

Przy­go­to­wa­łam się w du­chu na nud­ny wie­czór. Było jed­nak go­rzej, niż się spo­dzie­wa­łam.

Don­na wrę­czy­ła Da­vi­do­wi obo­wiąz­ko­we piwo, a mnie drin­ka, na­stęp­nie za­pro­wa­dzi­ła nas do pary, któ­ra wy­da­ła mi się nie­co zna­jo­ma. Kie­dy blon­dyn­ka od­wró­ci­ła się, roz­po­zna­łam jej lo­do­wa­ty uśmiech.

– Z tego, co mi wia­do­mo, po­zna­li­ście Hun­te­rów pod­czas po­przed­nie­go po­by­tu w San Die­go.

– Ca­ro­li­ne, moja dro­ga – ode­zwa­ła się chłod­no Es­tel­le. – Da­vi­dzie, nic się nie po­sta­rza­łeś.

Wy­mie­ni­ły­śmy nie­szcze­re po­ca­łun­ki, pa­no­wie uści­snę­li so­bie dło­nie, na­stęp­nie Do­nald od­da­lił się, aby po­roz­ma­wiać z kil­ko­ma in­ny­mi ofi­ce­ra­mi.

– Spo­tka­łam dzi­siaj two­je­go syna, Es­tel­le – ode­zwa­łam się bez­na­mięt­nie.

Spoj­rza­ła na mnie z nie­do­wie­rza­niem.

– Se­ba­stia­na?

– Tak. Na pla­ży. Miła nie­spo­dzian­ka.

– Był na pla­ży?

Na li­tość bo­ską, czy ja mó­wię po serb­sko-chor­wac­ku?

– Tak.

Zmru­ży­ła oczy i wte­dy do mnie do­tar­ło, że zdra­dzi­łam jego ta­jem­ni­cę.

– Se­ba­stian! – Po ogro­dzie roz­niósł się jej głos i w stro­nę Es­tel­le od­wró­ci­ło się wie­le głów.

Po­dą­ży­łam za jej spoj­rze­niem i po­now­nie go uj­rza­łam; stał sam, opie­ra­jąc się o ba­lu­stra­dę. Te­raz, kie­dy ja tak­że sta­łam, prze­ko­na­łam się, że jest wyż­szy, niż za­kła­da­łam; wzro­stem do­go­nił swo­je­go ojca. Tym ra­zem był ubra­ny bar­dziej for­mal­nie: w spodnie kha­ki, bia­łą ko­szu­lę z pod­wi­nię­ty­mi rę­ka­wa­mi i czar­ny kra­wat. Nie­mniej jego strój był i tak swo­bod­niej­szy niż więk­szo­ści obec­nych na przy­ję­ciu pa­nów.

– Mat­ko? – za­py­tał czuj­nie.

– Ca­ro­li­ne mó­wi­ła, że by­łeś dzi­siaj na pla­ży.

Na­gle uśmiech­nął się i pod­szedł do nas.

– Dzień do­bry, pani Wil­son. Mó­wi­łem, że jesz­cze się spo­tka­my.

– Mia­łeś ra­cję. Jak się sur­fo­wa­ło?

– Świet­nie, dzię­ki! My…

– Se­ba­stia­nie! – prze­rwa­ła mu Es­tel­le gło­sem na­brzmia­łym wście­kło­ścią. – Mia­łeś się uczyć do eg­za­mi­nów. Mu­sisz je zdać, je­śli chcesz za­li­czyć ko­lej­ny se­mestr, na li­tość bo­ską. Mu­sisz my­śleć o stu­diach. Chcesz do­stać się na nie wcześ­niej czy nie?

Wzru­szył non­sza­lanc­ko ra­mio­na­mi w ten iry­tu­ją­cy spo­sób, któ­re­go więk­szość na­sto­lat­ków uczy się tyl­ko po to, żeby wner­wiać ro­dzi­ców. W jego oczach do­strze­głam jed­nak tak­że nie­po­kój.

– Uczy­łem się po po­łu­dniu – po­wie­dział ci­cho. – Rano była do­bra fala, Ches…

– Póź­niej po­roz­ma­wia­my – syk­nę­ła. – Twój oj­ciec się o wszyst­kim do­wie.

Od­ma­sze­ro­wa­ła, po­zo­sta­wia­jąc za sobą peł­ne skrę­po­wa­nia mil­cze­nie. Don­na po­cią­gnę­ła za sobą Da­vi­da, a ja zo­sta­łam z Se­ba­stia­nem.

– Tak mi przy­kro. Nic bym nie po­wie­dzia­ła, gdy­bym wie­dzia­ła, że wpę­dzę cię w ta­ra­pa­ty.

Po­now­nie wzru­szył ra­mio­na­mi i się uśmiech­nął.

– Za­wsze je­stem w ta­ra­pa­tach, więc nie robi mi to żad­nej róż­ni­cy.

– Och, w ta­kim ra­zie… wy­pij­my za ta­ra­pa­ty! – Unio­słam szklan­kę w iro­nicz­nym ge­ście.

Se­ba­stian uśmiech­nął się sze­ro­ko, a w jego oczach po­ja­wi­ły się we­so­łe bły­ski. Były nie­bie­sko­zie­lo­ne, w ko­lo­rze oce­anu.

– Dłu­go sur­fo­wa­łeś? Nie­źle ci szło.

– Wi­dzia­ła mnie pani? – Wy­da­wał się ura­do­wa­ny. – Fale były na­praw­dę eks­tra.

– Tro­chę was ob­ser­wo­wa­łam. Wy­glą­da­łeś bar­dzo pro­fes­jo­nal­nie.

Ob­lał się na­gle ru­mień­cem i spu­ścił wzrok.

– Jak tam szko­ła? – za­ga­iłam, zmie­nia­jąc te­mat.

– Och, w po­rząd­ku. Za pół­to­ra ty­go­dnia ją koń­czę.

W ta­kim ra­zie miał osiem­na­ście lat.

– A je­sie­nią wy­jeż­dżasz na stu­dia?

– Może. Tato chce, że­bym po­szedł do woj­ska, mama woli, że­bym naj­pierw skoń­czył stu­dia.

– A ty cze­go chcesz?

Spoj­rzał na mnie zdzi­wio­ny, jak­by nikt go ni­g­dy o to nie za­py­tał. A po­tem uśmiech­nął się szel­mow­sko.

– Ja chcę sur­fo­wać.

– No, a jak­że. Ide­al­na ścież­ka ka­rie­ry. Być może po­win­niś­my na­pić się za nie­koń­czą­ce się lato.

Za­śmiał się bez­tro­sko.

– Chęt­nie bym się na­pił jed­ne­go z pani spe­cjal­nych li­mon­cel­lo.

Na mo­jej twa­rzy mu­siał do­strzec kon­ster­na­cję, gdyż do­dał:

– Ro­bi­ła mi je pani kie­dyś, bez al­ko­ho­lu!

– No tak. Kie­dy by­łeś dziec­kiem.

Zmarsz­czył brwi, jak­by nie ucie­szy­ły go moje sło­wa, szyb­ko jed­nak znów przy­brał swój zwy­kły wy­raz twa­rzy.

– Czę­sto jeź­dzi pani na pla­żę? – za­py­tał, a spoj­rze­nie miał za­ska­ku­ją­co świ­dru­ją­ce.

– Wró­ci­li­śmy za­le­d­wie przed ty­go­dniem; dzi­siaj uda­ło mi się to po raz pierw­szy. Cze­ka mnie wciąż spo­ro roz­pa­ko­wy­wa­nia.

Wzdry­gnę­łam się na myśl o cze­ka­ją­cych w ga­ra­żu skrzy­niach.

– Mógł­bym pani po­móc. W roz­pa­ko­wy­wa­niu. No­sze­niu rze­czy i w ogó­le.

– Och, cóż, dzię­ku­ję ci, ale my­ślę, że dam so­bie radę.

– Chęt­nie po­mo­gę. Su­per, że pani wró­ci­ła.

