Grecja po mojemu - Pietrzyk Marcin - ebook + książka

Grecja po mojemu ebook

Pietrzyk Marcin

5,0

Opis

Grecja po mojemu to relaks na złotym wybrzeżu Chalkidiki
z setkami kilometrów piaszczystych plaż, to modlitwa
i medytacja w „zawieszonych w powietrzu” Meteorach,
to wizyta w krainie kontrastów, gdzie zaledwie
kilka mil morskich dzieli ekskluzywną wyspę Mykonos
od antycznej Delos. To w końcu smak macedońskiego
koziego sera, oliwek z Mesenii i aromatycznego ouzo
prosto z Lesbos.

Jeśli mam okazję lub chcę kogoś zarazić miłością do
Grecji, to przywożę go do Starego Pantelejmonu na
obiad lub kolację. Znam każdą tawernę, ponieważ wiele
razy odwiedzałem wioskę z turystami, jednak własny
żołądek powierzam Kathodon. W tawernie od wielu lat
podają pyszny saganaki (twardy żółty ser smażony na
patelni) i chrupiące jagnięce żeberka. Grillowane boczniaki
lub gotowane bakłażany w pomidorach to dobry
wybór na przystawkę, a wszystkim tym smakołykom
powinno towarzyszyć czerwone wytrawne wino, kryjące
w sobie nutę róży.
Marcin Pietrzyk

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 331

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (3 oceny)
3
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Groszeq23

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam wszystkim z całego serca!
00

Popularność




Au­tor: Mar­cin Pie­trzyk
Re­dak­cja: Jo­lan­ta Olej­ni­czak-Ku­lan
Ko­rek­ta: Ka­ta­rzy­na Zio­ła-Ze­mczak
Pro­jekt gra­ficz­ny okład­ki: Ju­sty­na Ju­cha
Pro­jekt ma­kie­ty: Iza­be­la Kru­źlak
Mapa: Ane­ta Kacz­ma­rek (opra­co­wa­nie), Schwa­ben­blitz/Shut­ter­stock (pod­kład)
Re­dak­cja tech­nicz­na: Ane­ta Kacz­ma­rek
Skład: Ja­ro­sław Hess
Ko­or­dy­na­cja prac re­dak­cyj­nych: Ja­ro­sław Ja­bło­ński
Zdjęcie na okład­ce we­wnętrz­nej: Shut­ter­stock.com (Ma­ri­na Dat­sen­ko)
Zdjęcia: Shut­ter­stock.com: Adi­sa (4–5), di­no­smi­cha­il (11, 95), Ole­na Znak (15), Geo­r­gios Tsi­chlis (18), Vi­liam.M (24), sima (42), frit­z16 (45), Geo­r­gios Krit­so­ta­kis (46, 87), Ven­che­la­na (52), An­drew May­ovskyy (55), Feel good stu­dio (58), stoy­anh (65), ko­kixx (72, 80), Ve­rve­ri­dis Va­si­lis (82), ko­stasgr (85), MNStu­dio (88), Be­stra­ve­lvi­deo (98), Cara-Foto (112), Oscar Johns (115), Con­stan­ti­nos Ilio­po­ulos (130), Jo­aqu­in Osso­rio Ca­stil­lo (140), umi­kem (143), Pit Stock (146), sa­iko­3p (162, 248), So­lo­ma­kha (167), An­dro­nos Ha­ris (170), Ta­tia­na Po­po­va (176), He­rac­les Kri­ti­kos (180), Co­lor­Ma­ker (183), KO­STAS TSEK (190), Anna Ser­ra­to (195), Piotr Krze­slak (213), Lu­cian BOL­CA (216), pho­to stel­la (218), Aerial-mo­tion (221), em­pe­ror­co­sar (224), Aethe­rial Ima­ges (228), Da­Liu (231), Dmi­triy Fe­sen­ko (234), Ti­mo­fe­ev Vla­di­mir (239), Wa­ka­ja­wa­ka (243), Tra­vel­le­r70 (253), Mi­kha­il Le­onov (256), Nej­det Du­zen (260, 303), Ste­lios An­dro­uli­da­kis (269), le­oks (274), Chan­tal de Bru­ij­ne (278), Ivan Ma­te­ev (283), Mi­lan Gon­da (289), Jack­K­Pho­to (291)BE&W/Ala­my: Her­cu­les Mi­las (49)
Po­zo­sta­łe: z ar­chi­wum Au­to­ra
© Co­py­ri­ght by Mar­cin Pie­trzyk © Co­py­ri­ght for this edi­tion by Wy­daw­nic­two Pas­cal
Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne. Żad­na część tej ksi­ążki nie może być po­wie­la­na lub prze­ka­zy­wa­na w ja­kiej­kol­wiek for­mie bez pi­sem­nej zgo­dy wy­daw­cy, z wy­jąt­kiem re­cen­zen­tów, któ­rzy mogą przy­to­czyć krót­kie frag­men­ty tek­stu.
Wy­da­nie trze­cie, Biel­sko-Bia­ła 2022
Wy­daw­nic­two Pas­cal sp. z o.o. ul. Za­po­ra 25 43-382 Biel­sko-Bia­ła tel. 338282828, fax 338282829pas­cal@pas­cal.plwww.pas­cal.pl
ISBN 978-83-8103-980-2
Kon­wer­sja: eLi­te­ra s.c.

Dwóm Pa­niom na D – De­spi­nie i Do­ro­cie

Od au­to­ra

Pa­nie i Pa­no­wie, ka­li­me­ra!

Ka­li­me­ra, czy­li „dzień do­bry”, jest jed­nym z naj­ra­do­śniej­szych grec­kich słów. Od po­nad dwu­dzie­stu pi­ęciu lat wła­śnie nim wi­tam swo­ich tu­ry­stów.

Trzy­ma­cie w dło­niach trze­cie wy­da­nie oso­bi­ste­go prze­wod­ni­ka, po­przez któ­ry chcę Was za­ra­zić Gre­cją albo za­in­spi­ro­wać do pod­ró­żo­wa­nia po tym pi­ęk­nym i cie­ka­wym kra­ju. Do­pa­dło mnie wzru­sze­nie, bo nie mogę uwie­rzyć, że Gre­cja po mo­je­mu do­sta­ła nowe ży­cie. A to wszyst­ko dzi­ęki Wam, po­nie­waż ru­szy­li­ście na pod­bój Hel­la­dy zgod­nie ze wska­zów­ka­mi, ja­kie w niej za­wa­rłem, i cie­pło przy­jęli­ście moje prze­wod­nic­kie opo­wie­ści. Kry­te­rium wy­bo­ru kil­ku­na­stu opi­sa­nych wysp i za­kąt­ków kon­ty­nen­tal­nej części kra­ju nie była sym­pa­tia. Po pro­stu chcia­łem po­ka­zać ró­żne ob­li­cza tego Gre­cji – tym ra­zem do­rzu­ci­łem tro­chę nie­do­ce­nio­nej i wiel­kiej Ma­ce­do­nii.