Za­sko­czy­ły mnie jego sło­wa i część mnie przy­zna­ła w du­chu, że przy­dał­by mi się ktoś do dźwi­ga­nia tego wszyst­kie­go. Nie, on się mu­siał uczyć, to nie by­ło­by fair.

Po­nad jego ra­mie­niem zo­ba­czy­łam, że zbli­ża się do nas Do­nald Hun­ter, i prze­biegł mnie dreszcz. Wy­glą­dał na wście­kłe­go.

Se­ba­stian mu­siał do­strzec moją minę, gdyż od­wró­cił się, żeby spraw­dzić, na co pa­trzę.

– Mat­ka mówi, że rano zno­wu by­łeś na pla­ży – wark­nął bez żad­ne­go wstę­pu oj­ciec Se­ba­stia­na. Chwy­cił syna za ra­mię, od­wra­ca­jąc go w swo­ją stro­nę.

Chło­pak zbladł.

– Tak, ale…

– Ostrze­ga­łem cię, kur­wa, co zro­bię, je­śli zno­wu tam po­je­dziesz za­miast się uczyć.

By­łam za­szo­ko­wa­na tym, że ten pa­skud­ny czło­wiek mówi do syna w taki spo­sób w mo­jej obec­no­ści, oso­by w za­sa­dzie nie­zna­jo­mej.

– Tato, ja…

– Milcz! – wark­nął.

Go­ście nam się przy­glą­da­li. A ja sta­łam jak spa­ra­li­żo­wa­na, nie po­tra­fiąc ode­rwać oczu od tej nie­przy­jem­nej sce­ny ro­dzin­nej.

– Mo­żesz się po­że­gnać ze swo­ją de­ską. Z pla­żą ko­niec. Mój syn nie bę­dzie mar­no­wał ży­cia na fi­ka­nie w mo­rzu.

Se­ba­stian wy­szarp­nął ra­mię i spoj­rzał ojcu w twarz.

– Uczy­łem się po po­łu­dniu, tato. I ku­pi­łem tę de­skę za wła­sne pie­nią­dze, za­pra­co­wa­łem na nią. Jest moja. Nie wol­no ci jej tknąć.

Do­nald po­czer­wie­niał na twa­rzy, a ja po­my­śla­łam, że za­raz ude­rzy syna. W ostat­niej chwi­li się po­wstrzy­mał.

– To nie ko­niec – syk­nął i od­ma­sze­ro­wał.

Se­ba­stian stał ze wzro­kiem wbi­tym w zie­mię, a upo­ko­rze­nie wi­docz­ne na jego twa­rzy wal­czy­ło o pal­mę pierw­szeń­stwa z gnie­wem.

Drę­czy­ły mnie po­twor­ne wy­rzu­ty su­mie­nia; to wszyst­ko moja wina.

– Tak mi przy­kro, Se­ba­stia­nie – szep­nę­łam. – Nie mia­łam po­ję­cia… – urwa­łam.

Po­krę­cił gło­wą.

– To du­pek i tyle. Na­praw­dę go nie­na­wi­dzę. Nie mogę się do­cze­kać, kie­dy wy­ja­dę z domu – oświad­czył z za­wzię­to­ścią w gło­sie. – Im szyb­ciej, tym le­piej.

Nie wie­dzia­łam, co po­wie­dzieć. Kiw­nę­łam je­dy­nie gło­wą ze współ­czu­ciem. No bo czy sama nie ucie­kłam od mat­ki tak szyb­ko, jak się dało?

Wró­ci­ła Don­na, wy­raź­nie zi­ry­to­wa­na wy­bu­chem Do­nal­da.

– Jesz­cze jed­ne­go drin­ka, Ca­ro­li­ne?

– Och, tak, dzię­ku­ję.

– Se­ba­stia­nie, wody?

– Nie, dzię­ku­ję, pani Vor­stadt – mruk­nął, a po­tem od­szedł, wy­raź­nie za­że­no­wa­ny.

Don­na po­krę­ci­ła gło­wą.

– Bied­ny chło­pak. Co on musi zno­sić.

– Jego oj­ciec za­wsze się tak za­cho­wu­je? – Na­dal nie otrząs­nę­łam się z szo­ku.

Od­po­wiedź była wy­raź­nie twier­dzą­ca, Don­na nie chcia­ła jed­nak wy­gła­szać opi­nii zbyt zde­cy­do­wa­nych – ani po­tę­pia­ją­cych.

– Och, no cóż, Do­nald to Do­nald. Je­stem pew­na, że pa­mię­tasz.

Spoj­rza­łam w stro­nę Se­ba­stia­na, przy­po­mi­na­jąc so­bie inne przy­pad­ki pa­skud­ne­go trak­to­wa­nia przez ojca, kie­dy był jesz­cze dziec­kiem. Dzi­wi­ło mnie, że sam nie wy­rósł na po­two­ra. Spra­wiał wra­że­nie rów­nie ła­god­ne­go i słod­kie­go jak przed laty.

Resz­ta wie­czo­ru upły­nę­ła jak za­wsze na nie­cie­ka­wej gad­ce szmat­ce. Trzy­ma­łam się z dala od Es­tel­le i Do­nal­da, Se­ba­stian gdzieś znik­nął, a Da­vid i ja igno­ro­wa­li­śmy się na­wza­jem. Jak za­wsze.

Po­czu­łam ulgę, kie­dy mój mąż zde­cy­do­wał, że pora wra­cać do domu.

Rozdział 2

Na­za­jutrz rano prze­ko­na­łam się, że te cho­ler­ne skrzy­nie nie roz­pa­ko­wa­ły się same przez noc. Sta­łam i wpa­try­wa­łam się w nie z nie­chę­cią, kie­dy usły­sza­łam za­trzy­mu­ją­cy się na pod­jeź­dzie sa­mo­chód.

Don­na Vor­stadt wy­sia­dła z no­wiut­kie­go che­vro­le­ta i po­ma­cha­ła do mnie.

– Wi­taj, Ca­ro­li­ne, moja dro­ga, po­my­śla­łam, że wpad­nę i zo­ba­czę, jak się za­do­mo­wi­łaś. Świę­ci pań­scy, wi­dzę, że cze­ka cię jesz­cze spo­ro pra­cy.

Uśmiech­nę­ła się ze współ­czu­ciem, a ja spoj­rza­łam na nią z nie­co więk­szą sym­pa­tią niż do tej pory.

– Masz czas na kawę, Don­no?

Za­zwy­czaj nie czu­łam po­trze­by bra­ta­nia się z żo­na­mi in­nych woj­sko­wych, ale ona wy­da­wa­ła się szcze­ra i sym­pa­tycz­na, a ta­kie za­cho­wa­nie nie było w ba­zie czymś czę­sto spo­ty­ka­nym.

– Pew­nie, chęt­nie się na­pi­ję.

Zbyt póź­no so­bie przy­po­mnia­łam, że na bla­cie na­dal sto­ją ta­le­rze po śnia­da­niu. No i prze­pa­dła oka­zja, aby uda­wać per­fek­cyj­ną pa­nią domu.

– Śmie­tan­ka i cu­kier?

– Tyl­ko śmie­tan­ka. A masz może chu­de mle­ko?

Po chwi­li usia­dły­śmy przy sto­le z dwie­ma fi­li­żan­ka­mi kawy.

– No więc jak so­bie ra­dzisz? Prze­pro­wadz­ki by­wa­ją upier­dli­we, praw­da?

– Aku­rat fi­zycz­ne aspek­ty prze­pro­wadz­ki mi nie prze­szka­dza­ją… Po pro­stu… w Pół­noc­nej Ka­ro­li­nie mia­łam pra­cę, któ­rą na­praw­dę lu­bi­łam. – Och, zbyt oso­bi­ste. – No ale te skrzy­nie same się nie roz­pa­ku­ją.

Wes­tchnę­łam, a ona po­pa­trzy­ła na mnie ze zro­zu­mie­niem.

– Te­raz mu­szę je­chać na za­ku­py, ale je­śli chcesz, po po­łu­dniu mogę wpaść i ci po­móc.

Nim zdą­ży­łam od­po­wie­dzieć, roz­le­gło się pu­ka­nie do drzwi. Mia­łam na­dzie­ję, że to nie ko­lej­na żona, któ­ra przy­je­cha­ła mi po­móc w pi­ciu mo­jej kawy.

– Dzień do­bry, pani Wil­son.

W pro­gu stał Se­ba­stian w po­dar­tych dżin­sach, zwy­kłym, bia­łym T-shir­cie i z sze­ro­kim uśmie­chem na twa­rzy.

– Och, wi­taj! Miło cię zno­wu wi­dzieć, Se­ba­stia­nie. Co mogę dla cie­bie zro­bić?

– Mó­wi­ła pani, że musi roz­pa­ko­wać skrzy­nie; po­my­śla­łem, że po­mo­gę.

Za­sko­czy­ły mnie jego sło­wa.

– To bar­dzo miłe z two­jej stro­ny, ale my­ślę, że twoi ro­dzi­ce wo­le­li­by, że­byś po­świę­cił ten czas na na­ukę.

– Mam wła­śnie prze­rwę – po­wie­dział, a jego uro­czy uśmiech przy­gasł na wzmian­kę o ro­dzi­cach.

– Je­stem pew­na, że nie będą mie­li nic prze­ciw­ko temu, że ich syn po­mo­że są­siad­ce – ode­zwa­ła się Don­na, sta­jąc za mną. – Ład­nie, że za­ofe­ro­wa­łeś swo­ją po­moc, Se­ba­stia­nie – kon­ty­nu­owa­ła z życz­li­wo­ścią w gło­sie.

Na jej wi­dok chło­pak po­czer­wie­niał i spu­ścił wzrok.

– No cóż, po­moc rze­czy­wi­ście by mi się przy­da­ła – rzu­ci­łam, lek­ko wy­trą­co­na z rów­no­wa­gi.

– Su­per! – oświad­czył Se­ba­stian. Zno­wu się uśmie­chał. – No to bio­rę się do ro­bo­ty.

– Dzię­ku­ję – mruk­nę­łam do jego od­da­la­ją­cych się ple­ców.

Don­na mru­gnę­ła do mnie.

– Chy­ba masz tu wiel­bi­cie­la – szep­nę­ła. – Dzię­ki za kawę. Za­dzwoń, je­śli bę­dziesz cze­goś po­trze­bo­wać.

Kie­dy po­je­cha­ła, ru­szy­łam w stro­nę ga­ra­żu. Se­ba­stian zdą­żył się już za­brać za dru­gą po­ło­wę skrzy­ni nu­mer je­den.

– Na­praw­dę nie mu­sisz tego ro­bić – po­wie­dzia­łam, krę­cąc gło­wą.

– Chcę – od­parł z pro­sto­tą.

Po­sta­no­wi­łam, że po­zwo­lę mu po­ma­gać przez pół go­dzi­ny, a po­tem wy­go­nię do domu, nim zdą­żę go wpa­ko­wać w ko­lej­ne ta­ra­pa­ty.

Jego obec­ność oka­za­ła się bar­dzo po­moc­na – dźwi­gał sto­ły, ko­mo­dy i pu­dła peł­ne li­cho wie cze­go i nim się zo­rien­to­wa­łam, mi­nę­ły dwie go­dzi­ny.

– O cho­le­ra! Już pra­wie pora lun­chu. – Spoj­rza­łam z prze­ra­że­niem na ze­ga­rek.

– Musi pani gdzieś je­chać? – za­py­tał Se­ba­stian.

– Nie, nie, mar­twię się o cie­bie. Twoi ro­dzi­ce… na­uka…

Wzru­szył ra­mio­na­mi.

– Nie ma spra­wy.

– Słu­chaj, nie za­mie­rzam po­no­sić winy za two­je ewen­tu­al­ne ob­la­nie eg­za­mi­nów. Zro­bię ci coś do je­dze­nia, a po­tem mu­sisz wra­cać do na­uki. Umo­wa stoi?

– Okej! – W jego gło­sie sły­chać było ra­dość.

Wszedł za mną do domu i po­ka­za­łam mu, gdzie może umyć ręce. Zdej­mo­wa­łam wła­śnie z gór­nej pół­ki wy­so­kie szklan­ki, kie­dy usły­sza­łam, jak wcho­dzi do kuch­ni.

– Ja je zdej­mę – po­wie­dział.

Jego na­gła bli­skość spra­wi­ła, że pod­sko­czy­łam, jak­by po­ra­ził mnie prąd. Prze­dziw­ne uczu­cie; po­czu­łam się nie­mal zde­ner­wo­wa­na, kie­dy Se­ba­stian się­gnął po­nad moim ra­mie­niem, lek­ko ocie­ra­jąc mi się o ple­cy. Od­su­nę­łam się i od­wró­ci­łam. Stał z dwie­ma szklan­ka­mi i mi się przy­glą­dał.

– Dzię­ku­ję – rzu­ci­łam za­kło­po­ta­na.

Nie od­po­wie­dział i to ja pierw­sza mu­sia­łam od­wró­cić wzrok. In­ten­syw­ność jego spoj­rze­nia mnie krę­po­wa­ła – w moim wła­snym domu! Iry­to­wa­ła tak­że. Otwo­rzy­łam lo­dów­kę i za­czę­łam ją prze­szu­ki­wać, sta­ra­jąc się od­zy­skać nie­co spo­ko­ju.

– Mam wodę ga­zo­wa­ną albo cy­tro­na­dę.

– Cy­tro­na­dy jesz­cze nie pi­łem. Co to ta­kie­go?

– Och, po pro­stu sok z cy­try­ny i woda ga­zo­wa­na.

– W ta­kim ra­zie po­pro­szę, pani Wil­son.

Na­pię­cie opu­ści­ło moje cia­ło i uśmiech­nę­łam się.

– Se­ba­stia­nie, mo­żesz mó­wić mi Ca­ro­li­ne. Pani Wil­son brzmi tak for­mal­nie… i czu­ję się, jak­bym mia­ła nie wia­do­mo ile lat.

– Okej, Ca­ro­li­ne – uśmiech­nął się do mnie.

– No do­brze, mogę ci zro­bić sa­łat­kę z kur­cza­kiem albo sa­łat­kę trój­ko­lo­ro­wą.

– In­sa­la­ta tri­co­lo­re, per fa­vo­re.

Od­wró­ci­łam się za­sko­czo­na.

– Uczę się wło­skie­go – oświad­czył z dumą w gło­sie. – Kurs ko­re­spon­den­cyj­ny. W moim li­ceum był tyl­ko hisz­pań­ski.

– Na­praw­dę? Mol­to bene!

– Słu­cham tak­że ope­ry. Lu­bię Ver­die­go.

– Upa­dłą ko­bie­tę?

– Słu­cham?

– La Tra­via­ta. Za­kła­dam, że to wła­śnie masz na my­śli, kie­dy mó­wisz, że lu­bisz Ver­die­go. A może Aidę? Ri­go­let­ta?

– No tak, wszyst­kie.

– Są­dzi­łam, że na­sto­lat­ko­wie słu­cha­ją tyl­ko he­avy roc­ka – rzu­ci­łam żar­to­bli­wie.

Wy­glą­dał na ura­żo­ne­go i od razu po­ża­ło­wa­łam swo­jej uwa­gi. Wi­dać było, że sta­ra się mi za­im­po­no­wać.

– Cie­szę się, że lu­bisz ope­rę; mój oj­ciec ją ko­chał.

– Pa­mię­tam. Pa­mię­tam też, jak ra­zem śpie­wa­li­ście arie w wa­szej kuch­ni.

– Na­praw­dę to pa­mię­tasz?

Kiw­nął po­waż­nie gło­wą.

– Wszyst­ko.

Wes­tchnę­łam.

– Cu­dow­nie było go­ścić Papę.

Se­ba­stian uśmiech­nął się.

– No, faj­nie z nim było. Spo­ro rze­czy ra­zem wy­sa­dzi­li­śmy.

Prze­wró­ci­łam ocza­mi na to wspo­mnie­nie.

– Tak, Da­vid nie był z tego po­wo­du zbyt szczę­śli­wy.