Od pierw­sze­go wy­da­nia licz­ne wy­da­rze­nia sta­wia­ły przede mną nowe wy­zwa­nia. Po­że­gna­łem się z pra­cą biu­ro­wą i za­jąłem wy­łącz­nie opro­wa­dza­niem. Pan­de­mia była dla mnie lek­cją po­ko­ry i na­ucz­ką, że nic nie jest dane raz na za­wsze. Nowe re­la­cje i do­świad­cze­nia po­zwa­la­ją mi czer­pać ra­do­ść z po­ka­zy­wa­nia Gre­cji.

Je­stem szczęścia­rzem, któ­ry zdał eg­za­mi­ny i zdo­był miej­sce w pa­ństwo­wej szko­le prze­wod­ni­ków. To były nie­za­po­mnia­ne chwi­le. Słu­cha­jąc fa­scy­nu­jących opo­wie­ści pro­fe­so­rów i ogląda­jąc za­byt­ki ocza­mi pa­sjo­na­tów, szu­ka­łem swo­jej przy­szło­ści w prze­szło­ści Hel­la­dy. Trzy lata stu­diów i licz­nych pod­ró­ży po­zwo­li­ły mi na­praw­dę zro­zu­mieć ten kraj. Dziś z ła­two­ścią tłu­ma­czę tu­ry­stom grec­ką rze­czy­wi­sto­ść. Po la­tach pra­cy je­stem pe­wien, że nie za­stąpi mnie żad­na apli­ka­cja, bo po­łączy­łem pa­sję, pra­cę za­wo­do­wą i ma­rze­nia.

Praw­dzi­wy prze­wod­nik czu­je po­trze­bę dzie­le­nia się wie­dzą, dla­te­go z ra­do­ścią odświe­ży­łem wspo­mnie­nia i przej­rza­łem no­tat­ki – efekt tego mo­że­cie oce­nić sami. W opi­sach znaj­dzie­cie dużo przy­miot­ni­ków – pi­ęk­na, cu­dow­na, za­chwy­ca­jąca, cza­ru­jąca – bo o Gre­cji ina­czej mó­wić się nie da. We­dług mnie nie ma in­ne­go miej­sca na świe­cie z taką ilo­ścią błęki­tu i świa­tła. Nikt poza Gre­ka­mi nie po­tra­fi tak wspa­nia­le de­lek­to­wać się ży­ciem, mimo trud­no­ści, któ­re prze­ży­wa­ją. Ten kraj jest skarb­cem pe­łnym atrak­cji, po­zwa­la­jącym na­ła­do­wać ba­te­rie na dłu­gie zi­mo­we wie­czo­ry.

Ksi­ążkę de­dy­ku­ję wszyst­kim moim tu­ry­stom, któ­rych mia­łem przy­jem­no­ść opro­wa­dzać, a za in­spi­ra­cję dzi­ęku­ję swo­jej żo­nie De­spi­nie i sza­lo­nej Do­ro­cie Wel­l­man, któ­re dały mi po­rząd­ne­go kopa, bym się za­brał do pi­sa­nia.

Za­pra­szam do mo­jej Gre­cji na ła­mach ksi­ążki i na żywo!

Gre­cja, maj 2022 roku

Ma­ce­do­nia

Nie ma lep­sze­go miej­sca, by za­chwy­cić się Gre­cją – po­nad 70 ki­lo­me­trów głów­nie piasz­czy­stych plaż u stóp mi­tycz­ne­go (i ma­gicz­ne­go!) Olim­pu, gdzie urzędu­ją Zeus i spó­łka. Na po­cząt­ku trze­ba za­zna­czyć, że Olimp to nie jed­na góra. Wy­cho­wa­ny na Mi­to­lo­gii Pa­ran­dow­skie­go ży­łem w tym błęd­nym prze­ko­na­niu dość dłu­go, ale na szczęście już pierw­sza wi­zy­ta w Gre­cji po­zwo­li­ła mi po­znać praw­dę. 1272 ki­lo­me­trów kwa­dra­to­wych po­wierzch­ni i 50 ki­lo­me­trów dłu­go­ści robi wra­że­nie. Naj­wy­ższy szczyt ma­sy­wu, osi­ąga­jący 2918 me­trów nad po­zio­mem mo­rza Mi­ti­kas, jest jed­no­cze­śnie naj­wy­ższy w Gre­cji.

Pa­mi­ętam swo­je wiel­kie za­sko­cze­nie, kie­dy od­po­czy­wa­łem na pla­ży w przy­jem­nym ku­ror­cie Olim­pic Be­ach i na chwi­lę od­wró­ci­łem gło­wę. Zo­ba­czy­łem wte­dy ma­gicz­ne ob­li­cze Olim­pu. Nie mo­głem po­jąć, że le­żąc na pla­ży, mo­żna mieć wy­so­kie góry w za­si­ęgu ręki, a z pew­no­ścią w za­si­ęgu wzro­ku. Od dziec­ka by­łem prze­ko­na­ny, że mo­rze od gór dzie­li cała noc nud­nej jaz­dy za­tło­czo­nym po­ci­ągiem. Wpa­dłem w za­chwyt! To wy­jąt­ko­we po­łącze­nie sta­ło się jed­nym z po­wo­dów mo­jej wiel­kiej fa­scy­na­cji Gre­cją.

Olimp

Dziś ri­wie­ra jest trak­to­wa­na przez prze­my­sł tu­ry­stycz­ny tro­chę jak kie­ru­nek dru­giej ka­te­go­rii i ko­ja­rzy się głów­nie z ki­czo­wa­ty­mi ku­ror­ta­mi, ta­ni­mi pen­sjo­na­ta­mi i kiep­ski­mi ho­te­la­mi. Jest w tym tro­chę praw­dy, ale oczy­wi­ście nie cała. Kie­dyś była pierw­szym grec­kim kie­run­kiem, któ­ry ob­le­ga­li tu­ry­ści z Pol­ski. W la­tach 90. XX wie­ku ma­so­wo zje­żdża­li tu­taj au­to­ka­ra­mi, bo mało kto wte­dy la­tał czar­te­ra­mi. Taka pod­róż trwa­ła na­wet pi­ęćdzie­si­ąt go­dzin – z po­wo­du woj­ny w by­łej Ju­go­sła­wii je­cha­ło się przez Ru­mu­nię i Bu­łga­rię, po­tem już tyl­ko ja­kieś trzy­dzie­ści go­dzin, co ozna­cza­ło, że z dwu­ty­go­dnio­wych wa­ka­cji trze­ba było prze­zna­czyć na do­jazd aż czte­ry dni. To nie­sa­mo­wi­te po­świ­ęce­nie wy­ni­ka­ło bar­dziej z bra­ku do­świad­cze­nia w pod­ró­żo­wa­niu niż ze względów eko­no­micz­nych. Wszy­scy by­li­śmy głod­ni no­wych do­świad­czeń, no­wych wra­żeń, a dla wi­ęk­szo­ści był to pierw­szy kon­takt z za­gra­ni­cą – z Za­cho­dem. Wszyst­ko wte­dy wy­da­wa­ło się ta­kie eg­zo­tycz­ne! Pa­mi­ętam, jak do­ta­rłem po raz pierw­szy do grec­kiej gra­ni­cy... To­a­le­ty! Bie­żąca woda! No i to moc­ne sło­ńce, któ­re od razu na­sta­wia po­zy­tyw­nie do ży­cia.

Kie­dy je­cha­ło się sze­ro­ką au­to­stra­dą z prze­jścia gra­nicz­ne­go w Evzo­ni do Ka­te­ri­ni, to czu­ło się ten wy­ma­rzo­ny, wy­tęsk­nio­ny Za­chód pe­łną gębą. Na miej­scu cze­ka­ły wspa­nia­łe apar­ta­men­ty. Na ka­żdym kro­ku od­kry­wa­ło się coś no­we­go, cho­ćby ko­lo­ro­we skle­py pe­łne to­wa­rów. Nikt nie zwra­cał uwa­gi na to, czy to pod­rób­ki, czy ory­gi­na­ły. Do tego ceny były w mia­rę przy­stęp­ne. Wie­czo­ra­mi spa­ce­ro­wa­ło się dum­nie po bul­wa­rze czy głów­nym dep­ta­ku. Wszyst­ko wo­kół było oświe­tlo­ne. W skle­pie klien­tów wi­ta­li sprze­daw­cy: „ka­li­spe­ra!”, „geia sas!”. W ta­wer­nach lu­dzie sie­dzie­li przy suto za­sta­wio­nych sto­łach, śmia­li się i gło­śno roz­ma­wia­li... Wo­kół tęt­ni­ło ży­cie! O pó­łno­cy ci­ągle było tłocz­no. Ze­wsząd do­bie­ga­ła mu­zy­ka, oczy­wi­ście grec­ka. Pra­wie wszyst­ko było ina­czej niż w Pol­sce. To wła­śnie ta in­no­ść, ta ra­do­ść, ten en­tu­zjazm pod­sy­ca­ny wy­so­ki­mi tem­pe­ra­tu­ra­mi tak bar­dzo Po­la­ków ocza­ro­wy­wa­ły.

Po­cząt­ki tu­ry­sty­ki były nie­win­ne. Przy­by­sze chło­nęli ka­żdą in­for­ma­cję, a na spo­tka­nia po­wi­tal­ne przy­cho­dzi­ły na­wet dzie­ci. Tłu­ma­czy­ło się im wszyst­ko, naj­drob­niej­sze szcze­gó­ły, cho­ćby to, że skrzyn­ki pocz­to­we mu­szą być żó­łte i ze zna­kiem grec­kiej pocz­ty – ina­czej wrzu­ca­li kart­kę z po­zdro­wie­nia­mi do ko­sza na śmie­ci. Naj­wi­ęcej emo­cji wzbu­dza­ło ko­rzy­sta­nie z to­a­let. W Gre­cji, ze względu na częste trzęsie­nia zie­mi, in­sta­la­cje są lo­ko­wa­ne płyt­ko pod zie­mią, rów­nież ka­na­li­za­cja, więc obo­wi­ązy­wał bez­względ­ny za­kaz wrzu­ca­nia pa­pie­ru to­a­le­to­we­go do klo­ze­tu – na­le­ża­ło go wrzu­cić do ko­sza. Pierw­sze dwa dni były ci­ężkie, ale po­tem lu­dzie się przy­zwy­cza­ja­li, a po po­wro­cie do kra­ju ner­wo­wo szu­ka­li w to­a­le­tach ko­szów. Dziś na szczęście w wie­lu miej­scach ta­kie za­bie­gi nie są ko­niecz­ne.

Do­pie­ro po ogar­ni­ęciu te­ma­tów tech­nicz­nych przy­cho­dzi­ła ko­lej na zwie­dza­nie. Nie ist­nia­ły jesz­cze żad­ne por­ta­le czy fora tu­ry­stycz­ne, na któ­rych mo­żna było wy­mie­niać in­for­ma­cje. Nikt nie na­rze­kał na ni­ski stan­dard apar­ta­men­tów czy ho­te­li. Wszy­scy byli szczęśli­wi, że są na wa­ka­cjach.

Cza­sa­mi ro­bi­li­śmy tu­ry­stom żar­ty. W Pa­ra­lii Ka­te­ri­ni, gdzie za­czy­na­łem pra­cę w tu­ry­sty­ce, re­zy­den­ci mie­li swo­ją metę: sklep z owo­ca­mi i wa­rzy­wa­mi pro­wa­dzo­ny przez nie­za­po­mnia­ną Iri­ni, Gre­czyn­kę z Pol­ski. Wie­czo­ra­mi prze­sia­dy­wa­li­śmy tam go­dzi­na­mi na kra­wężni­ku, blo­ku­jąc we­jście. Były plot­ki, trud­ne roz­mo­wy, ro­man­se, wino i piwo lało się stru­mie­nia­mi. Ochrzci­li­śmy to miej­sce „Me­li­na Tra­vel”. Tu­ry­ści wie­dzie­li, że wie­czo­rem mogą tam spo­tkać swo­je­go re­zy­den­ta.