Nie mam po­ję­cia, dla­cze­go aku­rat wte­dy wspo­mnia­łam o Da­vi­dzie.

Se­ba­stian zmarsz­czył brwi.

– Co sły­chać u two­je­go taty?

Prze­szy­ło mnie bo­le­sne wspo­mnie­nie: mój ko­cha­ny oj­ciec, skur­czo­ny, obo­la­ły i bez­rad­ny w szpi­tal­nym łóż­ku, tra­wio­ny przez bez­względ­ny no­wo­twór; na­wet mor­fi­na nie była w sta­nie uśmie­rzyć jego bólu.

– Zmarł dwa lata temu – głos mi za­drżał, a pod po­wie­ka­mi po­czu­łam pie­ką­ce łzy.

– Przy­kro mi. Nie wie­dzia­łem – szep­nął Se­ba­stian.

Miał taką minę, jak­by chciał po­wie­dzieć coś jesz­cze, ale w tej aku­rat chwi­li pra­gnę­łam zo­stać sama. Z ca­łe­go ser­ca ża­ło­wa­łam, że za­pro­si­łam go na lunch.

– Dzię­ku­ję ci za po­moc, Se­ba­stia­nie. To na­praw­dę miłe z two­jej stro­ny, ale na­le­gam, abyś za­raz po lun­chu wró­cił do domu i na­uki. Nie chcę na­py­tać ci bie­dy.

Na­dą­sał się i na­gle wy­glą­dał jak chło­pak w jego wie­ku. Mia­łam ocho­tę się ro­ze­śmiać, ale na­praw­dę nie chcia­łam zra­nić jego uczuć. Zwłasz­cza że oka­zał się tak bar­dzo po­moc­ny. Zmie­ni­łam więc te­mat.

– Wy­bie­rasz się nie­dłu­go sur­fo­wać z ko­le­ga­mi?

Wes­tchnął.

– Może. Będę mu­siał po­ży­czyć de­skę.

– Och, a co się sta­ło z tą nie­bie­ską?

– Tato ją znisz­czył. Zła­mał na pół. Po­wie­dział, że nie będę mar­no­wał wię­cej cza­su na sur­fing.

Wy­po­wie­dział te sło­wa lek­kim to­nem, wy­chwy­ci­łam jed­nak cza­ją­ce się w nich gniew i żal. Przy­po­mnia­ła mi się groź­ba jego ojca.

– To okrop­ne. I wszyst­ko prze­ze mnie. Nie po­win­nam była mó­wić…

– To nie two­ja wina – wszedł mi w sło­wo – że mój oj­ciec to sa­dy­stycz­ny drań, Ca­ro­li­ne.

Za­sło­ni­łam dło­nią usta, nie od­ry­wa­jąc wzro­ku od jego twa­rzy.

– Tak bar­dzo mi przy­kro. – Moje sło­wa były nie­wie­le głoś­niej­sze od szep­tu.

Wzru­szył ra­mio­na­mi.

– Nic wiel­kie­go. Przy­zwy­cza­iłem się.

– Mu­szę ci ku­pić nową de­skę, Se­ba­stia­nie. Ko­niecz­nie.

– Dzię­ki, Ca­ro­li­ne, ale nic się nie dzie­je. Za­wsze mogę po­ży­czyć jed­ną od Che­sa. Jego tato też sur­fu­je.

– Cóż, w ta­kim ra­zie po­zwól, że po lun­chu od­wio­zę cię do domu. Cho­ciaż tyle mogę zro­bić.

Uśmiech­nął się do mnie sze­ro­ko, roz­ła­do­wu­jąc tym sa­mym lek­ko na­pię­tą at­mos­fe­rę.

Po­kro­iłam w pla­stry moz­za­rel­lę i po­mi­do­ry, awo­ka­do w kost­kę, skro­pi­łam wszyst­ko oli­wą z oli­wek i po­sy­pa­łam świe­żo zmie­lo­nym pie­przem. Nie­ste­ty nie mia­łam cza­su, aby ku­pić świe­żą ba­zy­lię. Trud­no, bę­dzie bez ba­zy­lii.

Wy­ję­łam chleb i na środ­ku sto­łu po­sta­wi­łam ta­lerz; po­dej­rze­wa­łam, że na­sto­let­ni chło­pak zje o wie­le wię­cej niż ja.

Z en­tu­zja­zmem rzu­cił się na je­dze­nie, po­chła­nia­jąc wszyst­ko w za­się­gu wzro­ku.

– O rany, ty to umiesz go­to­wać, Ca­ro­li­ne.

Ro­ze­śmia­łam się.

– To żad­ne go­to­wa­nie, Se­ba­stia­nie.

– Mama w ogó­le nie go­tu­je. – Uniósł brwi. – Tata my­śli, że jest ina­czej, ale wszyst­kie da­nia są ze skle­pu.

– Hmm… No cóż, wszyst­ko, co po­wiesz albo zro­bisz, może zo­stać wy­ko­rzy­sta­ne w są­dzie prze­ciw­ko to­bie.

Na jego twa­rzy ma­lo­wa­ło się prze­ra­że­nie.

– Tyl­ko mnie nie zdradź!

– A co stoi na sza­li? – prze­ko­ma­rza­łam się z nim.

– Mój ty­łek! – oświad­czył z mocą.

Na wi­dok jego miny za­śmia­łam się w głos.

– Och, Se­ba­stia­nie, mogę cię te­raz śmia­ło szan­ta­żo­wać.

– Ile tyl­ko chcesz, Ca­ro­li­ne – po­wie­dział lek­ko schryp­nię­tym gło­sem.

Jego spoj­rze­nie sta­ło się na­gle in­ten­syw­ne, a ja za­mru­ga­łam zdzi­wio­na.

– Pora się zbie­rać – stwier­dzi­łam spo­koj­nie i za­czę­łam sprzą­tać ze sto­łu.

Wstał i przez chwi­lę pa­trzył na mnie nie­pew­nie.

– In­sa­la­ta była pysz­na – ode­zwał się nie­śmia­ło.

– Dzię­ki. Cie­szę się, że ci sma­ko­wa­ła.

Spoj­rza­łam na ze­ga­rek. Nie­zbyt sub­tel­ny gest.

– Pój­dę po klu­czy­ki.

Włą­czy­łam pły­tę, któ­rej słu­cha­łam wczo­raj, ale te­raz nie mia­łam ocho­ty na śpie­wa­nie. At­mos­fe­ra po­now­nie sta­ła się na­pię­ta. Nie mo­głam na­dą­żyć za wa­ha­nia­mi na­stro­ju Se­ba­stia­na. Cięż­ko się musi żyć z na­sto­lat­kiem, na­wet tak doj­rza­łym jak on. A może do­ty­czy­ło to wszyst­kich męż­czyzn – Da­vid w ogó­le się w tej kwe­stii od nie­go nie róż­nił. Skrzy­wi­łam się na tę myśl.

– Mo­żesz wy­rzu­cić mnie tu­taj?

– Ale nie je­ste­śmy jesz­cze na miej­scu. – Za­sko­czy­ła mnie jego proś­ba.

Wy­krzy­wił usta w gry­ma­sie przy­po­mi­na­ją­cym uśmiech.

– Tym spo­so­bem usły­szę mniej py­tań – rzekł.

Po­now­nie do­pa­dły mnie wy­rzu­ty su­mie­nia – całe przed­po­łu­dnie mi po­ma­gał, gdy tym­cza­sem po­wi­nien był się uczyć. I oczy­wi­ste było, że jego mat­ka nie mia­ła po­ję­cia, czym się zaj­mo­wał. Mia­łam na­dzie­ję, że Don­na nic jej o tym nie wspo­mni.

Za­trzy­ma­łam się i cze­ka­łam, aż wy­sią­dzie.

Przez chwi­lę sie­dział i ba­wił się pa­sa­mi.

– Zo­ba­czy­my się jesz­cze? – za­py­tał w koń­cu.

Zmarsz­czy­łam brwi, skon­ster­no­wa­na tym dziw­nym py­ta­niem.