Po przy­je­ździe no­we­go tur­nu­su zwy­kle or­ga­ni­zo­wa­li­śmy spa­cer za­po­znaw­czy po ku­ror­cie. Po­ka­zy­wa­li­śmy go­ściom, gdzie jest pie­kar­nia, mar­ket, ap­te­ka, ta­wer­ny. Prze­cho­dząc z gru­pą koło mety, mó­wi­łem, że tu­taj mo­żna się do­ga­dać po pol­sku oraz za­opa­trzyć w świe­że wa­rzy­wa i owo­ce. Na za­ko­ńcze­nie do­da­wa­łem z po­wa­gą, że je­śli kupi się ar­buz, a po­tem przy­nie­sie pest­ki, to do­sta­nie się na­stęp­ny po ni­ższej ce­nie. Z pest­ka­mi w wo­recz­kach przy­cho­dzi­ły tłu­my... In­nym ra­zem po ci­chu pod­po­wia­da­łem klien­tom, że do­bre me­lo­ny leżą po pra­wej stro­nie. Te po le­wej są nie­doj­rza­łe. Iren­ka nie nadąża­ła z prze­kła­da­niem to­wa­ru.

Wa­ka­cyj­na at­mos­fe­ra

Naj­słyn­niej­sze ku­ror­ty Ri­wie­ry Olim­pij­skiej to Pa­ra­lia Ka­te­ri­nis i Olim­pic Be­ach. Oba roz­wi­nęły się w la­tach 80. XX wie­ku. Do­mi­nu­ją w nich nie­wiel­kie pen­sjo­na­ty – je­den obok dru­gie­go, ale w ostat­nich la­tach po­wsta­ło rów­nież kil­ka nie­złych ho­te­li. Pa­nu­je tu­taj ty­po­wa wa­ka­cyj­na at­mos­fe­ra. Wszędzie wi­dać uśmiech­ni­ętych i roz­ba­wio­nych lu­dzi. Oba ku­ror­ty tęt­nią ży­ciem przez całą dobę, ale nie, nie trze­ba wal­czyć o le­ża­ki czy miej­sce na pla­ży. Nie ma ko­le­jek do knaj­pek. Za cza­sów mo­je­go urzędo­wa­nia na ri­wie­rze kul­to­wym miej­scem była dys­ko­te­ka Omi­los na da­chu miej­sco­we­go klu­bu mor­skie­go. Wiel­kie po­chod­nie, któ­re za­pa­la­no tam wie­czo­rem, na­praw­dę ro­bi­ły wra­że­nie... Za­ba­wa roz­kręca­ła się do­brze po pó­łno­cy, kie­dy tu­ry­ści mie­sza­li się z Gre­ka­mi. Opa­lo­ne, skąpo ubra­ne cia­ła roz­pa­la­ły at­mos­fe­rę. Omi­los była are­ną wie­lu ro­man­sów, nie­win­nych wa­ka­cyj­nych przy­gód, suk­ce­sów w pod­ry­wa­niu. I pew­nie tak jest i dzi­siaj, bo lo­kal wci­ąż ist­nie­je.

Do Olim­pic Be­ach czu­ję naj­wi­ęk­szy sen­ty­ment, bo tu­taj spędzi­łem pierw­sze grec­kie wa­ka­cje. Wy­je­żdża­jąc po dzie­si­ęciu dniach, wie­dzia­łem, że na pew­no wró­cę, nie przy­pusz­cza­łem jed­nak, że już po kil­ku mie­si­ącach. Co mnie tak urze­kło? Sze­ro­ka pla­ża, któ­rej na­wet w sierp­niu nie da się za­pe­łnić. Ła­god­ne ze­jście do mo­rza. Cie­pła woda. Ma­lut­ki ku­rort, gdzie wszyst­ko wy­da­je się mi­nia­tu­ro­we: mały sklep, mała ta­wer­na, mała ka­wiar­nia, mała cu­kier­nia, mała pie­kar­nia. Taki mały świat stwo­rzo­ny dla tu­ry­stów. A wo­kół uśmiech­ni­ęci Gre­cy, któ­rzy po trzech dniach po­zdra­wia­li mnie i za­ga­dy­wa­li jak sta­re­go zna­jo­me­go. Naj­wa­żniej­sza była pie­kar­nia pro­wa­dzo­na przez naj­bar­dziej ra­do­sne­go Gre­ka, ja­kie­go po­zna­łem – Ki­rio­sa Ste­lio­sa. W jego pen­sjo­na­cie mia­łem swo­ich pierw­szych tu­ry­stów. Po­ko­je mie­ści­ły się nad pie­kar­nią, więc za­pach świe­że­go chle­ba, bu­łek i ti­ro­pi­ty wy­ci­ągał ich z łó­żek. Ki­rios Ste­lios, star­szy, ale pe­łen ener­gii czło­wiek, od rana prze­sia­dy­wał przed pie­kar­nią i pro­wa­dził roz­mo­wy.

– O co cho­dzi tym two­im Po­la­kom? Bra­ku­je im cie­płej wody? Prądu nie było? – za­py­tał obu­rzo­ny i za­nie­po­ko­jo­ny, za­cze­pia­jąc mnie pew­ne­go sło­necz­ne­go po­ran­ka.

– Prze­cież są szczęśli­wi, uśmiech­ni­ęci, wy­po­czy­wa­ją. Na­rze­ka­li na coś?

– Od rana po­ka­zu­ją mi mun­dzę... Czym so­bie na to za­słu­ży­łem? Prze­cież o co­kol­wiek mnie po­pro­szą, to im za­ła­twiam. Kto ich tego na­uczył?!

Pa­ra­lia Ka­te­ri­nis na­le­ży do pierw­szych ku­ror­tów opa­no­wa­nych w la­tach 90. przez tu­ry­stów z Pol­ski

Pa­mi­ętam, że naj­pierw za­cząłem się hi­ste­rycz­nie śmiać. Mun­dza to bar­dzo ob­ra­źli­wy gest: roz­ło­żo­na pi­ęść z wy­pro­sto­wa­ny­mi pal­ca­mi skie­ro­wa­na w stro­nę „od­bior­cy” ma go in­for­mo­wać, że „nadaw­ca” my­śli o nim bar­dzo źle. Moi tu­ry­ści pro­si­li o pięć bu­łek, a że nie po­tra­fi­li tego po­wie­dzieć w żad­nym in­nym języ­ku niż oj­czy­sty, więc po­słu­gi­wa­li się ręka­mi, a pie­karz po pro­stu nie miał świa­do­mo­ści, że mun­dza nie jest zna­na ca­łe­mu świa­tu (wszak ów gest si­ęga cza­sów bi­zan­tyj­skich – sędzia na­cie­rał dło­nią po­bru­dzo­ną po­pio­łem twarz oso­by, któ­ra po­pe­łni­ła ja­kieś drob­ne wy­kro­cze­nie).

Pie­kar­nia Ki­rio­sa Ste­lio­sa była punk­tem od­nie­sie­nia dla przy­by­szów wie­lu na­ro­do­wo­ści. Spędzi­łem tam fan­ta­stycz­ne chwi­le. By­łem świad­kiem cie­ka­wych roz­mów i choć wte­dy jesz­cze nie­wie­le po grec­ku ro­zu­mia­łem, to spo­sób mó­wie­nia Gre­ków, ich ge­sty­ku­la­cja, moc­no po­bu­dza­ły moją wy­obra­źnię.

Naj­star­szy ku­rort w re­gio­nie

Na ri­wie­rze jest wie­le faj­nych miejsc. Lu­bię na przy­kład wpa­ść do Pla­ta­mo­nas, naj­star­sze­go ku­ror­tu w re­gio­nie, nad któ­rym do­mi­nu­je twier­dza z XIII wie­ku, z cza­sów, kie­dy te te­re­ny pod­bi­li krzy­żow­cy. Roz­po­ście­ra­ją się z niej fan­ta­stycz­ne wi­do­ki, a ośmio­kąt­na wie­ża, praw­do­po­dob­nie daw­niej sie­dzi­ba miej­sco­we­go wład­cy lub feu­da­ła, wzbu­dza cie­ka­wo­ść. Twier­dza i Pla­ta­mo­nas są do­sko­na­le zna­ne Gre­kom. W la­tach 50. i 60. XX wie­ku na­kręco­no tu kil­ka do­brych czar­no-bia­łych fil­mów, co spra­wi­ło, że za­częły tu zje­żdżać tłu­my lu­dzi spra­gnio­nych wy­po­czyn­ku.

Spa­ce­ru­jąc po tej daw­nej ry­bac­kiej wio­sce, ła­two po­czuć jej hi­sto­rycz­ny kli­mat. Kla­sycz­ne ka­fe­ni­jo, ro­dzin­ne ta­wer­ny, ka­me­ral­ne bary z do­brą mu­zy­ką, no i dużo sta­rych drzew da­jących cień w upal­ne dni. To chy­ba je­dy­ny za­kątek na ri­wie­rze, gdzie wi­ęk­szo­ść tu­ry­stów to Gre­cy. Uro­ku do­da­ją za­byt­ko­we tory ko­le­jo­we. Do nie­daw­na je­ździł tędy po­ci­ąg z Sa­lo­nik do Aten i z po­wro­tem – dziś słu­ży temu czte­ro­ki­lo­me­tro­wy tu­nel. War­to po­spa­ce­ro­wać wąski­mi ulicz­ka­mi i obej­rzeć sta­re domy let­ni­sko­we. Idąc z twier­dzy do cen­trum, ko­niecz­nie trze­ba wstąpić do ta­wer­ny Fli­svos na świe­że ryby i owo­ce mo­rza. Po­da­ją tu rów­nież smacz­ne, do­brze przy­pra­wio­ne mi­ęsa z gril­la. Sło­wo fli­svos zna­czy po grec­ku tyle co dźwi­ęk mo­rza, któ­re do­ty­ka wy­brze­ża. Na­zwa ide­al­nie pa­su­je. Sam bu­dy­nek ma przy­naj­mniej sto lat. Sie­dząc na we­ran­dzie, mo­żna się de­lek­to­wać pysz­nym je­dze­niem i pa­trzeć na mo­rze. Cze­go wi­ęcej po­trze­ba do szczęścia?

Usy­tu­owa­ne tuż obok Nei Pori sły­nie z naj­szer­szej piasz­czy­stej pla­ży w oko­li­cy oraz bar­dzo sze­ro­kich ulic. No­wo­cze­sny wy­gląd nie na­da­je się na wi­do­ków­kę z Gre­cji, za to ni­g­dzie in­dziej w oko­li­cy pla­żo­wa­nie nie będzie taką przy­jem­no­ścią.

Tra­dy­cja i przy­ro­da

An­tycz­ne mia­sta, osa­dy, klasz­to­ry, góry, bo­gac­two przy­ro­dy, pi­ęk­ne wio­ski, szla­ki ide­al­ne do wędró­wek – na Ri­wie­rze Olim­pij­skiej ka­żdy znaj­dzie coś dla sie­bie. Po ci­ężkim dniu pla­żo­wa­nia w kil­ka­na­ście mi­nut mo­żna zmie­nić sce­ne­rię, a na­wet kli­mat, cho­ćby od­wie­dza­jąc Sta­ry Pan­te­lej­mon. Już wjazd ser­pen­ty­na­mi wy­wo­łu­je oczo­pląs i za­po­wia­da moc­ne wra­że­nia. Z jed­nej stro­ny wi­dać po­tężne góry, ośnie­żo­ne do po­ło­wy lip­ca, z dru­giej sze­ro­kie pla­że i Za­to­kę Ter­maj­ską. Sama wio­ska przy­cup­nęła na zbo­czach Olim­pu, na wy­so­ko­ści 700 me­trów nad po­zio­mem mo­rza, więc ofe­ru­je wy­jąt­ko­we wi­do­ki. Jej hi­sto­ria si­ęga XIV wie­ku, ale po dru­giej woj­nie świa­to­wej miesz­ka­ńcy prze­nie­śli się nad mo­rze i za­ło­ży­li Nowy Pan­te­lej­mon. Już nie mu­sie­li miesz­kać wy­so­ko, aby się bro­nić, a na dole ży­cie było ła­twiej­sze. Zresz­tą gdzieś na ho­ry­zon­cie po­ja­wi­li się pierw­si tu­ry­ści.