– Pew­nie tak. W ba­zie wszy­scy co rusz na sie­bie wpa­da­my. No do­brze, obie­caj mi, że po­po­łu­dnie po­świę­cisz na­uce.

Uśmiech­nął się z przy­mu­sem.

– Okej, Ca­ro­li­ne. Na ra­zie.

– Pa, Se­ba­stia­nie.

Od­je­cha­łam. Nie mo­głam się po­wstrzy­mać przed zer­k­nię­ciem w lu­ster­ko wstecz­ne; na­dal mi się przy­glą­dał.

Przy­po­mnia­ły mi się sło­wa Don­ny: „Masz tu wiel­bi­cie­la”.

Do dia­ska. Tego tyl­ko mi trze­ba – du­rzą­ce­go się we mnie na­sto­lat­ka.

Zi­ry­to­wa­na wró­ci­łam do swo­ich obo­wiąz­ków w ga­ra­żu. Kie­dy w koń­cu wszyst­ko zo­sta­ło roz­pa­ko­wa­ne i każ­da rzecz zna­la­zła swo­je miej­sce, czu­łam się wy­koń­czo­na. By­łam wdzięcz­na Se­ba­stia­no­wi – bez jego po­mo­cy nie po­szło­by mi to tak spraw­nie. Nie mia­łam wiel­kie­go do­świad­cze­nia, je­śli cho­dzi o chłop­ców w jego wie­ku, ale wy­da­wał mi się taki inny… bar­dziej doj­rza­ły, niż moż­na się spo­dzie­wać. Cie­ka­we, czy rze­czy­wi­ście lu­bił ope­rę, czy też pró­bo­wał mi tyl­ko za­im­po­no­wać.

Boże, tacy ro­dzi­ce to praw­dzi­wy kosz­mar. Choć Es­tel­le nie­po­ko­ją­co przy­po­mi­na­ła moją mat­kę, ja przy­naj­mniej mia­łam jed­ne­go ro­dzi­ca, któ­ry da­rzył mnie bez­wa­run­ko­wą mi­ło­ścią.

Na­la­łam so­bie szklan­kę wody i za­bra­łam ją do ogro­du, żeby po­sie­dzieć w słoń­cu i po­de­lek­to­wać się chwi­lą spo­ko­ju. Czu­łam się dziw­nie lek­ka, jak­by po ko­lei zni­ka­ły wię­zy łą­czą­ce mnie z moim ży­ciem. O mat­ce mo­głam w za­sa­dzie za­po­mnieć, oj­ciec nie żył, nie mia­łam pra­cy, na­wet Da­vid był nie­obec­ny du­chem.

A ja by­łam cie­niem.

Och, da­ruj so­bie ten me­lo­dra­ma­tyzm.

Ob­wi­nia­łam o to ojca i jego wło­skie geny.

Mu­sia­łam wyjść stąd, wy­je­chać z bazy i czymś się za­jąć.

Sko­czy­łam pod prysz­nic, a po­tem za­ło­ży­łam dżin­sy i T-shirt. Zro­bi­łam to ce­lo­wo – Da­vid nie zno­sił, gdy cho­dzi­łam w dżin­sach, ale dzi­siaj, aku­rat w tej chwi­li, mia­łam ocho­tę po­czuć się jak ja, choć­by na kil­ka cen­nych go­dzin.

Wsia­dłam do sa­mo­cho­du, a po­tem je­cha­łam zbyt szyb­ko, mi­ja­jąc po dro­dze szpi­tal. Ką­tem oka do­strze­głam idą­cą chod­ni­kiem po­stać. Coś ka­za­ło mi się za­trzy­mać.

Wy­chy­li­łam się i opu­ści­łam szy­bę od stro­ny pa­sa­że­ra.

– Hej. Pod­wieźć cię gdzieś?

Twarz Se­ba­stia­na roz­ja­śni­ła się.

– Tak, dzię­ki.

Wsiadł, pod­ku­la­jąc nogi w moim ma­łym pin­to, i uśmiech­nął się sze­ro­ko. Cze­ka­łam, aż da mi ja­kieś wska­zów­ki, on jed­nak mil­czał.

– No więc do­kąd cię za­wieźć?

Wzru­szył ra­mio­na­mi.

– Do­kąd­kol­wiek.

– Słu­cham?

– Mu­sia­łem po pro­stu wyjść z domu, no wiesz, po­czuć tro­chę prze­strze­ni. Mama jest… cóż, mamą.

– Och, okej.

Czu­łam się nie­zręcz­nie. Nie za­pro­po­no­wa­ła­bym mu pod­wóz­ki, gdy­bym wie­dzia­ła, że wy­szedł po pro­stu na spa­cer.

– Skoń­czy­łeś się uczyć?

Na­praw­dę nie chcia­łam być od­po­wie­dzial­na za za­nie­dby­wa­nie przez nie­go na­uki po raz dru­gi tego dnia.

– Aha.

– No do­brze, je­cha­łam do cen­trum. Też chcesz?

Część mnie mia­ła na­dzie­ję, że nie; i tak już czu­łam się skrę­po­wa­na.

– Ja­sne, Ca­ro­li­ne.

Przez chwi­lę mil­cza­łam, za­sta­na­wia­jąc się, co po­wie­dzieć. Rano w ga­ra­żu tak swo­bod­nie nam się ze sobą ga­wę­dzi­ło, te­raz jed­nak było zu­peł­nie ina­czej. Może przez wspo­mnie­nie jego in­ten­syw­ne­go spoj­rze­nia oraz tego, jak jego cia­ło otar­ło się o moje, kie­dy się­gał po szklan­ki. Po­krę­ci­łam gło­wą, żeby wy­rzuć z niej ta­kie my­śli.

– Jak szko­ła?

Wzru­szył ra­mio­na­mi, jak­by nu­dził go ten te­mat.

– W po­rząd­ku. Do­brze mi po­szło na te­stach prak­tycz­nych.

– Z ja­kich przed­mio­tów masz eg­za­mi­ny?

Zer­k­nął na mnie z uko­sa.

– Z ma­te­ma­ty­ki, li­te­ra­tu­ry an­giel­skiej i… wło­skie­go.

– Och, cóż… To świet­nie.

Wie­dzia­łam, że po­win­nam za­py­tać o wy­bór ta­kich aku­rat przed­mio­tów – tyle że sama mo­głam zgad­nąć. Przy­naj­mniej w przy­pad­ku jed­ne­go z nich.

– Chcę iść do szko­ły po­ma­tu­ral­nej na na­uki hu­ma­ni­stycz­ne. To tyl­ko dwa lata.

– Ro­zu­miem – rzu­ci­łam.

Miał taką minę, jak­by chciał coś do­dać, od­wró­cił się jed­nak i wbił spoj­rze­nie w przed­nią szy­bę.

– Włą­czysz ra­dio? – za­py­ta­łam w na­dziei, że od­wró­ci to tro­chę moją uwa­gę od nie­go.

– Okej – po­wie­dział spo­koj­nie.

To nie­do­rzecz­ne, że ten osiem­na­sto­la­tek czu­je się swo­bod­niej niż ja. Weź się w garść, Ven­zi.Na­wet po je­de­na­stu la­tach mał­żeń­stwa zda­rza­ły się chwi­le, kie­dy Ca­ro­li­ne Wil­son wciąż była Ca­ro­li­ną, za­dzior­ną cór­ką imi­gran­ta Mar­ca Ven­zie­go.

Sły­chać było trza­ski, aż w koń­cu Se­ba­stian zna­lazł wy­star­cza­ją­co sil­ny sy­gnał. Blu­egrass. Za­sko­czył mnie – Ver­di, a te­raz to? Uśmiech­nę­łam się.

– Lu­bisz Doca Wat­so­na?

– Lu­bię każ­dy ro­dzaj mu­zy­ki.

Za­par­ko­wa­łam przy Har­bor Dri­ve i ra­zem uda­li­śmy się do Ma­łej Ita­lii, roz­ma­wia­jąc o mu­zy­ce i je­dze­niu. Pa­mię­ta­łam tę dziel­ni­cę z cza­sów, kie­dy tu miesz­ka­łam. Co so­bo­tę od­by­wał się tu targ i nie mo­głam się do­cze­kać, kie­dy za­opa­trzę się we wło­skie oli­wy i wa­rzy­wa, któ­rych nie do­sta­nie się w zwy­kłych skle­pach.