Ja­kieś 30 lat temu opusz­czo­na osa­da za­częła przy­ci­ągać lu­dzi ko­cha­jących tra­dy­cję i przy­ro­dę. Dziś Sta­ry Pan­te­lej­mon, za­mkni­ęty dla ru­chu sa­mo­cho­do­we­go, sły­nie z do­sko­na­le za­cho­wa­nej ma­ce­do­ńskiej ar­chi­tek­tu­ry. Ka­mien­ne domy kry­te ce­gla­sto­czer­wo­ną da­chów­ką ja­wią się ni­czym mi­nia­tu­ro­we twier­dze. Po­dzi­wia­jąc za­bu­do­wę z punk­tu wi­do­ko­we­go przy we­jściu do wio­ski, od­no­si się wra­że­nie, że to tyl­ko da­chy uło­żo­ne we wzo­ry, a po­mi­ędzy nimi nie­wiel­kie sza­re ścia­ny.

Sta­ry Pan­te­lej­mon, wio­ska-skan­sen, za­chwy­ca ar­chi­tek­tu­rą i gwa­ran­tu­je nie­za­po­mnia­ne wi­do­ki

Pa­mi­ętam Sta­ry Pan­te­lej­mon z lat 90. XX wie­ku, kie­dy nie było prądu, a całe ży­cie kon­cen­tro­wa­ło się na pla­cu ocie­nio­nym przez pla­ta­ny. Zba­wien­ny cień w lip­co­we po­po­łud­nie do­da­wał ener­gii. Wi­ęk­szo­ść bu­dyn­ków stra­szy­ła znisz­czo­ny­mi mu­ra­mi, tyl­ko sta­ra cer­kiew Świ­ęte­go Pan­te­lej­mo­na, pa­tro­na zdro­wia, przy­po­mi­na­ła o mi­nio­nych la­tach świet­no­ści. Były też dwie ta­wer­ny, ka­fe­ni­jo z trze­ma sto­li­ka­mi, a ja­kiś sza­le­niec wy­re­mon­to­wał kil­ka po­koi dla tu­ry­stów. Z cza­sem od­no­wio­no ko­lej­ne po­sia­dło­ści. Ktoś mądry wpa­dł na po­my­sł, aby spró­bo­wać za­cho­wać wy­jąt­ko­wy cha­rak­ter tego miej­sca i praw­nie za­bro­nio­no bu­dow­la­nej sa­mo­wol­ki. Mo­żna re­mon­to­wać, prze­bu­do­wy­wać, od­re­stau­ro­wy­wać, ale na­le­ży się trzy­mać za­sad. Dzi­ęki temu wszyst­kie obiek­ty za­cho­wa­ły tra­dy­cyj­ny wy­gląd: są so­lid­ne, ka­mien­ne, przy­kry­te da­chów­ką i ozdo­bio­ne ele­men­ta­mi z drew­na. Tu czas się za­trzy­mał.

W Sta­rym Pan­te­alej­mo­nie nie mo­żna nie spró­bo­wać do­sko­na­łej kuch­ni. Je­śli mam oka­zję lub chcę ko­goś za­ra­zić mi­ło­ścią do Gre­cji, to przy­wo­żę go tu­taj na obiad lub ko­la­cję. Znam ka­żdą ta­wer­nę, po­nie­waż wie­le razy od­wie­dza­łem wio­skę z tu­ry­sta­mi, jed­nak wła­sny żo­łądek po­wie­rzam Ka­tho­don. To grec­kie sło­wo zna­czy „po dro­dze”. Lo­kal jest po dro­dze na głów­ny plac, więc nie ma wy­jścia, trze­ba obok niej prze­jść. Kie­dy sia­da się na we­ran­dzie, mo­żna po­czuć, że ma się u stóp cały świat. Za­raz po­tem przy­cho­dzi Gior­gos. Ra­dio­wym gło­sem za­ga­du­je o wra­że­nia i za­czy­na opo­wia­dać o tym, co ser­wu­ją. Ileż ten gość zła­mał ko­bie­cych serc! W Ka­tho­don wszyst­ko jest tra­dy­cyj­ne. Nie­za­wod­ny język grec­ki do­sko­na­le tłu­ma­czy to sło­wo: pa­ra­do­si po­cho­dzi od cza­sow­ni­ka pa­ra­di­do, czy­li „prze­ka­zu­ję”. Wła­śnie o to w tym wszyst­kim cho­dzi – o prze­ka­zy­wa­nie do­świad­czeń po­przed­nich po­ko­leń na­stęp­nym. W ta­wer­nie od wie­lu lat po­da­ją pysz­ny sa­ga­na­ki (twar­dy żó­łty ser sma­żo­ny na pa­tel­ni) i chru­pi­ące ja­gni­ęce że­ber­ka. Choć nie je­stem wiel­kim mi­ło­śni­kiem tego mi­ęsa, to tu­taj je za­ma­wiam. Za­wsze sma­ku­je wy­śmie­ni­cie, nie­za­le­żnie od hu­mo­ru ku­cha­rza. Gril­lo­wa­ne bocz­nia­ki lub go­to­wa­ne ba­kła­ża­ny w po­mi­do­rach to do­bry wy­bór na przy­staw­kę, a wszyst­kim tym sma­ko­ły­kom po­win­no to­wa­rzy­szyć czer­wo­ne wy­traw­ne wino, któ­re kry­je w so­bie nutę róży. W trak­cie bie­sia­dy ni­ko­go nie omi­nie krót­ka po­ga­węd­ka z Po­li­sem, wła­ści­cie­lem ta­wer­ny. Tra­fił do wio­ski po­nad 25 lat temu jako je­den z pierw­szych sza­le­ńców – przez po­my­łkę. Dziś jest dum­ny ze Sta­re­go Pan­te­lej­mo­nu. Po­dzi­wia­jąc co rano z we­ran­dy bo­ski kra­jo­braz, ła­du­je aku­mu­la­to­ry. W 2002 roku podłączo­no w wio­sce prąd – to wła­śnie w Ka­tho­don za­pa­lo­no pierw­szą ża­rów­kę.

Sta­ry Pan­te­lej­mon jest ko­cha­ny przez Gre­ków, dla­te­go war­to za­fun­do­wać so­bie wi­zy­tę tu­taj w week­end lub inny wol­ny dzień. I pod żad­nym po­zo­rem nie mo­żna opu­ścić do­rocz­ne­go Świ­ęta Kasz­ta­nów – są smacz­niej­sze od tych z pla­cu Pi­gal­le.

Olimp!

Olimp za­chwy­ca o ka­żdej po­rze roku. Mimo że tak po­tężny, jest przy­ja­zny i ide­al­nie się na­da­je do wędró­wek. Na po­czątek war­to po­spa­ce­ro­wać po mia­stecz­ku Li­to­cho­ro („ka­mien­ne miej­sce”), któ­re sta­nęło na ru­inach sta­ro­żyt­nej Pim­blii (mo­żna tu­taj po­dzi­wiać ma­ce­do­ńskie ka­mien­ne domy). Pod wiel­kim pla­ta­nem na pla­cu w cen­trum do po­łud­nia prze­sia­du­ją star­si mężczy­źni i ob­ga­du­ją tu­ryst­ki. Nie­ca­łą go­dzi­nę zaj­mie wędrów­ka po spe­cjal­nie przy­go­to­wa­nym pła­skim szla­ku przez wąwóz rze­ki Eni­pe­as. We­dług mi­to­lo­gii wła­śnie tędy bo­go­wie scho­dzi­li na zie­mię. Po dro­dze do wąwo­zu war­to zaj­rzeć na cmen­tarz: do­stoj­ne cy­pry­sy, ko­lo­ro­we kwia­ty, ele­ganc­kie na­grob­ki i uśmiech­ni­ęte twa­rze zma­rłych na zdjęciach. Grec­kie po­de­jście do po­chów­ku może szo­ko­wać ob­co­kra­jow­ców, ale spa­cer po ta­kiej ne­kro­po­lii na­stra­ja po­zy­tyw­nie do ży­cia.

Na Olim­pie za­chwy­ca przede wszyst­kim przy­ro­da – nie bez przy­czy­ny bo­go­wie wła­śnie tu­taj ukry­li się przed śmier­tel­ni­ka­mi. Na­wet UNE­SCO uzna­ło to miej­sce za re­zer­wat bios­fe­ry. Ma­syw po­ja­wia się i zni­ka. Zda­rza się, że mimo sło­ńca za­sła­nia­ją go wiel­kie chmu­ry, a z nich przy akom­pa­nia­men­cie pio­ru­nów cza­sem spa­da mały deszcz. Mówi się wte­dy, że Hera robi sce­ny za­zdro­ści nie­wier­ne­mu Zeu­so­wi. Cóż po­ra­dzić na to, że wład­ca nie­ba i zie­mi lubi sko­ki w bok?

Do­stać się na naj­wy­ższy szczyt Gre­cji, Mi­ti­kas, nie jest trud­no. Szla­ki są do­brze przy­go­to­wa­ne i ozna­czo­ne. Mo­żna to zro­bić w ci­ągu jed­ne­go, dwóch lub trzech dni mi­ędzy ma­jem a pa­ździer­ni­kiem (po­tem w naj­wy­ższych par­tiach leży śnieg), trze­ba jed­nak pa­mi­ętać o od­po­wied­nim przy­go­to­wa­niu.

Za­wsze ma­rzy­łem o zdo­by­ciu tego wierz­cho­łka. Za­wsze mia­łem też wy­mów­kę: se­zon, in­ten­syw­na pra­ca. Kie­dy pan­de­mia wy­wró­ci­ła świat do góry no­ga­mi, wy­pra­wa na Olimp sta­ła się znów ak­tu­al­na. Od prze­wod­ni­ka gór­skie­go do­sta­łem li­stę nie­zbęd­nych rze­czy. Prze­czy­ta­łem dwie ostat­nie po­zy­cje: do­bra kon­dy­cja lub moc­na chęć do­tar­cia na szczyt. Po­sta­wi­łem na tę ostat­nią, bo prze­cież bar­dziej się kon­ser­wu­ję, niż dbam o sie­bie. Fakt, prze­sze­dłem przez kre­te­ński wąwóz Sa­ma­ria po­nad pi­ęćdzie­si­ąt razy, ale to od­le­gła prze­szło­ść. A zrzu­ca­nie zbęd­nych ki­lo­gra­mów ab­so­lut­nie mi nie wy­cho­dzi. Plan wy­pra­wy brzmiał opty­mi­stycz­nie: pierw­sze­go dnia we­jście na wy­so­ko­ść 2760 me­trów nad po­zio­mem mo­rza i noc­leg w schro­ni­sku, a dru­gie­go atak na szczyt i ze­jście do Prio­ni.

Wy­ru­szy­li­śmy z 1100 me­trów nad po­zio­mem mo­rza, z punk­tu o na­zwie Gort­sia. Nikt z to­wa­rzy­szących mi ko­le­ża­nek i ko­le­gów po fa­chu nie miał wi­ęk­sze­go do­świad­cze­nia w wędrów­kach po gó­rach. Za to wszy­scy dużo wie­dzie­li­śmy o Olim­pie. Wy­mie­nia­li­śmy się in­for­ma­cja­mi o hi­sto­rii kszta­łto­wa­nia się pa­sma, przy­ro­dzie, pierw­szym na­ro­do­wym par­ku w Gre­cji, zwie­rzy­nie, ptac­twie, kli­ma­cie, od­kry­ciach ar­che­olo­gów. Co chwi­lę się za­trzy­my­wa­li­śmy, aby po­oglądać ro­ślin­ki, po­rów­nać ich na­zwy w ró­żnych języ­kach, po­ro­bić zdjęcia. Czas mi­jał bez­li­to­śnie. Na szczęście czu­wał nad nami prze­wod­nik – zgar­niał nas lub po­ga­niał. Do schro­ni­ska Apo­sto­li­dis na wy­so­ko­ści 2760 me­trów do­tar­li­śmy po 7 go­dzi­nach wędrów­ki. Nor­mal­nie ama­to­rzy po­ko­nu­ją tra­sę w 6 go­dzin. A pro­fe­sjo­na­li­ści w ci­ągu 2,5.

Do­wlo­kłem się reszt­ka­mi sił, kie­dy już za­cho­dzi­ło sło­ńce. Zo­sta­łem tro­chę w tyle, bo fo­to­gra­fo­wa­łem do­stoj­ne dzi­kie kozy, któ­rych w ogó­le nie ob­cho­dzi­ła moja obec­no­ść. Apli­ka­cja w ko­mór­ce po­ka­za­ła, że zro­bi­łem 29 ty­si­ęcy kro­ków i wdra­pa­łem się na 278 pi­ętro.