– Masz ocho­tę na kawę? – za­py­tał Se­ba­stian. W jego gło­sie po­brzmie­wa­ła nut­ka na­dziei.

Mmm. Po­rząd­na, wło­ska kawa.

– Och, praw­dzi­we espres­so. Tak, chęt­nie się na­pi­ję.

Zbyt wiel­ki en­tu­zjazm. Nie za­chę­caj go – nie wy­sy­łaj sprzecz­nych sy­gna­łów.

Ale dzień był zbyt pięk­ny na brak en­tu­zja­zmu, a mnie za­chwy­ca­ły te wszyst­kie ład­ne ka­fej­ki, lo­dziar­nie i re­stau­ra­cje.

Wstą­pi­li­śmy do ma­leń­kiej ka­wiar­ni nie­da­le­ko In­dia Stre­et. Ob­słu­gi­wa­ła nas żona wła­ści­cie­la i ura­do­wa­ła się, kie­dy ode­zwa­łam się do niej po wło­sku. Uca­ło­wa­ła mnie w oba po­licz­ki i za­wo­ła­ła resz­tę ro­dzi­ny, żeby mnie po­zna­li. Se­ba­stian w pierw­szej chwi­li wy­da­wał się przy­tło­czo­ny tym wszyst­kim, póź­niej jed­nak od­wa­żył się wy­po­wie­dzieć kil­ka zwro­tów po wło­sku. Nie mo­głam po­wstrzy­mać się od śmie­chu – wy­lew­ność i ży­wio­ło­wość tej wło­skiej ro­dzi­ny tak bar­dzo przy­po­mi­na­ła mi mo­je­go ojca.

Traj­ko­ta­li po wło­sku jak ka­ta­ryn­ki, prze­krzy­ku­jąc się na­wza­jem, i wca­le nie było mi ła­two zro­zu­mieć wszyst­ko, co mó­wią. Se­ba­stian wy­ła­py­wał pew­nie co pięć­dzie­sią­te sło­wo, ale sie­dział i uśmie­chał się od ucha do ucha, krzy­wiąc się tyl­ko w chwi­li, kie­dy mat­ka wła­ści­cie­la, drob­na, okrą­gła non­na koło osiem­dzie­siąt­ki, uję­ła jego twarz w obie dło­nie i so­czy­ście uca­ło­wa­ła.

Na­stęp­nie wszy­scy wy­cią­gnę­li krze­sła i roz­sie­dli się wo­kół na­sze­go ma­łe­go sto­li­ka. Ktoś przy­niósł kil­ka fi­li­ża­nek espres­so. Ra­do­śnie są­czy­łam gę­stą, gorz­ką kawę i z roz­ba­wie­niem pa­trzy­łam, jak Se­ba­stian do­pie­ro po wsy­pa­niu kil­ku ły­że­czek cu­kru jest w sta­nie wy­pić ten aro­ma­tycz­ny na­pój.

W koń­cu po­ja­wi­li się nowi klien­ci i wło­ska ro­dzi­na roz­pierz­chła się, wra­ca­jąc do swo­ich obo­wiąz­ków.

– O rany! To do­pie­ro prze­ży­cie – ode­zwał się Se­ba­stian, kie­dy w koń­cu zo­sta­li­śmy sami.

– Wspa­nia­łe, praw­da?

– W su­mie przy­po­mi­na­li mi two­je­go tatę.

Wes­tchnę­łam.

– Tak, są sza­le­ni, zu­peł­nie jak Papa.

– Prze­pra­szam – po­wie­dział mięk­ko. – Nie chcia­łem, żeby zro­bi­ło ci się smut­no.

A po­tem po­ło­żył dłoń na mo­jej. Za­sko­czo­na, otwo­rzy­łam sze­ro­ko oczy i za­bra­łam rękę.

– Prze­pra­szam – po­wtó­rzył, czer­wo­ny na twa­rzy.

– Nie, to było z mo­jej stro­ny nie­grzecz­ne. Ja tyl­ko…

Wró­ci­ło na­pię­cie i z prze­ra­że­niem zo­rien­to­wa­łam się, że trzę­są mi się ręce. Wy­ję­łam z port­fe­la kil­ka bank­no­tów i przy­ci­snę­łam je fi­li­żan­ką.

– Mam pie­nią­dze – po­wie­dział ze skrę­po­wa­niem.

– Nie, w po­rząd­ku. Już za­pła­ci­łam – mruk­nę­łam. – Mu­szę wra­cać do domu.

Se­ba­stian wstał i bez sło­wa ru­szył za mną w stro­nę głów­nej uli­cy.

– Aspet­ti, si­gno­re!

Wła­ści­ciel ka­wiar­ni do­go­nił nas i pa­trzy­łam z oszo­ło­mie­niem, jak wci­ska bank­no­ty w dłoń Se­ba­stia­na.

– Nie, pro­szę. Ty i two­ja pięk­na żona mu­si­cie przyjść po­now­nie. Je­ste­ście jak ro­dzi­na. Pro­szę!

Uca­ło­wał nas obo­je i uśmiech­nię­ty po­truch­tał do ka­fej­ki.

Se­ba­stian po­dał mi pie­nią­dze, uśmie­cha­jąc się sze­ro­ko.

– Dla pani, si­gno­ra. Pięk­na żona, co? No cóż, czę­ścio­wo miał ra­cję.

Tym ra­zem to ja ob­la­łam się ru­mień­cem, ale pró­bo­wa­łam zbyć to śmie­chem.

– Dar­mo­wa kawa za­wsze sma­ku­je naj­le­piej.

– Ja­sne! Zde­cy­do­wa­nie po­win­ni­śmy to po­wtó­rzyć.

Uśmiech­nę­łam się bla­do.

– Wiesz – do­dał w za­my­śle­niu – zro­zu­mia­łem tyl­ko mniej wię­cej po sło­wie w zda­niu. Są­dzi­łem, że moja zna­jo­mość wło­skie­go jest lep­sza. Kur­de, uczę się tego ję­zy­ka od czte­rech lat. Może ty mo­gła­byś mnie uczyć. To zna­czy, cho­dzi mi o ja­kieś kon­wer­sa­cje po wło­sku. By­ło­by su­per!

Moja au­to­ma­tycz­na od­po­wiedź to zde­cy­do­wa­ne „nie”, nie mia­łam jed­nak oka­zji jej udzie­lić.

– Hej, Seb. Co tam?

Se­ba­stian za­marł.

– Cze­go chcesz, Jack?

– Kim jest two­ja ład­niut­ka ko­le­żan­ka?

Przez twarz Se­ba­stia­na prze­mknę­ła nie­chęć i gniew.

– Daj spo­kój, chło­pie! Uprze­dzam!

Mia­łam nie­mal pew­ność, że Jack to je­den z sur­fe­rów, z któ­ry­mi go wczo­raj wi­dzia­łam. Był nie­co star­szy od Se­ba­stia­na i jego ko­le­gów, miał ciem­ne wło­sy i roz­bie­ga­ne oczy. Od razu wzbu­dził we mnie an­ty­pa­tię.

– Ca­ro­li­ne Wil­son – ode­zwa­łam się, li­cząc, że roz­ła­du­ję tym na­pię­tą at­mos­fe­rę.

– Siem­ka, pani Wil­son – po­wie­dział prze­bie­gle, a jego wzrok prze­sko­czył z mo­jej ob­rącz­ki na de­kolt.

Obo­je spoj­rze­li­śmy na Se­ba­stia­na, któ­ry wy­glą­dał na skrę­po­wa­ne­go.

– Miło było cię spo­tkać, Se­ba­stia­nie. Po­trze­bu­jesz pod­wóz­ki do bazy czy też wo­lisz zo­stać z ko­le­gą?

Przy­wo­ła­łam na twarz nie­szcze­ry uśmiech.

– W ta­kim ra­zie do zo­ba­cze­nia. Ciao.

I ode­szłam.

By­łam na sie­bie wście­kła. Dla­cze­go uda­wa­łam, że tyl­ko na sie­bie wpa­dli­śmy? To spo­tka­nie było ta­kie nie­win­ne, dla­cze­go więc skła­ma­łam?

I wte­dy przy­po­mniał mi się do­tyk jego dło­ni i moja ab­sur­dal­na re­ak­cja.

Och, nie­do­brze, bar­dzo nie­do­brze.

Kie­dy do­tar­łam do sa­mo­cho­du, bu­zo­wa­ły we mnie emo­cje. By­łam zła na Se­ba­stia­na, na sie­bie, na pa­skud­ne­go Jac­ka. Co za głu­pi, ża­ło­sny gno­jek. Przez nie­go po­czu­łam się… win­na, a prze­cież nic nie zro­bi­łam.

Przed wej­ściem opu­ści­łam szy­by, żeby z auta ucie­kła choć część go­rą­ce­go po­wie­trza. Kie­dy usły­sza­łam za sobą kro­ki, nie mu­sia­łam się od­wra­cać, by wie­dzieć, kto to taki.

– Ca­ro­li­ne, prze­pra­szam, ja… – urwał.

– Co? Co?!

Sło­wa te wy­do­sta­ły się z mo­ich ust z nie­za­mie­rzo­ną siłą. Se­ba­stian spoj­rzał na mnie ura­żo­ny. Mia­łam ogrom­ną ocho­tę w coś kop­nąć.

Wzię­łam głę­bo­ki od­dech i po­wtó­rzy­łam so­bie w du­chu, że to nie jego wina.

– Je­dziesz ze mną?

Kiw­nął gło­wą.

Pro­wa­dzi­łam w mil­cze­niu. Po kil­ku mi­nu­tach uspo­ko­iłam się na tyle, żeby za­ry­zy­ko­wać i zer­k­nąć na Se­ba­stia­na; wy­glą­dał przez szy­bę.

W koń­cu to on prze­rwał peł­ną skrę­po­wa­nia ci­szę.

– Prze­pra­szam cię za Jac­ka i to, co po­wie­dział. – Po chwi­li do­dał: – To du­pek.

Po­wo­li wy­pu­ści­łam z płuc po­wie­trze, uwal­nia­jąc tym sa­mym część drę­czą­ce­go mnie na­pię­cia i iry­ta­cji.

– To praw­da, ale nie przej­muj się.

Spoj­rzał na mnie z na­dzie­ją.

– Więc bę­dziesz mi po­ma­gać z wło­skim? Mo­gli­by­śmy…

– Se­ba­stia­nie, nie. Nie uwa­żam, aby to był do­bry po­mysł.

– Dla­cze­go?

– Bo nie.

Kil­ka ko­lej­nych mi­nut upły­nę­ło nam w mil­cze­niu. W koń­cu po­wie­dział ci­cho:

– Faj­nie dziś było.

Oj, tak.

Nie ode­zwa­łam się jed­nak.

Wy­rzu­ci­łam Se­ba­stia­na nie­da­le­ko jego domu i po­je­cha­łam do sie­bie, po­iry­to­wa­na i roz­draż­nio­na.

Za­ję­łam się szu­ka­niem miej­sca dla po­zo­sta­ło­ści mo­je­go mał­żeń­stwa; rze­czy, któ­re ni­g­dzie nie pa­so­wa­ły, bez­ce­re­mo­nial­nie upcha­łam w sza­fie w po­ko­ju go­ścin­nym.

Drę­czo­na wy­rzu­ta­mi su­mie­nia na­szy­ko­wa­łam dla Da­vi­da jego ulu­bio­ne da­nie: la­sa­gne z zie­lo­ną sa­łat­ką, a na de­ser szar­lot­kę z lo­da­mi, któ­rą bę­dzie mu­siał zjeść sam. Usia­dłam na wy­cho­dzą­cym na ogród ta­ra­sie i mar­kot­nie wpa­try­wa­łam się w żółk­ną­cą tra­wę. Trze­ba ją pod­lać; ko­lej­ny obo­wią­zek. Był to je­den z tych dni, kie­dy ża­ło­wa­łam, że nie palę, po to tyl­ko, żeby mieć co ro­bić z rę­ka­mi.

O co cho­dzi­ło z tym chło­pa­kiem? Na­praw­dę nie mo­głam się opę­dzić od my­śli o nim. Wszyst­ko wy­da­wa­ło się ta­kie pro­ste, kie­dy był dziec­kiem, a ja lu­bi­łam jego nie­skom­pli­ko­wa­ne to­wa­rzy­stwo. Dzi­siaj tak­że cie­szy­łam się jego to­wa­rzy­stwem, do­pó­ki nie po­ja­wił się Jack. Ta myśl nie była po­żą­da­na.

Kie­dy usły­sza­łam sa­mo­chód Da­vi­da, ode­pchnę­łam od sie­bie wszyst­kie my­śli o Se­ba­stia­nie Hun­te­rze.

– Mmm… co za za­pa­chy.

– La­sa­gne i szar­lot­ka.

Wy­glą­dał na za­do­wo­lo­ne­go.

– Do­brze, że tu­taj wró­ci­li­śmy, Ca­ro­li­ne.

Sko­ro tak twier­dzisz.

– Co dzi­siaj ro­bi­łaś?

– Głów­nie się krzą­ta­łam. Do­koń­czy­łam w koń­cu roz­pa­ko­wy­wa­nie. Po­my­śla­łam, że spraw­dzę, czy nie uda­ło­by mi się zna­leźć ja­kiejś pra­cy. Chęt­nie za­ję­ła­bym się pi­sa­niem i wy­ko­rzy­sta­ła to, cze­go się na­uczy­łam na stu­diach. Jest tu faj­na, lo­kal­na ga­ze­ta, „City Beat”… Może ja…

– Grzecz­na dziew­czyn­ka. Do­bra ro­bo­ta.

I to był ko­niec roz­mo­wy o mnie. Za­miast tego wy­słu­cha­łam dro­bia­zgo­we­go opi­su tego, jak Da­vi­do­wi mi­nął dzień w szpi­ta­lu. Po­mi­mo jego stwier­dze­nia, że po­dej­mu­je de­cy­zje zwią­za­ne z ży­ciem i śmier­cią, przede wszyst­kim zaj­mo­wał się or­to­pe­dią.

Po ko­la­cji wy­cią­gnął się na krze­śle i splótł dło­nie na brzu­chu.

– Roz­ma­wia­łem dzi­siaj z Do­nal­dem Hun­te­rem. Wy­glą­da na to, że jego syn za­da­je się z nie­wła­ści­wy­mi oso­ba­mi.

– Se­ba­stian? Na­praw­dę? To taki miły chło­pak.

Da­vid zmarsz­czył brwi. Nie lu­bił, jak mu prze­ry­wa­no. Wsta­łam szyb­ko, aby sprząt­nąć ze sto­łu – nie mia­łam ener­gii ani na kłót­nię, ani na wy­kład.

– Cały wol­ny czas spę­dza na pla­ży, pły­wa­jąc na de­sce. – Uśmiech­nął się drwią­co. – Nosi dłu­gie wło­sy i Do­nald uwa­ża, że naj­pew­niej pali traw­kę; przy­ła­pał go z za­pal­nicz­ką.

Skry­łam uśmiech. Czy nie ro­bi­ła tego więk­szość li­ce­ali­stów? Trud­no to uznać za zbrod­nię stu­le­cia. Ale man­trą Da­vi­da było, że za­sa­dy usta­lo­no po to, aby ich prze­strze­gać. Wo­la­łam wer­sję mo­je­go Papy: „Za­sad prze­strze­ga­ją głup­cy, ci mą­drzy uży­wa­ją ich jako wska­zó­wek”.

– Mówi, że bę­dzie mu­siał przy­krę­cić mu śru­bę.

– To zna­czy?

– Chce, żeby po­szedł do woj­ska, ra­czej prę­dzej niż póź­niej. To chy­ba do­bry po­mysł. Mło­de­mu chło­pa­ko­wi po­trzeb­na jest dys­cy­pli­na. Ja dzię­ki niej wy­ro­słem na lu­dzi.