Mi­tycz­ny Olimp

W schro­ni­sku pa­no­wa­ła at­mos­fe­ra pe­łna luzu, do­brej ener­gii. Mi­ędzy­na­ro­do­we to­wa­rzy­stwo w ró­żnym wie­ku re­lak­so­wa­ło się przy szkla­necz­ce wina lub tsi­po­uro. O świ­cie za­pach kawy po grec­ku po­sta­wił nas na nogi i za­pro­wa­dził do kuch­ni, gdzie uśmiech­ni­ęta dziew­czy­na pa­rzy­ła ją w mie­dzia­nych ty­giel­kach. Za­ła­pa­łem się jesz­cze na wschód sło­ńca.

Po ce­re­mo­nial­nie skon­su­mo­wa­nym śnia­da­niu z omle­tem w roli głów­nej i szyb­kim pa­ko­wa­niu ma­nat­ków na­stąpi­ła krót­ka od­pra­wa z Ari­sem, na­szym gór­skim prze­wod­ni­kiem, na te­mat szcze­gó­łów do­tar­cia na 2918 me­trów, czy­li Mi­ti­ka­sa. Ka­żdy z nas mu­siał oce­nić swo­je siły. Ze schro­ni­ska Apo­sto­li­dis pro­wa­dzi naj­krót­sze do­jście na wierz­cho­łek. Do­sta­łem przy­dzia­ło­wy kask. Po­go­da była wy­śmie­ni­ta. Wy­ru­szy­li­śmy. Po chwi­li mar­szu na­gle pa­dła ko­men­da: „Tu zo­staw­cie ple­ca­ki”. Na­wet wody nie mo­gli­śmy za­brać. Ostat­nie wska­zów­ki i ostrze­że­nie, że kie­dy usły­szy­my ha­sło „pe­tra”, czy­li ka­mień, mamy się cho­wać i cze­kać na ab­so­lut­ną ci­szę. Po­de­jście na­zwa­no „luki”, czy­li coś wąskie­go, cia­sne­go.

Prze­wod­nik ru­szył jako pierw­szy, ka­zał nam podążać do­kład­nie za sobą. Po­ka­zy­wał ka­żdy ko­lej­ny scho­dek. O ósmej rano pot lał się ze mnie tak, jak­bym opro­wa­dzał wy­ciecz­kę po Akro­po­lu w lip­co­we po­łud­nie. Ka­mien­ne stop­nie były drob­ne, a ścia­na bar­dzo stro­ma. Pró­bu­jąc chwy­cić się ko­lej­nej ska­ły, stwier­dzi­łem, że się ru­sza. Kie­dy zsze­dłem gdzieś za moc­no na lewo, do­sta­łem re­pry­men­dę. Spoj­rza­łem przed sie­bie, ob­ma­ca­łem ka­żdy ka­mień. Na wy­so­ko­ści 2850 me­trów za­trzy­ma­łem się i po­pe­łni­łem tra­gicz­ny błąd: po­pa­trzy­łem w górę, a po­tem w dół za sie­bie. Mój mózg na­gle przy­po­mniał so­bie o ukry­tym gdzieś głębo­ko lęku wy­so­ko­ści. Po­czu­łem się jak spa­ra­li­żo­wa­ny. Chwi­lę od­po­cząłem.

Aris wró­cił do mnie i po­ka­zał mi ska­łę, gdzie mo­głem chwi­lę po­my­śleć. De­ter­mi­na­cja nie po­zwo­li­ła mi jed­nak się pod­dać. Pod­jąłem więc ko­lej­ną pró­bę. Po­ko­na­łem dwa, trzy ka­mien­ne stop­nie i stwier­dzi­łem, że ze stra­chu pot za­le­wa mi oczy, że wi­dzę po­dwój­nie ka­mie­nie, a nogi mam jak z waty. Na 2880 me­trach pękłem – po­in­for­mo­wa­łem po­zo­sta­łych, że nie dam rady. Usły­sza­łem po­chwa­łę za pod­jęcie słusz­nej de­cy­zji i po­le­ce­nie, abym po­cze­kał na po­wrót eki­py. By­łem ogrom­nie roz­cza­ro­wa­ny. Zdąży­łem po­ga­dać z Zeu­sem, aby prze­ana­li­zo­wał sy­tu­ację na ziem­skim pa­do­le i tup­nął, gdzie trze­ba. Kie­dy wró­ci­li po 15 mi­nu­tach, nie wie­rzy­łem, że znaj­do­wa­łem się tak bli­sko celu.

Tra­sa w dół ob­fi­to­wa­ła w fan­ta­stycz­ne kra­jo­bra­zy. Chmu­ry przed nami ta­ńczy­ły. Co chwi­lę po­ja­wia­ły się ko­lej­ne szczy­ty, a nie­któ­re na­gle zni­ka­ły. Bo prze­cież Olimp jest ma­gicz­ny i mi­tycz­ny – po­ja­wia się i zni­ka. Prze­szli­śmy stro­my­mi zbo­cza­mi Zo­na­rii. Do­tar­li­śmy do schro­ni­ska Zo­lo­tas. Im ni­żej by­li­śmy, tym gęst­sze sta­wa­ły się lasy – pe­łne po­tężnych drzew do­star­cza­jących cie­nia. Po dro­dze ob­ja­dłem się po­ziom­ka­mi i ma­li­na­mi, koło któ­rych Gre­cy prze­cho­dzą obo­jęt­nie.

Ła­źnie ter­mal­ne z cza­sów rzym­skich w Dio­nie

Dziś od­bie­ram Olimp ca­łkiem ina­czej. Od­kry­łem jego ma­gię, po­tęgę i na­bra­łem wo­bec nie­go po­ko­ry. Spa­ce­ru­jąc, my­śla­łem o woj­skach, któ­re się tam­tędy prze­pra­wia­ły, o żo­łnier­zach, któ­rzy nie­śli ze sobą kil­ka­dzie­si­ąt ki­lo­gra­mów ekwi­pun­ku. Za­bo­la­ło mnie, kie­dy wy­obra­zi­łem so­bie dzie­cia­ki z ko­mu­ni­stycz­nej par­ty­zant­ki dźwi­ga­jące pod­czas woj­ny do­mo­wej wi­ęk­szą i kil­ka­krot­nie od nich ci­ęższą broń.

Scho­dze­nie wszyst­kim dało się we zna­ki. Po tylu prze­my­śle­niach i tak ogrom­nym wy­si­łku na ko­ńcu cze­ka­ła na nas ta­wer­na.

Za­pra­sza­my do za­ku­pu pe­łnej wer­sji ksi­ążki