Nie chcia­łam wsz­czy­nać kłót­ni, więc ugry­złam się w ję­zyk, choć aż się we mnie za­go­to­wa­ło.

– Och, Es­tel­le chy­ba chce, aby naj­pierw skoń­czył stu­dia.

– No cóż, Do­nald pła­ci ra­chun­ki, więc to on roz­da­je kar­ty.

I wła­śnie do tego wszyst­ko się za­wsze spro­wa­dza­ło. Po­czu­łam jesz­cze więk­szą de­ter­mi­na­cję, żeby zna­leźć so­bie pra­cę. Naj­le­piej po­le­ga­ją­cą na pi­sa­niu. Nie mia­ła­bym nic prze­ciw­ko pra­cy w skle­pie albo w ba­rze, ale na to Da­vid ni­g­dy by się nie zgo­dził. Pi­sa­nie ak­cep­to­wał; od­po­wied­nie hob­by dla żony ofi­ce­ra.

Wło­ży­łam brud­ne na­czy­nia do zmy­war­ki, a garn­ki usta­wi­łam obok zle­wu. Lu­bi­łam zmy­wać; dzię­ki temu mo­głam się czymś za­jąć, gdy tym­cza­sem Da­vid ra­czył mnie ko­lej­ny­mi nud­ny­mi opi­sa­mi swo­je­go dnia. Ta­le­rze tak­że chęt­nie bym umy­ła ręcz­nie, tyle że mój mąż by na­rze­kał, że nie wy­ko­rzy­stu­ję na­le­ży­cie sprzę­tu AGD.

Żal mi było Se­ba­stia­na; wy­da­wał się taki szczę­śli­wy i bez­tro­ski, kie­dy prze­cha­dza­li­śmy się dzi­siaj po Ma­łej Ita­lii. Na pew­no strasz­ne jest miesz­ka­nie ra­zem z kon­tro­lu­ją­cym dra­niem po­kro­ju Do­nal­da Hun­te­ra i Es­tel­le, zim­ną i po­zba­wio­ną ser­ca. No cóż, nie mu­sia­łam zga­dy­wać, jak to jest mieć taką mat­kę; zna­łam to z do­świad­cze­nia.

Być może do­brze by było, gdy­by jed­nak po­szedł do woj­ska, byle tyl­ko uciec od swo­ich prze­klę­tych ro­dzi­ców.

Do­tar­ło do mnie, że sta­now­czo zbyt wie­le cza­su po­świę­cam na my­śle­nie o Se­ba­stia­nie; mia­łam wy­star­cza­ją­co dużo wła­snych zmar­twień. Po­sta­no­wi­łam zak­tu­ali­zo­wać swo­je CV i ran­kiem skon­tak­to­wać się z „City Beat”. Wpa­dłam też na pe­wien po­mysł: taki, któ­ry moż­li­we, że po­mo­że Se­ba­stia­no­wi, a przy oka­zji zde­ner­wu­je jego ojca. Da­vi­da pew­nie też.

Za­do­wo­lo­na z po­my­słu, do­koń­czy­łam sprzą­ta­nie w kuch­ni i wy­cią­gnę­łam swój no­tat­nik. Chcia­łam za­pi­sać my­śli, do­pó­ki mia­łam je świe­że w gło­wie.

Usia­dłam po tu­rec­ku na łóż­ku i za­czę­łam no­to­wać. Po­trzeb­ny był mi do­stęp do In­ter­ne­tu, ale nie za­ła­twi­li­śmy jesz­cze sta­łe­go łą­cza. Da­vid spo­dzie­wał się, że to ja zaj­mę się tego ro­dza­ju rze­cza­mi; choć raz mu­sia­łam przy­znać mu ra­cję. A na ra­zie po­szu­kam ka­fej­ki z wi-fi albo pój­dę do bi­blio­te­ki.

– Co ro­bisz?

Za­sta­na­wia­łam się cza­sem, czy nie pro­ściej by było, gdy­bym po pro­stu po­da­ła Da­vi­do­wi szcze­gó­ło­wą roz­pi­skę mo­je­go dnia za­miast od­po­wia­dać na nie­koń­czą­ce się py­ta­nia, jak spę­dzi­łam każ­dą go­dzi­nę.

– Coś so­bie no­tu­ję; przy­szedł mi do gło­wy po­mysł na ar­ty­kuł.

– Zła­pa­ło cię słoń­ce. Do twa­rzy ci z opa­le­ni­zną.

Pod­nio­słam gło­wę, roz­po­zna­jąc ton gło­su Da­vi­da – miał ocho­tę na seks.

Wy­jął mi z ręki no­tat­nik i dłu­go­pis i rzu­cił je na pod­ło­gę.

– Chodź tu­taj.

Po­słusz­nie wsta­łam i do nie­go po­de­szłam. Roz­piął mi su­kien­kę i zdjął przez gło­wę, a po­tem rzu­cił na no­tes.

Za­czę­łam od­pi­nać mu ko­szu­lę, on jed­nak od­su­nął moje dło­nie.

– Od­wróć się.

Zro­bi­łam, co ka­zał, a on roz­piął sta­nik, a po­tem zdjął mi szyb­kim ru­chem majt­ki.

– Po­łóż się na łóż­ku. Nie, na brzu­chu. Na­praw­dę ład­nie się dzi­siaj opa­li­łaś.

Ma­te­rac ugiął się, kie­dy Da­vid po­ło­żył się obok mnie. Prze­su­nął dło­nią po mo­ich ple­cach i za­czął gła­skać po­ślad­ki. Usły­sza­łam, jak roz­pi­na roz­po­rek, i prze­krę­ci­łam się na bok. Za­czął się już pie­ścić, po­bu­dza­jąc wzwód.

– Chcesz, że­bym to zro­bi­ła?

– Okej.

Więc ro­bi­łam, a nie­dłu­go póź­niej on przy­mknął oczy.

– Wy­star­czy.

Po­ło­żył się na mnie, przy­gnia­ta­jąc swo­im cię­ża­rem do ma­te­ra­ca, i ostroż­nie we mnie wszedł. Wy­ko­nał kil­ka pchnięć, za­drżał, a po­tem znie­ru­cho­miał.

– Mmm!

Po­ło­żył się uśmiech­nię­ty na łóż­ku. Przy­glą­da­łam się po­ście­li. Ju­tro będę mu­sia­ła ją wy­prać.

– Ja­kie masz pla­ny na ju­tro, Ca­ro­li­ne?

– Za­mie­rzam po­pra­wić swo­je CV, a po­tem skon­tak­to­wać się z ga­ze­tą, o któ­rej ci mó­wi­łam. Och, i za­dzwo­nię do ope­ra­to­ra, żeby pod­łą­czo­no nam In­ter­net.

– Do­bry po­mysł. Chciał­bym urzą­dzić małe przy­ję­cie dla chło­pa­ków ze szpi­ta­la w na­stęp­ną so­bo­tę, okej? Oko­ło dzie­więt­na­stej.

– Ja­sne. Tar­tin­ki i czer­wo­ne wino?

– Piwo też. I ta two­ja cy­tro­na­da, je­śli chcesz, dla żon. I może tro­chę tych ma­łych… jak ty je na­zy­wasz… can­nel­lo­ni?

– Och, can­no­li si­ci­lia­ni? Pew­nie. – Cho­le­ra. Będę je ro­bić przez pół dnia.

.

.

.

…(fragment)…

Całość dostępna w wersji pełnej

Spis treści

Kar­ta ty­tu­ło­wa

Kar­ta re­dak­cyj­na

Pro­log

Roz­dział 1

Roz­dział 2

Roz­dział 3

Roz­dział 4

Roz­dział 5

Roz­dział 6

Roz­dział 7

Roz­dział 8

Roz­dział 9

Roz­dział 10

Roz­dział 11

Roz­dział 12

Roz­dział 13

Roz­dział 14

Roz­dział 15

Roz­dział 16

Roz­dział 17

Roz­dział 18